Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poezja w słowach i obrazach. Najnowsze wiersze autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 71
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2018
Poezja w słowach i obrazach. Najnowsze wiersze autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Dzisiaj również jak kiedyś dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i społeczne nastroje. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
ISBN 978-83-8126-605-5
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
W mojej matni… —
piszesz tak mocno,
a myślisz tylko o głowie i pokoju.
Tak naprawdę to matnią jest
nieziemska twoja praca.
O włos, a powiedziałbyś — podróż,
w twojej matni jest wyobrażenie
o niej samej,
w twojej matni jest przekonanie
o beznadziejności ucieczki,
w twojej matni jest marzenie
o wyrwaniu się z niej samej,
ulotne.
Dlatego o włos chybiłeś z jej dookreśleniem,
gdyż freudowski błąd i lapsus poselski
zaprowadziłyby cię do własnej głowy,
a tam nie ma głosów-szeptów-miauknięć,
tam jest uczucie,
zakneblowane uczucie, które
wyzwolić w pełni może tylko śmierć.
Nie przystaje moc krat,
moc sarkofagu jestestwa — matni
do jego mocy.
Misternie wyrzeźbiona rama obrazu.
Wzory roślinne jak żywe
wrastają w sam obraz,
panoszą się na krawędziach płótna,
naruszają stopniowo integralność kanwy —
akant, winorośl, lilia,
bakłażan, papryka, figa,
niepokonane liście i owoce
śródziemnomorskich stref i krain,
secesyjnie pokrętne, naturalnie rozwijające się
pomimo ciężaru złota,
pokonujące behawioralny komponent podstawy sztuki.
Prawie żywe, prawie kwitnące,
chociaż pokryte płatkami złota
jak stemplami urzędniczej machiny.
Na obrazie moje wyobrażenie o mnie,
o sobie sen własny,
portret niedościgniony autora.
Moja twarz poddana roślinnym zabiegom rozlicznym,
pokrętnie unieśmiertelniona,
przerośnięta pędami drewnianej winorośli matecznej,
powoli oddaje ostatnie drgnienia policzków i powiek
ramie złotej i lśniącej,
martwej dla efektu galerii
wystawy cieszącej się ogromną popularnością
w Narodowym Muzeum Ramowym.
Jest noc otchłanna bezdennie,
słychać gdzieś jakieś odrzutowce
przelatujące nisko nad osiedlem.
Huk, detonacje i wystrzały.
Może to odrzutowce, albo i nie,
może ktoś po prostu użył broni palnej.
Jak się wsłuchać lepiej,
to może to są drapieżników pohukiwania i jęki
albo nieprzejednane ujadanie psa
udomowionego jak ja.
Jeżeli to jednak odrzutowce, to bezsenne jak ja.
Osiedle Muminków śpi, nie ja,
chociaż jest jeszcze ktoś lub coś więcej,
co burzy padołu letarg.
Ktoś trzepie dywan za rogiem
o drugiej po północy na trzepaku z księżyca
i choć jest noc,
słychać grzmiące jak dzwon
jakiegoś Husajna zapamiętałe uderzenia.
Przy śmietniku echo samotności, ości, kości, koty,
wściekłość, niemoc, niemoc nieoznaczoności.
Wiem, że dalej nie da się tak w półlotosie trwać —
czas wstać i z domu wyjść
na ulicę opętaną mrokiem niewymiernego istnienia,
czas wykrzyczeć boleść swoją jak pies do odrzutowca,
jak desperat z dywanem wyładować się,
poszybować jak nocny jastrząb —
baśniowy Salomon światowiec,
któremu niestraszna tortura tysiąca i jednej nocy
dla pokazania swojego ja.
A może dla tej jedynej bezsennej nocy
odlecieć stąd z pilotką
indywidualistką, Małą Mi,
bombowca kierowcą?
Kamień to usta twojego przyjaciela
cichsze — ciężar i szarość smutku zapomnienia.
Katedra to usta twojej przyjaciółki
zrezygnowane — modlitwa jak echo przebrzmiała,
ale będzie wysłuchana, to pewnik.
Kolejowy semafor to usta twojej matki
niecierpliwe — semafor przestawiany jest,
żebyś mógł żyć — przeżyć i dożyć do świtu.
Kwadratowy samochód to usta twojego ojca
konsekwentne — głoszą uniwersalne kierunki
w najbardziej nierealnym świecie.
Sam chciałbyś raz otworzyć usta,
które masz, na pożarcie świata.
