Opowiem Ci swoje miasto - Krzysztof Dobrecki - ebook

Opowiem Ci swoje miasto ebook

Krzysztof Dobrecki

0,0

Opis

Literatura faktu. Osobiste wspomnienia o przedwojennym, wojennym i współczesnym Koninie. Bogato ilustrowane archiwalnymi i osobistymi zdjęciami.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 135

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Krzysztof Dobrecki

Opowiem Ci swoje miasto

© Krzysztof Dobrecki, 2022

Literatura faktu. Osobiste wspomnienia o przedwojennym, wojennym i współczesnym Koninie. Bogato ilustrowane archiwalnymi i osobistymi zdjęciami.

ISBN 978-83-8273-641-0

Książka powstała w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Opowiem Ci swoje miasto

Kochanym Moim Dzieciom Agatce, Stefankowi i Szymonowi

— Tata

Zorza zamiata ulice pozłocistą miotła

Dachy ocykują się i wyciągają ramiona

Kominów.

Anteny strzepują resztki snu

Na dzwoniący budzik —

świta.

Dziewczęta śpieszą do „budy”

Mają jasne, gładkie cery i przeczyste oczy

Nieświadomie uśmiechają się do swojej młodości —

Kochają.

Biały koń zeskoczył z wieży —

( pasie się na dolinnych łąkach)

Zegar stanął i czeka na jego powrót-

Zmartwiony zatrzymał się czas…

Janina Weneda

( impresje ze Starówki)

fragment

Wstęp

Już od 20 prawie lat, czyli od kiedy porzuciłam morze i z góry mapy Polski zjechałam na dół gdzieś między Poznań a Warszawę do Konina, zastanawiam się: Co jest z tym miastem, co jest z tymi koninianami, co tu się w ogóle dzieje?! Gród to przeciętny, a niektórzy nawet mówią, że mniej niż przeciętny. Także mieszkańcy niczym się nie wyróżniają. Ale co jakiś czas, gdzieś na imieninach czy na pogrzebie, spotyka się w tym zwykłym mieście grupa zwykłych ludzi i nagle zaczyna się dziać Coś Niesamowitego. Zrywa się szalony jakiś wiatr Przeszłości. Co ja mówię?! Nie wiatr, ale Tajfun Przeszłości, który zwyczajność i przeciętność wymiata do czysta na kilka chwil. To się dzieje wtedy, gdy ludzie zaczynają mówić ze sobą o starym Koninie, dawnych rzeczach i niegdysiejszych mieszkańcach miasta warunkiem jednak ożywiania Tajfunu jest obecność rodowitego koninianina, który umie widzieć Konin, jakiego już nie ma. Takie widzenie to widzenie pamięcią. A kiedy taki koninianin zaczyna pisać, to może powstać książka, która jest Księgą Pamięci. Taką właśnie lekturą pisaną pamięcią, miłością i szaloną tęsknotą do miasta, którego już nie ma jest książka Krzysztofa Dobreckiego.

Ach proszę Państwa, proszę miłych koninian — cóż to za uczta ta książka! Jest pełna zapachu, dźwięków, rozmaitych, sugestywnych widzeń…

Autor, doświadczeniem stary dziennikarz, niezwykle sprawnie porusza się w świecie słów. Ale śmiem twierdzić, że to nie ta umiejętność sprawiła, iż przedstawione przez niego obrazy żyją pełnią życia i to jakiego życia! Konin czarownych miejsc i ludzi, dziejowych zawirowań i nic nie znaczących spotkań- „( ciepło poburzowych kałuż na Mickiewicza, Zapach mleka jaki niosą ze sobą krowy pędzone przez Staszica i Utratę na nadwarciańskie błonia(…)krzyk pawi w parku Chopina, smak kompotu z rabarbaru i domowej szarlotki na pełnej plaży nad Wartą, szum wodospadu na Powie(…) — aż się chce pociągnąć mocniej nosem i nadstawić ucha, by powąchać, zobaczyć, usłyszeć… Dobrecki pisząc podaje nam na tacy możliwość odczuwania zmysłami tego, co zdawało by się niemożliwe w zmysłowej percepcji. Dlatego twierdzę, że udaje mu się to nie z powodu sprawności pióra, lecz z miłości i pamięci o tym o czym mówi, a także olbrzymiej wyobraźni w dopowiadaniu tego, czego, z racji wieku, pamiętać nie może.

