Belfer idzie na wojnę - Krzysztof Dobrecki - ebook

Belfer idzie na wojnę ebook

Krzysztof Dobrecki

3,0

  • Wydawca: Ridero
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2016
Opis

Opowiadania o różnie pojmowanej drodze do wolności obejmujące czas zaborów, II wojnę światową, losy żołnierzy tułaczy, żołnierzy Karpackiej Brygady, działaczy Solidarności.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 119

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (1 ocena)
0
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Krzysztof ‌Dobrecki

Belfer idzie na ‌wojnę

i inne ‌opowiadania

© Krzysztof Dobrecki, 2016

Opowiadania ‌o różnie pojmowanej drodze ‌do wolności ‌obejmujące czas ‌zaborów, 2 ‌wojnę światową, losy ‌żołnierzy ‌tułaczy, ‌żołnierzy Karpackiej ‌Brygady, ‌działaczy Solidarności.

ISBN 978-83-8104-375-5

Książka powstała ‌w inteligentnym systemie wydawniczym Ridero

Klatka

Sierżant ustawił ‌przed szeregiem, wyciągniętego gdzieś ‌ze ‌stajni koniucha w upapranych, ‌lnianych, białych ‌niegdyś ‌szarawarach i takiej samej ‌koszuli. Ten ‌stał na krzywych nogach ‌uśmiechając się głupkowato ‌i grzebiąc brudną ręką w skołtunionej, ‌czarnej, czuprynie.

— Wypierdki ziemi — ‌zwrócił się do żołnierzy ‌sierżant — to jest ‌Czeczen. Mówię to do ‌was, ‌bo w waszych ‌stronach takiego stwora nie spotkacie, ‌a tutaj znać musicie. Ten ‌akurat — kontynuował sierżant — jest ‌idiotą, głupkiem, albo tylko ‌takiego udaje, ‌żeby od ‌służby Ojczulkowi naszemu, ‌Jego ‌Wysokości Imperatorowi się wymigać. ‌Góry te — ‌tu zatoczył ręką pokazując ‌otaczające stanicę ‌szczyty — ‌zamieszkuje ‌wiele takich. ‌Czeczenów, Kurdów, Tatarów ‌i wszelkich innych nacji, ‌które podobało ‌się Panu ‌Bohu stworzyć, podobnie ‌jak pchły ‌i pluskwy, na nasze, poczciwych ‌sałdatów, ucierpienie. ‌Niech ‌was, zasrańcy, nie zmyli ‌jego wygląd. Musicie ‌wiedzieć, że gagatek ‌taki, dajmy ‌na to Czeczen, skryje ‌się za ‌skałą ‌i ustrzeli was ‌z dwustu metrów, jak ‌nic. Kurd, na ‌ten ‌przykład, gdy będziecie stać ‌na nocnej warcie i pilnować ‌magazynu z sucharami ‌i śledziami ‌co je nam ‌łaskawie Jego Imperatorskoje przysłać ‌raczył, podejdzie ‌niepostrzeżenie i kindżałem gardło poderżnie. A zresztą — dodał, jakby nagle zniechęcony do wykładu — zobaczycie sami…

Patrzyli na wszystko zdumionymi oczami, choć wydawało im się, że po tym co przeszli, w przenośni i dosłownie, nic już ich nie zadziwi.

Zaczęło się szmat świata stąd. W Zagórowie, cichym, prowincjonalnym miasteczku położonym na samym skraju rozległego imperium, niemal przy pruskiej granicy. Miasteczko wiodło życie typowej, przygranicznej osady, której monotonię przerywał jedynie doroczny jarmark, nadany przywilejem jagiellońskim jeszcze, sezonowe wypędy gęsi na nadwarciańskie błonia oraz szumny odpust w pobliskim klasztorze lądzkim. Resztę roku spędzali mieszkańcy na uprawie niewielkich płachetków ziemi i paraniu się wszelkiego rodzaju rzemiosłem czy też handlem, co ze względu na bliskość granicy, bywało szczególnie intratne. Starsi mieszkańcy wspominali jeszcze czas Powstania, gdy to w Zagórowie dni kilka stacjonował wcale duży oddział generała Taczanowskiego, lecz wspomnienie to wydawało się tak odległe, że niemal baśnie o dziwnych stworach i rycerzach przypominające. Jedynie pobliski lasek, gdzie powstańcy powiesili kilku zdrajców i donosicieli, którzy informowali władze o ruchach partyzanckiej kompanii, nazywany był po dziś dzień „Szubiankami”, co ustawione tam szubienice przypominać miało.

