Pan Samochodzik i Twierdza Boyen - Sebastian Miernicki - ebook

Pan Samochodzik i Twierdza Boyen ebook

Miernicki Sebastian

0,0

Opis

 

Pawel Daniec wybiera się wraz ze znajomymi Czesiem i Piotrkiem na urlop do Rynu na żagle. Pan Tomasz zleca mu zbadanie przy okazji odkrycia w jeziorze Martiany samochodu osobowego z czasów drugiej wojny światowej ze szkieletami dwóch osób, które jechały najwyraźniej do kwatery Hitlera w Gierłoży. Pan Tomasz prosi Pawła o zaopiekowanie się siostrzenicą Zosią i siostrzeńcem Jackiem. Bazą wypadową staje się schronisko w giżyckiej Twierdzy Boyen. Na życzenie Pana Tomasza naszym bohaterom pomaga dyskretnie komandos Michał. Do akcji wkraczają też Jerzy Batura i podająca się za dziennikarkę Margaret Forest. Paweł może liczyć na pomoc dziennikarza z Olsztyna, Olbrzyma. Wszyscy poszukują dokumentów operacji „Walkiria”. 

 

Cykl: Pan Samochodzik, t. 22 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 

Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 235

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

PAN SAMOCHODZIK I...

0. Pierwsza przygoda Pana Samochodzika

Skarb Atanaryka

Święty relikwiarz

Wyspa Złoczyńców

Templariusze

Niesamowity dwór

Kapitan Nemo

Fantomas

Zagadki Fromborka

Dziwne szachownice

Tajemnica tajemnic

Winnetou

Niewidzialni

Złota rękawica

Nieśmiertelny

Nieuchwytny kolekcjoner

Testament rycerza Jędrzeja

Kindżał Hasan-beja

Bursztynowa Komnata, tom 1 i 2

Złoto Inków, tom 1 i 2

Arka Noego

Rubinowa Tiara

Twierdza Boyen

W przygotowaniu:

— Floreny z Zalewa
— Tajemnice warszawskich fortów
— Skarby wikingów
— Zaginiony pociąg

 

PROWADZIMY SPRZEDAŻ WYSYŁKOWĄ NASZYCH KSIĄŻEK.LISTY I ZAMÓWIENIA PROSIMY KIEROWAĆ POD ADRES:

Oficyna Wydawnicza „WARMIA”„WARMIA” Dział Handlowy10-029 Olsztyn 10-686 Olsztynul. Prosta 38 lub ul. Barcza 5/12tel. 534-00-75 tel. 542-96-43godz. 8.00-15.00 godz. 18.00-22.00

 

Sebastian Miernicki

PAN SAMOCHODZIK I…

TWIERDZA BOYEN

 

Projekt okładki, strony tytułowej oraz mapkaAndrzej Mierzyński

 

ZdjęciaSebastian Mierzyński

 

ISBN 83-8587-32-8

 

© Copyright by Oficyna Wydawnicza „WARMIA” s.c. w Olsztynie

Oficyna Wydawnicza ,,WARMIA” s.c. z siedzibą w Olsztynie

 

 

Druk i oprawa: Energopol-Trade-Poligrafia Sp. z o.o.10-406 Olsztyn, ul. Lubelska 46

WSTĘP

Wiał silny wiatr niosący od strony jeziora Mamry charakterystyczny zapach wody i ryb. Dwóch oficerów niemieckich stało na brzegu z rękoma głęboko wciśniętymi w kieszenie płaszczy. Patrzyli w szarą toń, a rozmawiając nie wychylali twarzy spomiędzy postawionych kołnierzy.

— Znaleźli minę — powiedział jeden z nich.

— Ciekawe, kto nas widział? — zapytał drugi.

Obaj czuli to samo. Bali się, strach przed przesłuchaniami ściskał im serca. Wiedzieli, że ciężko im będzie wytłumaczyć, dlaczego trzymali bombę. Co gorsza, ktoś mógł już Wykopać dokumenty „Walkirii”. W miejscu, gdzie je ukryli, skrzyni już nie było.

W oknie domu znajdującego się nad brzegiem Mamr na dwóch młodych oficerów patrzyli generał Eduard Wagner, główny kwatermistrz Sztabu Generalnego oraz generał Erich Fellgiebel, dowódca łączności Niemieckich Wojsk Lądowych.

— Jak myślisz, Herward i Kuhn przestraszyli się i zdradzą nas? — zapytał Wagner.

Zaciągnął się grubym cygarem. Wielki kłąb dymu wydobywający się z ust Wagnera przypominał Fellgieblowi nastrój sauny. To właśnie tam, w piwnicy tego domu spotykała się grupa oficerów chcących obalić Hitlera. Tam omawiali wszystkie plany i tam stwierdzili, że wykorzystają projekt operacji „Walkiria”, czyli akcji wojsk niemieckich na wypadek powstania w Niemczech. We wszystkich naradach uczestniczyli Herward i Kuhn. Wiedzieli wszystko i ich zdrada mogła mieć katastrofalne skutki dla przebiegu zamachu.

— Wiesz, jakie metody stosuje gestapo — odpowiedział Fellgiebel. — Obaj są dzielni, ukryli bombę i dokumenty, ale widocznie nie dość skutecznie. Ten fanatyk wykopał ładunek.

— Trzeba coś z nim zrobić — powiedział Wagner.

— Masz pomysł? — zapytał Fellgiebel.

— Mam... — mruknął Wagner, a w jego szarych oczach pojawiły się dziwne błyski.

Młody oficer w pośpiechu ukrywał metalową kopertę kurierską. Na szczęście cienki pakunek łatwo wszedł pomiędzy stare pruskie cegły. Już telefonował do swego kuzyna Nikolasa, adiutanta samego Hitlera. Powiedział mu o planach oficerów Wehrmachtu, którzy chcą zabić Fuhrera.

Czterech mężczyzn już od kilku godzin było w drodze. Minęli Giżycko i podążali na południe, do Orzysza. Pamiętali ostatnie słowa dowódcy.

— Powiem krótko. Razem skakaliśmy nad kanałem Alberta, na Kretę, na Leros — mówił kapitan Stern. — Teraz musicie mi zaufać. Macie pełne poparcie oficerów sztabowych. Choć to sprawa tych z wojsk lądowych, a nie Luftwaffe, to ten człowiek musi zniknąć bez śladu.

W Orzyszu czekano na nich. Z przypoligonowego magazynu wzięli motocykl i nie uzbrojony wóz pancerny „Puma”. Motocykl miał numery rejestracyjne żandarmerii, której patrole często jeździły po całych Mazurach. „Puma” została w Orzyszu jeszcze po tym, jak była prezentowana Hitlerowi. Przez kilka miesięcy była testowana na polach i w lasach w okolicach Orzysza. Stroje żandarmów i czołgistów mieli schowane w bagażniku samochodu. Przebrali się w nie w lesie przy jeziorze Stoczek. Zaraz potem szybko ruszyli w stronę Giżycka.

Po dwóch godzinach „Pumę” ukryli w lesie koło Sterławek Wielkich, a motocykl stanął we wsi.

Oficer siedział na tylnym siedzeniu. Nerwowo spoglądał na zegarek. Cały czas ponaglał kierowcę. Zapadał zmrok i droga była ledwo widoczna w świetle przyciemnionych reflektorów kübelwagena. Nagle minął ich motocykl z dwójką żandarmów. W koszu siedział żołnierz obsługujący karabin maszynowy i radiostację umieszczoną na tylnym siedzeniu motocykla. Kierowca machał lizakiem wskazując pobocze.

— Ciągle się czepiają — mruknął szofer.

Żandarm zwinął rękawiczki za skórzany pas, zdjął okulary motocyklowe i zsunął je na szyję. W mroku lekko błyskała blacha żandarma.

— Dokumenty proszę — powiedział tonem osoby nie znoszącej sprzeciwu.

Uważnie obejrzał wszystkie papiery, porównał zdjęcia z twarzami, szczególnie uważnie przyglądając się twarzy oficera na tylnym siedzeniu. Na widok dystynkcji oficerskich zasalutował. Zrobił to jednak jakby od niechcenia. Żołnierze frontowi nie przepadali za ludźmi z kontrwywiadu formacji SS.

— Niech pan przestanie świecić mi latarką po oczach, sierżancie — prawie krzyknął oficer. — Czy wysłał was jako eskortę mój kuzyn z Gierłoży?

Żandarm wykonał wieloznaczny ruch ręką i wsiadł na motocykl. Jego kolega zaczął coś mówić do mikrofonu. Motocykl ruszył w stronę Kętrzyna, a kübelwagen jechał tuż za nim. Tak przejechali przez las. Niepostrzeżenie za nimi zjawił się wóz pancerny „Puma”.