One są jak śpieszący zegarek miniaturowy,
co zmienia się w przystrojonego słonia
narowiście biegnącego po pustych ulicach
molocha-miasta jak lawina pojazdów,
by zdążyć na czas
przed zamianą światów.
Będę zbierał malwy,
będę siał śmiechu skowronki,
dmuchał jak dmuchawce na latawce
i pił sok jak pinia,
pobrzękiwał, podśpiewywał, podskakiwał.
Ledwo pszczoły zaanektowały mój sen,
lata nektar prawdziwy,
a ja w ciszy bezlitosnej zimy
już kwiecę kwieciem kosmicznie nieregionalnym,
słowno-obyczajowym,
słonecznie wszędobylskim
i ku tobie rozedrgany
polatuję nieskazitelnie powietrzem
nadętym jak strach,
w śnieżynkach jak w róży płatkach,
wesoły, rozdzwoniony.
Zima w pełni, a ja w kwietniu.
Jest grudzień — czas żniw
intymnych dla mnie,
to moja pora, pora maja
mojego nieporanionego jeszcze
uczuciami i wspomnieniami,
co z duszy wyleciały na mróz.
Intymny czas żniw dla nas obojga,
stojących bez ubrań w malwach miłości
jak zapomniane strachy na wróble albo chochoły.
— Będziesz zbierać malwy ze mną, prawda?
— Tak, bardzo?
— Bardzo? Jak?
Powiedzże, substancjo ludzka —
czy można płonąć stale?
Z mojej ręki został opalony gnat,
a energii wyemitowałaś tyle, co kot napłakał
i zwiał,
raczej kwant,
jeżeli mierzyć ją kategoriami
ontologicznymi.
Daj mi spokój, wolności,
nie zapłonę już dla ciebie
tak estetycznie jak raz.
Ta kaźń zbyt długo trwa,
a efekt przemiany termicznej
koci.
Oto ja już bez ręki i kot bez łez,
a siła bólu i smutku
w wolność się nie zmieniła
ani na krztę.
Siła energii wewnętrznej,
która pochodzi z substancji łatwopalnej rąk,
może poruszyć cały skuty świat.
To już wolę tobą pisać
nanosłowa o mrugnięciach oczu
swobodnych dusz,
niż się napalać na ich niewoli czas,
co w parsekach trwa.
Jak kwiat Dolorosa,
krwawy kwiat męki we własnym pąsie,
tak świat cały w kwiatach męki.
Jeden z nich kwitnie na stokach Czomolungmy,
a łan cały pokrywa Mariański rów.
Zlany potem budzisz się ze snu,
westchnąłeś, uff!
A tu krew na poduszce,
a tam znów kobiety lico blade,
przez środek pokoju ktoś przeciągnął szarfę błękitną —
przedziela go na pół.
Pończochy zwisają z żyrandola — lawendowe,
ściany pokoju — oliwkowe,
na nich obrazy i gdzieniegdzie freski — wielobarwne,
są też szlaczki u góry pod sufitem — fioletowe,
dźwięk słyszysz — przeciągły tusz — uuu!
To drewniane trombity Górali,
to Hebrajczyków blaszane fanfary,
potężne podwójne kakofoniczne dźwięki,
jakby wydobywane z naturalnych żlebów i przełęczy górskich,
z jaskiń nad Morzem Martwym.
Oczywiście wieje wiatr, wiatr, wiatr,
na tej obcej planecie wiatr,
na hipnotycznej powierzchni serca wiatr,
na rozkołysanej grani, co wyrosła w pokoju, wiatr,
na całej połaci uciekającego życia wiatr.
Ty stoisz na jej krawędzi nad przepaścią,
pośrodku nieuniknionego rozstania,
ze złamanym sercem.
Wychylasz się, by zerwać
z policzka śpiącej nimfy
jak żywy romantyczny kwiat Dolorosa
wytatuowany ręką bezwzględnego mordercy uczuć.
Na pościeli zaschnięte tęczowe łzy.
Zrywasz go — wywołujesz jej
uśmiech przez sen.
Zawsze będzie istniał zew życia
i krzyczał w śmiałych kolorach świata
fizycznie dźwigających ułudę kształtów i form
jak niezmordowany atlant
aż po klęski grzmot,
a dusza, a idea, a tęsknota —
zawsze będą nieme?
Oto zew świata otwiera drzwi teraźniejszości
i ręka wysuwa się z czerni,
pisze na ścianie jak w pałacu Baltazara.
