Pierogi ruskie - Krzysztof Dobrecki - ebook

Pierogi ruskie ebook

Krzysztof Dobrecki

3,7

Opis

Ciekawa książka, wynik wielu obserwacji podczas podróży po dawnym ZSRR i współczesnej Rosji, czyli historia kraju gdzie wszystko jest inaczej i wszystko jest możliwe.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 91

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,7 (3 oceny)
1
0
2
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mirwal

Nie oderwiesz się od lektury

super sie czyta
00

Popularność




Krzysztof DobreckiKrzysztof Dobrecki

Pierogi ruskie

Opowieści — zdarzenia — refleksje — historie — anegdoty — dowcipy z kraju mającego 17 milionów kilometrów kwadratowych i zamieszkałego przez 144 miliony ludzi, ale mającego za to jednego przywódcę

© Krzysztof Dobrecki, 2021

© Krzysztof Dobrecki, 2021

Ciekawa książka, wynik wielu obserwacji podczas podróży po dawnym ZSRR i współczesnej Rosji, czyli historia kraju gdzie wszystko jest inaczej i wszystko jest możliwe

ISBN 978-83-8245-275-4

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Żonie Ani, która w licznych podróżach na Wschód pomagała mi poznać i zrozumieć Rosję

Paszport

W Rosji i dawnym Związku Radzieckim byłem łącznie rok. Zwiedziłem Moskwę, Azerbejdżan, Uzbekistan, Gruzję, Armenię, Tadżykistan, Ukrainę. Jechałem tam z przyjaciółmi, z żoną, wycieczką, „Pociągiem Przyjaźni”. Najlepsze wyjazdy były jednak „tranzytowe”.

Jako cel trzeba było podać jakiś odległy, graniczący z ZSRR kraj i hulaj dusza! Oficjalnie wolno było tranzytem przebywać w Kraju Rad tydzień. No ale to taki wielki kraj… Jeździło się więc tędy i owędy, także po miejscach nieoglądanych przez zorganizowane wycieczki, ba, nawet dla „innostrańców” zakazanych. Trzeba było oczywiście mieć paszport.

A musicie wiedzieć że w Związku Radzieckim każdy obywatel miał, ba, musiał mieć paszport. Byłem świadkiem, na lotnisku w Moskwie, gdy „panienka” w okienku kasowym zapytała jakąś kobietę:

— A paszport u was jest?

— Niet … — odpowiedziała kobieta

— Tak wy dla mienia nie czaławiek… (To wy dla mnie nie jesteście człowiekiem) — odparła „panienka” z biletowej kasy i demonstracyjnie odwróciła się plecami do potencjalnej pasażerki.

Paszporty w Związku Radzieckim nie służyły właściwie do niczego… No ale spróbowalibyście bez takiego dokumentu pojechać do innej, związkowej w końcu, republiki, a tam republiki, do sąsiedniego miasteczka albo i chutoru! Mowy nie ma. „Tak wy nie czaławiek”

Nic więc dziwnego, że my podróżujący z paszportami mającymi wpis „Wsie strany mira” „Wszystkie kraje świata” wzbudzać musieliśmy, i wzbudzaliśmy, podziw mieszany z szacunkiem. Niekiedy ów wpis wybawiał nas z kłopotliwej sytuacji. Przed konduktorem, a nawet milicjantem, otwieraliśmy paszport i stukaliśmy palcem w pieczątkę: — Zobacz co tu jest napisane!

Kiedyś zakwaterowaliśmy się w Termezie, w hotelu robotniczym. Było to samo w sobie wykroczenie, bo „innostrańcy” (cudzoziemcy) mogli mieszkać wyłącznie w hotelach „Inturista”, przeznaczonych dla obcokrajowców i mających podwyższony standard. No ale w Termezie, mieścinie leżącej na południowych kresach ZSRR takich luksusów nie było. Był jednak czujny obywatel, którego poinformowano, ze w hoteliku robotniczym zamieszkali cudzoziemcy, któż może wiedzieć czy nie szpiedzy. Przyszedł pośpiesznie tak jak stał. W marynarskim podkoszulku i czapce z daszkiem na głowie.

— Pokażcie paszporty — zażądał

Jakiś czas udawał że czyta łaciński alfabet, wreszcie jego wzrok padł na wykonany cyrylicą wpis: „wsie strany mira.” Spojrzał z szacunkiem na paszport, potem na nas, potem znów na paszport, zasalutował, oddał paszport i oddalił się gdzieś w uliczki Termezu.

