Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Poezja w słowach i obrazach. Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Od lat dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i nastroje społeczne. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 91
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
© Alek Skarga, 2018
Poezja w słowach i obrazach. Wiersze z ostatnich lat autora, którego twórczość nazwana została kiedyś „poezją rozdarcia posierpniowego”. Zestawiana była z twórczością Barańczaka i Kornhausera jako rozwinięcie i dopełnienie Nowej Fali. Od lat dotyka ona aktualnych problemów, opisuje rzeczywistość wokół nas i nastroje społeczne. Nie stroni od psychologizmu i uniwersalizmu.
ISBN 978-83-8126-656-7
Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero
Skorzystaj z moich rad, ukochana —
ja i ty.
Odliczaj góry —
raz, dwa, trzy,
ja i ty.
Odliczaj od siebie góry lodowe —
tysiąc, dwa, trzy.
Ukochana, posłuchaj mnie,
odejmij te echa od ciszy,
te głuche łoskoty
kotwic i orkiestr z dna —
raz, dwa, trzy.
Odejmij nasze rozstania od powrotów —
tysiąc, dwa, trzy.
Moja rada jest ostatnią radą —
odejmij swoją przeszłość od Titanica,
wsiądź do szalupy,
a ja wskoczę do drugiej.
Te pomruki i łoskoty to nie eksplozje radości
na trzecim pokładzie państwa,
to katastrofa —
raz, dwa, trzy…
Skacz!
Początek i koniec?
Toż to dopiero początek.
Jak się rzekło „nadworny kwiat”,
trzeba rzec „dwór i król”.
Zgaś światło, lilio,
już czas.
Pyłek uleciał — to tak na początek.
A potem?
Szaro, długo, nudno.
A potem?
Zaświeć światło
albo poczekaj na brzask,
to się zawsze tak zaczyna
i zawsze kończy w snach,
a pomiędzy dniem a snem
szaro, długo, nudno.
Gdy śmierć nadchodzi,
niczym nie różni się od miłości,
a po niej urodziny,
a po nocy nadchodzi koniec
niewidzialnego królestwa.
A oni zawsze bladzi,
a one zawsze są rumiane.
Wtedy kwiat wydaje owoc,
płatki opadają na powierzchnię
któregoś księżyca planety,
co przemieściła się
z jednej orbity na drugą
niepostrzeżenie
w tę noc,
a ten ledwo świeci odbitym blaskiem,
a ten ledwo jeszcze krąży wokół kwiatu,
a ją porywa ptak rozstania,
ale nie połyka.
Ptak niesie ją do gniazda,
by otoczyć pierzastym ciepłem wspomnień
wśród piskląt,
wierszy —
toż to początek wszystkiego!
Na wysokości nowiu,
czyli dość wysoko,
noszę swoją szarfę —
znak rozpoznawczy.
Moje orlęta umieszczono
tuż pod nim.
Gdy pełnia nadejdzie,
zerwę szarfę,
wylecą moje małe skarby —
lecz co to?
Nad gniazdem nadajnik albo odbiornik
i to ja nie wiem nawet co!?
Może to autobus podniebny
albo taksówka planetarna
emitująca niepewność w czas cieplejszy.
Da się to sprawdzić,
zdetektować emisje… kiedyś.
Ale teraz?
Zwłaszcza krzyki młodzieży
z najwyższych rzędów,
młodzieńców wysoko urodzonych piski
są słyszalne nad zwykłym
przekazem podprogowym.
Przed nim jest nów mediów,
czarne mgławice to nie są jeszcze
cenne zapinki,
w kategoriach zasad plasują się nisko,
a wręcz ciche nisze
przewyższają je symbolizmem.
W jednośladowych neolitycznych chatach
pozostałości orlich śladów
są jak pokaz siły,
wypluwki —
męskie i żeńskie kamienie polne,
podmurówek zaledwie
nawet nie właściwych ścian.
— Znamienną jest moja otwartość —
rzekł do złodzieja kpiarz —
moja lenność wobec waszego kierownika.
Kluczem dla nas jest jego wtórne zeświecczenie.
Moja otyłość szansą jest dla wielu —
rzekł kpiarz do złodzieja. —
Tak jak wczoraj, dzisiaj podkopałem znowu
mierzeję wyborczą i to wyłącznie płaczem.
Wszystko można wypłakać łzami —
i kurzawki, i moreny.
— Ja właśnie zaplotłem ośmiornicę —
rzekł kierownik więzienia do kopacza —
a ty snujesz się jeszcze w palarni,
gdy smród w niej
już opadł po twoich wyborach.