W swoich opowieściach o świecie, którego już nie ma i który nigdy nie wróci, jest tłumaczem zajmującym się przekładaniem swojej wyobraźni i wiedzy, na słowo pisane, które ma siłę Tajfunu Przeszłości. A przy tym leciutkie to wszystko bardzo i urokliwe. W utrzymaniu tej lekkiej narracji pomaga dowcip, żart, bogactwo misternie dobranych epitetów i opisów rzeczy i ludzi oraz leśmianowskie zaiste słowotwórstwo autora.

I tak w sklepie „Po Opasie” bywają „cudownie uwarkoczowione” dziewczyny, a na targowicy wśród „plastikowej barwności wdzięczy się podkolorowana różem i ultramaryną Claudia Cardinale” i leż gdzieś „nieporadne lusterko z Bardotką”. No i wspomniany dowcip, wszechobecny w anegdotach i języku Dobreckiego. Obecny choćby w spojrzeniu pani Zenobii, konińskiej akuszerki, która” rzucała siedzącemu przy kuchennym stole mężczyźnie pełne dezaprobaty spojrzenie, w którym zawierała się jej opinia o całym, jakże przecież lekkomyślnym i nieużytecznym rodzie męskim „. Albo w tej opowieści o koledze autora, co to przystępując do I komunii był tak stremowany, że zamiast skrzętnie spisywanych w kajeciku przez całe tygodnie grzechów, zaczął wymieniać przypadki, bo o odmianie rzeczowników uczył się w tym samym czasie. Czy te najcudowniejsze, najmilsze najbardziej zabawne i jednocześnie najbardziej smutne anegdoty o Żydach: o panu Szpajchercie, co to potrafił niezauważalnie dla klienta wcisnąć mu drogie futro, gdy ten po płaszcz zwykły do tego sklepu przyszedł. Czy wreszcie zgrabny humor najzwyklejszego zdania o córce autora, która ponoć uważała, że” jeśli ktoś żył w czasach kiedy nie było telewizji, jest wystarczająco stary żeby opowiedziec jej o widzianych bez wątpienia na własne oczy dinozaurach”

Taka to właśnie książka i takim językiem pisana. Wesoła i smutna jednocześnie. Trudno nie być smutnym pisząc o czymś co utraciło się na zawsze. Nie z własnej winy — jak pisze Dobrecki- „miasto ogarniała szarość”. „kurczyło się i szarzało ze zgryzoty proporcjonalnie do tempa wznoszenia wciąż nowych i nowych, wciąż takich samych bloków. Z dostojną rezygnacją patrzyło, jak z jego ulic, jeden po drugim, najpierw wstydliwie, a potem ostentacyjnie, dezerterują starzy mieszkańcy skuszeni „nieprawdopodobnymi luksusami w blokach”

Jako się rzekło, o ważnych sprawach w książce Dobreckiego jest mowa i o tych drobnych całkiem. Na przykład o pompie, o pierwszym telewizorze, o kinie… Warto o tym pisać?

Tak, no bo jeśli takie pompy z powodów nieznanych dawały jedne „dobrą „, a drugie „złą „wodę? Jeśli to z nich płynął napój życia dla 13 tysięcy mieszkańców i ta woda na dodatek urodziła całe zastępy nosiwodów…? Mmmm… smakowite to wspomnienia dla pisarza, Dobrecki umie je wykorzystywać, przyrządzać, przyprawiać, dosmaczać.

Albo ludzie — cała rzesza starych koninian, niektórzy pamiętani tylko z nazwisk, z zagubionymi hen w przeszłości imionami: Lebiediew perukarz i fryzjer, Małpeczka prostytutka, Król Żebraków Sasiiu Pypa.

A w tym wszystkim, całkiem osobna sprawa i osobna, najsmutniejsza ze smutnych opowieść o Salomonie Kirschu z żydowskiej ulicy, w którym, dnia pewnego” coś umarło”, bo „Widział w dymie palonego stosu dopalające się tysiące lat trwające dzieje synów Jakuba, synów Abrachama, synów Israela> Pokoleń błąkających się po pustyni i pustym jak pustynia świecie. Wpatrzony w płomienie widział- nie widział, jak konińska bida — nędz rzuca się po odejściu żołnierzy niemieckich na niewygasły stos i dzieli nadpaloną Torę na przyszłe walizki, lampowe abażury.