Żandarmi nagle przyśpieszyli, a „Puma” uderzyła w tył auta Belowa. Kierowca nie opanował samochodu, światła zatańczyły w mroku na drodze i pojazd stoczył się z szosy w stronę niewielkiego jeziorka. Siłą rozpędu wjechał do wody po sam dach.

Kierowca „Pumy” postawił na burcie pojazdu przenośny reflektor i zaświecił w wodę.

— Zrobiliśmy swoje — powiedział kierowca.

— Poczekaj chwilę, musimy mieć pewność — rzekł jego kolega schylając się po coś leżącego na podłodze.

Obaj nie wiedzieli, że ich ofiara zostawiła ostatnią wiadomość dla tych, którzy chcieliby dotrzeć do dokumentów spiskowców.

ROZDZIAŁ PIERWSZY

WRESZCIE URLOP • PRZEKLEŃSTWO TELEFONÓW KOMÓRKOWYCH • SAMOCHÓD I DWA SZKIELETY • TAJEMNICZY SZYFR • KIM BYŁ F. BELOW? • INTRYGUJĄCY GBUR • CO TO JEST „WALKIRIA” • WIZYTA U KOMANDOSÓW • MÓJ EKWIPUNEK • BITWA POD MŁAWĄ • POLSKA LINIA MAGINOTA • SKĄD TYLE WIEM O BUDOWIE BUNKRÓW? • PASAŻERKA BATURY • PIES Z POCIĄGU

Wreszcie dostałem upragniony urlop. Z Czesiem i Piotrkiem umówiliśmy się w Rynie, skąd mieliśmy wyruszyć na wspólne wielkie żeglowanie. Chcieliśmy kanałami przepłynąć do jeziora Jagodne, a potem na północ przez wody Niegocina do Giżycka i Węgorzewa. Chłopaków znałem jeszcze z czasów, gdy razem służyliśmy w „czerwonych beretach”. Co jakiś czas udawało nam się wyrwać na kilka dni na jeziora. Razem przeżyliśmy wiele przygód. Nie mogłem się już doczekać spotkania z nimi. Zacząłem pakować swoje rzeczy do worka żeglarskiego, gdy zadzwonił telefon komórkowy.

— Jeszcze jesteś w Warszawie? — pytał pan Tomasz.

Czułem, że jeśli nie skłamię, to mogę się pożegnać z wypoczynkiem. Mój szef, wzorem innych dyrektorów, wyczuł wahanie podwładnego.

— Dobrze, że jeszcze nie wyjechałeś. Wpadnij do mnie. Obiecuję, że chodzi o drobnostkę — przekonywał.

— Będę za godzinę — odpowiedziałem zrezygnowany.

Zaparkowałem Rosynanta przed Ministerstwem Kultury i Sztuki. Na korytarzach panował typowy dla miesięcy urlopowych spokój. Sekretarka pana Tomasza, panna Monika, niecierpliwie spoglądała na zegarek nie mogąc doczekać się końca pracy i wyjścia na dwór, na gorące czerwcowe słońce. Bez specjalnego zapowiadania wprowadziła mnie do gabinetu szefa. Pan Tomasz tradycyjnie już siedział w stosie papierów i gazet. Rozmawiał przez telefon notując coś na skrawku papieru. Bez słowa pokazał mi, żebym usiadł w fotelu.

— Masz, Pawełku, przeczytaj sobie — podał mi wycinek z gazety.

„Niezwykłe odkrycie” — taki tytuł nosił tekst. Autor opisał akcję odkrycia i wydobycia z jeziorka w okolicach mazurskiej wsi Martiany niemieckiego samochodu osobowego kübelwagen. Eksploratorzy z Olsztyna jadąc do Giżycka zrobili zakład. Przegrany miał zanurzyć się w pierwszym napotkanym zbiorniku wodnym. Ten, który przegrał, musiał wejść do maleńkiego jeziorka za wsią Martiany, leżącego pomiędzy drogą Kętrzyn — Giżycko a torami kolejowymi. Śmiałek ubrany w strój płetwonurka zanurzył się w zielonkawą toń. Nagłe jego stopy trafiły na coś twardego. Natychmiast cała ekipa zorganizowała akcję poszukiwawczą. To, co odkryli na dnie, ucieszyło ich i zarazem przestraszyło. Niemiecki samochód miał straszliwe pogięte nadwozie, zwłaszcza z tyłu i z prawego boku. W środku znajdowały się dwa szkielety, kierowcy i pasażera. Nurkowie przy pomocy wyciągarki samochodu stojącego na brzegu wyprowadzili auto z wody. Po chwili na miejscu znalazł się patrol policji. Jeden z policjantów po przyjrzeniu się szkieletom stwierdził, że w obu czaszkach są dziury po kulach. Od tego momentu sprawa stała się obiektem zainteresowania policji.

Znużyła mnie lektura utrzymanego w tonie sensacji artykułu.

— Mam się dowiedzieć, co stało się z samochodem? — spytałem, chcąc żeby pan Tomasz od razu powiedział, o co chodzi. — Pewnie odkrywcy remontują pojazd albo wywieźli go do Niemiec — dodałem.

— Przeczytaj ostatni akapit — rzucił pan Tomasz, też znudzony przedłużającą się ciszą.

„Obok szkieletu pasażera znaleziono niemiecki pistolet. W czapkę znalezioną z tyłu pojazdu wszyto maleńką blaszkę z napisem: E Below. Pod tylnym siedzeniem znajdowała się metalowa koperta kurierska z kawałkiem plastyku i wyrytym na nim: F.B. 1> B.L. Cóż oznacza ten szyfr? Czy to droga do tajemniczego skarbu? Kiedy i kto dokonał zamachu na tego kuriera?”. Tymi dramatycznymi pytaniami autor kończył swój artykuł. Pytająco spojrzałem na pana Tomasza.

— Co ci mówi nazwisko Below? — zapytał pan Tomasz.

Zacząłem szperać w zakamarkach pamięci.

— Nic — odpowiedziałem szczerze. Byłem zaintrygowany tym, że pan Tomasz w notatce prasowej znalazł coś interesującego.

— F. Below, prawdopodobnie niemiecki oficer, mógł być krewnym Nicolasa Belowa, adiutanta Hitlera do spraw lotnictwa — obwieścił mi. — Samochód jechał najprostszą drogą z Giżycka do kwatery Hitlera w Giertoży — ciągnął dalej rozkładając mapę Mazur.

— Spójrz, Martiany to wieś, gdzie znajdowała się zachodnia rubież Giżyckiego Rejonu Umocnionego, czyli linii niemieckich bunkrów, które miały tworzyć w Prusach Wschodnich ogromną twierdzę. Tuż za nimi, na wschód, znajduje się las. W miejscowości Kwiedzina wjeżdża się na teren byłej kwatery od strony pobliskiego lotniska w Wilamowic — pan Tomasz mówił wodząc palcem po mapie.

— Sugeruje pan, że ktoś chciał zabić kuriera, zanim dojechałby do Giertoży? — pytałem domyślając się intencji pana Tomasza.

— Dokładnie tak, pytanie tylko: dlaczego? — pan Tomasz spojrzał na mnie badając wzrokiem, czy już jestem zainteresowany sprawą.

— Trzeba sprawdzić w dokumentach niemieckiego ministerstwa obrony, kim był F. Below — zaproponowałem.

— Mam kilku znajomych w Niemczech, jeszcze z czasów, gdy wspólnie ścigaliśmy przemytników dzieł sztuki. Już ich poprosiłem, żeby się rozejrzeli — błyskawicznie powiedział pan Tomasz z szerokim uśmiechem na twarzy. Widział, że sprawa mnie wciągnęła. — Jak widzisz, mimo wieku działam szybko, a moi znajomi nie ustępują mi pola.

Pochylił się nad blatem biurka i zaczął grzebać w stosie papierów. Po chwili wyjął faks napisany po niemiecku.

— W archiwach Wehrmachtu znaleziono trzech F. Belowów. Fryderyk był sierżantem w 21. Dywizji Pancernej; zginął w Afryce w 1942 roku. Franz Below to szeregowiec jednej z dywizji broniących wybrzeża w Normandii; dostał się do amerykańskiej niewoli w pierwszym dniu inwazji aliantów 6 czerwca 1944 roku. Drugi Franz zaginął po pogromie 6. Armii von Paulusa pod Staliningradem — pan Tomasz czytał z długiej rolki papieru.

— Kim u licha był F. Below? — pytałem zdumiony.

