Piotr zapewniał - Alek Skarga - ebook

Piotr zapewniał ebook

Alek Skarga

0,0

Opis

Poezja w słowach i obrazach. Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Od lat dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i nastroje społeczne. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 91

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Alek Skarga

Piotr zapewniał

2013 - 2014

© Alek Skarga, 2018

Poezja w słowach i obrazach. Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Od lat dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i nastroje społeczne. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.

ISBN 978-83-8126-656-7

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Titanic

Skorzystaj z moich rad, ukochana —

ja i ty.

Odliczaj góry —

raz, dwa, trzy,

ja i ty.

Odliczaj od siebie góry lodowe —

tysiąc, dwa, trzy.

Ukochana, posłuchaj mnie,

odejmij te echa od ciszy,

te głuche łoskoty

kotwic i orkiestr z dna —

raz, dwa, trzy.

Odejmij nasze rozstania od powrotów —

tysiąc, dwa, trzy.

Moja rada jest ostatnią radą —

odejmij swoją przeszłość od Titanica,

wsiądź do szalupy,

a ja wskoczę do drugiej.

Te pomruki i łoskoty to nie eksplozje radości

na trzecim pokładzie państwa,

to katastrofa —

raz, dwa, trzy…

Skacz!

Początek i koniec

Początek i koniec?

Toż to dopiero początek.

Jak się rzekło „nadworny kwiat”,

trzeba rzec „dwór i król”.

Zgaś światło, lilio,

już czas.

Pyłek uleciał — to tak na początek.

A potem?

Szaro, długo, nudno.

A potem?

Zaświeć światło

albo poczekaj na brzask,

to się zawsze tak zaczyna

i zawsze kończy w snach,

a pomiędzy dniem a snem

szaro, długo, nudno.

Gdy śmierć nadchodzi,

niczym nie różni się od miłości,

a po niej urodziny,

a po nocy nadchodzi koniec

niewidzialnego królestwa.

A oni zawsze bladzi,

a one zawsze są rumiane.

Wtedy kwiat wydaje owoc,

płatki opadają na powierzchnię

któregoś księżyca planety,

co przemieściła się

z jednej orbity na drugą

niepostrzeżenie

w tę noc,

a ten ledwo świeci odbitym blaskiem,

a ten ledwo jeszcze krąży wokół kwiatu,

a ją porywa ptak rozstania,

ale nie połyka.

Ptak niesie ją do gniazda,

by otoczyć pierzastym ciepłem wspomnień

wśród piskląt,

wierszy —

toż to początek wszystkiego!

Zdetektować emisje

Na wysokości nowiu,

czyli dość wysoko,

noszę swoją szarfę —

znak rozpoznawczy.

Moje orlęta umieszczono

tuż pod nim.

Gdy pełnia nadejdzie,

zerwę szarfę,

wylecą moje małe skarby —

lecz co to?

Nad gniazdem nadajnik albo odbiornik

i to ja nie wiem nawet co!?

Może to autobus podniebny

albo taksówka planetarna

emitująca niepewność w czas cieplejszy.

Da się to sprawdzić,

zdetektować emisje… kiedyś.

Ale teraz?

Zwłaszcza krzyki młodzieży

z najwyższych rzędów,

młodzieńców wysoko urodzonych piski

są słyszalne nad zwykłym

przekazem podprogowym.

Przed nim jest nów mediów,

czarne mgławice to nie są jeszcze

cenne zapinki,

w kategoriach zasad plasują się nisko,

a wręcz ciche nisze

przewyższają je symbolizmem.

W jednośladowych neolitycznych chatach

pozostałości orlich śladów

są jak pokaz siły,

wypluwki —

męskie i żeńskie kamienie polne,

podmurówek zaledwie

nawet nie właściwych ścian.

Rzekł do złodzieja kpiarz

— Znamienną jest moja otwartość —

rzekł do złodzieja kpiarz —

moja lenność wobec waszego kierownika.

Kluczem dla nas jest jego wtórne zeświecczenie.

Moja otyłość szansą jest dla wielu —

rzekł kpiarz do złodzieja. —

Tak jak wczoraj, dzisiaj podkopałem znowu

mierzeję wyborczą i to wyłącznie płaczem.

Wszystko można wypłakać łzami —

i kurzawki, i moreny.

— Ja właśnie zaplotłem ośmiornicę —

rzekł kierownik więzienia do kopacza —

a ty snujesz się jeszcze w palarni,

gdy smród w niej

już opadł po twoich wyborach.

— Ale jakże symptomatycznym jest

kazanie do dzieci o dzieciach —

rzekł otyły do pielęgniarza. —

Popatrz, nadjeżdża wielbłąd na kołach gumowych,

cieszy dzieci pochowane pod pryczami.

Kolejny dzień w tych warunkach

wyłamuje się z zastygłych śladów

błotnego dinozaura na płozach.

Nikt już nie rzecze — człecze do człeka.

Każdy rzecze chochole — raczej

albo — smoku, czemuż nie pijesz już?

Czas tobie na znamienny ruch

rozstępujący do granic eksplozji.

— To nastąpi — rzekł kpiarz do złodzieja. — Zapewne

i kopacz straci znaczenie, i kierownik,

a chochoł zacznie wyć.

Święta w kominie

Ból w kominie,

gęś na święta,

w choinie chomik

i spowiedź proboszcza

publiczna.

Miecz w kominie,

Marsjanin przed choinką,

szpic na legowisku

i mruczek na ogniu.

Ruch w kominie,

smrek na wietrze,

śnieg w pokoju,

by firana załopotała

na balkonie.

Byk w kominie,

Azja na szpicu,

szczek w konfesjonale ciszy

przedprogowej Świadka Jehowy.

Bladość świerszcza w kominie

nadzianego na iskrę,

uczucia już przez komin nie ulecą,

a dzieci nie dociekną,

skąd karpie pod choinką.

Mędrzec w kominie,

steward donosiciel.

I nawet mak rozsypany,

i słoma, co wypełnia serca,

już po pożodze w kominku.

Kołowrót w kominie,

biała róża sama w domu

bez rachunku za prąd,

bez rozgrzeszenia,

bez sąsiada bałwana.

Kamienni ludzie

Z niejednego ptaka zrobiono boga,

z dwóch wojowników zrobiono centaura,

a już z trzech kobiet

uczyniono Ewę, pramatkę praojca

wielką i ciężką,

wprost nienadążającą

za potopem testosteronu.

Zbudowano w neolicie arkę,

by uniknąć zalania.

Nikt nie wie dzisiaj,

dlaczego nie kamienną,

a tak wielu nazywa gwiazdoloty

Prometeuszami i Pterodaktylami.

W nowiowej siedzibie

nikt nie chce się kochać,

nikt nie chce płodzić dzieci,

a to tylko jaskinia jak każda inna.

Kąsające zwierzęta, choć dzisiaj

są zdecydowanie mniejsze niż przed wiekami

uczucie śmierci przynoszą tożsame

z niepewności jadem i zarazą

nie taką, jak dla ludzi pierwotnych.

Ludzkie bydlę się ogania przed tym,

a co dopiero człowiek bez ogona

i bydlę niosące człowieka.

Kamień wykorzystywany będzie

nawet na innych planetach

do rozpoznawania chorób i gwałtów

lub rozdzierania ciszy,

gdy okaże się martwa i zbędna.

Wielu czeka jeszcze kamiennych ludzi

unoszonych przez orły jak bogowie,

wiele czeka przedmiotów raniących

jak zwierzęta gryzące wciąż kamień

nadaremno.

On w koronkach epok

Puk! Puk! — Czy to śmierć puka atomowa?

Armaty z epoki, a dzień barokowy —

strzępy koronek, strzępy dłoni.