I jeszcze o czymś bardzo apetycznym na końcu książki t.j, o alfabecie konińskim gdzie wiele legendarnych już nazwisk rodowitych koninian umieszczonych tu, a to za swoją legendę, a to za dokonania, a to wreszcie z sympatii autora. Jest więc trochę o Mieczysławie Bekkerze twórcy pojazdu księżycowego, Władysławie Pałysie lekarzu i społeczniku, o księdzu Janie Trzaskowskim, Annie Dragan, Grzegorzu Gościńskim, Janie Kaczmarku…

A mnie najbardziej rozbawiło i spodobało się opisanie postaci Jolanty Stawrowskiej:” Konińska dziennikarka znana z ostrego pióra. Bardzo ładna” — stwierdza Krzysztof Dobrecki lapidarnie. Czyż można opisać kobietę w sposób bardziej ją satysfakcjonujący?

Zasługą Dobreckiego jest zwrócenie koninianom ich nie istniejącego miasta, choćby na czas czytania książki. Przybyszom z zewnątrz pozwalają zaś one zrozumieć czemu rdzennym mieszkańcom tego przeciętnego miasta jaśnieją oczy gdy nadchodzi Tajfun…

Aleksandra Zawisza- Wiatrowska

Opowiem Ci swoje miasto

Jak wielu twierdzi, moja niesłuszna, miłość do miasta zaczęła się… Właściwie nie wiadomo kiedy, a co najgorsze, nie wiadomo dlaczego. Obiektywnie patrząc urodziłem się w grajdole średniej wielkości, który swą świetność miał (o ile miał) już dawno za sobą, lub — przy sporej dozie optymizmu — gdzieś, daleko przed sobą. Konin z lat dzieciństwa powinien pozostać mi w pamięci jako szare miasteczko odrapanych domów na wyrost nazywanych kamienicami, brudnych rynsztoków, brukowanych, krzywych ulic, po których tak trudno było nosić wodę z nielicznych pomp. Konin z lat dzieciństwa powinien mi pozostać w pamięci wszechogarniającym obrazem nijakości, którego jedynym zaprzeczeniem i powszechną dumą mieszkańców był stojący samotnie w cieniu starych kasztanów, falliczny słup drogowy, niezmiennie, od 1151 roku wskazujący — nieistotną dzisiaj — połowę drogi między Kaliszem a Kruszwicą. Tymczasem, wbrew temu wszystkiemu, zakochałem się i to tak wytrwale, że będąc w podróżach, których los mi nie szczędził, znajdując się w miejscach pięknych i rajskich, gdy tylko pomyślałem, że chciałbym tu zamieszkać — dodawałem zaraz — „gdybym nie mieszkał w Koninie, oczywiście”. I to „oczywiście” było najbardziej oczywiste. Tak oczywiste, że po raz pierwszy czuję potrzebę uzasadnienia, wytłumaczenia się z tego uczucia. Myślę, że miłość zrodziła się w kuchni… A było to tak.

Kuchnia, tak przynajmniej ją pamiętam, była przestronna i królowało w niej kaflowe palenisko, biały kredens, drewniany parawan skrywający skrzętnie umywalkę z emaliowaną miską i zapas wody w dwóch zielonych wiaderkach. Był — oczywiście — stół, wiszące w rogu duże lustro w drewnianej ramie, taborety, ale wszystkie te sprzęty nie śmiały się nawet równać znaczeniem i przydatnością ze stojącą obok kuchennego pieca drewnianą „węglarką”, czyli pomalowaną — jak wszystko — na biało i dla schludności obitą od góry ceratą, skrzynką na węgiel. Gdy się gdy się na niej siedziało z wygodnie podciągniętymi pod brodę kolanami, otaczało człowieka błogie ciepło bijące od pieca, w otwartym popielniku rozpalały się i gasły setki iskierek z tanich „brykiet” z brunatnego węgla, co to „panie więcej popiołu dają niż ciepła”. Jeżeli miało się szczęście, na dworze zapadał zmierzch a po kuchni kręciła się w kretonowym fartuchu mama, można było liczyć na kolejną, ulubioną opowieść o Koninie. Wraz z jej słowami i napływającym ciepłem kuchnia wypełniała się cieniami dziwnych postaci, tajemniczych zakonników, żebraków, chasydów w błyszczących, czarnych kapotach, eleganckich dam podążających na bal do klubu wioślarskiego w towarzystwie szarmanckich oficerów, szewców goniących z pocięglem niesfornych czeladników. Wsłuchany w opowieść nie zauważałem kiedy iskry w niedomkniętym popielniku zmieniały się w wieczorne światła nieistniejącego miasta. Nie istniejącego jak mój Konin?