Nie był to jednostkowy przypadek ani żadna nowość. Podobny opisuje Józef Czapski w swej „Nieludzkiej ziemi”.

„Wracałem do domu w dzień mojego wyjazdu. Byłem zmarznięty i przygnębiony. Zaczepiony przed chwilą na ulicy przez jakiegoś przechodnia, który sprowadził milicjanta, by mnie, wylegitymował, zostałem zaraz otoczony przez garstkę ludzi o niechętnych, spode łba niecierpliwych spojrzeniach; spodziewali się że może moje papiery nie będą w porządku, może nareszcie będą mogli się rozprawić z jakimś szpiegiem lub spadochroniarzem nieprzyjacielskim. Ale nie, papiery były w porządku, doznali przykrego rozczarowania.”

Podróżowaliśmy sobie beztrosko, zwiedzając a to Bucharę, a to Duszanbe, a to Baku czy Erewań, przekraczając raz po razie granice Kraju Rad. I wszystko było dobrze, do czasu aż zderzyliśmy się z machiną biurokratyzmu. Było to w Baku.

Właśnie przypłynęliśmy z Iranu przez Morze Kaspijskie. Po spokojnym, dwudniowym wypoczynku w hotelu Inturista „Azerbejdżan” postanowiliśmy, na parterze tego hotelu, w biurze „Areoflotu” kupić bilet do Tibilisi. Lecieć chcieliśmy za cztery, pięć dni…

Pani w kasie radzieckiego przewoźnika spojrzała uważnie na paszporty i spytała :

— „A viza u was jest?

— Jaka wiza? — byliśmy autentyczne zaskoczeni. — My mamy paszportu na wsie strany mira — próbowaliśmy stary numer.

— No ale u was vizy niet …. — nie dawała za wygrana.

— My właśnie wróciliśmy z Iranu. Tam i owszem, mięliśmy wizy, ale Gruzja jest przecież Republiką Radziecką, więc jaka wiza. My jesteśmy tranzytowi. Jeździliśmy po ZSRR i nigdzie, nigdy nie żądali od nas wizy.

— A, tranzytowi … — wyraźnie ucieszyła się kasjerka — Tak wy musicie lecieć do Moskwy i prosto do Polski.

— Ale my chcemy do Gruzji — nie dawaliśmy za wygraną.

— Do Gruzji nie lzia. Musicie mieć wizę.

— A gdzie można zdobyć taką wizę?

W Ministerstwie Spraw Zagranicznych Republiki

Postanowiliśmy nie dawać za wygraną. Poszliśmy do Ministerstwa. W Departamencie Paszportowym zobaczyliśmy przy okazji, przez nieuwagę urzędnika, blankiet paszportowy, który zawierał miejsca na zdjęcie składającego wniosek w wieku lat 18, 25, 40, i 65.

— Dzień dobry! — powiedzieliśmy grzecznie — Chcieliśmy prosić o wizę do Gruzji.

— A po co wam tam lecieć? Kraj spokojny, ludzie żyją charaszo… Nie lzia tam lecieć…

Wyszliśmy do dużego holu ministerstwa. Co tu robić? Postanowiliśmy wykorzystać legitymacje prasowe. Wróciliśmy do biura i jak by poprzedniej rozmowy nie było, zaczęliśmy zupełnie inny wątek.

— Proszę Pana, Jesteśmy dziennikarzami. Oto nasze legitymacje. Jeździmy po stolicach republik, żeby przygotować cykl reportaży na rocznicę Rewolucji Październikowej…. Musimy jechać do Gruzji…

Urzędnikowi musiało spodobać się nasze kłamstwo, bo uśmiechnął się szeroko wbił pieczątki i wpisał coś do paszportu…

Myślicie, że koniec? Też tak myśleliśmy…

Z dumą powróciliśmy do kasy Aeroflotu, podaliśmy paszporty i poprosiliśmy o bilety.

Pani z Aeroflotu uśmiechnęła się jeszcze szerzej niż urzędnik paszportowy.

— Przykro mi — powiedziała — ale wolne miejsca na lot do Tbilisi mam dopiero za trzy dni…

— To niech będą za trzy dni — odpowiedzieliśmy radośnie.