— Tym właśnie zajmiesz się, Pawełku, w wolnej chwili pomiędzy żeglowaniem i śpiewaniem szant — rzucił mi na pożegnanie pan Tomasz.

Gdy odjechałem już spod ministerstwa zadzwonił telefon. Oczywiście był to pan Tomasz.

— Wracaj, chyba już wiem, kim był F. Below — rzucił i rozłączył się.

Grzecznie wróciłem. Pan Tomasz nerwowo chodził po gabinecie.

— Ale ze mnie gapa. Że też nie zajrzałem do tej gazety... — prawie krzyczał machając jednym z niemieckich dzienników.

Na jednej ze stron kłuł w oczy tytuł: „Frank Below zginął za Hitlera?”. Niemiecki dziennikarz opisał historię odkrycia samochodu, ale dowiedział się też, kim był F. Below. Jego zdaniem, był to kuzyn Nicolasa, który pracował w służbie bezpieczeństwa. Kiedyś jego krewniak wspomniał o tym, że ma dostęp do dokumentów spiskowców i Nicolas zaprosił go do Gierłoży. Jak wiemy, Frank tam już nie dojechał. Być może to spotkanie zmieniłoby historię drugiej wojny światowej.

— Tutaj napisano jeszcze, że z wielkim zapałem zbierał dzieła sztuki — mruknął pan Tomasz. — Będę musiał sprawdzić w naszym archiwum i naszych wschodnich sąsiadów, czy nie ma tam notatek o tym „zbieraczu”.

Pan Tomasz miał na myśli tych żołnierzy niemieckich, którzy pełniąc nieokreślone funkcje związane ze sprawami policyjnymi na zapleczu frontu zajmowali się pospolitymi kradzieżami dzieł sztuki. Oni to pod pozorem przesłuchania zabierali z domu prawdziwych kolekcjonerów, torturowali ich i przejmowali drogocenne zbiory. Rozstaliśmy się wiedząc, że oto zapowiada się wielka przygoda przypominająca równanie z wieloma niewiadomymi. Pan Tomasz prosił jeszcze, żebym rano przed wyjazdem na Mazury zameldował się u niego.

Po moim wyjściu szef poprosił pannę Monikę, żeby go połączyła z Ministerstwem Spraw Wewnętrznych i Administracji. Udałem, że jeszcze czegoś szukam w mojej torbie. Po chwili usłyszałem zza niedomkniętych drzwi.

— Cześć, Roman. Mam prośbę, poszukuję kogoś o dość niecodziennych predyspozycjach...

W tym momencie pan Tomasz podszedł do drzwi swojego gabinetu i zamknął je jak trzeba.

Zamknąłem drzwi za Pawłem.

— Romek, słuchaj, potrzebuję specjalisty najwyższej klasy — powiedziałem.

— Dobra, mam kogoś takiego na oku. Bądź gotów do wyjazdu za pół godziny — odpowiedział mi kolega z MSWiA. — Przyjadę po ciebie moim wozem.

Rzeczywiście po pół godzinie pod Ministerstwo Kultury i Sztuki zajechała rządowa lancia.

— To musi być bardzo trudna sprawa, skoro zwracasz się o pomoc do mnie — na wstępie powiedział Roman.

— Na razie nic takiego się nie zapowiada, ale wolę dmuchać na zimne — odpowiedziałem. — Pamiętasz, kiedyś opowiadałem ci o poszukiwaniach pamiętnika niemieckiego zbrodniarza. Przyszło mi się wtedy zmierzyć z zachodnioeuropejskim agentem specjalnym, czymś w rodzaju Jamesa Bonda.

— Pamiętam, nawet nieźle go wtedy wykiwałeś — powiedział Roman.

— No właśnie, teraz sprawa jest nieco podobna i boję się, że mój podwładny może znaleźć się w solidnych tarapatach. Może potrzebować wsparcia kogoś gotowego do użycia siły.

— Zobaczymy, co się da zrobić.

Tymczasem limuzyna wyjechała z Warszawy. Po niecałej godzinie auto zajechało przed bramę. Po bokach widać było płoty z drutu kolczastego, pasy zaoranej ziemi i latarnie ustawione co dziesięć metrów. Ogrodzonego terenu strzegli żołnierze Nadwiślańskich Jednostek Wojskowych.

Samochód wtoczył się na niewielką polanę.

— Dalej pójdziemy pieszo — powiedział Roman.

Szliśmy przez las. Słychać było odgłosy strzałów. Nisko nad nami przeleciał helikopter „Sokół”. Nagle przed nami ukazał się dom jednorodzinny, taki, jakich wiele stoi pod miastami. Typowy szary klocek, tyle że bez szyb w oknach.

Właśnie do budowli skradała się grupa komandosów ubranych w mundury w kamuflażu miejskim. Na głowach mieli kevlarowe hełmy, a na piersiach nowoczesne, lekkie kamizelki. W dłoniach trzymali najróżniejsze typy broni. Pierwszy z żołnierzy wrzucił do środka budynku granat. Zaraz dwóch ludzi wskoczyło do środka, a za nimi reszta oddziału.

Górne piętro opanowali ludzie, którzy opuścili się z dachu na linach. Jeden z nich przywiązany na specjalnej uprzęży biegał po ścianie i sprawdzał wszystkie okna.

— Ci z góry desantowali się z helikoptera — wyjaśnił Roman.

— Jak się domyślam, to komandosi GROM-u — stwierdziłem.

— Tak, dwa dni temu wrócili z terenów byłej Jugosławii. Szczegółów ich misji nie mogę ci wyjawić. To było zlecenie od naszych amerykańskich sojuszników. Pewnie, jak znam życie, za rok w kinach obejrzymy film o ich operacji — parsknął na koniec Roman.

W tym czasie komandos, który biegał po ścianie został wezwany do środka. Wyszedł po minucie z tajemniczą walizką w ręku.

— To ładunek wybuchowy terrorystów — tłumaczył Roman. — Oczywiście błąd sapera zostanie „nagrodzony” jedynie eksplozją granatu z gazem łzawiącym. W rzeczywistości mogłoby być inaczej.

Saper dokładnie oglądał walizkę. Sprawdzał zamki, wszystkie nity i szwy. Potem pochylił się i odwrócił się tak, żeby cywile nie widzieli jego czynności. Po pięciu sekundach pokazał rozbrojony granat.

— Ten jest najlepszy — z dumą powiedział o saperze Roman. — Chodźmy na strzelnicę.

Siedzieliśmy z Romanem z kubkami kawy w rękach, gdy na strzelnicę przyszli komandosi. Saper niósł karabin snajperski.

— Patrz przez lunetę — powiedział Roman.

Z uwagą obserwowałem czynności snajpera. Ten zamaskował się kłębkami trawy i zaczął skradać się w stronę kwadratu o bokach długości prawie pół kilometra. W rogach stały stary autobus, wrak samolotu pasażerskiego, ściana z mnóstwem okien oraz kilka ścianek. Gdy snajper znalazł się w środku pola w kolejnych obiektach zaczęły pojawiać się ruchome tarcze przedstawiające uzbrojonych terrorystów lub zwykłych ludzi. Komandos miał ułamki sekund na określenie celu, wycelowanie i trafienie. Jego popis trwał kilkanaście minut.

— Nadzwyczajne — mruknąłem. — Trafił wszystkie ozbrojone sylwetki. Zero pudeł, żadnych trafień w zakładników.

— Chodź do nas! — Roman zawołał snajpera.

Komandos podszedł do nas. Roman dokonał prezentacji. Wyjaśniłem żołnierzowi szczegóły planowanej misji. Snajper obiecał, że da odpowiedź jeszcze tego samego dnia wieczorem.

— Jest doskonały — powiedziałem w drodze do Warszawy. — Tylko czemu taki mrukliwy? Z jednej strony to dobrze, ale nie wiem, czy potrafi zachować się tak, żeby Paweł nie nabrał podejrzeń?

— Jeśli się zgodzi, będziesz miał szczęście. To młody, inteligentny człowiek. W dodatku zna się na interesującej cię epoce. Widziałeś, że to doskonały strzelec, saper i świetnie wspina się po górach. Jest przygaszony, bo w czasie ostatniej akcji ciężko raniono jego kolegę. Amerykanie mieli zabrać naszych ludzi z lądowiska, lecz znalazło się ono pod ostrzałem wroga. Ten chłopak niósł kolegę przez góry piętnaście kilometrów. Teraz jego przyjaciel walczy o życie w szpitalu.

