Ostatnie światła gasną. Tom 1 - Hania Czaban - ebook

Ostatnie światła gasną. Tom 1 ebook

Czaban Hania

3,0

Opis

Jaką siłę mają słowa? I co się stanie, gdy odkryjesz, że posiadają magiczną moc?

Lustro pęka, a w jego kawałkach ujrzysz mroczną historię. Opowieść dziewczynie i chłopaku, których życie naznaczone jest stratą. Czy los poskłada wszystkie odłamki i sklei złamane serca?

Po śmierci ojca Ida spotyka Helenę, która okazuje się członkinią Zakonu Ostatnich Świateł. Kobieta zabiera dziewczynę do Lublina, gdzie znajduje się siedziba tajemniczej organizacji. Tam Ida poznaje Kornela – chłopaka pogrążonego w żałobie, który jako jedyny wydaje się ją rozumieć.

Życie dziewczyny zmienia się w koszmar, gdy dowiaduje się, że jest auktorką, istotą potrafiącą wpływać na rzeczywistość za pomocą wypowiadanych słów. Ida musi zapanować nad swoją mocą i pokonać strach przed własnym talentem oraz trudną przeszłością. Sprawy nie ułatwia fakt, że ktoś za wszelką cenę pragnie jej śmierci. Synowie Słowa zrobią wszystko, żeby unicestwić auktorów i zdobyć tajemniczy artefakt, którego esencja jest warta więcej, niż jesteś sobie w stanie wyobrazić…

Hania Czaban, odkrycie literatury Young Adult, rozpoczyna trylogię „Zakon Ostatnich Świateł” i zaprasza w podróż, która obfituje w przygody oraz niespodziewane zwroty akcji!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 545

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (4 oceny)
0
1
2
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iCate0

Całkiem niezła

Nie do końca wiem, jak ją ocenić, bo z jednej strony bardzo podobało mi się, w jaki sposób została napisana, naprawdę piękny język i wszystko łączy się w całość :) Ale mam kilka zarzutów: - nic nie zostało wyjaśnione. Zostały rzucone ogólne opisy, ale brakuje mi wyjaśnienia chociażby systemu magicznego, bo trochę nie trzymało się tu kupy i ogólnie mało jest tej magii. Liczę na to, że drugo tom bardziej to wyklaruje. - Rozwiązywanie problemów przez dorosłych, czyli ciągłe: "Musisz mi zaufać, później ci wyjaśnię" - za którymś razem już wywracałam oczami, bo później nigdy nie nadeszło. - Myślałam, że Kornel jest głównym bohaterem, ale gościu dosłownie znika na większość książki i pojawia się znowu pod koniec. Poza tym - naprawdę dobrze się słuchało, świetna lektorka i czekam niecierpliwie na drugi tom, bo mam naprawdę mnóstwo pytań!
00
bernadeta68

Dobrze spędzony czas

zaciekawiła mnie ta książka i na pewno będę czytała dalsze części..
00

Popularność




 

 

 

 

Copyright © Hanna Czaban, 2023

Copyright © Wydawnictwo Poznańskie sp. z o.o., 2023

 

Redaktor prowadzący: Łukasz Chmara

Marketing i promocja: Anna Fiałkowska, Aleksandra Kotlewska

 

Redakcja: Karolina Borowiec-Pieniak

Korekta: Anna Nowak, Sara Szulc

Skład i łamanie: Stanisław Tuchołka | panbook.pl

Ilustracja na okładce: © Klaudia Kędra | @yyno0

Ilustracja na wyklejce: © Martyna Biegała | @heksarium

Projekt okładki i stron tytułowych: Magdalena Zawadzka

Zdjęcie autorki: © Aleksandra Jagiełło

Konwersa publikacji do wersji elektronicznej: Dariusz Nowacki

 

Zezwalamy na udostępnianie okładki książki w internecie.

 

eISBN 978-83-67551-65-6

 

Niniejsza praca jest dziełem fikcji. Wszelkie nazwy, postaci, miejsca

i wydarzenia są wytworem wyobraźni autorki. Wszelkie podobieństwo

do osób prawdziwych jest całkowicie przypadkowe i niezamierzone.

 

WE NEED YA

Grupa Wydawnictwa Poznańskiego sp. z o.o.

ul. Fredry 8, 61-701 Poznań

tel.: 61 853-99-10

[email protected]

[email protected]

www.weneedya.pl

 

 

 

 

 

 

 

 

Historie lubią, by opowiadano je w kawałkach. Zresztą wystarczy przyjrzeć się z bliska dowolnej opowieści, by dostrzec, że tak naprawdę składa się ona z maleńkich fragmentów – strzępków, które ludzie usilnie próbują złożyć w większą całość i nadać im nowy sens.

Początek, rozwinięcie, zakończenie. Tego zawsze nas uczyli. Ale czy setki liści w koronie drzew mają jakiś początek? Czy można dostrzec rozwinięcie pośród tysięcy ziaren piasku na pustyni? Czy należy doszukiwać się zakończenia na nocnym niebie, pośród milionów srebrzystych gwiazd?

Wszechświat składa się z kawałków – a my, jeśli chcemy o nim opowiadać, powinniśmy go naśladować. Odłamek po odłamku. Fragment po fragmencie. Gdyby złączyć ze sobą wszystkie ziarnka piasku, pustynia przestałaby istnieć.

Zresztą łatwiej mi opowiedzieć tę historię w kawałkach – tobie zaś łatwiej będzie ją w takiej formie przyswoić. W końcu gdy słów jest mniej, ich moc wzrasta. Zostają tylko te, które są naprawdę ważne. Najpotężniejsze.

W naszej historii, opowiedzianej we fragmentach, moc słów przekracza twoje najśmielsze oczekiwania.

 

 

 

 

 

 

KAWAŁKI

 

 

 

nigdy nie dowiesz się, co jest po drugiej stronie

lustra

jeśli go nie zbijesz

tak długo, jak lustro jest całe, widzisz w nim

jedynie

własne odbicie

Roman Tyczka, Iluzjaze zbioru Międzyczas

 

 

PIERWSZY KAWAŁEK

 

Należy się schylić i podnieść go z podłogi. Tam właśnie leży: odłamek rzeczywistości, ostry jak potłuczone szkło. Jak kawałek lustra. Uważaj tylko, żeby się nie skaleczyć!

 

 

Naprawdę leżał tam kawałek lustra. Kiedy później mi o tym opowiedział, podkreślił to bardzo wyraźnie, jakby podświadomie wyczuł, że ten niepozorny odłamek szkła naprawdę ma olbrzymie znaczenie.

Tak więc wspomniany kawałek lustra leżał pod umywalką, w kałuży rozchlapanej wody, i rozpościerał na boki swoje szkarłatne macki.

Chłopak potrzebował chwili, żeby zrozumieć, skąd się tam wzięły.

To krew, uświadomił sobie w końcu, ale z jakiegoś powodu nie chciał przyjąć tego do wiadomości. Niezdarnym ruchem sięgnął po kilka listków ręcznika papierowego i przycisnął je do wierzchu prawej dłoni. Knykcie pulsowały tępym, irytującym bólem. Po kilku sekundach szkarłatne macki wypełzły z kałuży na podłodze i tajemniczym sposobem pojawiły się na szorstkiej powierzchni ręcznika.

Zaklął pod nosem i rzucił papier do kosza. Tym razem nie sięgnął po kolejny.

Zamiast tego osunął się na podłogę i zacisnął palce na obolałych skroniach. Coś ciepłego spływało mu po nadgarstku, ale zignorował to. Jego twarz w dotyku przypominała mokry papier. Przez chwilę badał ją dłońmi, nie mogąc pozbyć się wrażenia, że wcale nie należy do niego. Jak maska, pomyślał i z jakiegoś powodu napełniło go to odrazą.

Miał ochotę zwymiotować – lecz zamiast tego odchylił tylko głowę i oparł ją o ścianę. Poczuł na karku zbawienny chłód łazienkowych płytek, który owinął się łagodnie wokół jego szyi i rozlał na ramionach. Zanurzył się w tym chłodzie; pozwolił ciału się rozluźnić, rozpłynąć. Miał wrażenie, że unosi się w przesyconym potem powietrzu, ogarnięty błogą nieważkością, gdzieś pomiędzy mdlącym zapachem tanich papierowych ręczników i ostrą wonią mydła z supermarketu. Albo że dryfuje na falach oceanu mieniącego się ceramicznym granatem łazienkowych płytek w słabym blasku żarówki rzucającej upiorną, białą poświatę zza matowej szyby klosza.

Dopiero wtedy zorientował się, że leży na podłodze w kałuży wody – tej samej, w której znajdowały się odłamki potłuczonego lustra.

Niezdarnie podniósł się na łokciach, ale w tej samej chwili świat wokół niego zawirował gwałtownie, podłoga zaś wystrzeliła mu na spotkanie z niespotykaną prędkością. Uderzył o nią barkiem i bezsilnie opadł. Znajomy chłód ceramiki na policzku sprawił, że wyobraził sobie, jak jego rozpalona skóra w zetknięciu z lodowatymi płytkami paruje z głośnym sykiem.

Ale to nie skóra syczała. Jakaś część jego świadomości zdawała sobie z tego sprawę i nie pozwalała mu całkowicie uwierzyć w tę irracjonalną myśl. Bo szum, który od jakiegoś czasu nie dawał mu spokoju, w rzeczywistości dochodził z wnętrza jego czaszki – i mimo że chwilami doprowadzał go na skraj szaleństwa, to w tamtym momencie chłopak nie zamieniłby go na nic innego.

Sama myśl o alternatywie napawała go przerażeniem.

Chociaż nie rozumiał dlaczego, od jakiegoś czasu Kornel Rodecki po prostu nie mógł znieść ciszy.

– Boże – jęknął, przesuwając dłonią po mokrych od potu włosach.

Resztką sił zmusił się, żeby zignorować czerwoną smugę na przedramieniu.

Przymknął powieki, nie chcąc dłużej na nią patrzeć. Przy okazji liczył, że w ten sposób pozbędzie się tych nieznośnych czarnych plam, migających i pulsujących mu przed oczami jak jakieś wielkie meduzy utkane z atramentowego dymu. Ale czerń, która czaiła się pod jego powiekami, okazała się jeszcze gorsza.

Na jej widok Kornelowi zrobiło się niedobrze.