Jak co roku, w lipcu, przyjechała do Zagórowa, z samych oficyjerów złożona, komisja poborowa. Żandarmi wynieśli na Wielki Rynek ( Zagórów miał Wielki Rynek na którym odbywały się jarmarki i Mały Rynek, przy którym stała od niepamiętnych czasów figura Nepomucyna) stoły, krzesła, samowar i księgi poboru. Oficyjery usiedli wygodnie, palili papierosy w lufkach z pozłacanymi skuwkami. Z drugiej strony tłoczyła się pokornie, rozebrana do pasa, kolejka poborowych. Jeden z oficyjerów, lekarz lub felczer, co było już z daleka widać po białym fartuchu narzuconym na mundur i złotych binoklach, pukał dwa razy w pierś każdego podchodzącego, dwa razy w plecy, a następnie, wprawnie zaglądał w zęby. Zdarow! — rzucał w kierunku pisarza, który zapisywał to w grubej księdze. Z każdym jego „zdarow”, większy lament podnosił się wśród bab otaczających z oddali kolejkę poborowych. „Zdarow” oznaczało bowiem, że przeciwwskazań do służby wojskowej jak nic nie ma, a służba, nie w kaszę dmuchał, piętnaście lat trwała, co i tak, jak powiadali starsi, łaskawością cara było, bo jeszcze czasy pamiętali niektórzy, gdy trwała lat dwadzieścia pięć. Tak i Jan dostał swojej kolejki. Nie był jedynym żywicielem, co mogło go ze służby wyreklamować, rodzina zbędnych rubli nie miała, co by załatwić przynajmniej odroczenie, a Pan Bóg mu zdrowia, siły i wzrostu nie poskąpił, tak więc wiedział co go czeka. Zaraz po poborze zamknęli wszystkich wybranych w piwniczce urzędu, by do głowy któremuś ( co zresztą wszystkim po głowie chodziło) czmychnąć nie przyszło. W sali powyżej, panowie oficerowie raczyli się obiadem usłużnie przyniesionym z szynku w rynku i ochotnie popijali wódkę z arakiem wznosząc coraz głośniejsze toasty.

Duży Rynek w Zagórowie

Figura Świętego Jana Nepomucena, mały Rynek w Zagórowie

Następnego dnia wszyscy ustawieni zostali na rynku i pod konwojem trzech czy czterech kozaków ruszyli w drogę. Jeszcze podbiegały matki wciskając pośpiesznie woreczki z czym tam która miała, jeszcze ojciec przez brata przysłał ciepłą kapotę, która jak nic w lipcu tylko zawadzać się wydawała, jeszcze ktoś krzyknął: „Jaśko, trzymaj się, wracaj” i skończyło się miasto. Tam przynajmniej starali się trzymać fason, teraz, idąc koło Szubianek, przez laski, piaski i puste pola, zrobiło się im markotnie tak, że milczeli wszyscy. Jedynie Kozacy pogwizdywali według swojego zwyczaju, a wreszcie zaczęli śpiewać coś na swą kozacką nutę.