Gdy wyszedłem od pana Tomasza natychmiast zadzwoniłem do mojego informatora w środowisku handlarzy dziełami sztuki, który znał doskonale osoby z otoczenia Jerzego Batury. Uznałem, że należy sprawdzić, co porabia mój główny wróg. Dopiero późnym wieczorem znajomy oddzwonił i poinformował mnie, że Batura wyjechał do Szczecina zapowiadając, że nie wróci przez kilka najbliższych dni.

Nieco uspokojony tymi wieściami kończyłem pakowanie, gdy odezwał się telefon. W słuchawce usłyszałem Zosię, z którą przeżyliśmy już wiele przygód. W tle słychać było Jacka, jej brata.

— Panie Pawle, dzwonimy, bo wujek Tomasz powiedział nam, że wybiera się pan na Mazury. Jacek też tam jedzie, na obóz żeglarski. Może moglibyśmy razem tam pojechać? Co prawda Jacek odłączy się, bo ma to swoje żeglowanie, ale ja mogę być przydatna, prawda? — do moich uszu wdzierał się nieprzerwany potok słów.

— Jadę z kolegami pożeglować, żeby odpocząć na urlopie, a jedynie przy okazji mam zająć się pewną drobnostką — próbowałem ją zniechęcić.

— Już ja znam te drobnostki, a potem piszą o panu w gazetach — dziewczyna nie dawała za wygraną.

Postanowiłem ją zniechęcić do reszty.

— Chodzi o niemiecki samochód z dwoma szkieletami — mówiłem dobierając mało zachęcający ton.

— Nie z nami te sztuczki. Szykuje się przygoda, muszę wiedzieć, z czego rezygnuję na rzecz żeglowania — odezwał się Jacek.

— Koniec, nie zabieram was ze sobą — zamknąłem dyskusję.

Pożegnaliśmy się, a oni byli nieco obrażeni. Nie chciałem, żeby nastolatka cały wolny czas spędzała tylko na podróżach i szukaniu przygód. Powinna trochę pobyć z koleżankami, pójść na dyskotekę, może poznać jakiegoś fajnego chłopca. Jackowi dobrze zrobi obóz żeglarski i harcerska dyscyplina.

Nazajutrz spakowany zajechałem pod budynek ministerstwa. W sekretariacie szefa minąłem się z jakimś wielkoludem ubranym w amerykański mundur z demobilu. Na głowie miał kapelusz ze skróconym rondem na wzór tych, jakie nosili amerykańscy żołnierze w czasie wojny w Wietnamie. Na nosie miał wielkie przeciwsłoneczne okulary. Wychodził od szefa ze spuszczoną głową i nie rzucił nawet „do widzenia”.

— Jakiś gbur — mruknęła sekretarka.

Natychmiast zaanonsowała mnie u pana Tomasza uśmiechając się do mnie promiennie. Zawsze starałem się dobrze układać sobie kontakty z sekretarkami szefów.

Pan Tomasz nie zareagował na mój widok tradycyjnym zerwaniem się z fotela. Siedział rozparty i odnosiłem wrażenie, że mało brakuje, żeby założył obute nogi na blat swojego biurka rodem z pracowni gdańskich mistrzów. Wydawał się być z czegoś bardzo zadowolony i cicho nucił piosenkę duetu Przybora i Wasowski „Wesołe jest życie staruszka”. Przez chwilę myślałem, że wybiera się na emeryturę. Patrzył na mnie i cała jego twarz aż się śmiała. Nagle nucenie zburzył sygnał telefonu. Pan Tomasz odebrał go i zaczął z kimś rozmawiać po niemiecku. Kiwał głową, uważnie notował, a jego twarz poważniała z każdą chwilą.

— Mam ważną wiadomość z Interpolu w Niemczech — powiedział odkładając słuchawkę. — Koledzy z niemieckiej policji od dawna śledzą jednego ze znaczniejszych handlarzy antykami z Hamburga. Nagrali dziwną rozmowę. Ktoś dzwonił z Polski. Handlarz mówił o dokumentach, zlocie i wymienił słowo „Walkiria”. Osoba dzwoniąca z Polski tylko przytakiwała, tak jakby przyjmowała rozkazy. Na koniec Niemiec rzucił, że ważna przesyłka przybędzie tak, jak informował wcześniej. Co robi Batura? — nagle zapytał mnie szef.

Zaskoczył mnie, bo zamyśliłem się nad słowem „Walkiria”, które gdzieś, kiedyś słyszałem.

— Pojechał na północny zachód Polski, podobno chce kupić kilka starych mebli — rzuciłem odruchowo.

— Jesteś pewien? — pytał szef.

— Zastanawiam nad tą „Walkirią” — myślałem na głos.

— Pójdź do biblioteki i poczytaj o spiskach na życie Hitlera i zamachu z 20 lipca 1944 roku — podpowiedział mi pan Tomasz. — Ma to związek z naszym Frankiem Belowem i na mój gust z Baturą. Po obiedzie zgłoś się do mnie po odbiór dwóch części twojego ekwipunku.

Już wiedziałem, z czym kojarzy mi się zagadkowe słowo, ale i tak poszedłem do ministerialnej czytelni. Byłem ciekaw, o jakim ekwipunku mówił pan Tomasz.

W bibliotece spędziłem kilka godzin. Uważnie wertowałem pamiętniki niemieckich generałów i przywódców Trzeciej Rzeszy. Wiedziałem prawie wszystko o „Walkirii”, lecz nigdzie nie znalazłem nawet najmniejszej notatki na temat Franka Belowa. W pobliskiej knajpce zjadłem solidny obiad pomny tego, że najbliższe godziny spędzę za kierownicą Rosynanta, walcząc o przetrwanie na polskich drogach. Nie brakuje na nich bowiem ani dziur, ani bezmyślnych kierowców.

Oprócz myśli związanych z podróżą cały czas rozmyślałem o „Walkirii”. Genialny umysł musiał wpaść na pomysł wykorzystania hitlerowskiego planu opanowania powstania w Niemczech do odsunięcia od władzy Hitlera. Z drugiej strony zdawałem sobie sprawę, że nawet udany zamach niewiele zmieniłby sytuację Polski. Nasz kraj po śmierci Hitlera stałby się po raz kolejny największym polem bitwy w Europie.

W sekretariacie gabinetu pana Tomasza stał ogromny plecak ze stelażem oraz równie wielki worek żeglarski. Panna Monika właśnie wnosiła do gabinetu szefa szklanki z napojami chłodzącymi.

Grzecznie czekałem na wezwanie szefa. Zza drzwi jego gabinetu słyszałem tylko głos pana Tomasza, który chyba komuś coś wykładał. W pewnym momencie szef otworzył drzwi swojego gabinetu i zawołał mnie. W środku na fotelach siedzieli wygodnie rozparci Zosia i Jacek. Oboje uśmiechali się od ucha do ucha. Zamarłem w pół kroku wiedząc, że w tej chwili zostałem zmuszony do zabrania ich ze sobą i to oni mieli być tym ekwipunkiem.

— Zrobisz mnie i im wielką przysługę — zaczął pan Tomasz czytając z wyrazu mojej twarzy wszystkie uczucia.

— Hhmm... — to jedyne, na co w tej sytuacji zdobyłem się. Wiadomo, szefowi nie odmawia się drobnej przysługi. Trochę ucieszyło mnie to, że dzieciaki tak bardzo chciały być ze mną. Postanowiłem jednak postawić im twarde warunki.

— Nie mam chyba wyjścia i muszę zgodzić się, ale zapewniam cię, Jacku, że nie pozwolę, żebyś opuścił obóz żeglarski. Ty, Zosiu, wrócisz do domu natychmiast, gdy wykonam zadanie.

Oboje zgodnie kiwnęli głowami.

— Skąd u ciebie, Jacek, zainteresowanie żeglarstwem? — pytałem zaintrygowany tym, że Jacek dał się wciągnąć do jakiejkolwiek organizacji.

— Chodzi o dziewczynę, śliczną drużynową... — Zosia nagle musiała przerwać po tym, jak brat zasłonił jej usta.

— Stwierdziłem, że to piękny sport, poza tym chciałem posmakować przygody, a nic wtedy nie zapowiadało wyjazdu z panem — tłumaczył się Jacek. Chciał odwrócić naszą uwagę od swoich zaczerwienionych uszu.

Pan Tomasz z zadowoleniem kiwał głową słuchając chłopca. Według niego, starego wilka morskiego, pewnie każdy pretekst był dobry, żeby chłopak przeszedł ten kurs jeżący się od pułapek zastawionych przez instruktorów. Miałem nadzieję, że dziewczyna szybko znudzi się rozszyfrowywaniem notatki Franka Belowa wyskrobanej na kawałku plastyku. Nie chcąc tracić cennego czasu postanowiłem natychmiast wyjechać, żeby na wieczór dojechać do Giżycka. Zaplanowałem, że w schronisku w Twierdzy Boyen założę swoją bazę wypadową.