— No tak — tryumfowała przedstawicielka Aeroflota — ale wy dostaliście wizy na dwa dni

— To co mamy zrobić? — pytaliśmy zdumieni

— Musicie iść do Ministerstwa Spraw Zagranicznych Republiki — zaczęła wyjaśniać.

Nie wytrzymałem. Zacząłem krzyczeć na uosobienie Aeroflotu, powiedziałem co myślę o ich przepisach i nie obniżając tonu oświadczyłem, że nigdzie się nie ruszymy, do żadnego ministerstwa nie pójdziemy, będziemy siedzieć tu tak długo, aż nas sami wywiozą… No było to trochę ślizganie się po bandzie, ale byliśmy młodzi i nie zakładaliśmy, że nas mogą „wywieźć” nie tam gdzie chcemy. Poza tym wiedzieliśmy już z poprzednich doświadczeń, że krzyk bywa skuteczny. „Krzyczy — znaczy się ma prawo krzyczeć”.

I tym razem nie zawiedliśmy się. Pani z Aeroflotu podniosła słuchawkę telefonu i coś przez dłuższą chwilę rozmawiała po azersku. Po skończonej rozmowie zwróciła się do nas

— Dobrze, polecicie jutru do Gruzji

Przypomniał mi się wtedy pewien dowcip. Do kasy biletowej Aeroflotu w Tbilisi podchodzi Gruzin. Wkłada do paszportu sto rubli. Podaje paszport i prosi o bilet na jutro do Moskwy. Kasjerka bierze paszport, widzi włożoną w dokument łapówkę i czubkami palców odsuwa go na drugi koniec pulpitu. Po chwili bierze telefon i mówi do słuchawki: — „Z prokuratorem republiki proszę!

Pasażera oblewa zimny pot, no ale jest w sytuacji patowej…

— „Prokurator republiki? — upewnia się po chwili czekania przedstawicielka Aeroflotu — Sasza? Bardzo mi przykro, ale nie polecisz jutro do Moskwy…”

Jak już wspomniałem, w Rosji byłem dobry rok Jasne, że można być dłużej. Walerian Łukasiński spędził w Rosji 46 lat… tyle że w więzieniu… Ale ile bym w Rosji nie był i tak krytycy powiedzą: Rok podróży, niewiele zobaczył”. To prawd, lecz jak napisał mój wielki poprzednik Markiz de Custine w swych „Listach z Rosji” „To prawda. Niewiele zobaczyłem, lecz wiele odgadłem. „I tu stajemy przed pytaniem — Dlaczego, po co ta książka? Po co te podróże?

Odpowiem znów słowami Markiza: „Trzeba było poznać ową nieustanną samotność, to ponure więzienie, które nazywa się Rosją A poznawszy, ja miałbym nie wskazać na tyle kłamstw, tyle niebezpieczeństw, tyle plag? Wolę pomylić się i mówić. niż słusznie ocenić i milczeć. Jeśli jest zuchwalstwem mówienie o tym co zaobserwowałem, zbrodnią by było ukrywanie tego.”

„ — Kiedy twój syn będzie niezadowolony z własnego kraju — pisał dale Markiz de Custine — skorzystaj z mojego przepisu i powiedz mu: „Jedź do Rosji „Ktokolwiek zobaczy ten kraj, będzie zadowolony, że żyje gdzie indziej, obojętnie gdzie. Zawsze dobrze jest wiedzieć, że istnieje społeczeństwo, gdzie szczęście jest niemożliwe w żadnej postaci, bo zgodnie z prawem swej natury człowiek nie może być szczęśliwy bez wolności.”

Martwy las

Podczas jednej z wycieczek do ZSRR zwiedzałem miasto Twer. Po „zaliczeniu” wszystkich zabytków załadowano nas do autokaru i zawieziono gdzieś, do odległego sporo motelu. Motel był, jak na warunki radzieckie, nowy i nowoczesny. Wybudowano go niezbyt dawno, przed Olimpiadą w Moskwie. Dookoła ciągnęły się sosnowe lasy. Kilkanaście kilometrów wcześniej minęliśmy zapyziałą miejscowość na którą nawet nikt nie zwrócił uwagi. Wszyscy, zmęczeni zwiedzaniem, myśleli już o „obiado — kolacji” i czekającym na chętnych dancingu.

Po zarwanej nocy, nasza grupka postanowiła się przewietrzyć i z samego rana poszliśmy na spacer po pobliskim lesie.