Konwój rekrutów

Szli tak do gubernialnego miasta Kalisza. Tutaj, już w koszarach, dostali trzy dni przerwy na pobranie mundurów i wygojenie nóg, które — nieprzyzwyczajeni do takich eskapad — poobcierali niemiłosiernie. Miejscowy felczer wojskowy nacinał scyzorykiem wielgachne pęcherze i smarował pięty pędzlem maczanym w słoju z jodyną. Przy tej okazji obeszły ich wszy, których pełne były wojskowe sienniki. Pewną ulgę przyniosło więc ogolenie głów do zera, co przyjęli niemal jak łaskę. Co tu dużo mówić. Nie sposób wspomnieć całą, trzy miesiące trwającą drogę. Dla porządku powiem tylko, że z Kalisza ruszyli pieszo do Łodzi. Z Łodzi, już koleją, w towarowych wagonach, do Warszawy, a z Warszawy do Brześcia. W Brześciu, w koszarach wielkiej, jak dwa Zagórowy, zajęto się nimi przez kilka miesięcy, ucząc głównie sprzątać wychodki, pucować korytarze, zamiatać liczne dziedzińce i wyrzucać gnój z wojskowych stajni. Po tych trzech miesiącach złożyli przysięgę na wierność batiuszce carowi i wydano im karabiny nakazując, jak najsurowiej strzec je przed utratą, zgubą, lub, nie daj Boh, sprzedażą na brzeskim jarmarku. Następne trzy miesiące uczyli się „sztyków” różnych, przez wbijanie długich bagnetów w słomiane kukły, a głównie musztry i trochę strzelania.

Twierdz Brzeska

Wydawać się zaczęło, że spędzą w tej twierdzy całą służbę, co by wcale nie było niemiłe, bo ludność w miasteczku nasza była i po polsku mówiła, choć trochę niż w Zagórowie inaczej. Tymczasem zerwano ich rankiem i w pełnym umundurowaniu, z karabinami i plecakami poprowadzono całą kompanię na dworzec, gdzie czekały już wagony. Pociąg ruszył. Nie wiadomo gdzie. Jechali i jechali, i jechali. Po prawdzie, to tak pół jechali, a pół stali, a to w polu szczerym, a to na bocznicy jakiś drewnianych miasteczek, a to znów w polu. Kto miał jeszcze coś na handel lub podprowadził z wagonu taborowego owies lub suchary, wymieniać się to starał na stacji na jabłko, kartoszki lub inne takie specjały. A pociąg jechał, jechał. Mijali stepy przestronne, porośnięte trawą tak wysoką, że konia z jeźdźcem niemal skrywała, lasy ciągnące się godzinami, pola z żytem tak rozległe, że zabłądzić w nich pewnie można, rzeki wcale naszej zagórowskiej Warty nie przypominające, a tak szerokie, że drugi brzeg ledwie majaczył. Pytają, przez delikatność, co kilka dni: „A dokąd nas wieziecie?” „Dojedziesz to się dowiesz!” — padała niezmienna odpowiedź.

Nie wiem ile jechali. Liczyć dni się odechciało, a pociąg jechał i jechał. „Jak nic wiezą nas do Mandżurii” — prorokował ktoś, komu znana była ta nazwa. Okazało się, że nie miał racji. Po kilku tygodniach takiej jazdy pociąg zatrzymał się w miasteczku. Patrzyliśmy ciekawie na niezwykłe domy z płaskimi dachami, na stojące w zagrodach osły a nawet wielbłądy. Ludzie tutejsi ubrani w chałaty, coś jak nasi Żydzi w Zagórowie, tyle, że nie czarne, a pasiaste, przepasane plecionym pasem, nosili na głowie ogromne, baranie czapy, lub kolorowe czapeczki, niby mycki lecz kwadratowe, a nie okrągłe. Napatrzyć się nie mogliśmy. Ktoś zagadał nawet do stojącego pod murem stacji czarnowłosego mężczyzny, lecz ten wykrzyknął tylko coś gardłowym głosem. „Panie sierżancie, gdzie my są? -zapytał ktoś odważniejszy. Sierżant miał wyjątkowo dobry humor, więc odparł: „A na ch… wam znajet? Na Kaukazie.” Rzeczywiście. Po co nam to wiedzieć. Kapkaz. Równie dobrze mógł by to być koniec świata.

Z miasteczka, gubernialnego ponoć, choć nic na to nie wskazywało, gdzie dochodziła kolej żelazna, pomaszerowali dalej. Drogą, którą szli, pędziły zaprzężone w koniki lub osiołki dwukołowe wozy, czasem szła grupa ludzi niosąc na głowach wielgachne pakunki lub trzęsąc się niemiłosiernie pędził na osiołku brodaty mężczyzna. Wszystko było nowe i ciekawe.