— No to jedziemy! — rzuciłem do młodzieży, która niemal w podskokach pobiegła po swoje pakunki.

Pan Tomasz w drodze na parking postanowił jeszcze udzielić mi kilku porad.

— Jak sądzę, wiesz już, co to jest „Walkiria”? Wiesz, że stawką w grze mogą być dokumenty spiskowców. Mogą one mieć ogromną wartość dla antykwariuszy. Myślę, że stawką może być coś jeszcze. To nie przypadek, że ten niemiecki handlarz wynajął kogoś w Polsce do poszukiwań. Pamiętaj, żebyś nie szarżował, dzwoń do mnie o każdej porze dnia i nocy. Zawsze możesz liczyć na pomoc policji.

Pan Tomasz długo stał na parkingu patrząc jak odjeżdżamy. Widziałem, że targały nim sprzeczne uczucia. Wyglądał jak generał, który wysyła do walki swoje najlepsze pułki, w których wyszkolenie i przygotowanie włożył całe serce. Jednocześnie sprawiał wrażenie, jakby się o mnie bał.

Wydostanie się z warszawskich korków zabrało nam ponad godzinę. W końcu rozpędziłem Rosynanta na drodze Warszawa—Gdańsk. Jacek postanowił wprowadzić nas w dobry nastrój puszczając kasetę z szantami. Przyznam, że dziwnie mi się robiło na sercu, gdy ich słuchałem jadąc przez mazowiecką równinę. Jednocześnie piosenki te przypominały mi, że koło mojego nosa może przejść rejs z Czesiem i Piotrkiem. Gdy zbliżaliśmy się do Mławy, postanowiłem opowiedzieć moim pasażerom o polskiej wersji Linii Maginota.

— Czy wiecie, że zaraz miniemy miejsce, gdzie pierwsze oddziały niemieckie wkroczyły na polską ziemię we wrześniu 1939 roku? — zapytałem.

Zosia i Jacek chyba postanowili być grzeczni i okazali zainteresowanie tym, co mówi ich przewodnik ku przygodzie.

— Tak? — zapytał Jacek przeciągając się.

— W dniu wybuchu drugiej wojny światowej polskie pozycje pod Mławą atakowały jednostki niemieckiego Korpusu Armijnego, który koncentrował się w okolicach Nidzicy — przyjąłem wygodniejszą pozycję. — W skład tego korpusu wchodziły dwie dywizje piechoty i dywizja pancerna generała Kempfa, do której włączono jednostkę SS „Deutschland”. Tuż po świcie 1 września do pierwszych walk doszło w lasach koło miejscowości Białuty. Polska kompania prowadziła działania opóźniające. Niemcy podciągali artylerię. Polscy piechurzy wycofywali się, a niemieccy grenadierzy nie mogli atakować przechodząc przez nawałnicę własnej artylerii. W ten sposób polscy piechurzy wciągali niemieckie jednostki zmotoryzowane wprost pod lufy polskich karabinów maszynowych zamontowanych w bunkrach znajdujących się na północ od Mławy.

— A kiedy wybudowano te bunkry? — zapytał Jacek.

— Już pod koniec lat dwudziestych polscy sztabowcy zwrócili uwagę na możliwość ataku połączonych sił niemiecko-litewskich oraz na dokładkę rosyjskich. Za najważniejsze punkty do obrony uznano okolice Mławy i Jabłonowa. Powodem wyrażonej przez generałów takiej, a nie innej opinii było ukształtowanie terenu oraz sieć drogowa, dobra jak na ówczesne czasy — ciągnąłem swoją opowieść. — Obecne położenie dróg niewiele różni się od tego sprzed kilkudziesięciu lat. Popatrzcie, składają się one z prostych odcinków i zaledwie kilku zakrętów. Krzysztof Hołowczyc, mistrz Europy w rajdach samochodowych, kiedyś przyznał się, że boi się kierowców z województwa ciechanowskiego, którzy jeżdżą jak rajdowcy. Długa prosta, ścięcie zakrętu i kolejna prosta to ich dewiza. Wróćmy jednak do tej polskiej Linii Maginota. Wszystko wskazywało na to, że Niemcy mogą zaatakować silami zgrupowanymi wokół Olsztyna w kierunku Warszawy, szybko przemieszczając się dobrymi drogami na południe. Z drugiej strony Polacy mogli w ten sam sposób kontratakować w kierunku Królewca. W lutym 1939 roku rozpoczęto poważne prace planistyczne, związane z obroną polskiej granicy z Prusami Wschodnimi. Prace przy budowie bunkrów rozpoczęto 8 lipca owego pamiętnego roku.

— A jak budowano takie bunkry? — teraz z kolei pytała Zosia.

— Budowę schronu rozpoczynano od wykonania wykopu głębokości do osiemdziesięciu centymetrów. Tam wylewano beton grubości dwudziestu centymetrów jednocześnie mocując pręty zbrojeniowe i budując szalunki. Po dwóch dniach przygotowywano szalunki wewnętrzne. Strop robiono z trzech warstw: przeciwodłamkowej, przeciwskurczowej dla całego stropu oraz przeciwuderzeniowej. Beton wylewano wewnątrz szalunków, często mieszano go ręcznie i pracowano przy tym na trzy zmiany. Po pięciu dniach zdejmowano zewnętrze szalunki, a po tygodniu wewnętrzne. W sumie na budowę pięćdziesięciu jeden bunkrów zużyto 1100 ton cementu, 8000 ton kruszywa, 500 ton żelaza, 350 ton drutu kolczastego, 600 ton szyn kolejowych i 700 metrów sześciennych drewna. Na głównym kierunku przewidywanego natarcia niemieckiego postawiono schrony bojowe, uzbrojone w karabiny maszynowe (od jednego do trzech). Rozmieszczono je w odległości 200—300 metrów od siebie. Ustawiono je w ten sposób, żeby wzajemnie się osłaniały i mogły prowadzić ogień w kierunku przeciwnika.

— A czy coś z nich pozostało? Gdzie ich było najwięcej? — pytali na przemian Zosia i Jacek. Nieco zdziwiony aż takim ich zainteresowaniem mówiłem dalej.

— W rejonie wsi Żęgnowo Polacy postawili sześć bunkrów. Najwięcej schronów znajduje się na wschód od Błota Niemyje. Stoją one na granicy lasu, od strony północnej i ciągną się łukiem aż do miejscowości Turza Mała. Jadąc drogą Gdańsk-Warszawa, wśród drzew, tuż przed muzeum bitwy mławskiej można dostrzec schron numer dwadzieścia jeden. W czasie bitwy wrześniowej umocnienia spełniły pokładane w nich nadzieje. Gdyby nie to, że Niemcom udało się oskrzydlić obrońców wskutek błędów polskich dowódców, obrońcy mogli się jeszcze długo utrzymać. Do dziś nie przetrwały wszystkie bunkry. Część zniszczyło Wojsko Polskie w czasie ćwiczeń przeprowadzanych tu w latach pięćdziesiątych. Jedyną pamiątką bitwy pod Mławą, którą doceni z pewnością każdy wytrwały piechur chcący dotrzeć do betonowych zabytków, jest drut kolczasty rozciągnięty po polach. Chłopi zrobili z niego płoty, trudne do pokonania, bo jest to solidny przedwojenny drut kolczasty.

Zbliżaliśmy się do Olsztynka, gdzie mieliśmy skręcić w stronę Olsztyna. Słońce cały czas mocno grzało. Zgodnie postanowiliśmy zatrzymać się przy przydrożnym barku.

Gdy wysiedliśmy młodzież kupiła sobie po wielkiej butli napojów gazowanych, ja zaś zamówiłem mocną herbatę z cytryną. Od jakiegoś czasu widziałem , że Zosia i Jacek wymieniali spojrzenia i dziwnie się uśmiechali. Wreszcie Zosia nie wytrzymała i zapytała pierwsza.

— Panie Pawle, skąd u pana taka dobra znajomość tematyki związanej z fortyfikacjami? — zrobiła przy tym minę prokuratora prowadzącego przesłuchanie.

Przeciągnąłem się, chcąc odwlec moment odpowiedzi na to pytanie. Popatrzyłem w górę. Między gałęziami drzewa, pod którym siedzieliśmy, baraszkowały wróble. Ptaki w każdej chwili gotowe były rzucić się w dół, po upuszczoną przez turystę frytkę lub okruszek bułki. Szukając odpowiednich słów powoli nabijałem fajkę.