On do pocałunku rwie się,

międzygalaktyczne sierpy drum, drum,

znowu się pokazały nad rabatą Islandii.

To on w stroju Ludwika

dryga i bierze nóż, by

pokazać dżihadystom, że jest mocny.

Owce uciekają, lecz niezbyt daleko,

irys w ustach jak szafran,

klap, klap pod Marksem w Warszawie,

sedno międzywiecza jest zigguratem.

Uczucia są przykrywą piekła

ciężką jak pokrywa atomowego silosu,

gdzie skorodowane rakiety

rozsypują się przy dotknięciu ręką.

Walizka pełna listów do przeszłości —

listów kochanków wieczności,

rozpalone pęknięcie na Islandii,

zimnej, lodowatej w mediach

meandry skupienia.

Watykan odpowiada ziewnięciem

na atak młynów i wiatraków.

Nie pierwszy to atak,

ludwisarze kręcą w tyglu spiż

jak śmietanę na lody,

kret stulecia dojrzewa do knucia z koszatką —

on nie jest alchemikiem,

nie robi nic i nie politykuje, tylko je.

Semafor odmienia się przez przypadki,

a potem odmienia zawiadowcę.

W jego miejsce demokratycznie wybrany

zawiadowca wkracza pomiędzy zwrotnice —

jest pijany jak trzeba,

niepotrzebny mu Madagaskar.

Strzelają z armat i pistoletów,

leje się szampan,

wjeżdża na stację martwy niedźwiedź

na platformie z baldachimem.

Rejkiawik tym razem milczy,

pęknięcie tektoniczne zupełne

zamyka drogę tryumfowi czasów,

kwiatki kwitną w szczelinach głów.

Ludzie je zrywają —

bukiety i wiązanki ładnie wyglądają

na tle religijnego nieba,

jeszcze ładniej sypane pod nogi żołnierzy,

którzy wracają z zaświata Herat —

to mędrcy i sekwoje.

Cisza rodzi zgiełk po raz ostatni,

nad wulkanem grzyb europejskich myśli

sięga chmur i razem zastygają

jak odwieczny akant — rozpoznawczy znak.

On nie jest Aleksandrem ani Krzysztofem,

jest sobą w koronkach epok.

Żądni wojen

Z zewnętrznych, znudzonych haseł

wyzuty jak z onuc skórzanych,

bezzębnej jaskini knuty

wystarczyły za zęby,

pokrwawione zakochanego plecy

w muślinach utkanych przez włochatego,

bez żadnych przypraw

mięso zgotowano dla niego.

Jak hufiec, falanga i kawalkada

ze wzgórz dziczy i nieokrzesania

w porządku niebnym podniebienie

napadnięto i ze smakiem oskórowano

mamuta cywilizacji.

Następując na naczynia Syrii przedhetyckiej,

rozdeptano Genesis z Ducha jak nic,

jak na wyrost wyzuty z wiktorianizmu Hamlet

albo Achilles szeroki w barach Eginy,

jak nizina do bitwy nad Jordanem,

jak hetairoi atakujący słonie.

Marny horyzont po wyjściu z jaskini wygnania,

ściana do rozbicia, do malowania, do osłony,

z ogrodu do piekła.

Słowa zapisane, nanizane, przekłute,

przeliterowane z ogrodu do przededenu.

Czaszka u stóp góry,

czasza i jednocześnie czerep pobratymca,

skała, czaszka cała,

okrzyk bitewny i ziewnięcie — zdrada.

Z piekieł do… słów

cedzonych przez zęby węża,

przez żądnych wojen.

Próchnica ideologii

W takim bólu

nie dało się na stałe zamieszkać.

Wielki zryw się zakończył,

zerwano tylko ścięgna,

zdjęto kajdany razem ze skórą,

sklonowano rany po przesłuchaniach,

podsłuchując i oczerniając,

gotowe legiony zdemobilizowano,

a to byli zaprawieni w prawdzie

mocarze z bliznami na czołach,

powiekach, ustach i policzkach.

Ulicznice z nagimi piersiami

na barykadach ich zastąpiły,

gdy wymordowano księży,

odkryto latarnie zielone

i wynalazki świecące próchnicą ideologii.

Męskie sprawy nie są zadośćuczynieniem

za sprzeniewierzenia,

kobiece nie są sprzeniewierzeniem

zadośćuczynień prawdzie.

To gnijące pióro jest pterodaktyla —

powiedziano na wiecu,

wiecu wyborczym w mediach.

Wszyscy w to uwierzyli,

dopóki nie okazało się, że to bielika,

a bielik to nie orzeł, choć krewki ptak,

konstytucja to nie elementarz.

Wtedy zapomnieli wybaczyć,

kłamstwo przeszyło osierdzie uczniów,

nadchodzących wodzów stuleci,

którzy mieli być jednością kiedyś.

Miłość miło się zmieniła

w koronę z poziomek bez owoców,

za to w kwiatach białych cała.

Zespół stały wystraszonych wartowników

zaskamlał, okulał i czmychnął w jeżyny,

co i tak nie uwiarygodniło już nikogo —

zemsta stała się nieuniknioną.

Odpowiedzi

W ilu trzeba wyjść do nich?

W ilu przeprawić?

Ile trzeba po nich posłać dziewic?

Między nami, kolosami,

zapadły decyzje, są odpowiedzi.

Tony złota,

sieci ryb,

mile morskich podróży —

w takim razie odchodzę,

nie wchodzi w rachubę

ani Styks w Hadesie,

ani Kserkses w Atenach,

ani Aszurbanipal w Suzie

(opanowałem wszelką sztukę pisarską

wszystkich mistrzów pisma,

ilu ich jest…).

W ilu fortach Indian powstrzymać?

W ilu inkaskich miastach tkać maski ze złota

jak czapki?

W ilu stanąć przed sądem jak Sokrates?

Między nami, karłami,

zapadły decyzje, są odpowiedzi.

Niech lud kupi niewolę za koprę,

lud woli koprą płacić niż złotem —

w takim razie nadchodzę.

Wchodzi w rachubę —

sam.

Odrzucony klucz

Z tym kluczem

i z tamtym klownem,

gdy tynk odpada z cyrku,

namiot stawiasz nowy

na dnie terasowej półki,

zalanej rafy.

Klucz z koralu wkładasz

między ożywione błogostany oceanu,

wkradasz się tam jak martwy ibis do piramidy

w zatopione, zamknięte na zawsze światy

zmysłów młodzieńczych obumarłych,

gdzie otomany z prętów stalowych,

kalumnie i plwociny otoczenia,

poduszki chmur nadziei przekłute sprawnie

przez kanibali narodowych i partyjnych

w mętne tłumaczenia braci i towarzyszy.

Wkradasz się między lękliwe zwierzęta w klatkach

śmiertelnie zranione na sawannach,

rozpołowione na rafie,

z kluczem w ręku, z kłódką na głowie,

w kapeluszu nie gór, lecz lodowców,

gdy spadają z nich płatki jaśminowego śniegu

na kolorowe i denne ryby

i przypływają na wiec płetwale z dziećmi,

wale i stada białuch.

Z tym kluczem do podwodnej odrąbanej kamienicy

czekasz na wybuch lub tąpnięcie

jak w czarnej nieczynnej kopalni.

Tsunami radioaktywne nie nadchodzi,

możesz otworzyć dziś dzielnicę, kraj, epokę.

Odrzucony klucz opada w jasne odmęty

na dno liceum morskiego konika.

Żertwa Ojczyzna

W poczuciu siebie i mgły

na przedostatniej stacji oczu i serca

wdepnąłem do trafiki,

która została zbombardowana

przez Napoleona, lecz jeszcze istniała

dzięki dwu aniołom

podtrzymującym belki stropowe

już sto pięćdziesiąt lat.