Ulica

3 Maja

Ale przecież gdy idę dziś ulicami tego „prawdziwego” miasta, z tym samym, dziecięcym zainteresowaniem oglądam się za chrapliwe dźwięki wydającym, zdezelowanym Fordem Pana Zakrzewskiego (który jak nic wraca właśnie z polowania), kłaniam się z daleka kiwającemu się miarowo na balkonie kamienicy przy Garncarskim Rynku siwobrodemu rabinowi, z rozbawieniem patrzę jak rozbrykana gromadka z pobliskiego chederu ku krzykliwemu niezadowoleniu przekupek, rozchlapuje wodę z pełnych ryb drewnianych balii. Z zazdrością przyglądam się dorożkarzom śpiącym na wysokich kozłach koło białego ratusza, z niewczesną ciekawością oglądam się za myszkującymi po sklepach „Po Opasie”, „Po Słomczyńskim” cudownie uwarkoczowionymi dziewczynami w fartuszkach z czarnej podszewki i białych kołnierzykach wokół wysmukłych szyi. Czuję ciepło po burzowych kałuż na Mickiewicza, zapach mleka jaki niosą ze sobą krowy pędzone przez Staszica i Utratę na nadwarciańskie błonia. Aż mnie skręca by wejść do pracowni modystki Pani Danuty i pobawić się ścinkami kolorowego filcu, podpatrzeć jak w rękach Tomickiego, Frydrychowicza czy Wolbacha, z bezkształtnej bryły ciasta, powstaje bochen surowego chleba lub wstąpić do warsztatu Pana Wdzięcznego i korzystając z chwili dobrego humoru starego majstra, podgrzewać do czerwoności w kowalskim palenisku kawałki metalu, by potem patrzeć jak z sykiem czernieją w pełnym wody, zardzewiałym saganie. O, a są jeszcze sprawy drobne, krzyk pawi w parku Chopina, smak kompotu z rabarbaru i domowej szarlotki na pełnej plaży nad Wartą, szum wodospadu na Powie, strach przed umundurowanymi portierami kina. Pełne dźwięków, zdarzeń i ludzi jest moje nieistniejące miasto. Bardzo bym chciał Ci je opowiedzieć…

Moja Ulica

Drzwi między pokojem a znaną już nam kuchnią otwierały się co jakiś czas i do kuchni wpadała szeleszcząc wykrochmalonym fartuchem Pani Zenobia, konińska akuszerka. W drodze po ciepłą wodę lub starannie wyprasowane prześcieradła, rzucała siedzącemu przy kuchennym stole mężczyźnie pełne dezaprobaty spojrzenie, w którym zawierała się jej opinia o całym, jakże przecież lekkomyślnym i nieużytecznym rodzie męskim. Mężczyzna kurczył się pod tym spojrzeniem lub nerwowo wystukiwał na drewnianym blacie jakąś rytmiczną tarantelę. Wreszcie, znękany, podszedł do okna i z udanym zainteresowaniem obserwować zaczął kołyszące się liście starego orzecha.

Pani Zenobia, straciwszy widza dla swych mimicznych popisów, rozejrzała się po kuchni i jej wzrok padł na siedzącego na drewnianej węglarce, skulonego chłopaka.

— „A ty tu czego?!” — warknęła, zaszeleściła krochmalonym fartuchem i zniknęła za „stołowymi” drzwiami. Chłopak, jak spłoszony wróbel, wypadł z kuchni, zadudnił po drewnianych schodach i tyle go było… I tak chłopaki wiedzieli swoje. Nie minęło wiele czasu, a piegowaty rudzielec sąsiadów z parteru witał w drzwiach swą wracającą z targu matkę

— „No tak” — krzyczał z pretensją w głosie — „nigdy cię nie ma w domu, a do Dobreckich przynieśli takiego fajnego dzieciaka. Jakbyś była, to może by nam też zostawili!”

Tak to, z niemałym ponoć wrzaskiem, a i — jak widać pretensjami — zjawiło się moje Ja. I od tej pory, chcieć nie chcieć, zwykła ulica stała się Moją Ulicą.