— Nowa przygoda zaprowadzi nas do masy bunkrów, betonu, stali zbrojeniowej użytej do ochrony najważniejszych osobistości Trzeciej Rzeszy — mówiłem powoli. — Niestety w Polsce niewiele osób wie coś na temat niemieckich fortyfikacji w dawnych Prusach Wschodnich. Chciałem dowiedzieć się czegokolwiek na temat ówczesnej sztuki fortyfikacyjnej.

Miałem nadzieję, że ta skąpa odpowiedź zaspokoi ciekawość młodych. Udali, że nie zauważyli mojego fortelu i zaczęli opowiadać o ostatnich dniach szkoły. Zbieraliśmy się do odjazdu. Właśnie zanosiłem się śmiechem słuchając opowieści Jacka o jego nauczycielu matematyki, gdy nagle śmiech uwiązł mi w gardle. Po drodze z wielką szybkością przemknęło alfa romeo z Jerzym Baturą za kierownicą. Obok niego siedziała kobieta z wielkimi okularami przeciwsłonecznymi na nosie. Auto przejechało szybko, lecz byłem pewien, że tą kobietę już kiedyś widziałem. Nic nie powiedziałem roześmianym dzieciakom. Humor dopisywał im cały czas. Gdy za Olsztynkiem jechaliśmy drogą wzdłuż torów, nagle oboje zaczęli się śmiać.

— Panie Pawle, niech pan spojrzy na zadowoloną minę tego psa! — prawie krzyczał Jacek.

Szybko spojrzałem na pociąg jadący do Olsztyna prawie równolegle z nami. Okna na korytarzu ostatniego wagonu były otwarte. Stał tam jakiś mężczyzna. Palił papierosa. Na ręce siedział mu rudy pies, który wystawiał pysk na wiatr za oknem. Gdyby był człowiekiem, zapewne uśmiechałby się bardzo szeroko. Ten zwierzak był chyba bardzo spocony, bo jęzor trzepotał na wietrze niczym chorągiewka. Był to naprawdę pocieszny widok. Nie chciało mi się jednak śmiać i starałem się niepostrzeżenie przyśpieszyć, żeby sprawdzić, czy Batura jedzie przed nami, czy też kieruje się na Mazury. Do Olsztyna nie minęliśmy jednak ani jednej alfy romeo.

ROZDZIAŁ DRUGI

KTO ZNALAZŁ AUTO? • CZY MOŻNA ZBIERAĆ STARĄ BROŃ? • UMOWA Z OLBRZYMEM • OGLĘDZINY WRAKU • WŁAMANIE DO STODOŁY • NA MIEJSCU ZASADZKI • KOPUŁA PANCERNA • WAŁ ATLANTYCKI NA MAZURACH

Nie wiem, kiedy przejechaliśmy przez Olsztyn. Cały czas miałem przed oczami obraz auta Batury. Już prawie wyjechaliśmy za miasto, gdy tknęła mnie nagle pewna myśl.

— Jacek, zadzwoń do pana Tomasza i zapytaj, jak się nazywali ci eksploratorzy z Olsztyna, którzy znaleźli samochód — rzuciłem szybko.

Chłopak w mig wystukał numer telefonu i już przez głośnik zestawu głośno mówiącego odezwał się głos pana Tomasza.

— W czym problem, droga młodzieży? — zapytał wesoło.

Szybko wyłuszczyłem, o co mi chodzi. Po chwili pan Tomasz znowu odezwał się.

— Niestety, nie mam dobrych wieści. Autor notatki w gazecie nie podał nazwisk. Jak wiesz, poszukiwacze skarbów często chcą pozostać anonimowi — mówił.

— Wie pan, że jest to wynik tego, iż często policja chcąc podwyższyć statystyki wykrywalności nielegalnych posiadaczy broni, robi naloty na domy poszukiwaczy, znajduje resztki karabinów, zardzewiałe pistolety i...

— Aresztują ich za taki złom? — przerwał mi zdziwiony Jacek.

— Zanim ci odpowiem, poproszę pana Tomasza o adres redakcji i nazwisko autora tekstu — powiedziałem zwracając się jednocześnie do szefa, który po chwili podał mi potrzebne informacje.

— Widzisz, Jacek, zawsze są dwie strony medalu. Kiedyś poznałem chłopaka z Giżycka, który w okolicach Węgorzewa znalazł resztki niemieckiego karabinu MG-42. Był to najlepszy karabin maszynowy drugiej wojny światowej, produkowany do dziś z niewielkimi poprawkami i pod zmienioną nazwą — opowiadałem kierując się do redakcji. — Służąc w wojsku w rodzinnym mieście mógł wynieść z jednostki niezbędne smary i wszystko to, co potrzebne do oczyszczenia broni. Odnowiony karabin stoi u niego na półce. Można go załadować i nawet raz strzelić, po czym zaraz rozpadłby się ze starości. Jedyną osobą, którą można skrzywdzić tym karabinem jest sam strzelec, któremu broń może eksplodować w dłoni. Pomyślcie jednak, co by się stało, gdyby ktoś wyszedł na ulicę z czymś takim. Nie każdy zna się na broni i od pierwszego rzutu oka stwierdzi, że jest to niegroźne. Pomyśl, jak zareagowałby policjant?

— Pewnie aresztowałby tego kogoś — po chwili zadumy odpowiedział Jacek.

— Właśnie dlatego posłowie muszą zająć się także tym problemem. W Krakowie ma powstać prywatne muzeum AK, którego główne zbiory to broń ukryta przez zbrojne podziemie w różnych punktach kraju. Właścicielem ma być osoba prywatna, która musi w związku z tym uzyskać pozwolenie na broń. Może dobrym pomysłem byłoby wprowadzenie koncesji dla poszukiwaczy lub wyraźne określenie, czym dla policji jest broń, a czym broń zabytkowa.

— Przepraszam mistrzów broni zabytkowej, ale mam pytanie. Dokąd jedziemy? — odezwała się Zosia.

— Właściwie już jesteśmy na miejscu, czyli w redakcji pisma, które napisało o odkryciu — odpowiedziałem parkując Rosynanta.

Musieliśmy zejść do niskiego parteru budynku przy jednej z olsztyńskich ulic, w którym znajdowała się redakcja lokalnego dziennika. Poinformowano nas, że poszukiwany przez nas dziennikarz siedzi właśnie pod oknem. Pokój, do którego weszliśmy, był przedzielony na pół niewysokim murkiem. Okna na podwórze znajdowały się na wprost drzwi wejściowych. Na dworze było bardzo jasno i dlatego niewyraźnie widzieliśmy postać mężczyzny siedzącego w samym rogu przy oknie. Krótko rzucił na nas okiem i po chwili znowu patrzył w ekran komputera. Ruszyliśmy w jego kierunku, bo był jedynym człowiekiem na dole, więc z pewnością był tym, kogo szukaliśmy. Wyglądał na około trzydzieści lat, miał krótko przycięte włosy i okulary na nosie. Musiał być olbrzymem, gdyż biurko, przy którym siedział wydawało się przy nim dziecinnym mebelkiem, a myszka od komputera całkowicie ginęła w jego dłoni. Jacek spojrzał na ekran i jego twarz rozjaśnił uśmiech.

— Commandos beyond enemy lines? — zapytał dyskretnie wymieniając nazwę gry komputerowej, która aktualnie była na topie wśród wszystkich graczy.

Na ekranie było widać figurki przedstawiające niemieckich żołnierzy wbiegających pomiędzy zabudowania. Dziennikarz zajęty był chowaniem swoich komandosów do budynków. Liczyła się prędkość, z jaką to uczyni.

— Dobrze jest schować sapera w tamtej kamienicy. Niemcy nigdy nie będą mogli koło niego przejechać do miasta — podpowiedział Jacek.

Olbrzym wcisnął przycisk pauzy i spojrzał na nas pytająco.

— To pan jest autorem tekstu o odkryciu resztek niemieckiego samochodu koło Martian? — zapytałem.

— Tak — rzucił krótko.

— Jestem z Ministerstwa Kultury i Sztuki i szukam ludzi, którzy dokonali tego odkrycia — powiedziałem.

— Jako urzędnik państwowy ma pan większe możliwości odnajdywania ludzi niż ja — odpowiedział z nutką goryczy w głosie.

— Nie chcę, broń Boże, zabierać im samochodu ani czegokolwiek innego. Proszę pana o pomoc. Mógłbym dostać adres od policjantów z Kętrzyna, ale nie chciałbym działać tylko po linii służbowej, zrażając do siebie poszukiwaczy — starałem się grzecznie wytłumaczyć.

— Tu chodzi o coś bardzo poważnego! — wyrwało się Zosi.