Starszyzna kaukaska

Po dniu marszu, gdy podniosły się poranne mgły, zobaczyliśmy w oddali góry. Początkowo majaczyły na horyzoncie, z każdym dniem marszu stawały się większe, aż wreszcie otoczyły ich ze wszystkich stron. Droga zaczęła dość stromo piąć się w górę. Bokiem płynął z szumem wielkim strumień, pieniąc się na głazach i kamieniach. Góry przed nimi zrobiły się pionowe. Gołe skały połyskiwały szaro, niebiesko. Gdzieś, hen, wysoko, z gołej skały wybijał wodospad i spadał w dół kilkaset metrów, dając początek chyba „ich” strumieniowi. — „O Jezusie! Chyba nam się po nich skrabać nie każą — jęknął ktoś żałośnie w szeregu. Na szczęście, za którymś zakrętem wąwóz przeszedł w rozległą dość dolinkę, której brzegi obrośnięte były drewnianymi lub ułożonymi z kamieni chatami. Tutaj droga się kończyła, a dalej jak okiem sięgnąć wyrastały góry niebosiężne, tu i ówdzie przykryte czapami lodowców. Na końcu drogi stała palisada z solidnych, obciosanych, świerkowych bali z wystającą nad nią wieżyczką i solidnie zaopatrzoną w okucia bramą. Gdy kompania zbliżyła się, brama ze skrzypem otworzyła swoje podwoje i weszli na plac wcale duży, otoczony budynkami wzniesionymi, tak jak palisada, z ociosanych świerkowych brewion i stogami zgromadzonego, jak przed zimą siana.

Widok na Kaukaz

„Wolna!” — krzyknął sierżant, co oznaczało, że chyba doszli, są na miejscu.

Jan rozglądał się ciekawie. Koszary, a raczej stanica, wewnątrz palisady miała obszerny, takoż jak palisada, z brewion wzniesiony budynek dla żołnierzy. Okna były małe i bez szyb, za to zamykane na solidne okiennice, w których wyrobiono po dwie strzelnice. Po drugiej stronie obszernego placu stała drewniana stajnia, warsztaty stolarskie, rymarskie, kuźnia i zadaszone stogi ze słomą i sianem. Plac zamykał drewniany magazyn bez okien i okazalszy, takoż drewniany, dom oficerów. Przed domem, na drewnianym ganku siedziało sześciu oficerów paląc długie, niemal podłogi sięgające, fajki. Spoglądali na przybyłą rotę z wyraźnym znudzeniem i mimo wczesnej pory popijali ciemno brązowy, miejscowy koniak.

Spotkanie z przywódcami kaukaskimi

Negocjacje carskich oficerów ze starszyzną kaukaską.

Służba, po bliższym rozeznaniu, nie wydawała się ciężka. Oficerowie nie kwapili się wyprowadzać patrole, a jeśli już wychodzili na pobliskie drogi i wąwozy, odpinali złociste pagony, bowiem miejscowi partyzanci, Dżygici, czy jak tam ich zwał, upodobali sobie strzelać zza skał do oficerów właśnie, co też specjalnie sołdatów nie martwiło.

Z nudy siedzenia w stanicy Jan odwiedzać zaczął warsztat, gdzie doceniwszy jego zręczność, pozwolono mu dłubać w drewnie różne precjoza. Robił więc fajki z wiśniowego drewna, rzeźbione lufki papierosowe i drewniane talerze z godłem pułku do którego należała rota i napisem: „Boże chroń Cara”. Dłubanina, jak ją nazywał, zabijała nudę, a jak się okazało wkrótce, przynosić zaczęła, skromne bo skromne, ale dochody.

Jedyną odmianą były rzadkie przepustki, podczas których odwiedzić można było osadę i towarzyszący jej bazar.