Zakupiłem papierosy na drogę,

by słońce nie zachodziło samotnie,

by na ostatni szlak

wyruszyć z głową chmurach,

by nie widzieć łez dziecka

żegnającego ojca składanego w ofierze

wśród ryku dzikich zwierząt

bardziej dumnych i bardziej wolnych

niż on sam.

Za jeden miedziany pieniądz

kupiłem dziecku pomadkę,

zakryłem rękami oczy i odwróciłem głowę,

by nie dostrzegło rany na skroni,

z której sączyła się krew krzepnąca,

i śmierci we mgle na górze Moria

spojonej dymem ogniska płonącej żertwy

Ojczyzny!

(…abyś raczył z Twojego niewolnika

uczynić doskonałą i miłą Tobie ofiarę

całopalenia i cierpliwości).

Tyle miłości w lochach

Tyle miłości w lochach —

jeden, dwa, trzy serca więźniów.

Wystarczyło, by niekończące się jarmarki

wyprowadziły ludzkość z żyznego półksiężyca.

Ustanowiony odruch płuca

pozwolił zrozumieć na tyle poszum lasu,

co odświeżający, bardzo energetyczny wręcz,

grecki oddech pinii śródakademickiej,

gdzie miłość nie czekała zbyt długo,

wyrwała hetyckie spiże z ziaren i mąki,

by udać się do ludów morza po sól —

sól miłości to zestaw krzyży i półksiężyców

znośnych dla ran,

a bardziej rannych ramion,

ale najbardziej dla samych rannych.

Miłość rozkrawa i kaleczy,

by wyprowadzić poćwiartowanych

z każdego szeolu, lochu i zwierzęcia,

scalając muzyką zbóż najdrobniejsze fragmenty

od włosa po paznokieć.

W domach metr na metr

na kamiennej podmurówce

z sześciu kamieni polnych —

tam w niby lochu narodził się

wyjściowy pocałunek,

drgnienia rzęs zamienione w ruch,

w kącikach oczu ornament

na pustyni i w pyle ulicy pierwszego miasta

jest rozpoznawalnym znakiem

ziarna zmielonego najdrobniej

przez kobietę i mężczyznę wespół

w deltach sypialni żyznej,

wezbranej jak księżyc w pełni,

nawet w czasie połowicznego wylewu,

a rozkosz zmieszana z bólem

unicestwia wojny w przyszłości,

ale wtedy był początek

tam, w pokoiku zwanym pierwszym domem,

jaskini, lochu, sercu.

Należy o tym pamiętać, jęcząc

w niewoli własnej grzechu.

By zmarmurowieć

Lewy skośny z lewej skośnie,

z lewej powoli w prawo w dół.

Kraksa gotowa.

Wolniej, stróżu,

gdzie schemat myślenia o sztuce neolitu

w statku-pralni?

Pirackich studni ciemne wody

i strome schody, i kręte ulice

pełne starszych pań

powoli, skośnie, zygzakiem

na dworzec-galerię,

jak Picasso i Apollinaire,

schody z kafejki Bon Coin

wprost na Cmentarz Montmartre,

na grób Juliusza

prowadząc pod rękę

jedną dystyngowaną starszą panią,

która ma wciąż trzydzieści lat

i wciąż nuci piosenkę

o paniach i panach na moście w Awinionie,

a dzieci lecą z nieba jak krople,

lecą misie i smartfony

jak letnia dżdża,

potem Dżugaszwili z Sorbony

wywołuje ciężki deszcz,

na pokazie lotniczym

rozpylając z jakiegoś jednogwiazdkowego miga

substancję nienawiści,

eliksir mocarstwowości

nad Sacré-Cœur.