Postanowił skupić się na dźwiękach dobiegających z otoczenia: na stłumionych strzępach jakiejś melodii, zlewających się w bezkształtną masę z wszystkimi poprzednimi piosenkami, które słyszał tego wieczoru; na zduszonych krzykach ludzi bawiących się w najlepsze za ścianą, nieświadomych horroru, który rozgrywał się właśnie w jego głowie; na niezrozumiałych urywkach rozmów dobiegających z korytarza, z sąsiedniego pokoju albo z jakiegoś równoległego wszechświata (każda z tych możliwości wydawała się równie prawdopodobna). Zresztą wszystkie te odgłosy zdawały się docierać do Kornela z bardzo daleka – zniekształcone, odległe, nierealne. Gdyby ktoś powiedział chłopakowi, że tylko się mu przyśniły, uwierzyłby bez mrugnięcia okiem.

Jedynym dźwiękiem, w którego istnienie Kornel nie śmiał wątpić, było rytmiczne, głębokie, niemalże namacalne dudnienie basu. Wystarczyło przyłożyć dłoń do ściany, żeby wyczuć jego fizyczną obecność:

Bum. Bum. Bum. Bum.

Ściany łazienki zdawały się pulsować miarowo – zupełnie jakby ten głęboki, przejmujący dźwięk był w rzeczywistości biciem serca, które pompuje w ich ceglane żyły świeżą krew.

Bum. Bum. Bum. Bum.

Krew. Nie, przecież nie to miał na myśli. Gwałtownie pokręcił głową. Miał wrażenie, że dudnienie zaraz rozsadzi jego czaszkę od środka. Zatkał uszy dłońmi, ale ono nadal tam było, jakby bez trudu przeniknęło przez jego dłonie i dotarło do samego mózgu.

Bum. Bum. Bum. Bum.

Kornel poczuł, że musi coś z tym zrobić. Ale co? Rozejrzał się rozpaczliwie po wnętrzu łazienki i wtem jego wzrok zatrzymał się na umywalce. Woda, pomyślał. Potrzebuję wody.

Ponownie spróbował wstać, sięgając dłonią w kierunku jakiegoś niewidzialnego punktu zawieszonego w powietrzu. Tym razem udało mu się nawet poderwać z podłogi. Ukląkł w kałuży, w której jeszcze przed chwilą leżał, i oparł się dłonią o ścianę, ale niewiele to dało. W następnej sekundzie przed jego oczami pojawił się rozbłysk ostrego światła, on zaś stracił równowagę i zatoczył się do tyłu, by po chwili ponownie wylądować na mokrej podłodze.

Zacisnął usta i z wymalowaną na twarzy determinacją doczołgał się z powrotem do ściany, a następnie oparł się o nią plecami. Z każdą kolejną sekundą czuł się coraz gorzej – unosił się wraz z czarnymi meduzami na fali nudności wzbierających w czeluściach jego żołądka i za żadne skarby nie potrafił powiedzieć, która z tych dwóch rzeczy jest gorsza: meduzy czy mdłości.

Wtedy właśnie, gdy tak dryfował na zdradzieckich wodach włas­nego umysłu pod ścianą łazienki, zadzwonił telefon.

 

 

DRUGI KAWAŁEK

 

Możemy przyjąć, że ten kawałek nastąpił jako drugi, chociaż chrono­logia nie ma tu większego znaczenia. Nie pamiętam już, w jakiej kolejności Kornel mi o tym opowiedział i czy ma to coś wspólnego z faktycznym stanem rzeczy.

Tak naprawdę wyznacznikiem był telefon. Telefon – i nic więcej. A Kornel wcale nie był pewny, kiedy ten zadzwonił.

Może to wcale nie było wtedy.

Równie dobrze mogło się to wydarzyć kilka dni wcześniej albo później, w innym mieszkaniu, na innej imprezie. Sęk w tym, że wszystkie imprezy, na których w tamtym czasie był – a przynajmniej te, o których mi opowiadał – zlały się w jego pamięci w jeden ciąg obrazów i dźwięków, splątanych jak słuchawki, które nosił w kieszeni jeansów.

Impreza z meduzami i łazienką mogła być każdą inną imprezą. Na dobrą sprawę mogła się też w ogóle nie wydarzyć; być może w rzeczywistości był to żałosny zlepek wspomnień, które zbierał przez kilka albo nawet kilkanaście kolejnych dni w wielu podobnych do siebie mieszkaniach, na podłogach wielu podobnych do siebie łazienek.

Ale im dłużej o tym myślał, tym bardziej był pewny: to po prostu nie mogło być wtedy. Przecież lustro było dopiero po telefonie. Kiedy stracił nad sobą kontrolę, kiedy pozwolił, by jego pięść stworzyła na szkle gęstą siatkę pęknięć – już wiedział.

Od jak dawna? Tego szczegółu nie zawarł w swojej opowieści i mogę przysiąc, że sam nie miał zielonego pojęcia. Nie pamiętał.

Jedną rzeczą, której Kornel Rodecki był absolutnie pewny, było to, że na jednej z tamtych imprez naprawdę zadzwonił telefon, a on, całkowicie pijany, po kilku sekundach wsłuchiwania się w irytujący dźwięk dzwonka odebrał połączenie.

Już wtedy miał złe przeczucia. Ziarno niepokoju, które od dawna zalegało w jego wnętrznościach, teraz zaczęło kiełkować i cienki pęd strachu owinął się ciasno wokół żołądka Kornela.

Mimo to nacisnął zieloną słuchawkę na ekranie smartfona.

Tak właśnie się dowiedział, że jego rodzice nie żyją.

 

 

KOLEJNY KAWAŁEK

 

Naprawdę nie ma sensu wysilać się z liczbami. W końcu ustaliliśmy już, że liście na drzewie ani ziarnka piasku na pustyni nie mają numerów.

Te nadane gwiazdom przez ludzi są zupełnie pozbawione znaczenia.

 

 

W którymś momencie tej historii Kornel przesunął palcem po śliskiej powierzchni płytek. W różowej wodzie leżał trójkątny odłamek szkła. Obrysował go dookoła.

Woda stawiała mu delikatny, lekko wyczuwalny opór – a on, zafascynowany, skupił na nim całą swoją uwagę. Nagle zrozumiał, że on i kałuża mają ze sobą zaskakująco wiele wspólnego. Przecież od jakiegoś czasu Kornel Rodecki robił dokładnie to samo co woda:

Leżał na podłodze łazienki i stawiał opór.

Mimo to nie zdołał zupełnie oprzeć się rzeczywistości – powodzi zdarzeń, która wdarła się do jego życia i kompletnie wytrąciła go z równowagi. Gdzieś pomiędzy migawkami wieczorów i rozmytymi smugami poranków pojawiały się wspomnienia czyichś twarzy, a także obcych miejsc, które odwiedzał.

Kornel jednak robił wszystko, aby wyprzeć je z pamięci. Próbował zapomnieć o wszystkich podpisanych dokumentach i przeprowadzonych rozmowach, o urzędach i kościołach, o zapłakanych krewnych, których widział na oczy po raz pierwszy od lat, a nawet o własnych znajomych, którzy od czasu tamtego nieszczęsnego telefonu patrzyli na Kornela z przyprawiającą go o mdłości mieszanką zakłopotania i litości.

Kawałki wspomnień były ostre jak potłuczone szkło, które niezdarnie zebrał z podłogi i wrzucił do śmietnika. Najmniejsze odłamki i ledwo dostrzegalne szklane okruchy wytarł ręcznikiem papierowym.

Był on, zimna podłoga i smuga krwi, która pojawiła się tam, gdy sprzątał pozostałości strzaskanego lustra. Twarde płytki, na których siedział, wbijały mu się w kręgosłup.

A może to wcale nie były płytki? Rozejrzał się zdezorientowany w poszukiwaniu znajomych umywalek, śmietnika czy lustra, ale nie dostrzegł żadnej z tych rzeczy. Zamiast zapachu tanich ręczników i mydła w powietrzu unosiła się drażniąca woń lilii i kadzidła. Nawet muzyka uległa zmianie, stała się teraz ciężka, powolna. Chór głosów, które usiłowały nadążyć za jakąś smętną melodią, przeraźliwie fałszował.

Kawałki się wymieszały, a on zupełnie stracił orientację.

Ten maleńki okruszek szkła (szkło było czerwone, w środku płonęła świeca) był wszystkim, co pamiętał z pogrzebu.

 

 

WYMYŚLONY KAWAŁEK

 

Pamiętał te słowa wyraźnie, ale nie potrafił umieścić ich w żadnym kontekście. Zupełnie tak, jakby istniały w oderwaniu od czasu, w izolacji od rzeczywistości.

Równie dobrze mogłyby nie istnieć w ogóle.

A jednak – taki scenariusz po prostu nie wchodził w grę. Bo przecież gdyby słowa, o których mowa, naprawdę nie istniały, Kornel nie słyszałby ich z tyłu głowy, zapętlonych i odtwarzanych bez ustanku jak upiorna mantra:

…nadal bada okoliczności, w jakich doszło do wypadku. Zderzenie czołowe dwóch pojazdów. Wczesne godziny poranne, niewielkie natężenie ruchu. Świadkowie podjęli natychmiastową resuscytację, lecz mimo to…

Słowa układały się w zdania, sklejały się niezdarnie w suche równo­ważniki, ale on i tak nic z tego nie rozumiał.

…dwie ofiary śmiertelne na miejscu. Naprawdę nic nie dało się zrobić. Tak, jedna osoba w ciężkim stanie. Przetransportowana śmigłowcem Lotniczego Pogotowia Ratunkowego. Służby dołożyły wszelkich starań, naprawdę bardzo nam przykro. Kilka godzin później… Niestety, nie udało się powstrzymać krwotoku. Obrażenia były zbyt rozległe. Kobieta? Tak, to ona. Możemy skontaktować pana z chirurgiem.

A potem po raz kolejny:

Bardzo nam przykro, proszę pana. Naprawdę bardzo nam przykro.

 

 

Mimo to Kornel zawahał się, kiedy powtarzał mi te słowa. W końcu z lekkim zakłopotaniem wyznał, że nie ma pewności, czy któreś z nich kiedykolwiek padły. Może to wszystko tylko się mu przyśniło. Może ułożył je sobie w głowie, a potem powtarzał tak długo, aż zapadły mu w pamięć i wyparły to, co naprawdę usłyszał.

Ale z jakiegoś powodu nie potrafiłam w to uwierzyć.

On, jak szybko się zorientowałam, też nie.

 

 

ZAGINIONY KAWAŁEK

 

Jakiś kawałek historii musiał zaginąć, bo Kornel za żadne skarby świata nie potrafił sobie przypomnieć, w jaki sposób opuścił kościół i dotarł na cmentarz.

Pamiętał tylko to, jak wychodził przez boczną furtkę.

Pamiętał zapach sosnowych igieł, który mieszał się w powietrzu z mdlącą wonią parafinowych świec.