— Ale jakże symptomatycznym jest
kazanie do dzieci o dzieciach —
rzekł otyły do pielęgniarza. —
Popatrz, nadjeżdża wielbłąd na kołach gumowych,
cieszy dzieci pochowane pod pryczami.
Kolejny dzień w tych warunkach
wyłamuje się z zastygłych śladów
błotnego dinozaura na płozach.
Nikt już nie rzecze — człecze do człeka.
Każdy rzecze chochole — raczej
albo — smoku, czemuż nie pijesz już?
Czas tobie na znamienny ruch
rozstępujący do granic eksplozji.
— To nastąpi — rzekł kpiarz do złodzieja. — Zapewne
i kopacz straci znaczenie, i kierownik,
a chochoł zacznie wyć.
Ból w kominie,
gęś na święta,
w choinie chomik
i spowiedź proboszcza
publiczna.
Miecz w kominie,
Marsjanin przed choinką,
szpic na legowisku
i mruczek na ogniu.
Ruch w kominie,
smrek na wietrze,
śnieg w pokoju,
by firana załopotała
na balkonie.
Byk w kominie,
Azja na szpicu,
szczek w konfesjonale ciszy
przedprogowej Świadka Jehowy.
Bladość świerszcza w kominie
nadzianego na iskrę,
uczucia już przez komin nie ulecą,
a dzieci nie dociekną,
skąd karpie pod choinką.
Mędrzec w kominie,
steward donosiciel.
I nawet mak rozsypany,
i słoma, co wypełnia serca,
już po pożodze w kominku.
Kołowrót w kominie,
biała róża sama w domu
bez rachunku za prąd,
bez rozgrzeszenia,
bez sąsiada bałwana.
Z niejednego ptaka zrobiono boga,
z dwóch wojowników zrobiono centaura,
a już z trzech kobiet
uczyniono Ewę, pramatkę praojca
wielką i ciężką,
wprost nienadążającą
za potopem testosteronu.
Zbudowano w neolicie arkę,
by uniknąć zalania.
Nikt nie wie dzisiaj,
dlaczego nie kamienną,
a tak wielu nazywa gwiazdoloty
Prometeuszami i Pterodaktylami.
W nowiowej siedzibie
nikt nie chce się kochać,
nikt nie chce płodzić dzieci,
a to tylko jaskinia jak każda inna.
Kąsające zwierzęta, choć dzisiaj
są zdecydowanie mniejsze niż przed wiekami
uczucie śmierci przynoszą tożsame
z niepewności jadem i zarazą
nie taką, jak dla ludzi pierwotnych.
Ludzkie bydlę się ogania przed tym,
a co dopiero człowiek bez ogona
i bydlę niosące człowieka.
Kamień wykorzystywany będzie
nawet na innych planetach
do rozpoznawania chorób i gwałtów
lub rozdzierania ciszy,
gdy okaże się martwa i zbędna.
Wielu czeka jeszcze kamiennych ludzi
unoszonych przez orły jak bogowie,
wiele czeka przedmiotów raniących
jak zwierzęta gryzące wciąż kamień
nadaremno.
Puk! Puk! — Czy to śmierć puka atomowa?
Armaty z epoki, a dzień barokowy —
strzępy koronek, strzępy dłoni.
On do pocałunku rwie się,
międzygalaktyczne sierpy drum, drum,
znowu się pokazały nad rabatą Islandii.
To on w stroju Ludwika
dryga i bierze nóż, by
pokazać dżihadystom, że jest mocny.
Owce uciekają, lecz niezbyt daleko,
irys w ustach jak szafran,
klap, klap pod Marksem w Warszawie,
sedno międzywiecza jest zigguratem.
Uczucia są przykrywą piekła
ciężką jak pokrywa atomowego silosu,
gdzie skorodowane rakiety
rozsypują się przy dotknięciu ręką.
Walizka pełna listów do przeszłości —
listów kochanków wieczności,
rozpalone pęknięcie na Islandii,
zimnej, lodowatej w mediach
meandry skupienia.
Watykan odpowiada ziewnięciem
na atak młynów i wiatraków.
Nie pierwszy to atak,
ludwisarze kręcą w tyglu spiż
jak śmietanę na lody,
kret stulecia dojrzewa do knucia z koszatką —
on nie jest alchemikiem,
nie robi nic i nie politykuje, tylko je.
Semafor odmienia się przez przypadki,
a potem odmienia zawiadowcę.
W jego miejsce demokratycznie wybrany
zawiadowca wkracza pomiędzy zwrotnice —
jest pijany jak trzeba,
niepotrzebny mu Madagaskar.