Osada, jak osada… Domy przeważnie parterowe, podwórka otoczone wysokim murem chroniły się przed wzrokiem ciekawskich, a zielone, drewniane furtki stały zawsze zamknięte. Natomiast bazar robił na Janie wyjątkowe wrażenie. Towar, jak w Zagórowie, leżał na drewnianych taszach lub, po prostu, na rozciągniętych na ziemi płachtach. Lecz co to był za towar! Jan pierwszy raz w życiu zobaczył arbuzy, żółte kawony, wielkie, jak zagórowskie śliwki, ociekające słodyczą winogrona, kwaśne granaty, fioletowe oberżyny i różne różności, których do dziś nazwać nie potrafi. Obok tych dziwów stały otwarte woreczki pełne proszku, tajemniczych przypraw w kolorze czerwonym, żółtym, zielonym. Dalej, w pełnym słońcu, oblepione muchami, wisiały tusze baranie, suszyły się sery rozmaite obok kiszonych warzyw i owoców. Ze sznurków rozciągniętych nad straganami wisiały strąki zmyślnie zasuszonego soku z winogron lub jabłek, które w smaku początkowo przypominały gumę, lecz po długim żuciu rozpuszczały się wreszcie oddając smak i zatopione w nim orzechy. Dalej stali sprzedawcy skór kozich i baranich i wszystkiego co można było z nich wykonać, wreszcie drewniane kołyski, gliniane garnki i tym podobne wyroby.

Ulica w kaukaskiej wiosce

Uwagę Jana zwrócił, stojący w szczycie bazaru sklep. Miał on, miejscowym zwyczajem, przednią ścianę otwartą całkiem Przed nią, na rodzaju tarasu, piętrzył się towar będący zapowiedzią tego co kryło chłodne, mroczne wnętrze. Jana zainteresował nie tyle towar, różne metalowe garnki, samowary, lampy naftowe czy szpadle, co barwny szyld wywieszony nad tym całym interesem.

Stało na nim, wbrew oczywistej kondycji sklepu, napisane: „Imperialnyj magazin”. Lecz nawet nie to było interesujące. Pod tak dumnie brzmiącą nazwą widniało nazwisko właściciela: „Jakub Cukier”. Nie Zuker, lecz Cukier właśnie… Jan wszedł do mrocznego wnętrza i wpadł niemal na biegnącego mu na spotkanie Żyda.

— Czym mogę panu oficerowi służyć? — zapytał przymilnie — Pan oficer chciał coś kupić? — zapytał i z wprawą oceniwszy starawy mundur Jana, dodał — A może pan oficer chciał coś sprzedać…? Owies? Suchary? A może — ściszył głos i rozejrzał się dokoła — ma pan oficer patrony?

Jan wyciągać zaczął z sakwy zrobione przez siebie precjoza. Cukier spoglądał zainteresowany innym niż zwykle przynoszonym przez żołnierzy towarem.

— Oj nie dobrze, nie dobrze — mruczał — „Boże Cara chranii”. No to bardzo piękne zdanie, ale tu nikt czegoś takiego nie kupi…

Nagle wzrok jego przykuł drewniany talerz ze snopem zbóż i napisem: „Gość w dom — Bóg w dom”.

— A co? — zapytał nagle — żołnierz z Polszy?

— Z Polszy — odpowiedział Jan. — Z Zagórowa — dodał, jakby to mogło mieć jakieś znaczenie.

— Ja też z Polszy — rozpromienił się Cukier. — Cukier. Jakub Cukier — dodał wskazując dumnie na szyld. — - To skąd ja mogę być? Jak bym ja był z Berlina to ja bym był Zuker, jak z Odessy to Sacharow. A tu jak ja mam być? Mustafa? Został Cukier.

Rut, Rut! — zawołał w głąb mieszkania — Ty sze nic nie pytaj, tylko przynoś samowar. My mamy gość z Polski!

— Widzi żołnierz — kontynuował Cukier, gdy zasiedli do przyniesionej przez Rut herbaty, rodzynek i migdałów — Ja tu już jestem piętnaście lat. Ojciec, niech spoczywa na łonie Abrahama, miał handel w Turku…

— Turku? — ucieszył się Jan — To w naszej guberni.

— Rut, Rut! — znowu zakrzyknął Żyd w głąb mieszkania — ten wielmożny pan jest z naszych okolic! I po przekazaniu tej ważnej, choć nie do końca ścisłej, informacji, wrócił do opowieści.

