Opowieść o psach z widmem wojen w tle - Piotr Kotlarz - ebook

Opowieść o psach z widmem wojen w tle ebook

Piotr Kotlarz

0,0

Opis

Powieść ukazuje realną rzeczywistość, realne wydarzenia dużego, choć prowincjonalnego, portowego miasta z początku XXI wieku. Prowincjonalnego zwłaszcza z perspektywy Świata. Z drugiej strony to i on (Świat) wpływa na życie ludzi i zwierząt w tym mieście. Dziś wszystko się łączy, wpływa na siebie. