Pantałyk - Marian Pilot - ebook + książka

Pantałyk ebook

Marian Pilot

3,1

Opis

Tom mistrzowskich opowiadań laureata ubiegłorocznej nagrody Nike. Trzynaście znakomitych tekstów składających się na przewrotną sagę rodu Dudów.

Precyzja realistycznego opisu splata się tutaj z elementami fantastycznymi nawiązującymi do ludowej mitologii i duchowości, a umiejętnie odwzorowana gwara tworzy uniwersalny, lecz po gombrowiczowsku odkształcony, obraz wsi.

Pantałyk został wydany po raz pierwszy przez wyd. Czytelnik w 1970 roku. Proza trzydziestoczteroletniego wtedy autora zaskakuje dojrzałością, a z perspektywy czterech dekad od wydania czyta się ten zbiór jako wyjątkowo ciekawy przejaw realizmu magicznego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 200

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,1 (20 ocen)
2
3
12
2
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




©Copyright by Marian Pilot

©Copyright by Wydawnictwo Literackie, 2012

Wydanie pierwsze: Warszawa 1970

Opieka redakcyjna

Krzysztof Lisowski

Korekta

Anna Rudnicka

Opracowanie graficzne

Robert Kleemann

Redakcja techniczna

Bożena Korbut

Wydawnictwo Literackie Sp. z o.o., 2012

ul. Długa 1, 31-147 Kraków

bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40

księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl

e-mail: [email protected]

fax: (+48-12) 430 00 96

tel.: (+48-12) 619 27 70

Skład i łamanie: Infomarket

ISBN 978-83-08-04904-4

Konwersja do formatu EPUB: Virtualo Sp. z o.o.virtualo.eu

Był Duda,

miał dudy

miał dudy, miał,

na dudach grał.

Ale te dudy

nie były tego Dudy,

bo ten Duda

od tamtego Dudy

te dudy miał.

(śląskie)

Tâchons d’oublier l’avenir!

Villiers de L’Isle-Adam

Ciżba

Duda-Kotynowicz jadł kluski z makiem i narzekał. Kluski mu nie smakowały. Jego kobieta siedziała w kącie i robiła na drutach, raz po raz przydeptując biegun kołyski. Niemowlę wydzierało się i przycichało w miarę, jak kolebała się kołyska.

– Nie osolone, psiakręć… — po raz któryś z kolei powiedział Duda-Kotynowicz i pogmerał łyżką na samym dnie donicy.

– To se przysól — rzekła kobieta hardo. — Zawsze ci coś.

– Nie osolone aby — mruknął Duda usprawiedliwiająco. Posolił, spróbował. — Przesolone… — mruknął beznadziejnie. Skrzybnął łyżką po dnie.

– Zawsze tak z tobą — powiedziała kobieta. — Zjedz i gotowe.

Duda-Kotynowicz postawił łyżkę na sztorc. Pomrukiwał do siebie ze zmęczeniem:

– Jak nie osolone, to przesolone. Kiełbasy też dla mnie nie zostało. Inni przede mną wzięli… Jakby co pukało?

– Yhm — burknęła kobieta lekceważąco.

– Puka i puka — zauważył Duda-Kotynowicz.

– No to co? — zezłościła się kobieta. — Jakbyś w gębie języka nie miał. Wlazł!

– Jak dobrze, że cię widzę, Józiu! — wykrzyknął Kotynowicz. Wykopnął zydel spod stołu, wyjął papierosy z kieszeni. — Co tam słychać, co?

Józio siadł na zydlu, wziął papierosa, począł go miętosić w palcach. Myślał.

– Hm — ozwał się wreszcie. — A co u was?

– Iii… — rozczarował się Kotynowicz. — Co by tam?

– Tak w ogóle — rzekł Józio — to Konstaniokom cielę się urodziło.

– Jałośka, bysiu?

– Byczysko, mówię.

– Ale niewyraźnie — skarcił go Kotynowicz. Zasmęcił się. — Drugiemu to zawsze dobrze. A mnie w mieście kiełbasy się nie dostało. Inni kupili przede mną.

– A u nas — rzekł Józio, tym razem z powątpiewaniem jakby — zakwitło.

– Masz ci! Zakwitło. Co?

– Bez.

– A na jak? — zaciekawiła się Kotynowiczka.

– A, tak aby — powiadomił Józio ogólnie. — Różnie mówią — dodał po namyśle. — Ojciec przeważnie — bordo, matka znów, że fiolet… Kto wie. Zakwitło.