Pamiętał, że ludzie coś do niego mówili, ale on nic z tego nie rozumiał. Nie rozróżniał twarzy ani słów. Nie rozróżniał też miejsc – przynajmniej dopóki nie otworzyły się przed nim drzwi autobusu. Wtedy jego oczom ukazał się znajomy budynek.

Kornel Rodecki z kamienną twarzą udał się do dziekanatu Wydziału Prawa i Administracji Uniwersytetu Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie. Tam złożył wszystkie konieczne dokumenty, po czym wyjął z kieszeni wymięty skrawek papieru, na którym znajdowała się krótka lista.

Prezentowała się następująco:

 

DO ZROBIENIA

1. Rzucić studia.

2. Sprzedać wydawnictwo w cholerę.

 

Wziął do ręki długopis i skreślił z listy pierwszy punkt.

W tamtej chwili po raz pierwszy od śmierci rodziców poczuł coś, co w każdych innych okolicznościach uznałby za satysfakcję.

 

 

KAWAŁEK KORNELA

 

Problem polegał na tym, że Kornel nigdy nie pchał się na studia.

Dobrze pamiętał tamto uczucie, które towarzyszyło mu, ilekroć myślał o wyborze kierunku i uczelni. Skurcz w okolicach żeber, narastający z każdą chwilą ucisk w piersi. Jego ciało za każdym razem protestowało, a niewidzialna dłoń wbijała palec w brzuch i od środka rysowała na nim tajemnicze wzory. Czasami wydawało mu się, że szlaczki układają się w litery i że zawierają jakąś bardzo ważną wiadomość, ale chłopak nigdy nie potrafił jej odszyfrować. To coraz bardziej go frustrowało.

Studia. Jeszcze niedawno to słowo należało do przyszłości. Każda myśl o tym, co dopiero miało się wydarzyć, sprawiała, że Kornelowi brakowało powietrza. Próbował oddychać teraźniejszością, nabrać jej w płuca i po prostu się nią rozkoszować, ale wizja przyszłości za każdym razem pozbawiała go tchu.

Wtedy Kornel zaczynał się dusić.

Chłopak nigdy nie uważał się za wybitnego ucznia, a już szczególnie przez dwa ostatnie miesiące szkoły, kiedy nauka odbywała się zdalnie – dlatego gdy dostał się na prawo, i to na dodatek na jednej z lepszych uczelni w mieście, jego zdumienie, chwilami graniczące z niedowierzaniem, sięgało zenitu. Być może właśnie z tego powodu nie zaprotestował, kiedy rodzice dołożyli wszelkich starań, żeby w październiku tego samego roku Kornel Rodecki rozpoczął studia prawnicze na Uniwersytecie Marii Curie-Skłodowskiej w Lublinie.

Na jego nieszczęście – odnieśli sukces.

Studia szybko okazały się największą pomyłką jego życia, rodzice jednak nie chcieli słyszeć o rezygnacji.

– Jeszcze będziesz nam za to wdzięczny! – mówili mu.

Chłopak nie czuł wdzięczności i to wzbudzało w nim poczucie winy.

– Kiedy byłem w twoim wieku, też nie wiedziałem, co chcę robić w życiu.

Podejrzewał, że popełnił jakiś błąd, ale nie miał pojęcia gdzie.

– Ja i ojciec nigdy nie mieliśmy tyle szczęścia co ty!

Nienawidził siebie, ilekroć docierało do niego, ile szans zmarnował – ale nie mógł na to nic poradzić.

– Wiesz, ile ja i matka dla ciebie poświęciliśmy?

Wiedział, naprawdę wiedział, ale to w niczym nie pomagało.

Czasami płakał.

– Czy naprawdę nie potrafisz tego docenić, synku?

Jak widać nie, pomyślał, z trudem powstrzymując łzy.

Skreślił pierwszy punkt ze swojej listy.

Jeszcze niedawno studia należały do przyszłości. Może dlatego tak bardzo go przytłoczyły, gdy bez ostrzeżenia naruszyły granicę teraźniejszości. Teraz na szczęście były już przeszłością.

Kornel przygryzł dolną wargę. Na jego liście został jeszcze jeden punkt: cztery słowa, od których aż skręcało go w środku.

Sprzedać wydawnictwo w cholerę.

Wiedział, że jeśli szybko się z tym nie upora, znajdzie się w poważnych kłopotach.

 

 

Z perspektywy czasu to naprawdę zabawne, że podobna myśl przyszła mu wtedy do głowy. Przysięgam, że gdy po raz pierwszy o tym usłyszałam, nie potrafiłam powstrzymać uśmiechu – on jednak wcale nie wyglądał na wesołego.

A przecież to on się tutaj liczy. Na razie to jest opowieść o Kornelu i to na nim powinnam się skupić. Nie na sobie.

Na tym etapie nie ma tu dla mnie zbyt wiele miejsca.

Jeszcze nie.

 

 

KAWAŁEK W SZUFLADZIE

 

Czasami historiom zdarza się zanadto urosnąć – zwłaszcza jeśli przykryje się je wilgotną ścierką, odłoży w ciepłe miejsce i pozostawi tam na zbyt długo. Wtedy właśnie, gdy opowieść osiągnie zbyt duże rozmiary, pojawiają się problemy z przechowywaniem. Bo gdzie można taką historię schować? Co zrobić, jeśli nie mieści się w szafie albo jeśli spuchła tak bardzo, że nie da się jej przecisnąć przez drzwi?

To kolejny argument za dzieleniem historii na małe fragmenty. Gdy kawałek jest niewielki, można go z łatwością umieścić w pudełku, schować do szuflady – i zapomnieć, że w ogóle istniał.

Przynajmniej na jakiś czas.

 

 

Pamiętał, że pudełko było blaszane i granatowe (chyba po jakichś czekoladkach). Mógł też przysiąc, że wcisnął je do którejś z szuflad – i chociaż w mieszkaniu, które zajmował z kolegami, szuflad było raczej niewiele, minęło kilka niesamowicie długich minut, nim wreszcie je odszukał, schowane gdzieś na dnie komody razem ze starymi koszulkami i wysłużonym tomikiem poezji.

Tomik dostał od mamy kilka lat temu; już nosił ślady intensywnego użytkowania. Na okładce widniał nieco wyblakły tytuł: Międzyczas. Kornelowi nic to nie mówiło, tak samo jak wydrukowane maleńką czcionką nazwisko poety. Nie wiedział, o czym były wiersze, które znajdowały się w środku. Nigdy żadnego nie przeczytał.

Teraz także odłożył tomik na bok i sięgnął po pudełko. Tak jak przypuszczał, w środku znajdowały się klucze.

Podrzucił pęk w dłoni i po chwili wahania zacisnął na nim palce. Minęło wiele miesięcy, odkąd go używał. Przez chwilę wydawało mu się nawet, że zapomniał już, co otwierają poszczególne klucze – wystarczył jednak szybki rzut oka, żeby pozbyć się tego wrażenia. Kornel nie mógłby tak po prostu zapomnieć.

Mały złoty kluczyk otwierał klatkę schodową.

Czarny był do mieszkania.

Niebieski pasował do górnego zamka, tego, który od środka zastępował rygiel.

No i srebrny – trochę przybrudzony, bez wątpienia najstarszy z nich wszystkich, miał jednocześnie najbardziej skomplikowaną linię ząbków i gęstą siatkę fantazyjnych żłobień u nasady. Kornel poznałby ten klucz wszędzie; klucz, a także drzwi, które otwierał.

To właśnie za tymi drzwiami znajdowały się kłopoty.

 

 

BOLESNY KAWAŁEK

 

Ale oprócz kłopotów znajdowała się tam także siedziba wydawnictwa Słowalia – niewielkiej oficyny wydawniczej prowadzonej przez jego rodziców, która przysparzała wszystkim zmartwień, odkąd Kornel sięgał pamięcią. Ludzie mawiali, że firma miała problemy finansowe, zanim w ogóle zaczęła istnieć, a on nie miał żadnych podstaw, żeby w to wątpić.

Wydawnictwo założone zostało przed dwudziestu paru laty przez jego rodziców i od tamtego czasu nie odniosło sukcesu z żadną książką. Osobliwą nazwę zawdzięczało jego matce, Rozalii Rodeckiej, która bardziej od używania dziwacznych słów lubiła chyba tylko wymyślanie nowych, jeszcze bardziej ekscentrycznych i bezużytecznych (kiedy był młodszy, Kornel zapisywał wszystkie te neologizmy w specjalnym zeszycie, potem jednak gdzieś go zgubił).

Tak więc, zdaniem Kornela, bezużyteczna nazwa pasowała idealnie do równie bezużytecznego wydawnictwa, które specjalizowało się w wydawaniu nikomu niepotrzebnych poradników, kiepskich książek kucharskich oraz, w szczególności, poezji możliwie najniższych lotów. Tak przynajmniej uważał Kornel, dla którego poezja z założenia była kompletną bzdurą. Nienawidził wierszy i nie sądził, by cokolwiek mog­ło go skłonić do zmiany decyzji. Nawet to, że jego rodzice z takim entuzjazmem wydawali je w Słowalii.

Zwłaszcza to.

Wydawnictwo generowało przychód tak znikomy, że z trudem wystarczało na pokrycie kosztów działalności i skromne utrzymanie rodziny Rodeckich. Firma już kilkukrotnie była w tarapatach, z których uratował ją chyba tylko cud, a na dodatek niemal bezustannie spędzała sen z powiek wszystkim osobom zaangażowanym w jej funkcjonowanie, z rodzicami Kornela na czele.

Odkąd pamiętał, spędzali w firmie każdą wolną chwilę.

Zawsze kończyli pracę później niż rodzice jego kolegów.

Czasami wracali do domu, kiedy Kornel już spał.

Mimo to kiedy spędzali czas z synem, zachowywali się… normalnie. Zupełnie jakby wszystko było w porządku. I w pewnym sensie było. Rodzice poświęcali Kornelowi uwagę, rozmawiali z nim. Grali razem w scrabble, oglądali filmowe klasyki i jedli wspólne posiłki. Chłopak nigdy nie wątpił w to, że naprawdę go kochają, ale mimo wszystko coś rzucało na ich relację ponury cień.

Praca.

Słowalia.

Chociaż nienawidził tej myśli, Kornel nie mógł pozbyć się wrażenia, że tak naprawdę nie zna swoich rodziców. I co gorsza, że oni wcale nie chcą dać mu się poznać.