Las był ładny, kilkudziesięcioletnie sosny, zielona trawa… Po chwili uderzyła nas niezwykła cisza. Że nie było słychać szumu drzew? Przypadek? Nie było wiatru. Nie było słychać także śpiewu ptaków. W lesie panowała niczym nie zmącona, niepokojąca cisza…

Dopiero po latach dowiedziałem się, że mijane miasteczko, na które nie zwróciliśmy uwagi, to Miednoje. Milczący las był zaś miejscem egzekucji wziętych w 1939 roku do niewoli polskich policjantów…

Nie przestaję się zastanawiać nad fenomenem tej zbrodni. Poprawni historycy powtarzają uparcie, że nie można winić ludzi, że to system był zbrodniczy, a ludzie w Rosji — sami widzicie — są ciepli i serdeczni, życzliwi i gościnni. No dobrze, ale system nie trwał od zawsze. Tymczasem ta barbarzyńska tradycja zbrodniczego traktowania jeńców jest dużo dłuższa i silniejsza niż bolszewickie rządy.

U znakomitego historyka i gawędziarza Zygmunta Nowakowskiego czytamy o losie jeńców za czasów Iwana Groźnego :

„Tych, których Moskwa do niewoli pobrała, wsadziła ich do kotłów, pod którymi palił się ogień i nalawszy wody po kolana, gotowała żywcem. Wiązała im ręce w tył powrozem i ponacinawszy wzdłuż brzuch i całe ciało w gęstych odstępach, najohydniej darła z nich pasy.”

30 sierpnia 1579 roku przed polskim wojskiem skapitulował Połock. Gdy Polacy weszli do twierdzy oczom ich przedstawił się przerażajmy widok: „W obrębie zamku znajdowały się poszarpane ciała naszych żołnierzy, których Moskwa dopadła była w chwili, kiedy ci — rzecz w tak wielkim niedostatku żywności i wszystkich potrzeb nieunikniona, po ogrodach leżących pod zamkiem zbierali zioła, a by głód zaspokoić, zawlókłszy ich do zamku, w najokropniejszy sposób rozszarpywali na sztuki”.

Powie ktoś: „stare dzieje”. Przenieśmy się blisko 200 lat później. Na kresach Rzeczpospolitej broni się przed Moskalami niewielkie, acz znane, miasteczko Berdyczów. Konfederaci barscy pod wodzą samego Kazimierza Pułaskiego stawiają opór 5 tysięcznemu korpusowi generała Kretecznikowa. Oblężenie trwa bezskutecznie od 18 maja do 3 czerwca, kiedy to, z braku prochu, zamilkła ostatnia berdyczowska armata.

Obrońcy wysyłają list do Kretecznikowa z propozycją kapitulacji. Ten odpowiada, „aby się na łaskę Najjaśniejszej Imperatorowej zdali, a ona zapewnia, że w pełni zażywać będą bezpieczeństwa życia i mienia, gdyż serce Imperatorowej pełne jest litości, miłosierdzia i uczuć wspaniałomyślności.”

Do obozu rosyjskiego generała udała się pięcioosobowa delegacja Konfederatów. Uzgodniono, że obrońcy po kapitulacji żadnych gwałtów ani osobistych przykrości nie doświadczą.

Co prawda Kretecznikow wściekł się, gdy delegacja zażądała by warunki kapitulacji spisane zostały i podpisane przez generała, ale koniec końców ustąpił. 13 czerwca załoga Berdyczowa opuszczać zaczęła miasteczko. Wbrew umowie delegatów, Pułaskiego i konfederatów aresztowano i odesłano do obozu jenieckiego w Połonnem. Tych, którzy próbowali się buntować, rosyjskim obyczajem, rozebrano do naga i związanych bito knutem. Znaczną część wysłano pośpiesznie kibitkami na Sybir. Pozostałych zmuszono do podpisania „lojalki” (skąd my to znamy) nazywanej wówczas „recesu”. Losy ich opisał Czapski.

„W poszukiwaniu tysięcy zaginionych kolegów przyjechałem na dawny szlak polskiej niedoli i polskich porażek.Przecież do Kazania i do tegoż Orenburga wywożono konfederatów barskich od1768 roku. W 1771 roku Riepin obliczał ich na 16 tysięcy Grupowani w koncentracyjnych obozach na Litwie, wysyłani byli kibitkami lub pędzeni pieszo przez Kijów, Smoleńsk, Orzeł i Tułę do Kazania Orenburga i dalej na Syberię. W 1774 wróciło na Litwę tylko 2000, potem wracały jeszcze oddzielne grupy, które przedzierały się na własną rękę, wykorzystując przeważnie bunty i zamieszki. Amnestii wydanej przez Katarzynę w 1773 roku nie podlegały różne kategorie, a więc” przestępcy” którzy w 1773 roku uknuli spisek na garnizon rosyjski w Krakowie na spółkę ze studentami, nie podlegali również zesłańcy pracujący w kopalniach srebra oraz oddawani po kilkunastu w sołdaty do regimentów rosyjskich. Niemniej jednak ci Polacy, którzy byli rozsypani po pułkach wzdłuż rzeki Ural i dalej w głąb Syberii, dowiedziawszy się o ukazie amnestyjnym cesarzowej, zażądali uwolnienia. Ten „bunt"okrutnie zdławiono. Ksawery Kozicki na przykład i pięciu innych, rozebrani do naga, otrzymali po osiemset knutów, wyrwano im następnie nozdrza, powypalano szubienice na czołach, nałożono kajdany i zesłano w głąb Sybiru.

Nawet cesarzowa zainteresowała się kaźniami i raczyła się dowiadywać, z jakiego powodu Polacy zostali tak ukarani. Odpowiedź „wicekróla” Syberii Cziczerina brzmiała dosłownie: „Chcieli wracać do ojczyzny.”

2 listopada pod Pragę nadciągnęła rosyjska armia gen. Aleksandra Suworowa. Rosjanie rozbili obóz miedzy Grochowem a Białołęką. Ich siły liczyły ponad 30 tys. żołnierzy, dwukrotnie więcej niż mogli przeciwstawić im Polacy (ok. 14 tys.).

Już 3 listopada rozpoczął się artyleryjski ostrzał polskich pozycji na Pradze, jednak generalny szturm Suworow przypuścił następnego poranka. Intensywne ataki zepchnęły Polaków z umocnień; część armii zaczęła odwrót na lewą stronę Wisły, niszcząc za sobą jedyny most. Próby przeprawy przez rzekę wpław pochłonęły wiele ofiar. Część utonęła, część zginęła od rosyjskiego ognia. „Jedna matka, uprowadzając jedno dziecię wedle siebie, a drugie na ręku niosąc, najprzód zepchnęła z mostu jedno, potem drugie rzuciła, ostatnia sama w Wisłę skoczyła. Brzegi kępy w środku Wisły okryte były trupami, woda tymiż napełniona wspięła się w górę jakoby tamą ujęta” — zanotował ks. Jędrzej Kitowicz.

Nim skończyły się walki ostatnich oddziałów powstańczych, Rosjanie przystąpili do plądrowania Pragi i zabijania jej mieszkańców. Palono drewniane zabudowania, ukrywających się prażan siłą wyciągano z domów. Pijani żołnierze nie oszczędzali nikogo, nawet kobiet, dzieci i starców. Gwałcono zakonnice z klasztoru bernardyńskiego. Mieszkańcy Pragi ginęli nie tylko od strzałów, ale także od kolb karabinów, bagnetów oraz szabel. Według relacji wiele ofiar zginęło w męczarniach — zostało wrzuconych do ognia lub poćwiartowanych. Zaświadcza o tym w swym pamiętniku bohaterski szewc Jan Kiliński: „Na Pradze Moskale bez pardonu matki i małe dzieci rżnęli i na bagnety biorą i rzucają na ulicę. Matki nie dość że zabito, ale je po ulicach gołe rozkładali i między nogi piki wtykali, tak dalece, że im gardłem wyłaziły. Inne w ogień wrzucano i żywcem palono…”.

Przyjmuje się, że w wyniku bestialstwa Rosjan zginęło ok. 7 tys. cywilów, choć szacunki ks. Kitowicza, z pewnością zawyżone, mówią aż o 21 tys. Suworow wkroczył do polskiej stolicy 9 listopada, co było równoznaczne z upadkiem insurekcji kościuszkowskiej. Niebawem nastąpił III rozbiór Polski.

Okrucieństwo Rosjan wobec Polaków tłumaczy się niekiedy zupełną odmiennością tych dwóch nacji.