Dawno, dawno temu, tak dawno że już nikt tego nie pamięta, Moja Ulica nazywała się Wiejska. Wiejska, aż dziw, bo początek swój brała z ulicy Głównej, gdzieś w połowie drogi między dostojną Farą, a nie mniej dostojnym Ratuszem. Być może nazwa jej się wzięła z parterowej, półwiejskiej, półmiejskiej zabudowy, a być może od wielkiego stada krów pędzonych nią dwa razy dziennie przez miejskiego pastucha na nadwarciańskie błonia. Potem przy ulicy Wiejskiej, podczas krótkiej niemieckiej okupacji z pierwszej wojny światowej, wybudowano elektrownię, aby nie marnować produkowanej przy okazji ciepłej wody, łaźnię miejską. Zaraz potem przy Wiejskiej położono bruk i powstawać zaczęły prawdziwie miejskie kamienice. Największą z nich, szarą, czteropiętrową, zajmującą cały kwartał pomiędzy Moją Ulicą, a Rynkiem Garncarskim, wzniosła Pani Esse.

Kamienica, jako najnowsza i największa w mieście, przyjęła w swe brzuchate wnętrze wiele mniej lub bardziej ważnych instytucji. Na pierwszym piętrze, tuż obok mieszkania właścicielki, mieściła się pensja żeńska kształcąca córki co znakomitszych konińskich rodzin. Na parterze, z oddzielnym wejściem od strony ulicy Głównej, znalazł swą siedzibę Sąd Ziemski. Pozostałe piętra, w zależności od usytuowania i posiadania lub braku balkonu, zajęły bardziej lub mniej zamożne rodziny lokatorów. Przepastne, głębokie, beczkowato sklepione piwnice przyjęły w swe mroczne wnętrza różne magle, sklepiki z żurem, kiszoną kapustą i ziemniakami

.Największą atrakcją dla wielu pokoleń

Mojej

Ulicy była jednak, przypominająca otoczoną drewnianymi galeryjkami studnię, wewnętrzna klatka schodowa kamienicy.

.Największą atrakcją dla wielu pokoleń Mojej Ulicy była jednak, przypominająca otoczoną drewnianymi galeryjkami studnię, wewnętrzna klatka schodowa kamienicy. Prowadziła do niej niezliczona — jak się nam wydawało — plątanina schodów, korytarzy, a równie niezliczona ilość bram i drzwi na okoliczne ulice dawała niewyczerpane wręcz możliwości gonitw, berków i zabaw w „chowanego”.

Ważnym jeśli nie najważniejszym elementem kamienicy był przestronny, narożny pokój ozdobiony żeliwnym balkonem zwieszającym się wprost nad Moją Ulicą. W pokoju tym, w ciepłe letnie wieczory zbierali się czterej panowie przybrani w sztywne białe kołnierzyki i równo zaczesane przedziałki. Za ich to sprawą w te letnie wieczory — z otwartego okna, z balkonu — na Moją Ulicę spływały romantyczne dźwięki kwartetu skrzypcowego. O, jak lubiły wtedy wytworne panie, prowadzone pod rękę przez swych eleganckich panów, spacerować Moją Ulicą.

Zresztą ulica wypiękniała w tym czasie niezwykle. Obok kamienicy Pani Esse, nowa kamie nicę wzniósł mój dziadek, a kawałek dalej, bliźniaczą niemal, Pan Dembiński. Wszystko to wraz z elektrownią, łaźnią miejską, kamienicą Pani Esse, nowym brukiem stwarzało całość dość malowniczą i może za sprawą tego wyglądu, a może wieczornych koncertów, ulicę nazwano „Nową”.

Gdy na zasypanych odnogach Warty i osuszonych bagnach oddzielających dawne miasto od parku i Kolskiego Przedmieścia zaczęły powstawać nowe domy i wille nazwę Mojej Ulicy zmieniono na Staszica.

Staszica żyła swym codziennym rytmem otwieranych i zamykanych sklepików, sobotnich pielgrzymek do łaźni miejskiej, wrzaskliwym końcem lekcji w pobliskim chederze, sobotnim, pośpiesznym przejściem brodatych Żydów do nieodległej synagogi i niedzielnym, wystrojonym marszem do stareńkiej Fary.

W tym codziennym rytmie Moja Ulica nie zauważyła nawet jak któregoś dnia czterej panowie zostawili swe skrzypce i zamienili czarne surduty na zielone mundury. Dziwić się zaczęła, gdy spacerujące do tej pory dostojnie panie, teraz nerwowo, nie ukrywając wzruszenia i zaczerwienionych czegoś oczu, szły wszystkie ze swymi zielono wystrojonymi panami w kierunku leżącej gdzieś za Słupeckim Przedmieściem, stacji kolejowej i, nie wiedzieć czemu, wracały same, jeszcze bardziej niespokojne, z jeszcze bardziej zaczerwienionymi — czegoś — oczami…

Kompania

Wermahtu w Starym Koninie

Zaraz też Moja Ulica dowiedziała się, że od dziś nie nazywa się Staszica tylko Goethestrasse i bardzo się wystraszyła. Tym bardziej że dowiedziała się zaraz, że pobliski park, łaźnia miejska i wszystkie lepsze mieszkania są „nur fur Deutsche”.