Dziennikarz spojrzał na mnie. Wiedziałem, co zaraz powie. Mogłem tylko westchnąć.

— Chce pan dowiedzieć się od odkrywców czegoś więcej, niż to, co napisałem, a jednocześnie, jak młoda dama raczyła powiedzieć, chodzi o coś poważnego. Pan, jak rozumiem, nie jest zwykłym inspektorkiem z ministerstwa. W tej sytuacji proponuję panu wymianę. Pan dostanie adres, a ja temat na czołówkę.

Spojrzałem na dzieciaki. Szukałem u nich jakiejś pomocy. Mogłem rzeczywiście dostać adres od policjantów z Kętrzyna, ale to zajęłoby dużo czasu.

— Szach, mat, pat — krótko określił sytuację Jacek.

— Dobrze, chyba nie mam wyboru — odrzekłem po chwili wahania.

— Doskonale, jedziemy! — rzucił Olbrzym podnosząc się z miejsca.

Zdziwiłem się, że nie zamierzał pytać właściciela wraku, czy może przywieźć kogoś, kto chce obejrzeć znalezisko.

— Jedzcie za mną! — rzucił redaktor, wsiadając do starego modelu forda taunusa.

Wyjechaliśmy z Olsztyna drogą na Butryny. Jechaliśmy przez piękne lasy mieszane. Parę kilometrów za leśniczówką Zazdrość żurnalista skręcił w las. Dalej jechaliśmy już typową leśną, piaskową drogą. Musiałem uważać, żeby jego ford nagle nie zniknął mi z oczu w wielkim tumanie kurzu. W pewnym momencie nasza mała kawalkada wjechała na mostek, który prowadził do wyspy leżącej kilka metrów od brzegu. Tworzyła kępę drzew na środku zatoki, zamkniętej od strony jeziora ścianą trzcin. Cały ostrów porastały drzewa liściaste, brzozy i klony.

Od strony mostku wyspa wznosiła się pod niedużym kątem, a droga kończyła się na podwórku koło budynku z czerwonej cegły. Stały tutaj też stodoła, garaż i mała obórka. Po drugiej stronie domu widać było wody jeziora.

Olbrzym wysiadł z forda i zaprowadził nas do stodoły. Szarpnął jej wielkie wrota. Na środku stał dodge z wielką białą amerykańską gwiazdą wpisaną w okrąg, wymalowaną na masce półciężarówki. Widocznie właściciel pojazdu kupił go z amerykańskiego demobilu i w Polsce święcił triumfy jeżdżąc na zloty starych samochodów. Przewodnik zaprowadził nas w kąt pomieszczenia i zapalił światło.

Niemiecki kubelwagen był tym, czym amerykański jeep, czyli najpopularniejszym samochodem terenowym. Z przodu miał mocno spadzistą maskę, na której często umieszczano koło zapasowe. Tył przypominał ogromne pudełko o kanciastych kształtach. W środku mogło wygodnie siedzieć czterech żołnierzy.

— Jak rozumiem, to pan jest odkrywcą tego auta? — zapytałem.

— Tak, razem z kolegą kiedyś szliśmy wzdłuż linii Giżyckiego Rejonu Umocnionego. Pewnego dnia, tuż po świcie, gdy słońce świeciło tak, że rozświetlało toń wody, zauważyliśmy jakiś dziwny kształt. Przyjechaliśmy ze znajomym płetwonurkiem i resztę już wiecie.

— Nie było zakładu? Pan skłamał? — zapytała zdziwiona Zosia.

— Zgadza się — odpowiedział jej Olbrzym lekko uśmiechając się.

— I to tak można? — dopytywała się dziewczyna.

Dziennikarz wzruszył ramionami. Widziałem, że uważnie śledził przebieg moich oględzin. Interesowało go, czego mogę szukać. Leżący przed nami wrak nie miał ogumienia ani płóciennego dachu. W kilku miejscach błyszczały resztki szyb w okienkach. Pojazd miał straszliwe zgnieciony tył, zwłaszcza w górnej części, a prawy bok był mocno wgięty do środka. „Pismak” z uwagą przyglądał się moim oględzinom.

— Czemu pan napisał o tym tekst? — zapytałem nieco zdziwiony.

— Byłem ciekaw, co będzie się dalej działo, co znaczy tajemniczy szyfr?

— Co się stało ze szkieletami? — pytałem dalej.

— Najpierw wzięła je policja, potem prokurator przesłał je do zakładu medycyny sądowej. W końcu kości pochowano na jednym z cmentarzy wojennych. Eksperci stwierdzili, że zwłoki leżały w wodzie od bardzo dawna. Obaj mieli dziury od kul w głowach i pogruchotane kości z prawej strony. Z tego co wiem, średnica otworu po kulach w ich czaszkach była identyczna jak ta — w tym momencie podszedł do przednich prawych drzwi i w dziurę wetknął patyczek. — To, co jest dziwne, to jedyna tego typu dziurka w całym wraku, a szukałem naprawdę uważnie.

Przyklęknąłem, przyjrzałem się otworowi, a potem całemu wrakowi. Olbrzym miał rację.

— To znaczy, że ktoś strzelał zarówno do kierowcy, jak i do pasażera. Użył do tego zaledwie trzech pocisków. Musiał być doskonałym strzelcem lub strzelał z małej odległości — mówiłem oglądając z kolei wnętrze pojazdu.

Dziennikarz stał oparty o siup podtrzymujący strop stodoły i patrzył na to, co robiłem.

— Brrr... pan tak spokojnie mówi o czyjejś śmierci — Zosia aż zatrzęsła się i wyszła na dwór, na słońce.

Jacek podążył za siostrą. Byłem zadowolony, że tak szybko się znudzili. Mnie ta historia wciągała coraz bardziej. Opowiedziałem redaktorowi, co wiem o Franku Belowie. W tym czasie on wyjął papierosa i zapalił go.

— W czasie wojny jedynymi osobami, które mogły mieć broń w takiej okolicy, jak Martiany, blisko kwatery Hitlera, byli żołnierze lub alianccy komandosi. Ktoś strzelał do samochodu z bardzo bliska z broni o kalibrze 7,92 milimetra. W grę wchodzą niemieckie ciężkie karabiny maszynowe, karabinek szturmowy lub FG-42, broń spadochroniarzy.

„Pismak” miał rację i dużą wiedzę na temat niemieckiej broni.

— Należy sobie zadać pytanie, dlaczego samochód ma tak pognieciony tył i prawy bok? — myślał na głos mój rozmówca.

— W jakiej pozycji było auto, gdy je znaleźliście? — spytałem.

— Tak, jakby kierowca normalnie zjechał z drogi na lewy pas ruchu i stoczył się do wody — odpowiedział po namyśle.

Zaprosił mnie i dzieciaki do swojego domku. Panował tam bałagan, charakterystyczny dla mieszkań starych kawalerów. Olbrzym posadził nas w kuchni, skąd widzieliśmy jezioro. Zaczął krzątać się po domu i stwierdził, że ma jedynie kiełbasę, chleb, boczek i musztardę. W takiej sytuacji z ochotą przystaliśmy na propozycję gospodarza zjedzenia kolacji z grilla. Wyszliśmy na dwór i usiedliśmy na prymitywnych drewnianych ławach nad brzegiem jeziora. Gospodarz rozpalił grilla. Po chwili zajadaliśmy kiełbaski przyprawione mieszanką ziół, natarte czosnkiem, i popijaliśmy mocną herbatę.

Zapadał zmrok i chcieliśmy już uciekać do Olsztyna, żeby przenocować na jakimś kempingu. Okazało się, że żurnalista ma pokoje gościnne, które wynajmuje znajomym, gdy wyjeżdża na poszukiwania lub w góry. Zostaliśmy u niego.

Ludzie kochający przygody, zagadki i sensacje przeszłości mogą rozmawiać tylko o jednym. Opowiadał nam o zagadkach ziemi mazurskiej i o swoich wspinaczkach górskich. Mówił także o pseudoturystach odwiedzających Mazury, traktujących ten teren, jak zdobyty na wrogu. Żalił się na rozwój budownictwa domków letniskowych, które jak plaga szarańczy obsiadały brzegi jezior. Stawały się miejscami, gdzie przyjeżdżały gwiazdy kina, a za nimi tabuny bogatych snobów, chcących pokazać się w dobrym towarzystwie. Korzystały na tym gminne samorządy wyprzedając ziemię, zyskując w ten sposób dochody do chudych kas samorządowych.

My odwdzięczyliśmy się opowieściami o poszukiwaniach Bursztynowej Komnaty. Obiecałem, że jak tylko coś znajdę, to natychmiast przedzwonię do Olbrzyma. On miał dołączyć do nas tak szybko, jak szybko redaktor naczelny zwolni go na urlop.