Strzelają z armat i pistoletów,
leje się szampan,
wjeżdża na stację martwy niedźwiedź
na platformie z baldachimem.
Rejkiawik tym razem milczy,
pęknięcie tektoniczne zupełne
zamyka drogę tryumfowi czasów,
kwiatki kwitną w szczelinach głów.
Ludzie je zrywają —
bukiety i wiązanki ładnie wyglądają
na tle religijnego nieba,
jeszcze ładniej sypane pod nogi żołnierzy,
którzy wracają z zaświata Herat —
to mędrcy i sekwoje.
Cisza rodzi zgiełk po raz ostatni,
nad wulkanem grzyb europejskich myśli
sięga chmur i razem zastygają
jak odwieczny akant — rozpoznawczy znak.
On nie jest Aleksandrem ani Krzysztofem,
jest sobą w koronkach epok.
Z zewnętrznych, znudzonych haseł
wyzuty jak z onuc skórzanych,
bezzębnej jaskini knuty
wystarczyły za zęby,
pokrwawione zakochanego plecy
w muślinach utkanych przez włochatego,
bez żadnych przypraw
mięso zgotowano dla niego.
Jak hufiec, falanga i kawalkada
ze wzgórz dziczy i nieokrzesania
w porządku niebnym podniebienie
napadnięto i ze smakiem oskórowano
mamuta cywilizacji.
Następując na naczynia Syrii przedhetyckiej,
rozdeptano Genesis z Ducha jak nic,
jak na wyrost wyzuty z wiktorianizmu Hamlet
albo Achilles szeroki w barach Eginy,
jak nizina do bitwy nad Jordanem,
jak hetairoi atakujący słonie.
Marny horyzont po wyjściu z jaskini wygnania,
ściana do rozbicia, do malowania, do osłony,
z ogrodu do piekła.
Słowa zapisane, nanizane, przekłute,
przeliterowane z ogrodu do przededenu.
Czaszka u stóp góry,
czasza i jednocześnie czerep pobratymca,
skała, czaszka cała,
okrzyk bitewny i ziewnięcie — zdrada.
Z piekieł do… słów
cedzonych przez zęby węża,
przez żądnych wojen.
W takim bólu
nie dało się na stałe zamieszkać.
Wielki zryw się zakończył,
zerwano tylko ścięgna,
zdjęto kajdany razem ze skórą,
sklonowano rany po przesłuchaniach,
podsłuchując i oczerniając,
gotowe legiony zdemobilizowano,
a to byli zaprawieni w prawdzie
mocarze z bliznami na czołach,
powiekach, ustach i policzkach.
Ulicznice z nagimi piersiami
na barykadach ich zastąpiły,
gdy wymordowano księży,
odkryto latarnie zielone
i wynalazki świecące próchnicą ideologii.
Męskie sprawy nie są zadośćuczynieniem
za sprzeniewierzenia,
kobiece nie są sprzeniewierzeniem
zadośćuczynień prawdzie.
To gnijące pióro jest pterodaktyla —
powiedziano na wiecu,
wiecu wyborczym w mediach.
Wszyscy w to uwierzyli,
dopóki nie okazało się, że to bielika,
a bielik to nie orzeł, choć krewki ptak,
konstytucja to nie elementarz.
Wtedy zapomnieli wybaczyć,
kłamstwo przeszyło osierdzie uczniów,
nadchodzących wodzów stuleci,
którzy mieli być jednością kiedyś.
Miłość miło się zmieniła
w koronę z poziomek bez owoców,
za to w kwiatach białych cała.
Zespół stały wystraszonych wartowników
zaskamlał, okulał i czmychnął w jeżyny,
co i tak nie uwiarygodniło już nikogo —
zemsta stała się nieuniknioną.
W ilu trzeba wyjść do nich?
W ilu przeprawić?
Ile trzeba po nich posłać dziewic?
Między nami, kolosami,
zapadły decyzje, są odpowiedzi.
Tony złota,
sieci ryb,
mile morskich podróży —
w takim razie odchodzę,
nie wchodzi w rachubę
ani Styks w Hadesie,
ani Kserkses w Atenach,
ani Aszurbanipal w Suzie
(opanowałem wszelką sztukę pisarską
wszystkich mistrzów pisma,
ilu ich jest…).
W ilu fortach Indian powstrzymać?
W ilu inkaskich miastach tkać maski ze złota
jak czapki?
W ilu stanąć przed sądem jak Sokrates?
Między nami, karłami,
zapadły decyzje, są odpowiedzi.
Niech lud kupi niewolę za koprę,
lud woli koprą płacić niż złotem —
w takim razie nadchodzę.
Wchodzi w rachubę —
sam.