Czuł się podle, ilekroć myślał o nich w ten sposób. Świadomość, że robili to wszystko dla niego, puchła mu w gardle i zmieniała się w olbrzymią gulę. Była słona i wilgotna; zapuszczała korzenie w jego umyśle, a kiedy próbował się jej pozbyć, opuszczała jego głowę pod postacią łez. (To takie paradoksalne. Zawsze szkicowały na jego policzkach skomplikowane mapy, a potem same się gubiły. Znikały równie szybko, jak się pojawiły).

Chłopak nienawidził tych napadów słabości. Nienawidził się, ilekroć je miewał. Czasami wydawało mu się nawet, że maleńka część tej nienawiści przeznaczona jest także dla jego rodziców, i to budziło w nim rozpacz. Krzyk, któremu nigdy nie pozwolił wybrzmieć, rozdzierał jego serce na pół.

Kornel nie miał wątpliwości, że to problemy z wydawnictwem absorbowały jego rodziców. Z tego powodu czuł do Słowalii niechęć; nigdy nie rozumiał, dlaczego po tylu latach rodzice nie zlikwidowali działalności i nie zajęli się czymś bardziej opłacalnym. Za każdym razem, gdy ich o to pytał, zbywali go wzmiankami o niewdzięcznym rynku, zawiłej biurokracji, długoterminowej inwestycji albo o olbrzymiej pracy, którą w to wszystko włożyli – a on po każdej takiej rozmowie czuł się jeszcze bardziej sfrustrowany niż przedtem.

Mimo to chłopak obiecał sobie, że któregoś dnia przedrze się przez zaporę wzniesioną z niesprzedanych nakładów książek i stert dokumentów: rozliczeń kwartalnych, ujemnych bilansów i wezwań do zapłaty. W głębi duszy wierzył w to, że któregoś dnia ten mur runie, a on naprawdę pozna ludzi, którzy kryli się za nim przez dziewiętnaście lat.

Teraz jednak jego rodzice nie żyli, a Kornel Rodecki na mocy pozostawionego przez nich testamentu został prawnym właścicielem nieszczęsnej firmy.

Jego nadzieja legła w gruzach.

Mur z papieru wręcz przeciwnie, trwał niewzruszony i w ponurym milczeniu drwił sobie z rozpaczy Kornela: z jego łez, z rozbitych na kawałki marzeń i z pustki – ostatniej całości, która mu została.

Z całej pustki świata.

Z wszystkich pustek świata połączonych w całość.

Z niego, całego przepełnionego pustką.

 

 

Nie był cały.

Pękł na milion kawałków jakiś czas temu, na podłodze łazienki. Rozbił się wraz z lustrem i wiedział, że już nigdy nie będzie stanowił całości.

Schował klucze do kieszeni i zdecydowanym krokiem wyszedł z mieszkania.

 

 

NIEPASUJĄCY KAWAŁEK

 

Wyznał mi kiedyś, że jako dziecko nienawidził układać puzzli.

Pamiętał frustrację ogarniającą go za każdym razem, gdy elementy układanki nie pasowały do pozostałych. Kornel obracał je we wszystkie strony, zamieniał, przekładał, wciskał – ale na próżno. Puzzle nigdy za nim nie przepadały (z wzajemnością) i za każdym razem robiły wszystko, żeby uniemożliwić chłopakowi skończenie obrazka.

Najgorsze były tła.

W tamtej chwili Kornel czuł się tak, jakby znowu miał dziewięć lat i klęczał na podłodze w salonie nad wielkimi puzzlami przedstawiającymi łąkę. Połowę obrazka zajmowało niebo: olbrzymie, błękitne i zupełnie bezchmurne.

Sto pięćdziesiąt tekturowych elementów w tym samym odcieniu żarówiastego błękitu, z których żaden zdawał się nie pasować do pozostałych. To były ostatnie puzzle, jakich w życiu dotknął.

 

 

Spróbował uporządkować w głowie to, co wiedział o wydawnictwie, i jakoś to ze sobą połączyć. Przecież dysponował wszystkimi elementami układanki – przejrzał nawet część dokumentów, które znalazł w mieszkaniu rodziców, i dokładnie przeanalizował działalność firmy w ostatnich miesiącach. Dlaczego więc nadal nic nie rozumiał?

Przypomniał sobie radę, którą usłyszał przed laty. Dotyczyła układania puzzli: Najpierw znajdź rogi. Potem ułóż ramkę.

Kto go tego nauczył? Nie powiedział mi tego i szczerze wątpię, żeby sam to pamiętał – lecz mimo to postanowił spróbować.

Ramka była prosta i składała się z następujących elementów:

 

Wydawnictwo Słowalia.

Kiepscy autorzy.

Jeszcze gorsze książki.

Praktycznie zerowe nakłady

i jeszcze mniejsza sprzedaż.

Niskie przychody.

Zysków – brak.

Stale rosnące długi.

 

Obrazek, który powstał po połączeniu ze sobą tych kawałków, nie pozostawiał złudzeń: wydawnictwo nie miało prawa istnieć. Więc jakim cudem nie dość, że nadal funkcjonowało, to na dodatek od dwudziestu lat jego siedziba mieściła się w tym samym lokalu, na parterze kamienicy przy ulicy Rybnej pięć w Lublinie?

Budynek był w słabym stanie, to fakt – lecz mimo to lokalizacja była znakomita i nikt, kto choć raz odwiedził siedzibę Słowalii, nie mógł temu zaprzeczyć. Kamienica znajdowała się w obrębie zabytkowego Starego Miasta i niemalże sąsiadowała z Rynkiem (wystarczyło tylko przejść Bramę Rybną i już było się na miejscu). Kornel nie był pewny, ile dokładnie wynosił czynsz, ale w miejscu takim jak to po prostu nie było mowy o przystępnej cenie.

Skąd więc jego rodzice brali na to pieniądze i dlaczego, na miłość boską, nie przenieśli siedziby wydawnictwa w jakieś bardziej opłacalne miejsce?

Te pytania, a także wiele innych, męczyły go przez całą drogę do centrum. Bezwiednie wysiadł z autobusu na placu Litewskim i szybkim krokiem ruszył w stronę Krakowskiego Przedmieścia. Szedł ze wzrokiem utkwionym w jakimś odległym punkcie, nie oglądając się przy tym na boki. Zresztą nawet gdyby chciał się rozglądać, i tak nie miałby na co patrzeć.

Nie było jeszcze południa i Krakowskie Przedmieście wyglądało, jakby spało. To nie był zdrowy sen; na twarzach kamienic Kornel nie dostrzegł błogich uśmiechów. W powietrzu unosiło się napięcie i chłopak był pewny, że jeśli budynki mają jakieś sny, są to koszmary.

Fasady wydały mu się szare, jakby noc wyssała z nich kolory. Tak wyglądają martwe twarze, uświadomił sobie i nagle zakręciło mu się w głowie. Wziął wdech. Powietrze było ciemne i gęste; czuł, że rozsadza mu płuca, stopniowo przybierając jakiś złowrogi kształt. Coś ciężkiego wypełniło mu pierś i teraz torowało sobie drogę do brzucha. Pod czaszką chłopaka zaczął formować się krzyk, ale Kornel wiedział, że nigdy się stamtąd nie wydostanie.

Nie miał siły, żeby go uwolnić.

Budynki patrzyły na niego martwymi oczami, w których odbijało się niebo. Ich ciała były zimne i sztywne. Kamienny bezruch wydobył z odmętów pamięci wspomnienie bólu. Zgarbione fasady i spuszczone dachy coś mu przypominały. Jakichś ludzi, ich ramiona i głowy. Jakąś osobę. Kogoś konkretnego.

Może był to on sam?

Na skraju myśli zamajaczyły dwa słowa, rozmyte kontury znaczeń:

Pustka i samotność.

Dlaczego przyszły mu do głowy?

Pusta ławka i samotna latarnia, znajomy widok. Kornel minął je w ponurym milczeniu i skierował się na przejście dla pieszych.

Gdy znalazł się po drugiej stronie ulicy, przystanął na chwilę i po raz pierwszy się zawahał. Zerknął niepewnie w stronę Bramy Krakowskiej, która wznosiła się nad placem Łokietka jak olbrzymia zardzewiała góra. Nie pasowała tu. Wciśnięta między sąsiadujące budynki jak olbrzymi wehikuł czasu, stanowiła pozostałość dni, które minęły zbyt dawno, by mogły jeszcze kogokolwiek obchodzić.

Kornel odchrząknął cicho i zagłębił się w czeluść bramy. Niebo z czerwonej cegły runęło mu na głowę i nagle coś uległo zmianie. Chłopak poczuł chłód bijący od otaczających go zewsząd ścian, a ułamek sekundy później – ukłucie zimna w okolicy serca.

Jego kroki stały się krótkie i niepewne.

Wzrok wymknął mu się spod kontroli i zaczął ślizgać po mijanych budynkach, chłonąc wszystkie, nawet najdrobniejsze szczegóły.

W szczelinach między cegłami czaiła się cisza. Przez chwilę Kornel spodziewał się ujrzeć mężczyznę w jeansowej kamizelce, który często grywał tu na gitarze, ale nigdzie go nie było. Pandemia odstraszyła muzyków i w pobliżu nie było nikogo, kto mógłby uczynić milczenie lżejszym. Żadnego śpiewu, żadnej melodii. Żadnych rozmów ani nawet szmeru kroków.

Bezdźwięk doprowadzał go do szaleństwa.

Niech to się skończy, pomyślał, próbując zignorować dzwoniącą w uszach ciszę.

Niech to się wreszcie skończy.

W tej samej chwili ceglana gardziel bramy wypluła go po drugiej stronie muru. Otwarta przestrzeń placu Łokietka, która rozpościerała się za jego plecami, zwinęła się nagle w wąską brukowaną uliczkę. Bramowa, przypomniał sobie. Tak właśnie nazywa się ta ulica. Widział wszystko aż nazbyt wyraźnie: wąskie fasady budynków, kamienną mozaikę bruku i żeliwne pędy latarni, które pięły się po ścianach kamienic, a nocą rozkwitały światłem.

Nie mógł pozbyć się wrażenia, że wszystko to dzieje się tylko w jego głowie; że Stare Miasto, na które patrzył, było tylko obrazem odgrzebanym z odmętów jego wspomnień. Wystarczyło jednak szybkie spojrzenie na szyld mijanej restauracji, który nic mu nie mówił, by uświadomić sobie, że nawet tutaj czas nie stoi w miejscu.

Ulica, na której się znalazł, wydała mu się nagle zupełnie obca i jednocześnie tak bardzo znajoma. Chociaż Kornel przyznał mi się, że bywał tutaj co jakiś czas ze znajomymi, nie pamiętał, kiedy ostatnio przeszedł tutajw tym celu.