Przez drzwi wewnętrzne ręka w świetle pochodni
kreśli matematyczne równania,
wzory rozwijają się i rozwiązują,
odrywają się od powierzchni ściany i falują w powietrzu,
działania algebry pokrywają przestrzeń jak szybę.
Obok cyfr pojawiają się najstarsze znaki — litery,
wszystko rozedrgane nabrzmiewa i pęcznieje,
zbliża się do krańca abstrakcji,
a potem zapada w dziurze śmieszności.
Z wzorów wynika zagłada, ale to są tylko słowa,
w które zmieniły się rzędy i kolumny cyfr.
Matematyka porzuciła kształty wieszczby
niezrozumiałej dla nikogo,
śmierć w oczy zaglądnęła kształtom i formom,
a tam — zamiast symboli — memoriał barw
niezważonych, niepoliczonych, niepodzielonych,
z ciemności jednako krzyczących,
a dusza, a idea, a tęsknota —
zawsze będą nieme?
Ta pisząca ręka to ręka demiurga czy poety?
Jesteśmy zastawiani przez tabelki i arkusze,
wyglądamy przez okna, okienka,
ikony, paszcze wielorybów, konta,
kolorowo żyć nie znaczy mądrze.
Niecnie? Niecennie?
Bardziej jak utylitarnie i zwierzchnie
jesteśmy nabijani na słupki
przez Vlada Palownika z Wall Street
i jak ratunkowe wieści chowani do butelek,
a butelki trafiają do trumien.
Przeraźliwy dźwięk jest gestem, gdy jest nieciekawie
krzywda znaczy alarm w ukrytych raportach,
pojawiają się gdzieniegdzie splątane strofy alertów
o nierozwiązywalnych równaniach z niewiadomymi potęg.
Algebra ciągnie się wszędzie jak spaghetti na widelcu świata,
jak kolumny niepokonane Aleksandra lub SPQR na traktach pamięci.
Kolumny? Cyfry? Ludzie? Słupy? Pale? Smród?
Tak, to nie oznacza tylko pochodu cywilizacji,
przychodów obojętnego dobra.
Może być storno liczb?
Nie, tu bywa storno idei i słów!
Jesteśmy eliminowani z własnych mieszkań
przez zdziczałe kwoty,
jesteśmy eliminowani z własnych serc
przez zdziczałe alikwoty,
fakultatywne do chmur wyniesienia rozrachunków z ludźmi.
Szaro? Mało zwierzęco, cicho wręcz? Zabójczo?
A witraż Excel w oknie werandy wciąż świeci,
zaprasza na zewnątrz i więzi jednocześnie.
To prawdziwie żywotny program komputerowy —
zechciej mieć przewagi, rozlicz się z dąsów, służ.
Dalej krwawią pulsary bogactw w bankach wszelakich —
ale ile ich jest, ile? Kto je opisze do cna?
Można wymieniać nazwy — zastawiają je fasady,
zakrywają oblicza teraźniejszości ludzkich gwiazd.
Kto? Co? Ile? Ile?
Tabelki, arkusze, bilanse nut,
mniejsze zło, gdy bilans cnót,
większe zło, gdy niedobór ust.
Zastawiają kościoły i przedszkola,
autostrady w spiżarniach i szlaki piesze w stołowych.
Kto? Co? Ile? Ile?
Matrix finansowy wampir — ktoś powie?
Vlad Palownik z Wall Street — może?
Na bosaka ciągłe bieganie wokół osi sprzedaży,
zeskakiwanie z chudych żeber niedokończonej arki
dla umierających z głodu,
konstrukcja wieloryba i od razu
Jonasz w garniturze przemawiający w Niniwie,
a tam Bank Światowy rozkłada waluty na rynku,
molestowanie ławek banknotami, bitcoinami,
molestowanie przyłbic kupców zakutych na amen.
Jakiś słup zasłania giełdę —
czy to aby nie osinowy kołek?
Cyfry wyswobodzone biegają na placach mistyfikacji,
ukazując ociekające krwią kły
skazanym na chłosty pokrzywami sum.
Prosty, zwykły dzień mnożenia bogactw
chyli się pod ciężarem wieka zysków i strat.
Skróćmy jego męki, zatrzaśnijmy wieko wieku.
Zmierzch,
taki lekki zmierzch,
w rytm krakowskich tramwajów ostatniej zmiany
zjeżdżających do zajezdni.
Taka lekka jazda,
dym zasnuł wszystko,
a może to noc niezauważalna.
Taka lekka noc,
znowu stoję na przęśle mostu Piłsudskiego.
Coś mnie tu popycha i przyciąga
do tego miejsca zamurowanego w pamięci
jak Brama Wschodnia dla księcia,
do tych jak żagiel wybrzuszonych
struktur stalowych gna
jakaś siła, może nie od razu tajemna i zła.
Może to wiatr od rzeki
albo raczej wewnętrzna potrzeba,
taka lekka siła.
Lubię z tego miejsca oglądać
śmierć słońca i zmartwychwstanie gwiazd
zamiast rzeki, zamiast miasta.
Można wszystko dostrzec stąd,
nawet Ostateczny Sąd,
można nawet oceniać minione godziny
bezpowrotnie stracone dla samego siebie
i choć obok mnie staje tutaj zawsze
Ezra, poeta ze szpitala wariatów,
a nie Albert, brat z ogrzewalni dla takich jak ja,
to wizje zmieniają się tu w proroctwa eschatologiczne,
ot, taki most!
Takie przęsło łączące
Wielki Wschód z Wielkim Zachodem.
Łuk żalu i Łuk miłosierdzia stopione w jedność,
Jego Wysokość Skok
w mrok,
w tajemnicę lekkości,
ma tu wstęp wzbroniony surowo.
Kłótnie nad spalanym igliwiem,
nie mirrą kadzielną,
lecz pachnącym podobnie.
Miała być miła woń, a nie jest,
jest tylko nieznośny zapach ludzi lasu.
Ich wielka kadzielnica uszkodziła ściany bazyliki —
oto cały ambaras.
Są mocne słowa słabych mężczyzn
odurzonych organicznym dymem,
kwilenie zaszczutych piszczałek,
podzwonne dla zmanierowanych sygnaturek
kompletne już zamieszanie pośrodku głównej nawy.
Pielgrzymów i żebraków nie ma w jej wnętrzu,
emocjonalnych młodzieńców i starszych pań też,
usunięto szopkę, żłóbek i grób.
Ołtarz z tabernakulum przesunięto do nawy bocznej,
by zrobić więcej miejsca dla wymiany poglądów,
w istocie kadzenia totalnego i pełnowymiarowego.
Oto wchodzi orszak — prawie jak procesja —
całkiem bizantyjski, aczkolwiek republikański,
kroczy przez środek kościoła,
baldachim na czele.
Prawie procesja rozdziela kłócących się zaciekle,
zapach z kadzielnicy nie zabił nawet obcej muchy,
zapach nie zabił fetoru z przybyłych podsądnych i sędziów,
gdyż rozbujano emocje bardziej niż kadzielnicę,
więcej mężczyzn do niej potrzeba
pod feretronami politycy,
na feretronach też.
Pod baldachimem fałszywy biskup bez monstrancji
i cesarz racjonalnej Europy kroczą ramię w ramię.
Zażenowane witraże stopiły się jak wosk,
nawet dzieci w komeżkach uciekły za mur,
jest dzień świętych wyborów.
Beznodzy żebracy powstali i kręcą somnambuliczne filmy
przed frontonem kościoła,
maszkarony i chimery gotyckie, a jakże, ożyły,
wyjęły smartfony z uśmiechem
i tweetują dla sprawy narodu oświecenia.
Jak flesz grom spadł z jasnego nieba,
ogłoszono, że spory i wybory w Polsce
decyzją mistrza kolegium
przeniesiono do pobliskiego centrum dialogu.
Zadymiona bazylika wreszcie odzyskała sacrum.
Nie ma śladu
po skrzywdzonych ptakach miłości,
które w sumieniu wiły gniazda.
Spalono je.
Widzowie misterium ognia w kajdanach
klaskali i bawili się dobrze
przy tym,
a gniazda z mirry uwite były nieziemskie,
pachnące i nieskazitelne.
Jakkolwiek sumienia pozostały,
ptaki spalono z gniazdami.
Nad wszystkim świeci słońce jaźni
i zamienia się w bóstwo,
personifikuje się samotność geniuszu,
dzioborożce, niby pelikany łask,
usiadły wyżej, pohukując i złorzecząc.
Nie wiesz, że słowa skruchy
nie dotrwają do letargu, nie dotrwają do snu,
nie dotrwają do przemiany słońca w bóstwo.
Ostatni władco ptaków,
poderwij służby, poderwij samoloty gaśnicze,
niech nabiorą wody w kary słonych jeziorach,
niech na słońce zrzucą te bomby wodne,
zanim się w nie zmienisz bez sumienia,
gasnąc nieodwracalnie.
Są słońca i są polaroidy.
Wyjmij swoją twarz
z jednego i drugiego.
I co? Zrobiłeś to?