Z tym kluczem
i z tamtym klownem,
gdy tynk odpada z cyrku,
namiot stawiasz nowy
na dnie terasowej półki,
zalanej rafy.
Klucz z koralu wkładasz
między ożywione błogostany oceanu,
wkradasz się tam jak martwy ibis do piramidy
w zatopione, zamknięte na zawsze światy
zmysłów młodzieńczych obumarłych,
gdzie otomany z prętów stalowych,
kalumnie i plwociny otoczenia,
poduszki chmur nadziei przekłute sprawnie
przez kanibali narodowych i partyjnych
w mętne tłumaczenia braci i towarzyszy.
Wkradasz się między lękliwe zwierzęta w klatkach
śmiertelnie zranione na sawannach,
rozpołowione na rafie,
z kluczem w ręku, z kłódką na głowie,
w kapeluszu nie gór, lecz lodowców,
gdy spadają z nich płatki jaśminowego śniegu
na kolorowe i denne ryby
i przypływają na wiec płetwale z dziećmi,
wale i stada białuch.
Z tym kluczem do podwodnej odrąbanej kamienicy
czekasz na wybuch lub tąpnięcie
jak w czarnej nieczynnej kopalni.
Tsunami radioaktywne nie nadchodzi,
możesz otworzyć dziś dzielnicę, kraj, epokę.
Odrzucony klucz opada w jasne odmęty
na dno liceum morskiego konika.
W poczuciu siebie i mgły
na przedostatniej stacji oczu i serca
wdepnąłem do trafiki,
która została zbombardowana
przez Napoleona, lecz jeszcze istniała
dzięki dwu aniołom
podtrzymującym belki stropowe
już sto pięćdziesiąt lat.
Zakupiłem papierosy na drogę,
by słońce nie zachodziło samotnie,
by na ostatni szlak
wyruszyć z głową chmurach,
by nie widzieć łez dziecka
żegnającego ojca składanego w ofierze
wśród ryku dzikich zwierząt
bardziej dumnych i bardziej wolnych
niż on sam.
Za jeden miedziany pieniądz
kupiłem dziecku pomadkę,
zakryłem rękami oczy i odwróciłem głowę,
by nie dostrzegło rany na skroni,
z której sączyła się krew krzepnąca,
i śmierci we mgle na górze Moria
spojonej dymem ogniska płonącej żertwy
Ojczyzny!
(…abyś raczył z Twojego niewolnika
uczynić doskonałą i miłą Tobie ofiarę
całopalenia i cierpliwości).
Tyle miłości w lochach —
jeden, dwa, trzy serca więźniów.
Wystarczyło, by niekończące się jarmarki
wyprowadziły ludzkość z żyznego półksiężyca.
Ustanowiony odruch płuca
pozwolił zrozumieć na tyle poszum lasu,
co odświeżający, bardzo energetyczny wręcz,
grecki oddech pinii śródakademickiej,
gdzie miłość nie czekała zbyt długo,
wyrwała hetyckie spiże z ziaren i mąki,
by udać się do ludów morza po sól —
sól miłości to zestaw krzyży i półksiężyców
znośnych dla ran,
a bardziej rannych ramion,
ale najbardziej dla samych rannych.
Miłość rozkrawa i kaleczy,
by wyprowadzić poćwiartowanych
z każdego szeolu, lochu i zwierzęcia,
scalając muzyką zbóż najdrobniejsze fragmenty
od włosa po paznokieć.
W domach metr na metr
na kamiennej podmurówce
z sześciu kamieni polnych —
tam w niby lochu narodził się
wyjściowy pocałunek,
drgnienia rzęs zamienione w ruch,
w kącikach oczu ornament
na pustyni i w pyle ulicy pierwszego miasta
jest rozpoznawalnym znakiem
ziarna zmielonego najdrobniej
przez kobietę i mężczyznę wespół
w deltach sypialni żyznej,
wezbranej jak księżyc w pełni,
nawet w czasie połowicznego wylewu,
a rozkosz zmieszana z bólem
unicestwia wojny w przyszłości,
ale wtedy był początek
tam, w pokoiku zwanym pierwszym domem,
jaskini, lochu, sercu.
Należy o tym pamiętać, jęcząc
w niewoli własnej grzechu.
Lewy skośny z lewej skośnie,
z lewej powoli w prawo w dół.
Kraksa gotowa.
Wolniej, stróżu,
gdzie schemat myślenia o sztuce neolitu
w statku-pralni?