— Miał handel? Co ja mówię. On miał wielki handel. Trzy, cztery wozy, co tydzień jechały do miasta Łodzi. Tam wiózł żakardy. A do Turku przywoził przędzę i takie dziurkowane deseczki do przędzalni z nowymi wzorami. I farby i co tylko. On żył, jak pan jakiś w maśle. Ale on miał jedna pięta Achilessa. On się wcale z tego masła nie cieszył. On chciał żyć i umrzeć w Palestynie. I jak skończył pięćdziesiąt lat on sprzedał ten cały handel. Pan wierzysz? On to wszystko, dom, hurt, wozy, towar, meble sprzedał. Wziął swoją żonę Rahel i mnie i wyruszył do Ziemi Obiecanej. No żeby on wyruszył… On sobie wymyślił, że on pojedzie przez Morze Czarne, bo on nie będzie dookoła Europy jeździć. I tak jechaliśmy.. W Rostowie ojciec, niech spoczywa na łonie Abrahama, zaraził się cholerą, bo właśnie panowała. Tak jego pośpiech na nic się przydał. Szczęście, że w Rostowie znaleźli się pobożni Żydzi by odmówić Kadysz i pochować ojca. A my co mieliśmy robić? Pojechaliśmy dalej. W Symferopolu za ojcem podążyła matka. Zostałem sam, tak i na co była mi ta Ziemia Obiecana? Pojechałem jeszcze trochę, aż góry zastąpiły mi drogę. Myślę sobie, co ty Jakub, za przeproszeniem, koza jesteś, żeby po górach łazić? Zostałem i jestem. Jedyny Żyd w osadzie. Wszystko co moje to Rut i że co jakiś czas żołnierz jakiś z Polski przyjedzie. — Cukier zamilkł na dłuższą chwilę i gładził brodę palcami.

— A wiesz Pan co? — zapytał — Jak skończę pięćdziesiąt lat to sprzedam wszystko i pojadę do Polska. Każdy ma swoja pięta Achilessa i swoją Ziemię Obiecaną.

Jan podziękował za herbatę i zaczął pakować swoje drewniane talerze.

— Pan nie chcesz sprzedać? — zapytał Żyd.

— Mówił Pan, że napis nie dobry..

— Kto mówił, że nie dobry? Kto mówił, że nie dobry? No on może nie jest całkiem dobry, ale kto tu umie czytać? Jeszcze po rosyjsku?

Dobili targu i Jan zadowolony wrócił do stanicy.

Gdy przyszły jesienne słoty, a później niespodziewany śnieg, wojsko w ogóle nie opuszczało koszar i Jan mógł się poświęcić swojej dłubaninie. Efektem, poza tradycyjnym asortymentem, był barometr. Ale co to był za barometr! Jan nadał mu kształt miejscowego meczetu ozdobionego wieżyczką minaretu. Minaret, co już nie było całkiem zgodne z prawdą, ozdobiony był rzeźbioną galeryjką, na którą, gdy miała być pogoda, za sprawą sprężynki i końskiego włosia, „wychodziła” równie starannie wyrobiona figurka mułły. Jan zawiesił swoje dzieło przy drzwiach do domu żołnierzy i teraz każdy mógł sprawdzić, czy będzie lało, czy zaświeci słońce. Efekt był znakomity i nawet oficerowie opuścili swój taras i samowar, żeby podziwiać dzieło.

— Kto eto zdiełał? — raczył zapytać sam komendant roty, major Łychaczeńko.

— Eto on — wskazał Jana sierżant. Major spojrzał życzliwie. — Kak wasza familia? — zapytał.

Dobry — odpowiedział Jan

Nu, Palak … — niechętnie stwierdził major. — Znaczy się, po naszemu, Charoszyj, da?

Da, jewo wieliczestwo! — służbiście odpowiedział Jan.

Nu ładna, Charoszyj, ty charaszo eto zdjełał — zaśmiał się major a za nim wszyscy oficerowie.