Nawet zielone konie zeskoczyły z cokołów,

pofrunęły nad Gennevilliers,

lekko skręcając do Metz

wśród chmur, aniołów i muz,

by przelecieć nad Europą

i zmarmurowieć w wygładzonych arcydziełach

Cmentarza Orląt.

Ołtarze na molo

Oprócz ołtarzy we własnym garażu

nie mam już nic.

Łzy są ołtarzami

w zamkniętej łazience,

ale to już inna pieśń.

Echo nadciągającej burzy to fanfary,

a krzyk to wystrzał

na cześć tego, który tu wchodzi.

Nadzwyczajne cele są wówczas w łazience,

a w głowie mikromydła

i francuskie narzędzie równości,

gdy wchodzi zwykły człowiek,

aby uścisnąć dłoń

zdruzgotanemu przez miasto-państwo

władcy floty, która zatonęła w barze

szóstej dzielnicy.

Jest ołtarz na molo

zamkniętego w przerażeniu,

ściskającego twarz swoją,

jest jeszcze ołtarz na drzewie

otwartego,

ale to już inna epopeja.

Tam, na wysokościach, we mgle

siedzący niewidzący

też ma swoje alibi,

bo po cóż by ciskał te szyszki

na głowy dzielnicowych

ze wszystkich kwartałów,

ze wszystkich posterunków.

Ołtarz rewolucjonistów bijących z przekonaniem

liberałów bijących z przekonania,

jest ołtarz jak most

w depresji poobiedniej —

nisko usytuowany pozwala

obsiąść się wronom.

Nie straszna im tutaj ofiara

z niczego —

z ludzi, z krwi, z siodeł i z tronów.

Ledwo nad moim przybytkiem zaświeciło słońce,

ledwo noc dogoniła dzień,

przed misterium zażądano

śniegu z głowy skazańca,

a on antyrewolucyjnie stopniał.

Ten przestał ciskać nieswoje echa

na wiecach,

otworzył się

na doznania i twarze,

a sędzia otworzył księgę, odczytał zeznania,

przydzielił wstyd,

poznał jego uległość przedśmiertną

i ściął przy umywalce,

gdy cisnął grymasy pewnego siebie.

Sędzia i kapłan ołtarza — pewność samego siebie

uderzył w dzwon braterstwa krwi.

Bezsenna noc dla wszystkich

W brzydocie czasu odnaleźć srebrny ślad,

zmienić ludzkość w gwiezdny pył,

nauczyć się tak kochać, jakby łapać

wiatr słoneczny i zorze polarne w snach,

w sekundach łez nauczyć się łkać

pośród żałobnych modrzewi i cyprysów,

o północy ukryć się w sercu

i zamieniać ołów w srebro słów,

którego nie zechce nikt,

dopóki nie nadjedzie bezsenna noc

dla wszystkich.

Jestem żółwiem w przemianach

We mnie to nie tak jak w tobie —

jest nie tylko żółw kosmiczny.

W moich trzewiach protuberancja,

wytrysk czystej plazmy,

nie zawsze płynnego szylkretu —

jak to szylkretu?

Zmieniam się ciągle w coś podpowierzchniowego

pod powierzchnią Słońca —

jak to Słońca?

Planety nie mają powierzchni mistycznych,

tak jak ja.

Jestem żółwiem w przemianach,

duszą cywilizacji narodu.

Miłosne żywioły,

termojądrowe przemiany we mnie —

to tak jak w piekarniku domowej kuchni,

jak w cieście weselnym,

które wybrzusza się, pęka,

wyrasta na pociechę weselników.

Takie to przemiany

w energii stoika,

w energii zamieniającej się w szylkret duszy.

We mnie nie ma ciebie całej,

a pod tą boską skorupą jak skałą jesteś,

i jest miłość do wszystkiego,

co stanowi o twojej energii we mnie —

twojego tchnienia,

twojego uśmiechu i twojej twarzy,

ale bardziej przemiany

mojego kosmicznego żółwia w człowieka —

jak to człowieka?