Ulica kurczyła się wsłuchana w huk strzałów, którymi pluton egzekucyjny roztrzaskał o szacowne mury kamienicy Zemełki krótkie życie Mordche Słodkiego, w dudniący po wybrukowanej nagrobnymi płytami żydowskiego cmentarza Sportstrasse krok Hitlerjugend podążającej na codzienne zajęcia sportowe.

Plan

miasta Konina z niemieckimi nazwami ulic

Szarzała od pyłu burzonej dzielnicy żydowskiej przy sąsiednim Garncarskim Rynku i od popiołu palonych Tor na dziedzińcu nieodległej przecież synagogi. Patrzyła swymi szklanymi oczami okien na pędzony w kierunku Utraty, Solnej, Zagórowskiej i gdzieś dalej — w nieznanym ale przeczuwalnym przeznaczeniu — bezimienny tłum, w którym z trudem wypatrzyć się starała rozwrzeszczaną gromadkę z chederu, wesołą i śpieszącą się zawsze Pessę, ciemnooką Szajnę, pilną i uzdolnioną w rysunkach Ryfkę Klepsztajn, roztargnioną, rudowłosą jak płomień Gitel Ratajewską. W nie kończącym się zda pochodzie dreptał, opuściwszy swój balkon, siwobrody rabin. Podtrzymując spłakane żony odchodzili od swych jak życie sklepów Mendeldzieci, Cuker, Sarna, Hirsch, Lipschyz, Goldberg, Herzschlik, Jedwab, Kugler.

Egzekucja

zakładników na Placu Wolności

Zaraz też w śmierć odeszła, nie chcąc się przyznać do swych niemieckich pradziadów, dzielna Pani Esse. Spóźnione koperty z Uniejowa, Kutna, Warszawy przebierały przedwcześnie postarzałe kobiety w ubożuchną okupacyjną żałobę. Dziwne, krótkie, z Kozielska, Starobielska, „Jestem zdrowy. Czuję się dobrze” pielęgnowały nadzieję. Wbrew więc ryczącej z ulicznych głośników beznadziei słały kobiety w nieznany świat swe listy poszukiwania. (Pozostała mi z tej kobiecej desperacji pożółkła fotografia brata z odręcznym napisem Ojca na odwrocie: „Otrzymałem to zdjęcie w Egipcie 24 grudnia 1941 roku”).

Jakiś czas potem — w życiu ulicy wszystko jest chwilą — w miejscu gdzie leżały zwłoki Mordche Słodkiego, na wprost kamienicy Zemełki, organizacja Soldaten Hilfe rozstawiła pośpiesznie zbite z desek stoły, przy których zatrzymywały się na gorączkową chwilę najpierw tłumy niemieckich uchodźców a później, coraz mniej przypominający armię, żołnierze. Potem nastąpiła cisza przerwana na moment warkotem czarnych samochodów, opuszczających willę vis a vis Fary, gestapowców.

Soldaten

Hilfe na Placu Wolności

Gdy miasto zamarło w piwnicznym oczekiwaniu na nadchodzące nieznane, skradającym się krokiem przeszli ulicą — jeszcze Goriengstrasse — trzej dziwni żołnierze, w zielonych kufajkach, z podniesionymi kołnierzami i futrzanymi, nieznanymi ulicy, czapkami, skrywającą mongolskie rysy. Chwilę później potężny wybuch wstrząsnął szybami ulicy i rzucił w rozpaczliwych skrętach żelazny most na nadwarciańskie błonia.

Potem mój dom, a wraz z nim cała ulica i całe miasto zostały wyzwolone.

Wyzwolenie do mojego domu przyszło z ośmioma radośnie uśmiechniętymi Sowietami ciągnącymi po śniegu z pobliskiej rzeźni, uwiązany za nogi i sztywny z mrozu, świński zezwłok.

„Dawaj babuszka” -zwrócili się do Babci — „gotuj!”

Stara, doświadczona gospodyni, jak należy oskrobać i umyć chciała zmarznięte mięso, co spotkało się z energicznym protestem żołnierzy.