– Panie Boże, odpuść — wylękła się kobieta. — Tu zima pomału, a patrzcie. Zakwitło. Do czego to może dojść.

– Ano, zakwitło i ani święty Boże — przyznał Kotynowicz.

– Ano, mówią, mówią — pokiwał głową Józio.

– Mówią, powiadasz? A co gadają?

– Staśce Zujców jakby zbierało się na co, mówią. Ale gdzie by tam, taki z tej Staśki próżniak.

– Patrzcie, słuchajcie! — ucieszył się Kotynowicz. — A kto by, kto by to tak?

– Wie to kto, wie? — rzekł Józio. — Wie, to nie powie.

– A ty, Józiu, a ty? Jakbyś ty co wiedział i powiedział?

– Yy… — zająknął się Józio. — Co ta ja… Kartofel się kopało. Ziemniak latoś dorodny, nie powiem: bulwa. A u was?

– Koło Wielkiej Nocy, myśli mi się tak jakoś — ciągnął Kotynowicz z wielkim zastanowieniem — jakbyś ty coś z tą Staśką… Nie wiesz to, Józiu, nie pamięta ci się co?

– Iii… — rzekł Józio ze wzgardą prawie. — Obłapisz, nie ucapisz, wiele tam z tego… Patrzcie no lepiej, jedzie Byk na Rowerze.

Duda-Kotynowicz spojrzał w okno. Byk stawiał Rower pod ścianą.

– Słowo ciałem — rzekł. — Jak tam, Byku! — krzyknął, kiedy ów wkraczał już do izby.

– Wy sobie tam tak czy owak — rzekł Byk, chodząc po izbie i witając się z każdym skrupulatnie — a jak co do czego, to do Czesia…

– Byk na Rowerze i gotowe! — powiedział Kotynowicz, rozradowany.

– Mówcie mi: Czesiu — rzekł Byk na Rowerze ponuro. — Nigdy nic nie wiadomo, ja wam powiem. Czasy takie, że i wójtem mogą zostać. Wtedy co? Nijako wam będzie. — Zamilkł na chwilą, poinformował: — Poprawiny dzisiaj u Rybaków mają być.

– Której to, której?

– Krasej.

– Patrzcie no — zdziwił się Kotynowicz. — Krowa jak lepa.

– Zapasione krówsko — stwierdził Józio. — Normalnego byka by trzeba, a nie tak. Rybaki pchają krowie do kałduna jak do skarbonki, a potem kłopot.

– Sztuczne zapłodnienie i tak najlepsze — oburzył się Byk na Rowerze. — Dopiero co byłem na kursie reprodukcyjnym, to wiem najlepiej. Ale czasem… — rozłożył ręce bezradnie.

Z sieni doszedł chichot, drzwi poczęły się wahliwie otwierać i zamykać, w końcu jednak rozwarły się dość szeroko. Ujrzeli w progu Dudzinę-Hardą, potem Kucińską, Szyroką i Kaliczkę. Chichotały i gadały jedna przez drugą:

– Baby się walą, i to aże cztery. Pochwalony.

– Niech będzie — odkłonił się Duda-Kotynowicz. — Coście to takie uśmojdrane, że jakby od szarwarku?

– Chłop w chałupie, baby miałyby do szarwarku?! — wykrzyknęła Kaliczka. — Niedoczekanie!

– Ale! — przytwierdziła Kucińska z mocą.

– A ten rów przydałoby się wykopać, przydało — pokiwał głową Kotynowicz.

– Przydało, pewnie — przywtórzył Byk.

– Siadłybyście gdzie, kobiety — zapraszała Kotynowiczka.

– Komu w drogę, temu czas — na to Kucińska.

– Ale! — przytwierdziła Harda, ale rozejrzała się i siadła na ławie.

– Nudno — rzekł Byk od okna.

– Ano, jakby — ziewnął zaraz Kotynowicz, przeciągnął się.

– Może by co poczytać? — zaproponował Józio.

– Ano, jak trza, to trza — zgodził się zaraz Byk, wyciągnął z kieszeni starannie złożoną gazetę: — Tu jest o inseminacji, nie dla was — mruknął i zerknął na drugą stroną: „— Kartofli, marchwi czy kapusty jest pod dostatkiem — czytał pomału — ale już kupienie pietruszki, a ostatnio nawet cebuli nastręcza dużo trudności. Jedyny w tej chwili ratunek w nowalijkach, ale te pokazują się ostatnio w skąpych ilościach. Dziennie sprzedaje się około czterystu do pięciuset kilogramów rabarbaru, sporo szczypiorku, dużo pietruszki”.