Polskie umiłowanie wolności przeciwstawia się pogodzeniu Rosjan z zniewoleniem. Nie do pomyślenia by było w Rosji wybierać, na dodatek w „wolnej elekcji”, cara. Elementy „demokracji” musiały być nie do zniesienia dla władców Rosji a i też pokornych mieszkańców.

Sejmiki, Sejm, immunitet poselski,” Nic o nas bez nas” — wszystko to było obce, ba, stanowić mogło zły przykład, wręcz pokusę. Wszak nie bez kozery do dziś funkcjonuje powiedzenie „Musi to na Rusi. A w Polsce, jak kto chce.”

Opór wobec rusyfikacji, kolejne powstania, sprawiły, że Polskę zaczęto nazywać „Judaszem Słowiańszczyzny”. Nic więc dziwnego, że Polacy, będąc niejako naturalnymi wrogami, zdrajcami i „judaszami”, Polacy, którzy zdołali powstrzymać czerwoną ofensywę Tuchaczewskiego i komisarza Stalina stali się podmiotem prześladowań i wrogości.

Szczególnym podmiotem była POW Organizacja stworzona przez Piłsudskiego do walki z Austrią i Niemcami, a praktycznie nie istniejąca w bolszewickiej Rosji.

20 sierpnia 1937 roku Ludowy Komisarz Spraw Wewnętrznych Jeżow wydał rozkaz operacyjny nr 00485.

„1. Od 20 sierpnia 1937 roku rozkazuję rozpocząć szeroką operację w celu pełnej likwidacji lokalnych organizacji POW, a przede wszystkim jej kadry dywersyjno — szpiegowskiej i powstańczej w przemyśle, komunikacji, w sowchozach i kołchozach. Cała operacja powinna zostać zakończona w ciągu 3 miesięcy.

2. Aresztowaniu podlegają

a. ujawnieni w trakcie śledztwa i dotychczas nie odszukani najaktywniejsi członkowie POW, wed ług załączonej listy.

b. Wszyscy pozostali w ZSRR jeńcy wojenni wojska polskiego

c. Uciekinierzy z Polski, niezależnie od czasu przejścia do ZSRR

d. Emigranci polityczni i wymienieni z Polską więźniowie politycznie.

e. Byli członkowie PPS i innych polskich antyradzieckich partii politycznych

f. najbardziej aktywna część miejscowych antyradzieckich nacjonalistycznych elementów z polskich regionów (…)

Wszystkich aresztowanych, w miarę ujawniania ich winy w trakcie śledztwa dzielić na dwie kategorie.

— Pierwsza kategoria do której należy cała szpiegowska, dywersyjna, szkodnicza i powstańcza kadra polskiego wywiadu, podlega rozstrzelaniu

— Druga kategoria — mniej aktywni z nich — podlega karze więzienia lub obozu na okres od 5 do 10 lat”

W ramach „Operacji Polskiej” zostało skazanych 140 tys. Polaków.

Wszyscy znają Katyń. Mniej zapewne słyszało o więzieniu „Brygidek” we Lwowie. Po poddaniu tego „zawsze wiernego „miasta zaczęły się aresztowania. Aresztantów osadzano w więzieniu „U Brygidek „Był to budynek po starym klasztorze i mieścił się przy ulicy Kazimierzowskiej. W zatłoczonych do granic możliwości celach NKWD zgromadziło około 4000 więźniów.

Gdy po przejściowej współpracy Niemcami w ramach Paktu Hitler — Stalin Niemcy zaatakowali ZSRR, okupowany przez Sowietów Lwów znalazł się w pobliżu frontu. Wojska rosyjskie rozpoczęły paniczny odwrót. Wraz z wojskiem zaczęło ucieczkę NKWD. Przed ucieczką przystąpiło do likwidacji więzienia Więźniów wyprowadzano na dziedziniec i rozstrzeliwano. Niemcy byli coraz bliżej. NKWD zaczęło zabijać więźniów bezpośrednio w celach. Początkowo strzelając z pepeszy a następnie wrzucając do celi granat i zmykając drzwi.

I można tak dalej snuć tragiczną opowieść. Wymieniać miejsca i nazwy. Tylko, że to wszystko nie da nam odpowiedzi, a raczej — pełnej odpowiedzi — Dlaczego? Czy w ogóle jest taka odpowiedź? Myślę, że jest