„Niczewo, babuszka, niczewo. Nie nada” — stwierdzili i zmarznięte mięso powędrowało do wielkiego kotła do gotowania bielizny. Póki mięso nie zmiękło, zaradni żołnierze zakręcili się po mieście i z trofiejnej rektyfikacji w mig przynieśli dwa wiadra czystego spirytusu.

Niewiele czasu minąć musiało, gdy wyzwoliciele wyczerpani padli obok stołu z niedojedzonym mięsem i sprawiedliwy ich sen przerywały jedynie torsje, wraz z którymi na podłogę wracał wypity spirytus z trofiejnej rektyfikacji i niedogotowane mięso z trofiejnej rzeźni.

Jedynie Babcia, pamiętająca jeszcze wyelegantowanych dragonów carskich, których pułk stacjonował w Koninie za jej młodości, powtarzając: „Ależ tak nie można, panowie oficerowie!” kręciła się po pokoju bezradnie i w desperacji rozścielała gazety pod pijane głowy.

Rano, zadowoleni i rześcy sołdaci — ku jeszcze większej desperacji i większemu zadziwieniu Babci — wyskoczyli na podwórko gdzie rozebrawszy się do pasa nacierać się zaczęli śniegiem, by za chwilę, w pełnej gotowości i w mundurach, rzuciwszy szybkie „daswidania” pomknąć gdzieś dalej, ku trofiejnym Poznaniom, Frankfurtom i innym Berlinom. (…)

Targowica

Najkrótsza droga z mojego domu na targowicę wiodła nie ulicą, lecz przez podwórko i niezagospodarowany plac leżący tuż za nim. Ta bliskość, oprócz oczywistych zalet, miała i swoje minusy, którymi były głównie stada wozów i koni koczujących w dzień targowy na zapodwórkowym placyku. Konie stały wyprzęgnięte, z zanurzonymi łbami w parcianych workach z owsem i droga na targ wymagała prawdziwego slalomu między końskimi zadami, co nam, mieszczuchom, wydawało się nader niebezpieczne.

A na targ, nie mówiąc już o odbywającym się w każdy pierwszy piątek miesiąca jarmark, iść koniecznie trzeba było.

Targ, w okresie niedostatku wszelkich produktów, a także mizeroty rozrywki, był bowiem wydarzeniem nie tylko handlowym, ale i towarzyskim, o którym przez następne dni mówiło się dobrze („duży targ był w tym tygodniu”) lub źle („targ był jakiś słaby”) oraz komentowało się okazyjne zakupy lub zupełnie nieokazyjne wpadki, jak np. kupienie „osełki” masła wypchanej zręcznie gotowanymi ziemniakami.

Targ poza tym — w nieludzko szybko zmieniającej się rzeczywistości — był nieuświadamianym pewnie do końca, symbolem trwania, niezmienności i odeszłego we wspomnienia handlu.

Zaraz za bramą targowicy witał niezmiennie wchodzących ochrypły głos: „Piiijawki, Pijawki!” należący do właściciela taszy obstawionej butelkami pełnymi tłustych, czarnych pijawek. Na prawo i lewo od bramy rozciągały się drewniane „sukiennice”. Po prawej stronie niezmiennie stały „baby” ze śmietaną w Rankach, domowego wyrobu serem i osełkami masła zawiniętymi w zielone liście chrzanu lub kapusty. Środek zajmowały gospodynie z koszami pełnymi jaj lub — w zależności od sezonu — grzybów. Najciekawsza była jednak strona przeciwna, gdzie lokowali się sprzedawcy „wszystkiego co żyje”, czyli kur, kaczek, perliczek, gęsi, kurczaków, gołębi i królików. Tu dopiero „odchodził” handel! Tak poważny zakup, jak kupno kury na niedzielny rosół, musiał przecież mieć swoją oprawę i ceremonię. Ileż więc było wydziwiania, odchodzenia, wracania. Ileż ważenia w rękach, macania, podrzucania, dmuchania „pod pióra” by sprawdzić czy kura ma „żółtą”, czyli tłustą skórę, nie mówiąc już o sprawdzaniu czy ma jajko, czyli czy się niesie i zamiast niedzielnego garnka nadawać się może do drewnianego kurnika, których setki kryły konińskie podwórka.