To była zupełnie inna podróż. W zupełnie inne miejsce.

Ta podróż napełniała go strachem.

To miejsce – nienawiścią.

 

 

KAWAŁEK W SERCU MIASTA

 

Spękane usta Bramy Rybnej wyglądały tak obrzydliwie, jak to zapamiętał:

Płaty tynku odpadały jak łuszcząca się skóra, a poczerniałe od wilgoci cegły do złudzenia przypominały stare brodawki. To miejsce nigdy nie kojarzyło mu się dobrze.

Kamienice po drugiej stronie bramy milczały. Przez chwilę Kornelowi zdawało się, że na ich poszarzałych, odrapanych twarzach maluje się coś w rodzaju smutnej powagi, jakiś rodzaj nieuleczalnej nostalgii – szybko jednak pozbył się tego wrażenia. To tylko stare rudery, skarcił się w myślach. Są mi zupełnie obojętne.

Mimo to zatrzymał się przed wejściem prowadzącym do jednej z nich.

Zerknął na wiszącą po prawej stronie tabliczkę. Widniejący na niej napis głosił:

Rybna 5.

Kornel poczuł zimno. Gwałtowny podmuch wiatru cisnął mu w twarz zapach, który przez lata ukrywał się na samym dnie jego pamięci, pod najstarszymi kamieniami, w najciemniejszych zakamarkach. W ułamku sekundy przypomniał sobie jego wilgotną, chropowatą teksturę. Tak pachniały bruk srebrzony kałużami i odrapane fasady kamienic, nieszczelne okna, lodowate przeciągi i niebo, które wychylało się zza poszarpanej linii dachów.

Tak pachniała przeszłość.

Chłopak w mgnieniu oka uświadomił sobie bolesną prawdę. Żadna z tych kamienic nie była mu obojętna, a już zwłaszcza nie ta.

Rybna 5.

Kornel wszędzie poznałby te drewniane drzwi z romboidalnym motywem, cztery charakterystyczne lukarny rysujące się ponad linią dachu i dwa balkoniki z kutymi żeliwnymi poręczami, które zwieszały się symetrycznie nad ulicą. Dlaczego więc tak długo wpatrywał się w granatową tabliczkę z adresem?

Rybna 5.

Może nie chciał przed sobą przyznać, jak dobrze zna to miejsce.

A może istniał ku temu jakiś inny powód.

 

 

Stali tak przez jakiś czas – chłopak i kamienica – i mierzyli się pełnym napięcia wzrokiem. Między nimi rozciągała się wieczność. Kilka nieskończenie małych ułamków sekund nie mogło się w niej odnaleźć.

W końcu jedno z nich – chłopak albo kamienica – nie wytrzymało. Wieczność drgnęła. Spod fundamentów dobył się cichy pomruk, krew zaczęła krążyć szybciej.

Kornel wyciągnął z kieszeni klucze. Nawet na nie nie spojrzał; jego palce bezwiednie odnalazły ten właściwy.

Wziął głęboki wdech i wsunął go do zamka.

 

 

USZKODZONY KAWAŁEK

 

Musiała minąć chwila, nim dotarło do niego, że coś jest nie w porządku.

Spróbował obrócić klucz w zamku. Nie udało mu się.

Zmarszczył brwi. Wysunął klucz i uważnie mu się przyjrzał. To ten – nie miał co do tego żadnych wątpliwości. Zamek w drzwiach też wyglądał znajomo. Dlaczego więc nie mógł go otworzyć?

Starannie wytarł klucz o rękaw koszuli i spróbował ponownie. Upewnił się, że ten wszedł do końca, i możliwie płynnym ruchem spróbował go obrócić. Bezskutecznie.

Może coś się zacięło, pomyślał. Przygryzł dolną wargę. W końcu drzwi były stare, bardzo stare. Coś mogło się przecież uszkodzić. Może trzeba nasmarować mechanizm albo… Pokręcił głową. Nie znał się na kluczach ani zamkach, więc nie przyszło mu do głowy żadne albo.

Spróbował jeszcze raz. Teraz musiało się udać. Gdy po raz drugi przekręcał klucz w zamku, zorientował się, że jego palce drżą. To było irracjonalne, wiedział o tym, ale mimo to nie potrafił zapanować nad wzbierającym z każdą chwilą przerażeniem.

Było jak ocean próbujący zmiażdżyć jego pierś. Kornel słyszał jego wściekły ryk. Lodowata toń była czarniejsza niż noc, czarniejsza niż śmierć. Tylko nicość mogła być równie wyprana z kolorów. Gdy wciąg­nął powietrze z głośnym sykiem, olbrzymie masy kotłującej się wody prawie rozerwały chłopakowi płuca.

Zaklął cicho, gdy zamek po raz kolejny stawił mu opór.

Pomyślał, że trzeba będzie wezwać ślusarza. Wyważenie drzwi raczej nie wchodziło w grę, były zdecydowanie zbyt masywne. Chociaż może gdyby pomajstrować przy zawiasach…

Pokręcił głową. Jeszcze dobrze nie zajął się sprawą wydawnictwa, a ono już zaczęło sprawiać mu kłopoty. Zrezygnowany wysunął klucz z zamka – i wtedy tknęło go jakieś niewyjaśnione przeczucie.

Pod wpływem impulsu Kornel po prostu nacisnął klamkę.

Wieczność skurczyła się do rozmiaru dłoni i wybrzmiała w jednym krótkim okrzyku zdumienia.

Drzwi były otwarte.

 

 

KAWAŁEK RZECZYWISTOŚCI

 

To stanowiło fakt: drzwi były otwarte.

Kornel spróbował jakoś to sobie wytłumaczyć. Może jego rodzice zapomnieli je zamknąć, kiedy ostatni raz tu byli? Albo któryś z pracowników okazał się na tyle zaaferowany, że nie pamiętał o przekręceniu klucza w zamku? Problem polegał na tym, że żadne z tych wyjaśnień nie miało większego sensu. Chociaż pragnął wierzyć, że się myli, chłopak podświadomie czuł, że odpowiedź jest inna.

To przeczucie pachniało wilgocią, stęchlizną i strachem.

Kornel niepewnie przekroczył próg – i po raz kolejny stanął jak wryty.

To się nie dzieje naprawdę, pomyślał. Rzeczywistość upadła na posadzkę u jego stóp i rozbiła się z głośnym hukiem. Tysiące kawałków, a żaden z nich nie był prawdziwy.

Bezwiednie wysunął rękę, spodziewając się poczuć pod palcami chłód łazienkowych płytek. Albo wodę na podłodze. Albo krew spływającą po nadgarstku. Z największym trudem oddychał sztywnym, szarym powietrzem, szorstkim jak ręcznik papierowy. Chciał go dotknąć, ale nigdzie go nie znalazł.

Bo tak naprawdę nie było żadnego ręcznika. Nie było krwi, wody ani płytek.

Kawałki znikały, jeden po drugim.

Żaden z nich nie istniał.

 

 

Głos, który usłyszał Kornel, był brzękiem tłuczonego szkła.

I był prawdziwy.

 

 

KTÓRY TO JUŻ KAWAŁEK?

 

W tym miejscu Kornel zupełnie stracił rachubę – domyśliłam się tego, gdy jego opowieść stała się chaotyczna, a chronologia przestała istnieć. Chłopak pozbierał kawałki z podłogi i pospiesznie je ze sobą skleił. Takie prowizorycznie złożone historie zawierają w sobie prawdę, która nie musi mieć nic wspólnego z rzeczywistością.

Chociaż czasami ma.

Najczęściej wspólne są emocje.

Słowa, których dźwięk odbijał się w szkle, były nimi przepełnione.

 

 

– Pan Rodecki! Czekaliśmy na pana od dawna!

Czas na moment wygiął się w przeszłość. Sekundy wypełniły strach, który już dawno minął, i ból, który ustał, a teraz wrócił. Zapach wilgoci i stęchlizny o mało co nie zwalił Kornela z nóg. Chłopak cofnął się o krok.

Pan Rodecki.

Tata.

Kornel odwrócił głowę, przez ułamek sekundy naprawdę wierząc w to, że zobaczy tam swojego ojca, ale korytarz za jego plecami był pusty.

Czy udało mu się ukryć rozczarowanie? Miał nadzieję, że tak. Przecież jego ojca nie mogło tu być. Piotr i Rozalia Rodeccy zginęli w wypadku samochodowym, a razem z nimi powinno zginąć także to nieszczęsne wydawnictwo.

Tymczasem… Chłopak zacisnął dłonie w pięści, żeby ukryć ich drżenie.

Nic z tego nie rozumiał.

– Pani Anielo – udało mu się w końcu wykrztusić.

Minęły wieki, odkąd po raz ostatni widział tę kobietę. Zaskoczyło go, że nadal tu pracuje, przede wszystkim jednak był w szoku, że on, Kornel, po tylu latach wciąż pamięta jej imię.

– To jakieś nieporozumienie – powiedział, gdy już odzyskał kontrolę nad własnym głosem. – Co pani tutaj robi?

Kobieta roześmiała się serdecznie, zupełnie jakby Kornel znowu miał dziesięć lat i opowiedział właśnie jakiś niewinny dziecięcy dowcip, którego nauczył się w szkole. Gdy to zrobiła, zmarszczki wokół jej ust stały się jeszcze głębsze, a w ciemnych oczach pojawił się błysk.

Kornel czuł się, jakby oglądał na żywo własne wspomnienia. Powietrze przesiąknięte było przeszłością jak trucizną, a on nie mógł oddychać.

– Co pani tutaj robi? – powtórzył. Jego głos był głosem chłopca.

– Co ja tutaj robię? – spytała z niedowierzaniem pani Aniela i uśmiechnęła się serdecznie. – Ależ panie Rodecki, pracuję tutaj! To chyba oczywiste.

Powiedziała to tak swobodnie, że na chwilę kompletnie go zatkało.

– Kornel – szepnął po kilku sekundach niezręcznego milczenia, zaskoczony własnymi słowami. – Zawsze mówiła pani na mnie Kornel.

Tylko nie pan Rodecki, dodał w myślach.

W ustach tej kobiety te dwa słowa mogły oznaczać tylko jedną osobę.

– Kornel. Oczywiście, jeśli tak wolisz. – Wzruszyła ramionami. – Cieszę się, że cię widzę. Ale ty wyrosłeś! Ile to już czasu?

Wieczność, pomyślał.

– Kilka lat – powiedział, siląc się na obojętny ton.

Kobieta ponownie się uśmiechnęła, tym razem łagodniej. Zachowywała się tak, jakby w ich spotkaniu nie było nic nadzwyczajnego.