Pirackich studni ciemne wody
i strome schody, i kręte ulice
pełne starszych pań
powoli, skośnie, zygzakiem
na dworzec-galerię,
jak Picasso i Apollinaire,
schody z kafejki Bon Coin
wprost na Cmentarz Montmartre,
na grób Juliusza
prowadząc pod rękę
jedną dystyngowaną starszą panią,
która ma wciąż trzydzieści lat
i wciąż nuci piosenkę
o paniach i panach na moście w Awinionie,
a dzieci lecą z nieba jak krople,
lecą misie i smartfony
jak letnia dżdża,
potem Dżugaszwili z Sorbony
wywołuje ciężki deszcz,
na pokazie lotniczym
rozpylając z jakiegoś jednogwiazdkowego miga
substancję nienawiści,
eliksir mocarstwowości
nad Sacré-Cœur.
Nawet zielone konie zeskoczyły z cokołów,
pofrunęły nad Gennevilliers,
lekko skręcając do Metz
wśród chmur, aniołów i muz,
by przelecieć nad Europą
i zmarmurowieć w wygładzonych arcydziełach
Cmentarza Orląt.
Oprócz ołtarzy we własnym garażu
nie mam już nic.
Łzy są ołtarzami
w zamkniętej łazience,
ale to już inna pieśń.
Echo nadciągającej burzy to fanfary,
a krzyk to wystrzał
na cześć tego, który tu wchodzi.
Nadzwyczajne cele są wówczas w łazience,
a w głowie mikromydła
i francuskie narzędzie równości,
gdy wchodzi zwykły człowiek,
aby uścisnąć dłoń
zdruzgotanemu przez miasto-państwo
władcy floty, która zatonęła w barze
szóstej dzielnicy.
Jest ołtarz na molo
zamkniętego w przerażeniu,
ściskającego twarz swoją,
jest jeszcze ołtarz na drzewie
otwartego,
ale to już inna epopeja.
Tam, na wysokościach, we mgle
siedzący niewidzący
też ma swoje alibi,
bo po cóż by ciskał te szyszki
na głowy dzielnicowych
ze wszystkich kwartałów,
ze wszystkich posterunków.
Ołtarz rewolucjonistów bijących z przekonaniem
liberałów bijących z przekonania,
jest ołtarz jak most
w depresji poobiedniej —
nisko usytuowany pozwala
obsiąść się wronom.
Nie straszna im tutaj ofiara
z niczego —
z ludzi, z krwi, z siodeł i z tronów.
Ledwo nad moim przybytkiem zaświeciło słońce,
ledwo noc dogoniła dzień,
przed misterium zażądano
śniegu z głowy skazańca,
a on antyrewolucyjnie stopniał.
Ten przestał ciskać nieswoje echa
na wiecach,
otworzył się
na doznania i twarze,
a sędzia otworzył księgę, odczytał zeznania,
przydzielił wstyd,
poznał jego uległość przedśmiertną
i ściął przy umywalce,
gdy cisnął grymasy pewnego siebie.
Sędzia i kapłan ołtarza — pewność samego siebie
uderzył w dzwon braterstwa krwi.
W brzydocie czasu odnaleźć srebrny ślad,
zmienić ludzkość w gwiezdny pył,
nauczyć się tak kochać, jakby łapać
wiatr słoneczny i zorze polarne w snach,
w sekundach łez nauczyć się łkać
pośród żałobnych modrzewi i cyprysów,
o północy ukryć się w sercu
i zamieniać ołów w srebro słów,
którego nie zechce nikt,
dopóki nie nadjedzie bezsenna noc
dla wszystkich.
We mnie to nie tak jak w tobie —
jest nie tylko żółw kosmiczny.
W moich trzewiach protuberancja,
wytrysk czystej plazmy,
nie zawsze płynnego szylkretu —
jak to szylkretu?
Zmieniam się ciągle w coś podpowierzchniowego
pod powierzchnią Słońca —
jak to Słońca?
Planety nie mają powierzchni mistycznych,
tak jak ja.
Jestem żółwiem w przemianach,
duszą cywilizacji narodu.
Miłosne żywioły,
termojądrowe przemiany we mnie —
to tak jak w piekarniku domowej kuchni,
jak w cieście weselnym,
które wybrzusza się, pęka,
wyrasta na pociechę weselników.
Takie to przemiany
w energii stoika,
w energii zamieniającej się w szylkret duszy.
We mnie nie ma ciebie całej,
a pod tą boską skorupą jak skałą jesteś,
i jest miłość do wszystkiego,
co stanowi o twojej energii we mnie —
twojego tchnienia,
twojego uśmiechu i twojej twarzy,
ale bardziej przemiany
mojego kosmicznego żółwia w człowieka —
jak to człowieka?