– Patrzcie, wszystko nieprawda — nie wytrzymała Kucińska.

– Bo to pewnie polityka — osądziła Kaliczka. Patrzyła na Byka koso. — Nie możesz to z innej strony, co?

– No właśnie — rzekł Kotynowicz. — Jakby tak coś o Anglikach? Podobno to taki naród, że zawsze coś.

Byk wodził palcem po gazecie, wypatrywał.

– Jak by nie było…

– Może by co powiedzieć? — zniecierpliwiła się Szyroka.

– Kiedy proboszcz idzie — zakomunikował Kotynowicz. Wstał, podszedł do okna. Harda poleciała za nim:

– Z organistą i kościelnym! — wykrzyknęła. — Ci jak nic powiedzą co!

– Ale w gazecie to już nic takiego nie stoi, nic? — dopytywał się jeszcze Józio.

– Nic, tylko gazety wam w głowie! — oburzyła się Kucińska. — Coś ty taki bezbożnik? — zwróciła się do Józia. — Młody, to już nic, tylko bezbożnik albo i jehowa. Zobaczysz ty, zobaczysz!

– Patrzcie no — powiadomił znowu Kotynowicz, który nie odchodził od okna. — Wójt swoją drogą też ciągnie i jeszcze jakieś z nim…

– A ba — ozwała się Kotynowiczka kąśliwie. — Bez wójta to jak bez psiej duszy.

Ksiądz tymczasem już się wtaczał, błyskał okularami wesoło: — Pochwalony wam, ludzie, w dzień świętego Huberta, a też i świętej Sylwii — pozdrawiał obszernie.

– Prosimy, prosimy — gadał Duda-Kotynowicz, baby mu przywtarzały. — Siadać prosimy. Organista i kościelny — tak samo: siadać.

Usiedli wszyscy trzej pod oknem na krzesełkach, które Kotynowiczka przyniosła z drugiej izby. Proboszcz odetchnął głośno, zatarł ręce:

– Mocnośmy się napracowali w dzień świętego Huberta i świętej Sylwii — rzekł. Kościelny, chudy parob, pociągnął za nim: — Mocno…

– Cicho siedź — ofuknął go proboszcz — jakżeś to orzechy trząsł?

– Ale ba… — jęknął tamten.

Proboszcz nie słuchał go. Opowiadał:

– Mocnośmy się narabotali. Ranośmy wstali przede mszą jeszcze — buch do sadu. W sadzie zawsze dobra robota. Płot podeprzeć trzeba, bo się wali, do pasieki zajrzeć, opadły liść zgrabić… Wszystko przed nabożeństwem. Po mszy śniadanie, brewiarza trochę, żeby na potem za wiele nie zostało, bo to roboty huk, jeszcze by się nie zdążyło — i do obory. Gnój zawsze trzeba wygarnąć przed powrotem bydląt z pastwiska, mleka więcej dają…

– A ba… ba… — westchnęli pochwalnie słuchacze.

– To się tak mówi, tak się mówi, a roboty! — wykrzyknął ksiądz. — Jak człowiek wyjdzie z chlewa, to się może zdarzyć, że żuraw przy studni nie chodzi jak należy, zdarzy się, że wiadro jakieś cieknie… Jak rozejrzysz się, człowieku, po obejściu, to nawet na obiad nie masz czasu pójść, bo jeszcze to jest do zrobienia, tamto… — Urwał nagle, łaskawie skinął głową ku drzwiom: — Pochwalony, wójcie. A gdzie to wasza?

Wójt wkraczał pomału i dostojnie. Za nim kotłowało się: przyszedł z dzieciakami. Na końcu wlókł się jeszcze stary Duda-Chrapek.

– Pochwalony — rzekł wójt. — Kobieta to jeszcze oprzątnąć musi. Wszystko wszystkim, a gospodarka gospodarką. Ale dziecka za to wszystkie, wszystkie… — Obejrzał się za siebie. — I chłopaki, i dziewuchy, co do jednego. Umieją też swoje. No, powiedz co, Hilary — pochwycił najstarszego, wypchnął go przed siebie.

Hilary potarmosił rudą grzywkę, stanął równo:

– Felczer eszelonu podlega starszemu eszelonu. Do jego obowiązków należy: udzielanie pomocy lekarskiej chorym w eszelonie; nadzór nad stanem sanitarno-higienicznym eszelonu; zarządzenie niezbędnych zabiegów sanitarno-przeciwepidemicznych…