– Pani Anielo. – Kornel odetchnął przeszłością. Przyszło mu do głowy, że nikt od dawna tutaj nie wietrzył. – Proszę nie zrozumieć mnie źle, ale po tym, co się stało… Po tym, co stało się z moimi rodzicami, rozumie pani, obawiam się, że firma… To już koniec – wykrztusił, z największym trudem łącząc słowa w zdania. – Przepraszam – dodał, chociaż nie wiedział, za co właściwie przeprasza. – Rozumiem, że nikt pani o tym nie poinformował, ale teraz… Teraz już pani wie. Od dzisiaj wydawnictwo Słowalia przestaje funkcjonować.

Pani Aniela wlepiła w niego pełne niedowierzania spojrzenie, po czym, ku olbrzymiemu zdumieniu Kornela, wybuchnęła śmiechem.

– Przestaje funkcjonować? – spytała. – Ależ Kornelu, cóż to za bzdura!

Chłopak pomyślał, że ta biedna staruszka ma zupełnie nie po kolei w głowie.

– Wiem, że jest pani zaskoczona – odparł bez wahania – ale takie są fakty. Teraz to ja jestem właścicielem firmy, pani Anielo, i taką decyzję podjąłem. Dopilnuję, żeby otrzymała pani wypłatę za bieżący miesiąc, a potem… Cóż, chyba muszę jeszcze sprawdzić, jaki okres wypowiedzenia ma pani zapisany w umowie, tak mi się przynajmniej wydaje, ale…

– Och, nie wygaduj głupot, kochany – weszła mu w słowo kobieta. Brzmiała, jakby słowa Kornela nie robiły na niej żadnego wrażenia.

Zbzikowała na starość, pomyślał chłopak. W gruncie rzeczy nie było się czemu dziwić. Pani Aniela pracowała w wydawnictwie jako sekretarka, odkąd Kornel sięgał pamięcią, i nawet w jego najwcześniejszych wspomnieniach była stara. Dlaczego rodzice nie wysłali jej na emeryturę?

Chłopak westchnął i postąpił o krok w stronę staruszki.

– Pani Anielo – zaczął po raz trzeci. – Rozumiem, że to dla pani szok. Naprawdę. Ale po tym, co się stało, ja… Naprawdę nie mam głowy, żeby zarządzać firmą rodziców. Wszystkie te problemy…

Nie zdołał dokończyć, bo w tej samej chwili drzwi prowadzące do sąsiedniego pomieszczenia otworzyły się gwałtownie i oczom Kornela ukazało się trzech mężczyzn. Szli obok siebie i wyglądali, jakby właś­nie skończyli niezwykle wciągającą dyskusję. Dwóch z nich wyglądało znajomo, lecz mimo to Kornel nie potrafił sobie przypomnieć ich imion. Trzeciego widział po raz pierwszy w życiu.

Czterech pracowników, pomyślał z niedowierzaniem. Skąd jego rodzice brali na to pieniądze? I dlaczego, na miłość boską, wszyscy ci ludzie jeszcze tutaj byli?

– Dzień dobry! – rzucił w jego stronę jeden z mężczyzn, wyrywając go z zamyślenia. Dwójka pozostałych zawtórowała mu zgodnym chórem.

– Dobrze pana widzieć – dodał ten, który stał najbliżej, z krótko przystrzyżonymi ciemnymi włosami i delikatnym zarostem.

– Martwiliśmy się, że nigdy pan tu nie przyjdzie, Kornelu – powiedział trzeci, niski blondyn w okularach. – Jak dobrze, że wreszcie pan tu jest!

Chłopak zamrugał, nic z tego nie rozumiejąc.

– Dziękuję, panie… – bąknął i urwał, dając mężczyźnie do zrozumienia, że nie pamięta, jak ten się nazywa. Jego rozmówca szczególnie się tym nie przejął.

– Proszę mi mówić Kuba – oznajmił pogodnie, wyciągając w jego stronę dłoń.

– Kornel, miło mi – wykrztusił. – Przepraszam panów, ale…

Nie zdołał dokończyć, bo w tej samej chwili podszedł do niego kolejny mężczyzna – ten, który jako pierwszy powiedział mu „dzień dobry”.

– My się jeszcze nie znamy – powiedział. – Bardzo się cieszę, że wreszcie mogę poznać pana osobiście. Nazywam się Kuba.

Kornel odchrząknął.

– Przyjemność po mojej stronie, ale…

– Och, nie trzeba, naprawdę nie trzeba! – Kuba Numer Dwa energicznie potrząsnął jego dłonią. – Nie ma takiej konieczności.

Konieczności czego?– miał ochotę spytać Kornel, ale nie zrobił tego, bo właśnie podszedł do niego ostatni z mężczyzn, najstarszy z całej trójki. Musiał być mniej więcej w wieku jego rodziców. Ten człowiek wydawał się Kornelowi znajomy – to zaś oznaczało, że pracował w wydawnictwie od dawna.

– Pamiętam pana – mruknął, przyglądając mu się uważnie. – Pan musi być… – Zmrużył oczy. – Proszę wybaczyć, ale zupełnie mi wyleciało. Mógłbym przysiąc, że…

– Ależ nic się nie stało! Tak dawno się nie widzieliśmy, to zupełnie zrozumiałe. To naprawdę wspaniale widzieć cię tu z powrotem, Kornelu. Wspaniale, daję słowo! – Mężczyzna uśmiechnął się przyjaźnie, po czym, mrugnąwszy porozumiewawczo okiem, dodał: – Proszę, mów mi Kuba.

Mało brakowało, a Kornel zakrztusiłby się powietrzem.

 

 

ABSURDALNY KAWAŁEK

 

Podczas gdy trójka mężczyzn i pani Aniela przyglądali się mu z uprzejmym zainteresowaniem, on stał jak słup soli i nie mógł wykrztusić ani słowa.

Miał wrażenie, że to jakiś okrutny żart. Nagle uświadomił sobie, że zlikwidowanie Słowalii może okazać się znacznie trudniejsze, niż z początku przypuszczał. Ci ludzie… Nie miał pojęcia, że w wydawnictwie zatrudnionych było aż tylu pracowników. Kim oni wszyscy byli? Kornel nie mógł uwierzyć, że w tej ledwo funkcjonującej firmie naprawdę znalazło się dla nich jakieś zajęcie.

Gwałtownie potrząsnął głową.

Musiał coś z tym zrobić – i to szybko. W końcu teraz to on tu rządził.

Odchrząknął i spojrzał na zebranych w pomieszczeniu ludzi.

– Posłuchajcie – zaczął i zacisnął usta w wąską kreskę. – Wiem, że zaszło pewne nieporozumienie… Wkradł się organizacyjny chaos i nie ma się czemu dziwić, biorąc pod uwagę okoliczności.

Jeden z mężczyzn (nazwanie go Kubą niewiele by tutaj dało) wybałuszył oczy.

– A więc wiesz? – spytał z niedowierzaniem, po czym zwrócił się do swoich towarzyszy: – Myślałem, że…

Kornel zmarszczył brwi, ale zanim zdążył coś powiedzieć, weszła mu w słowo pani Aniela:

– Och, powinniśmy byli się domyślić! Musieli mu powiedzieć, to oczywiste.

Kuba Numer Jeden wybuchnął donośnym śmiechem.

– Nie mogłeś tak od razu? – spytał, nie przestając się śmiać. – Trzeba było nam powiedzieć, że znasz szczegóły! Tak, to naprawdę wiele wyjaśnia. Nic dziwnego, że przyszedłeś do nas akurat dzisiaj.

Kornel zamrugał gwałtownie.

– Dzisiaj? – wykrztusił.

To jakieś wariactwo, przemknęło mu przez myśl. Ktoś z nich musiał oszaleć – albo on, albo tamta czwórka. Ale czy cała czwórka mogła zwariować naraz?

– Dzisiaj! – zawołał radośnie Kuba Numer Trzy. – Po tylu latach… Nadal nie mogę w to uwierzyć!

– Kochani, musimy trzymać emocje na wodzy – oznajmiła pani Aniela, chociaż sama z trudem panowała nad uśmiechem. – Postawcie się na jej miejscu. Kiedy Helenka ją tu przywiezie…

W tej chwili Kornel nie wytrzymał.

Jego myśli były ze szkła. Szkło pękło.

– Nie! – krzyknął.

Chciał zabrzmieć groźnie, ale w jego głosie słychać było jedynie bezradność. Mimo to gdy ostatni dźwięk urwał się w ciszy, zebrani w pomieszczeniu pracownicy wydawnictwa zamilkli. W ich spojrzeniach czaiły się tysiące niewypowiedzianych słów, których znaczenia chłopak nie potrafił się domyślić.

Nie rozumiał. Nic z tego nie rozumiał.

– Panie Kornelu? – spytał niepewnie Kuba Numer Trzy, ale stojący obok drugi mężczyzna uciszył go machnięciem dłoni.

Pani Aniela przełknęła ślinę, nie powiedziała jednak ani słowa. Kornel nie miał wątpliwości, że jest czymś bardzo przejęta. Ale czym?

– Zaszła pomyłka – oznajmił łamiącym się głosem chłopak. – Pomyłka, rozumiecie? Nie mam pojęcia, o czym mówicie ani co ma się dzisiaj wydarzyć. Nie znam żadnych szczegółów i wcale nie chcę ich poznać! Przyszedłem tu dzisiaj, bo moi rodzice nie żyją, a ja… Ja nie zamierzam ciągnąć dalej całej tej farsy. Po prostu nie mam na to siły.

Gdy skończył, żaden z pracowników nie odezwał się choćby słowem. Cisza opadła na nich znienacka, gruba i ciężka jak mokra kołdra. Gasiła słowa. Miażdżyła dźwięki.

Kornel spróbował odchrząknąć, ale mu się nie udało. Nagle cisza wdarła mu się do ust, uwięziła język, zakleiła gardło. Chłopak zachłysnął się nią i zaczął dusić – w milczeniu, w całkowitym bezruchu. Chciał coś powiedzieć, cokolwiek, ale był jak ryba wyrzucona na brzeg, która otwiera usta i haustami nabiera w skrzela trujące powietrze.

Na kilka sekund Kornel zawisł w bezkresnej przestrzeni milczenia.

Musiała minąć wieczność, zanim jakiś dźwięk zdołał przedrzeć się przez grubą kurtynę ciszy.

Cichy pomruk silnika. Głuchy trzask zamykanych drzwi. Kroki.

A może chłopakowi tylko się zdawało?

Ponownie otworzył usta, próbując zmusić się do mówienia, ale tym razem ubiegła go pani Aniela.