— Mam nadzieję, że w tym domu nie straszy — powiedziała Zosia do Olbrzyma idąc do oddanego do jej dyspozycji pokoju.

— Nic o tym nie wiem — powiedział dziennikarz

Dom Olbrzyma był na tyle duży, że każde z nas miało swój pokój. Miałem spać w salonie, gdzie dopalał się ogień w kominku. Za pozwoleniem gospodarza mogłem jeszcze przed snem skorzystać z jego sprzętu i imponującej kolekcji płyt kompaktowych. Również Olbrzym siedział w swoim gabinecie do późna. Sądząc po odgłosach walenia po klawiaturze albo pisał książkę, albo rozbijał jakiś pułk niemiecki w kolejnej grze komputerowej. Smacznie spałem, gdy na ramieniu poczułem czyjąś zimną dłoń. „A jednak straszy!” — pomyślałem. Na szczęście to była Zosia.

— Wujku, ktoś jest na podwórzu — powiedziała szeptem.

Wyjrzałem przez szparę w okiennicach na podwórko. W stodole widać było blask latarki.

— Ktoś ogląda znalezisko — stwierdziła Zosia.

— Obudź Jacka i Olbrzyma — mruknąłem.

Szybko wykonała w tył zwrot. Po chwili podszedł do mnie Olbrzym, a po nim zaspany Jacek.

— Ja i Jacek zajdziemy stodołę od strony jeziora, a wy od podwórza — zadecydował Olbrzym.

Tak też zrobiliśmy. W stodole widać było dwie zamaskowane postacie grzebiące przy rozbitym aucie.

— Dobra, złodzieje! — krzyknął Olbrzym. — Wyłazić z łapkami w górze.

Jednak nieproszeni goście ani myśleli posłuchać rozkazu. Zgasili swoje latarki i ruszyli w stronę Zosi i mnie. Szczuplejszy z napastników wyjął pistolet i wycelował w Zosię. Rzuciłem się na dziewczynę i pchnąłem ją, żeby zeszła z linii strzału. Ten moment wykorzystali złodzieje i uciekli.

— Jasny gwint! — mruknął Olbrzym, gdy mu opowiedziałem co się stało. — Rano obejrzymy ślady tych ptaszków — dodał.

Skoro świt ruszyliśmy na podwórko, jednak nie znaleźliśmy żadnych śladów bytności tajemniczych gości. Przy śniadaniu rozmawialiśmy o naszych planach na najbliższe dni. Dziennikarz pokazał na mapie dokładne miejsce swojego odkrycia. Przy pomocy komputera wydrukował kolorową mapę okolic Martian z naniesionymi na nią miejscami, gdzie stały bunkry. Maleńkie strzałki wskazywały, w którą stronę miały skierowane strzelnice. Dokładnie pokazane też było miejsce, gdzie spoczywały szczątki niemieckiego samochodu. Podziękowałem mu, szybko ruszyliśmy z Olsztyna w stronę Mrągowa, a potem Kętrzyna.

Gdy przejeżdżaliśmy przez Sorkwity, zadzwonił telefon.

— Cześć, to ja! — usłyszeliśmy tubalny głos naszego nowego znajomego. — Czy ty, Paweł, masz kolegę w ministerstwie, który ma to samo zadanie co ty?

Pytanie wydało mi się dość dziwne.

— Ależ skąd, nic o tym nie wiem! — odpowiedziałem szybko.

— Rozumiesz, był w redakcji człowiek z urodziwą kobietą, który podawał się za ciebie i przyjechał alfa romeo o numerach... — tutaj podał numery samochodu Jerzego Batury.

Zamarłem z oburzenia. Widziałem, że Zosia i Jacek zdecydowanie otworzyli oczy i słuchali bardzo uważnie.

— Nie było mnie w redakcji, więc niczego się nie dowiedział — relacjonował żurnalista. — Następnym razem pozdrowię go od ciebie.

Zasmucił mnie ten telefon. Oznaczał, że moim przeciwnikiem będzie po raz kolejny Jerzy Batura, syn genialnego przestępcy, dorównujący ojcu inteligencją. Ucieszyło mnie jedynie to, że jest o krok za mną.

Za Kętrzynem znowu zadzwonił telefon.

— Twój koleś denerwuje mnie! Właśnie wróciłem do domu z Ostródy, gdzie robiłem reportaż. Ktoś znowu wlazł do mojej stodoły! — mówił trochę zdenerwowany dziennikarz.

— Czy coś zginęło? — zapytałem.

— Nie, on musiał oglądać wrak, a ona miała za zadanie stać na czatach. Na podwórku znalazłem ślady po obcasach damskich butów — odpowiedział dziennikarz. — Pawle, strzeż się eleganckich kobiet zakładających szpilki na zbójeckie wyprawy — dodał.

Pomny uwag nowego przyjaciela jechałem szosą z Kętrzyna do Giżycka. Po prawej stronie minęliśmy drogę do poniemieckiego lotniska w Wilamowie, a po niecałych dwóch kilometrach zjazd do kwatery Hitlera w Gierłoży. Po chwili widzieliśmy już zabudowania wsi Martiany. Nagle zatrzymałem się.

— Patrzcie, dzieciaki, po obu stronach w krzakach kryją się resztki niemieckich bunkrów z Giżyckiego Rejonu Umocnionego — powiedziałem im wskazując dwie solidne kępki zarośli.

Natychmiast Zosia i Jacek wysiedli oglądać betonowe rumowiska. Słyszałem ich okrzyki, gdy kaleczyli się o osty i przedzierali się przez sięgające po pas pokrzywy. Sam uzbrojony w lornetkę obejrzałem resztki bunkrów, które było widać na wzgórku w pobliżu torów kolejowych pod trzema sosnami. Po chwili młodzi wyłonili się z krzaków. Mieli tak zdegustowane miny, że śmiać mi się chciało.

— O co tu kruszyć kopie? — pytał Jacek.

— Kupa gruzów. Żeby zobaczyć większe góry betonu, mogliśmy jechać do Gierłoży — wtórowała mu Zosia.

— Kochani, obiecuję, że jeszcze zobaczycie cuda. Tutaj to zaledwie przygrywka. Bunkier z lewej był uzbrojony w działko przeciwpancerne kalibru 37 milimetrów i dwa ciężkie karabiny maszynowe. Ten po prawej miał osłaniać podejście od tylu do swojego sąsiada i tamtego przy torach — mówiłem wskazując im kolorowe szkice otrzymane od olsztyńskiego dziennikarza. — Popatrzcie na te strzałki oznaczające kierunki możliwego ostrzału... — nie kończyłem mego wykładu.

— Obrońcy tych bunkrów mogli strzelać do wszystkich i we wszystkich kierunkach — zauważyła Zosia.

Tylko przytaknąłem.

— A ten mógł strzelać w sześciu kierunkach? — pytał Jacek wskazując pokłutym przez pokrzywy palcem na jeden z rysunków.

— Później ci to wyjaśnię, a teraz pojedziemy na miejsce zasadzki — odpowiedziałem i zaprosiłem młodzież do Rosynanta.

Jacek postanowił zabawić się w nawigatora i sięgnął po mapę otrzymaną od Olbrzyma.

— To chyba tutaj — powiedział i wskazał zakręt, mostek i jeziorko znajdujące się tuż za wsią.

— Nie, przypatrz się mapie. Wyraźnie widać, że samochód znaleziono w leśnym jeziorku. Przyznam, że tutaj to idealne miejsce na zasadzkę. Zobacz jednak, że pod tym lasem za nami zaznaczone są pozycje dział przeciwlotniczych należących do systemu obronnego kwatery Hitlera—wyjaśniałem. Jednocześnie rozglądałem się na boki szukając tego właściwego miejsca.

Po prawej stronie pomiędzy małymi świerkami, młodymi klonami i trzcinami błysnęło oczko wodne. Według naszej mapy miało ono średnicę około 100 metrów i znajdowało się w odległości kolejnych stu od drogi. W rzeczywistości było znacznie bliżej, bo około dziesięciu metrów. Zatrzymaliśmy się i wysiedliśmy. Uważnie rozglądałem się dookoła.

— Na mój spadochroniarski nos to miejsce jest idealne do organizowania pułapek — postanowiłem użyć swej wiedzy wojskowej. — Popatrzcie, jesteśmy w lekkim dołku w środku lasu w jedynym miejscu wzdłuż tej drogi, gdzie zamachowcy mieli pewność, że nikt z daleka nie zauważy, co się tu dzieje.

— Skąd padły strzały? — pytał Jacek.