Major Łychaczeńko już miał odejść, gdy jakaś myśl zatrzymała go w miejscu.

Nu Dobryj, skażi, ty widieł moju pticu? A? Ana nazywajet „papuga”. Eto sawsiem egzotycznaja ptica.

Jej nada zdiełat klietku. — zakończył i odszedł z oficerami.

Jan, zresztą jak wszyscy, dobrze znał papugę majora. Wielkie, kolorowe ptaszysko siedziało na drążku przywiązane za nogę dewizką od zegarka. Ptak męczył się na tej uwięzi, wrzeszczał i zawisł nawet kilka razy na nodze nie mogąc wrócić do normalnej pozycji.

Jan zaraz przystąpił do pracy, dla większego efektu zamknąwszy się w warsztacie i chowając swoje dzieło przed wścibskimi oczami. Trwało to długo, może nawet dłużej niż powinno, bowiem major zwolnić kazał Jana z wszelkich zajęć by mógł spokojnie budować klatkę. Ale efekt zaskoczył wszystkich.

Klatka miała półtora metra wysokości. Zbudowana była z kilkuset wystruganych, cedrowych patyczków, a ręce Jana nadały jej kształt, widzianej kiedyś w ilustrowanym kalendarzu, trzypiętrowej, chińskiej pagody.

Gdy Jan wniósł klatkę wreszcie do oficerskiego domu, postawił na stole i zdjął przykrywające ją prześcieradło, zeszli się wszyscy, a podziwom i cmokaniem nie było końca.

Tak, Dobryj — powiedział major Łychaczeńko, umieściwszy najpierw w klatce papugę i przypiąwszy na powrót dewizkę do zegarka — Ty charoszyj czaławiek nie tolko po familii. Ja tabie daju propust na dwa miesiacze, pust budiet na tri. Idi damoj.

Kazał jeszcze sierżantowi wydać Janowi pięć kilo machorki i tak Jan, nieoczekiwanie, wyruszył do domu.

Droga do domu zawsze jest krótsza. Wędrował bezkresami, tułając się po obskurnych zajazdach i dworcach kolei żelaznej. Podarowany tytoń, bez problemu, wymieniał na chleb, mleko i kartoszki.

Gdy po miesiącu minął wieś Skokum i poczuł pod stopami kocie łby ulicy Konińskiej w rodzinnym mieście, mimo zmęczenia puścił się biegiem i załomotał do drzwi.

Ach co tam było radości, goszczenia, jadła, opowiadań… Jan czuł dumę gdy starzy rodzice i gromadka rodzeństwa z zapartym tchem słuchała jego opowieści o górach chmur sięgających i pokrytych wiecznym śniegiem, o rajskich owocach, o zwierzętach nieznanych, żołnierskiej poniewierce i klatce dla papugi, która mu pozwoliła do domu wrócić.

Kościół farny w Zagórowie.

Tak mijał dzień za dniem, tydzień za tygodniem, aż wreszcie minęły kolejne dwa miesiące. Przepustka już dawno się skończyła, a Jan nie miał najmniejszego zamiaru wracać do oddziału, który był tak daleko, że wydawał się nierealny.

Któregoś dnia sielankę przerwało gwałtowne pukanie do drzwi. Na ulicy stali dwaj rosyjscy policjanci z posterunku na Dużym Rynku. Chwila i Jan, jako już dezerter, wylądował w miejskiej kozie. Policmajster spisał stosowny protokół i za, wyrwanym z domowych pieleszy, Janem zamknęły się drzwi aresztu. Wieczorem, gdy posterunkowi poszli do domów, Jan wyjął gwóźdź z kieszeni i z wprawą, nie wiele się męcząc, otworzył zamek swojego więzienia. Przebiegł, pusty już o tej porze, Duży Rynek, podobnie pustą ulicę Konińską i wpadł do domu. Szybko zaopatrzony przez matkę w węzełek z niezbędną bielizną i prowiantem, a przez ojca w błogosławieństwo i znaczną dla rodziny sumkę pięćdziesięciu dolarów, wyszedł z domu i zanurzył się w zapadający zmrok. Szedł długo, najpierw przez Mały Rynek, koło figury Jana Nepomucyna, swojego patrona, przed którym przeżegnał się nabożnie uchylając czapkę, następnie skręcił koło kościoła i długą groblą doszedł do Lądu. Było już całkiem ciemno gdy mijał Ciążeń i rozświetlony oknami pałac biskupi.