– Przyjechały – szepnęła i natychmiast rzuciła się do okna.

Kornel ani drgnął.

 

 

 

 

 

 

OKRUCHY

 

 

 

Kiedy porusza się melodia znaków, poruszają się

wraz z nią spółgłoski i samogłoski.

 

Umberto Eco, Wahadło Foucaulta

 

 

PIERWSZY OKRUCH

 

Pożegnanie Mistrza Pożegnań

 

Mojego tatę nazywano Mistrzem Pożegnań.

To jedno z tych określeń, w których nie sposób doszukać się przypadkowości. Każda sylaba jest tutaj na swoim miejscu, każda litera pasuje do pozostałych tak dobrze, jakby od samego początku tworzyła wraz z nimi spójną całość.

Dwa słowa, z których narodził się cały alfabet.

Skała, która skruszyła się, by powstał piasek – nie zaś na odwrót.

Bo Mistrz Pożegnań musiał rozsypać się w proch, by dać początek czemuś wielkiemu. Historii, która – tak jak wszystkie wielkie rzeczy – składa się z okruchów.

Jednym z tych okruchów jestem ja.

 

 

Tak więc wszystko zaczęło się od Mistrza Pożegnań.

Przezwisko nie było ironiczne, chociaż nie odnosiło się też do pożegnań w dosłownym tego słowa znaczeniu. Marian Flis – bo tak właśnie nazywał się mój tata – nigdy nie odnajdywał się wśród ludzi i jeśli tylko mógł, unikał kontaktu z większością z nich. Delikatnie rzecz ujmując, nie był duszą towarzystwa, dlatego gdy musiał się z kimś pożegnać, zazwyczaj spuszczał wzrok, mruczał pod nosem jakieś niezrozumiałe słowa i odchodził z rękoma w kieszeniach, zanim druga osoba zdążyła się odezwać.

Nietrudno zauważyć, że nie było w tym żadnego mistrzostwa.

Pseudonim, na który po latach ciężkiej pracy zasłużył sobie mój tata, odnosił się do zupełnie innego rodzaju pożegnań. Te, które mam na myśli, odbywały się w zupełnym milczeniu. Tata nigdy nie odezwał się w tym czasie choćby słowem – tak samo jak ci, których żegnał.

Za każdym razem był to ktoś inny. Nigdy nie żegnał tej samej osoby dwa razy.

Czasami towarzyszyli mu inni ludzie, którzy obserwowali uważnie jego plecy i ramiona, grę mięśni napinających się pod ogorzałą od słońca skórą. On jednak za każdym razem udawał, że ich nie dostrzega. Tak było łatwiej: tylko on, szpadel i człowiek, który spoczywał w trumnie na dnie przygotowanego wcześniej dołu.

Tata pracował jako grabarz na cmentarzu w Starej Lipie od piętnastu lat i w tym czasie pożegnał już dziesiątki, jeśli nie setki dusz. Zawsze w milczeniu. Zawsze w towarzystwie swojego szpadla – tego samego od początku kariery.

Nic dziwnego, że ludzie w końcu zaczęli doceniać jego wysiłek. To ksiądz proboszcz jako pierwszy użył tego określenia: Mistrz Pożegnań.

– Odkąd rozpoczął tu pracę, nie opuścił ani jednego pogrzebu. Towarzyszył w ostatniej podróży każdemu zmarłemu, którego ciało złożyliśmy na naszym cmentarzu. – Duchowny stał wtedy na ambonie i z jakiegoś powodu dziękował zasłużonym parafianom.

Pamiętam tamten dzień. To był niedzielny poranek. Miałam wtedy nie więcej niż osiem lat.

– Panie Flis – powiedział ksiądz proboszcz, uśmiechając się serdecznie. – Jest pan ogromnym skarbem dla naszej parafii. Jest pan Mistrzem Pożegnań!

Chociaż tata nie dał tego po sobie poznać, pochwała duchownego wiele dla niego znaczyła. Wziął ją sobie do serca tak bardzo, że tamtego dnia obiecał sobie nigdy, ale to nigdy nie opuścić żadnego pogrzebu w Starej Lipie – choćby zmogła go najgorsza gorączka, choćby złamał wszystkie ręce i nogi, a także każdą inną kość, którą dało się złamać. Przyrzekł przed Bogiem i szpadlem, że własnoręcznie zakopie każdego, kto zostanie pochowany na tym cmentarzu, i aż do tamtego dnia udało mu się wytrwać w swoim przyrzeczeniu.

Bo tamtego pamiętnego dnia po raz pierwszy od piętnastu lat to nie Mistrz Pożegnań wziął do ręki stary szpadel i zasypał nieboszczyka ziemią.

Tamtego dnia to Mistrz Pożegnań był tym, którego zasypano.

 

 

DRUGI OKRUCH

 

Córka Mistrza Pożegnań

 

Przyglądałam się, jak nowy grabarz zasypuje trumnę taty ziemią.

Mój wzrok co chwilę zatrzymywał się na zupełnie nieistotnych szczegółach, chłonąc je nieco zbyt łapczywie:

Grudki ziemi, które przykleiły się butów obcego mężczyzny. Brudna medyczna maseczka niedbale nasunięta na jego usta – i tylko usta. Biała, plastikowa reklamówka wciśnięta pod starą cmentarną ławkę. Fałdy sutanny księdza proboszcza łopoczące jak flaga przy gwałtownych podmuchach wiatru. Czerń materiału kontrastująca z naiwną zielenią drobnych listków, seledynową w miękkim blasku kwietniowego słońca.

Świeże pąki na próżno obwieszczały nowe życie w tym ponurym królestwie śmierci.

Detali, które przykuły moją uwagę, było znacznie więcej. Zbierałam te maleńkie okruchy rzeczywistości starannie, jeden po drugim, i skrupulatnie zapisywałam w pamięci.

Czy istniał ku temu jakiś sensowny powód? Wątpię. A jednak nie potrafiłam pozbyć się tego dziwacznego wrażenia, że żegnam nie tylko tatę. Że pod warstwą świeżej ziemi ramię w ramię z Mistrzem Pożegnań pogrzebane zostanie znacznie więcej – a ja powinnam to wszystko zapamiętać.

Mimo to nie płakałam.

Nie potrafiłam.

Czułam, że powinnam jakoś okazać swój smutek, ale żal po stracie taty strawił mnie od środka i nie było już nic, co mogłabym zostawić dla innych, na pokaz. Szukałam łez, ale znalazłam tylko pustkę. Szukałam rozpaczy, ale znalazłam jedynie odrętwienie.

Już nigdy, powtarzałam w myślach jak mantrę. Już nigdy…

I tyle. Koniec. Urwane zdanie, nieistniejące zakończenie.

Bo to był koniec, koniec bez zakończenia. Coś przestało istnieć w trakcie. Opowieść przerwana w pół zdania, która już nigdy nie doczeka się finału.

Już nigdy…

Nigdy nie potrafiłam sobie wyobrazić, czym jest nieskończoność. Niekończącą się linią? Nieskończenie wielką liczbą? Ciągnącymi się bez końca rzędami cyfr?

Dopiero w tamtej chwili dotarło do mnie, czym tak naprawdę jest. Poczułam ją każdą komórką swojego ciała. Znalazłam ją na dnie serca i w najdalszych zakamarkach umysłu.

Już nigdy…

To był wyrok nieskończoności. Jego ciężar spadł na mnie niespodziewanie i przygniótł mnie do ziemi. Czas, który nie miał końca, oplótł moją szyję jak wąż i zaczął powoli pozbawiać mnie powietrza.

Przedtem moje życie sprowadzało się do słów jeszcze nigdy.

Teraz jeszcze zniknęło. Zastąpiło je już.

Już nigdy…

To koniec. Więcej nie zobaczę mojego taty.

Chciałam pobyć z nim sam na sam. Chciałam pożegnać go w samotności, bez tych wszystkich zawodzących, smarkających i szepczących wkoło ludzi. Bez księdza proboszcza, który z upodobaniem udawał, że znał mojego tatę jak nikt inny. Bez sąsiadek, które z braku lepszych tematów będą plotkować o pogrzebie przez najbliższy miesiąc. Bez tego nowego grabarza – obcego człowieka, który miał czelność sapać ciężko nad grobem taty w tej swojej obrzydliwej, brudnej maseczce.

Żałowałam, że wszyscy ci ludzie nie mogą po prostu zniknąć.

 

 

TRZECI OKRUCH

 

Erozja duszy

 

Nigdy nie miałam poczucia, że mój świat – świat małych marzeń, lęków i smutków – wykuto w solidnej bryle kamienia. Odkąd sięgam pamięcią, towarzyszyło mi wrażenie, że rzeczywistość jest jak zlepieniec; pozornie przypomina skałę, w rzeczywistości zaś powstała wskutek konglomeracji tysięcy maleńkich ziaren żwiru. Tysięcy maleńkich trosk i radości, zdarzeń i wspomnień. Tysięcy doświadczeń, które pod geologicznymi pokładami mojej świadomości formowały kruche, sypkie, macierzyste „ja”.

Ten pozornie trwały świat zbyt łatwo się kruszył. Czasami wystarczyło muśnięcie. Czasami – cień oddechu. Czasami potrzebna była tylko obecność. Albo jej brak.

W okamgnieniu kolejne elementy rzeczywistości zmieniały się w okruchy. Czy tak właśnie wygląda erozja duszy? I co stanie się, gdy wszystko, czym kiedyś byliśmy, obróci się w pył?

Nie wiem, kiedy moje życie zaczęło się kruszyć. W pewnym momencie poczułam jednak, że coraz więcej rzeczy rozsypuje się w palcach. Skała niszczeje. Świat odchodzi w zapomnienie – albo to my odchodzimy, zapominając.

Który okruch życia utraciłam jako pierwszy?

 

 

Wszyscy zgodnie twierdzili, że odziedziczyłam swoją niechęć do przebywania w towarzystwie innych właśnie po tacie. Zresztą wcale mi to nie przeszkadzało. Po prostu unikałam ludzi, kiedy tylko nadarzyła się ku temu sposobność, i czerpałam z tego pewien rodzaj satysfakcji.

Przez lata opracowałam sposoby, które mi w tym pomagały. Zawsze nieznacznie spóźniałam się do kościoła, zajmowałam miejsce w tylnej ławce i wychodziłam na ogłoszeniach parafialnych. W towarzystwie rówieśników także czułam się niekomfortowo, dlatego ograniczałam kontakt z nimi do absolutnego minimum.

Gdy we wrześniu zaczęłam naukę w liceum, szybko się przekonałam, że czeka mnie największy koszmar mojego życia. Unikałam szkoły, jak tylko mogłam, i z tygodnia na tydzień pojawiałam się na zajęciach coraz rzadziej.