Mama

i sąsiadka Pani Frydrychowiczowa ( ta z kurami ) wracają z targu

Tu młodociany hodowca zdobyć mógł pierwszą wiedzę o tkwiących w gołębiowych klatkach wszystkich tych „garłaczach”, „pawikach”, „werflach”, „pocztowcach”, „mewkach” lub ozdobach króliczych stoisk „srebrniakach”, „belgach”, „olbrzymach”, „angorach”.

Dalej stały stoiska szewców i cholewkarzy oferujące głównie trepy i szmaciane „laczki”. Kolejny rząd był królestwem ogrodników sprzedających wiśnie, czereśnie, agrest, porzeczki, pomidory, „włoszczyznę” i oczywiście jabłka, te wszystkie przepyszne, a zapomniane „papierówki”, „malinówki”, słodkie „kosztele”, zimowe „szare” i „złote renety”. Asortyment uzupełniał rabarbar, chrzan w pęczkach i jagody.

Stragan przy głównej targowej ulicy rozkładał handlarz miodem, który wprawnym ruchem, bez przerwy odwracał pełne miodu butelki, by się — co nie daj Boże — jeszcze na targu „nie scukrzyły”.

Każda „miastowa paniusia”, „miała swoją babę”, u której tradycyjnie kupowała niezbędne produkty. Umowa była nieoficjalna i nieformalna, jednak bardzo honorowa. Jeśli „paniusi” skuszonej „nadzwyczajną okazją” lub ceną zdarzyło się kupić towar gdzie indziej, przemykała przez targ wstydliwie, żeby nie wejść w oczy „swojej babie”. Złość zaraz była i trwająca niekiedy do następnego jarmarku obraza.

Resztę placu zajmowali przeróżni a i przedziwni rzemieślnicy. Naprzeciwko stoiska z miodem kram rozkładał wytwórca i sprzedawca konopnych lin i sznurów, tak przydatnych do wieszania bielizny na konińskich strychach. Zaraz dalej sprzedawca różnej długości, grubości i kształtu rur i kolanek do domowych pieców i kuchenek. Obok kupić było można małe i duże łapki na myszy i żelazne, wielkie jak na słonie, łapki — zębate szczęki „na szczury”. Konkurował z nim, wzbudzający zawsze zainteresowanie sprzedawca „maści na szczury”.

„Maść na szczury!, Maść na szczury!” — wykrzykiwał ponad jarmarczny gwar.

„Panie, a jak to się używa? — pyta ktoś zainteresowany.

„Łapiesz Pan szczura, smarujesz go maścią pięć minut pod włos i masz Pan ze szczurami spokój”.

— „Panie” — odpowiada zdumiony klient — „jak ja złapię szczura to walę go cegłówką w łeb i cześć…”

— „Można i tak, można i tak… — odpowiada niezrażony sprzedawca i dalej na cały targ zachwala swój rewelacyjny produkt — „Maść na szczury!, Maść na szczury!”

Dalej stragan z cudowną maścią na odciski ozdobiony szklaną gablotką, gdzie tkwiły, budzące dreszcz grozy, prawdziwie gigantyczne odciski, które dzięki maści dobrowolnie opuściły stopy właścicieli.

Wreszcie stragany z wiklinowymi koszami, wierzbowymi miotłami, drewnianymi zabawkami, sprężynami do „weków”, tombakowymi obrączkami i lusterkami, na których podkolorowana różem i ultramaryną wdzięczy się Claudia Cardinale lub jeszcze popularniejsza B. B. Dalej, na rozłożonych bezpośrednio na ziemi workach, sprzedawano szyszki i niezbędne do rozpalenia pieców smolne „drzazgi”.

Dziś, gdy odwiedzam targowicę, odruchowo spośród głośnikowych wrzasków sprzedawców kaset disco-polo, wyłowić chcę znajome wołanie „Pijawki!, Piiijawkił”, łakomie i bezskutecznie rozglądam się wśród plastikowej barwności za nieporadnym lusterkiem z Bardotką. Szkoda. Mój targ to był „cud, miód, ultramaryna”…

Kino, jak serce

Przedwojenny Konin miał trzy kina. Kino „Uciecha” mające swą siedzibę mniej więcej między ochotniczą strażą pożarną, a nie istniejącą już też restauracją „Zacisze”, kino „Słońce” przy dzisiejszej ulicy Kilińskiego oraz najokazalsze kino „Polonia” położone tuż nad Wartą, obok siedziby Konińskiego Towarzystwa Wioślarskiego. To ostatnie przetrwało do moich czasów i przez wiele lat było przyczyną emocji i stresu wszystkich niedorosłych a zapalonych kinomanów.

Gablota z repertuarem kina