Gdy świtać zaczynało znalazł się w pobliżu Pyzdr. By nie wpaść w ręce policjantów czy też patrolujących granicę kozaków, postanowił poczekać do zmroku w lesie. Czekanie upłynęło mu na śnie i pojadaniu mamusinych specjałów z sakwy wędrownika. Gdy znów zrobiło się ciemno przeszedł, rozglądając się bacznie, most na Warcie, bocznymi uliczkami ominął Rynek i wyszedł za miasto.

Słup graniczny. Muzeum w Pyzdrach.

Jeszcze chwila i zobaczył majaczące w mroku żeliwne słupy graniczne. Przyczaił się na chwilę i widząc, że nikogo w pobliżu nie ma, szybko przebiegł granicę. Szedł jeszcze czas jakiś szybko, a gdy stwierdził, że uszedł już wystarczająco daleko, zwolnił i otarł pot z czoła. Był „w Niemcach”. Tu już go nie dogonią carscy policmajstrzy.

Nadrzeczna uliczka w Pyzdrach.

Nadrzeczna uliczka w Pyzdrach.

Z rana, przekąsiwszy nieco, ruszył w dalszą drogę. Ominął wielkim łukiem Strzałkowo, gdzie wprawdzie była już stacja kolei, lecz był jednocześnie posterunek graniczny i komora celna, więc wolał się tam nie pchać. Doszedł do następnej stacji, kupił bilet i już pociągiem dojechał do Poznania. Z Poznania pojechał do Berlina, a z Berlina, nie opuszczając nawet dworca, do Bremy.

Budynki brenneńskiego portu zatłoczone były emigrantami. Koczowali Niemcy, Polacy, Żydzi, Czesi. Jan, wśród tej obładowanej kuframi, koszami i tobołkami Wieży Babel, szybko znalazł Polaków. Dowiedział się, że najbliższy statek, który odpływa do „Hameryki” to wielki, niemiecki transatlantyk S. S. Kronprinzessin Cecilie. Za ostatnie niemal pieniądze, całe dwadzieścia pięć dolarów, kupił bilet w klasie emigranckiej.

Załadunek pasażerów na pokład „Kronpinzessin Cecillie”

Załadunek pasażerów na pokład „Kronpinzessin Cecillie”

„Cecilia” była czterokominowym transatlantykiem zbudowanym zaledwie dwa lata temu i był to jej dziewiczy rejs do Stanów. Górny pokład zajmowały luksusowe kabiny po dwa i pół tysiąca dolarów każda. Dolne pokłady przystosowane były do przewożenia emigrantów i oczywiście były skromniejsze, czteroosobowe, lecz Janowi, po jego wędrówkach wydawały się też luksusowe i wygodne. Zaokrętowanie trwało niemal cały dzień. Następnego zaś, przy dźwiękach stojącej na nabrzeżu orkiestry, otoczony kilkoma holownikami, ogromny pasażer ruszył w drogę.

Emigranci na pokładzie „Cecylii”

Rejs trwał niemal dwa tygodnie. 28 lipca 1908 roku — Jan na zawsze zapamiętał tę datę — obudził go ryk okrętowej syreny. Na dworze było już jasno, więc ciekawie wyjrzał przez okrągłe okno w ścianie kabiny. Całkiem blisko ujrzał ogromną figurę, jakiej jeszcze nie widział w życiu. Wyższa była pewnie od wieży zagórowskiej Fary. W wyciągniętej do góry ręce trzymała coś w rodzaju pochodni, która wydawała się gorzeć w porannych promieniach słońca.

Cecylia” na tle Nowego Jorku.

— Co to jest? — zapytał Włodka, współpasażera, który już trzeci raz płynął do Ameryki.

To..? — odpowiedział Włodek wyglądając przez bulaj. — To jest Wolność…