To, co dla mnie było erozją duszy, licealny statut określał mianem „zaniedbywania obowiązków szkolnych” – ale nauczyciele przymykali na to oko. Może woleli udawać, że nie widzą. A może po prostu nikogo to nie obchodziło. W końcu to normalne, że w pewnych okolicznościach niektóre skały kruszeją. W miejscach takich jak Stara Lipa ludzie już dawno do tego przywykli.

Dwudziestego czwartego października, kiedy w związku z kolejną falą koronawirusa wprowadzono edukację zdalną, przestałam więc chodzić do szkoły.

– Przecież nie mamy komputera – oznajmiłam ojcu, gdy ten w połowie listopada zapytał mnie, co słychać w szkole. – Nie mogę chodzić do szkoły bez komputera.

Zamiast tego wymykałam się z domu każdego ranka, kiedy tata ubierał się do pracy, i na starym składanym rowerze, pokrytym przed laty błękitną farbą, która teraz łuszczyła się jak poparzona skóra, odsłaniając metaliczną tkankę mięśni, mknęłam bocznymi uliczkami Starej Lipy.

Wyjeżdżałam wczesnym rankiem, gdy powietrze wciąż jeszcze pachniało nocą, a nad spękanym asfaltem unosił się postrzępiony półmrok. Ciemność owijała się wokół moich kostek i wkręcała w szprychy roweru, a ja – zawieszona gdzieś pomiędzy nocą i dniem – czułam się niewidzialna, bezcielesna. O tej porze dla mieszkańców Starej Lipy byłam najwyżej nieuchwytną świadomością i mogłam przemknąć przez wieś jak duch.

Niezauważona.

Bezpieczna.

Ale tak naprawdę bezpieczna czułam się dopiero wtedy, gdy zza półprzeźroczystej zasłony cienia wyłaniał się zarys znajomego budynku: krawędzie wyszeptane z szarości, kontury zatarte szumem półmroku i kolory zmiękczone wilgocią. Patrzyłam na podłużny pawilon od zaplecza i dzięki temu czułam się, jakbym obcowała z tajemnicą ukrytą pod płaszczem mgły.

To właśnie na zapleczu znajdowało się wejście do biblioteki.

Nad drzwiami wisiała tabliczka, ale czas i rdza pozbawiły sensu pojedyncze litery, które zachowały się tu i tam pośród płatów odrapanej farby. Przed laty widniał tam napis, który dziś pamiętali tylko nieliczni: Gminna Biblioteka Publiczna „Pod Lipą”.

Niżej, na chropowatej powierzchni drzwi, umieszczono cytat zapisany kursywą:

 

Jabłek wprawdzie nie rodzę, lecz mię pan tak kładzie

Jako szczep najpłodniejszy w hesperyskim sadzie.

 

Znałam te litery lepiej niż ktokolwiek inny. Ich łagodne krzywizny i ekstrawaganckie zawijasy, oliwkowozielone, które rozchodziły się na boki niczym liście w koronie lipy. Na lipę – taki tytuł nosiła fraszka Kochanowskiego, z której pochodził fragment. To ja wpadłam na pomysł, żeby umieścić napis na drzwiach, gdy sołtys kazał wyciąć rosnące nieopodal drzewo, któremu biblioteka zawdzięczała nazwę.

– Teraz mamy tu swoją lipę – oznajmiłam, własnoręcznie umieściwszy cytat na drzwiach zaledwie kilka miesięcy temu. Był upalny sierpień, zielona farba schła na słońcu w mgnieniu oka.

Bibliotekarka, Stara Margaret, była wzruszona. Objęła mnie wtedy z wdzięcznością.

To był ostatni raz przed pogrzebem taty, kiedy ktoś przytulił mnie w ten sposób.

Ostatni raz, kiedy ktoś w ogóle mnie przytulił.

 

 

Czasami wodziłam palcem po zielonych literach, wspominając tamto ciepło bijące od drugiego człowieka. Tamtą bliskość, miękkość skóry emanującej czułością i niedostrzegalnym blaskiem.

Drewno było zimne i szorstkie, drzazgi wbijały mi się w opuszki.

To było pocieszające – świadomość, że te drzwi odczuwają brak ciepła i bliskości znacznie dotkliwiej niż ja. W obliczu ich samotności nie śmiałam użalać się na swoją.

 

 

CZWARTY OKRUCH

 

Pośród drobin kurzu

 

Są miejsca, w których czas płynie inaczej; traci właściwości linearne i przybiera rozmaite formy. Zaczyna przypominać przedmioty – leniwą deltę rzeki, postrzępione chmury albo splątany kawałek sznurka.

Tu, gdzie jestem, istnieję poza czasem. Nie potrafię nazwać kształtu, jaki przyjmują sekundy.

Tam, w bibliotece, również sądziłam, że upływ czasu mnie nie dotyczy. Pamiętam jednak, jaki kształt miały sekundy tamtego dnia.

Były drobinami kurzu, które unosiły się w powietrzu. Wirowały w miękkim świetle lamp jak brokat – złociste okruchy wieczności, które jeden po drugim zaścielały starannie zamiecioną podłogę. Niektóre z nich opadały na moją twarz i ramiona, osadzały się we włosach. Wtedy zdawało mi się, że nieskończoność znajduje się na wyciągnięcie ręki i że ma kolor tych drobin, tego światła, tych lamp. Że jest złocista, ciepła i przytulna, jak trwający bez końca zimowy wieczór z książką.

Skąd mogłam wiedzieć, że się mylę?

 

 

Zapach, który przywitał mnie w progu, miał w sobie coś magicznie dostojnego. Niósł ze sobą mgliste pojęcie o olbrzymich połaciach czasu, których nie potrafiłam sobie wyobrazić: dekadach, stuleciach, mileniach. Przeszłość zostawiła po sobie słowa, które znajdowały się tuż obok mnie.

Słowa otulone miękkimi zwojami czasu.

Czas dodaje słowom powagi i sprawia, że odzywają się w nich echa. Choć w rzeczywistości Gminna Biblioteka Publiczna nie była nawet pokojem, ale maleńką kanciapą na tyłach świetlicy wiejskiej, gdzie butwiejąca podłoga uginała się pod ciężarem regałów, w kątach zaś piętrzyły się książki, które nie zmieściły się na półkach, to w moich oczach to skromne pomieszczenie było dostojne jak sala tronowa. Echa przeszłości sprawiały, że biblioteka przywodziła na myśl olbrzymią katedrę.

Kiedy tamtego dnia weszłam do środka, pomyślałam, że znajduję się w świątyni czasu. Odwiesiłam kurtkę na wieszak, lekko przekrzywiony, jakby zastygły w pokłonie, i pozdrowiłam uśmiechem bibliotekarkę.

Rzadko wymieniałyśmy ze sobą coś więcej niż uśmiech. Słowa padały tylko wtedy, gdy miałyśmy sobie coś do powiedzenia, a nawet wówczas używałyśmy ich z największą ostrożnością, starannie dobierając znaczenia. Stara Margaret – tak mówiła o sobie bibliotekarka i tak zwracali się do niej ludzie – była oprócz taty jedyną bliską mi osobą. Nasze wspólne milczenie, kojące i pełne zrozumienia, stanowiło największy przejaw tej bliskości.

Ale tamtego dnia kobieta nachyliła się nieznacznie w moją stronę, odchrząknęła i odezwała się cichym, szeleszczącym jak papier głosem:

– Twój ojciec powiedział, że nie chodzisz do szkoły, bo nie masz komputera.

To jedno zdanie sprawiło, że cisza pękła z głośnym brzękiem. Tysiące kryształowych okruchów rozsypało się po podłodze.

Odniosłam wrażenie, że świętość tego miejsca została w jakiś sposób sprofanowana.

– Tak – szepnęłam po chwili, a kurz i książki natychmiast stłumiły dźwięk moich słów, jakby nie życzyły sobie, żeby przeszkadzać im w majestatycznym trwaniu.

Kobieta chyba także to zauważyła, bo pokiwała tylko głową. Dopiero po chwili odważyła się ponownie przerwać ciszę.

– Stara Margaret ma coś dla ciebie. – Zawsze mówiła o sobie w ten sposób, w trzeciej osobie. – Chodź, pokażę ci.

Bibliotekarka wstała od biurka, będącego jednocześnie szafką i półką na książki. Spojrzałam na kobietę z zainteresowaniem.

Drobna, zgarbiona postać Margaret miała w sobie coś z dziecka. W luźnej bluzce i obszernej spódnicy sprawiała wrażenie jeszcze chudszej niż w rzeczywistości, a łagodna twarz w kształcie serca i duże, ufne oczy upodobniały ją do dziewczynki. Miała krótkie kręcone włosy w kolorze pożółkłych kartek; ta fryzura czasami ją odmładzała, czasami postarzała. Nigdy nie wiedziałam, ile właściwie ma lat. Przyjmowałam za oczywiste, że pracując tu jako bibliotekarka, Stara Margaret – tak jak i jej księgozbiór – była odporna na działanie czasu.

Ruszyłam w ślad za kobietą, która zatrzymała się na przeciwległym końcu maleńkiego pomieszczenia. Tam, za wąskim regałem, znajdowała się niewielka wnęka. Kiedyś stały w niej kartonowe pudła wypełnione książkami – teraz jednak pudła zniknęły. Zamiast tego ujrzałam maleńki stolik, przy którym ledwo mieścił się trójnogi taboret.

Na tym właśnie stoliku stał najstarszy komputer, jaki w życiu widziałam.

Spojrzałam na Margaret i pokręciłam głową.

– Nie mogę… – Słowa zastygły mi w gardle i osiadły na podniebieniu jak warstwa kurzu. – Nie mogę tego przyjąć. To…

– To prezent od proboszcza – weszła mi w słowo kobieta. Kąciki jej ust uniosły się do góry w ledwo dostrzegalnym uśmiechu. – Teraz możesz wrócić do szkoły.

A potem odwróciła się na pięcie i znów zajęła swoimi obowiązkami. W milczeniu – tak jak to miała w zwyczaju.

Ja, z braku innego wyjścia, usiadłam przy stoliku i włączyłam komputer. Maszyna wydała z siebie głębokie westchnienie, w którym oprócz zmęczenia pobrzmiewało coś na kształt rezygnacji, i z szumem procesora zaczęła budzić się do życia.

Książki patrzyły na to z nieskrywaną dezaprobatą, milcząco dumne.

 

 

Problem polegał na tym, że gdy przebywało się w bibliotece, po prostu nie dało się skupić na lekcjach. Z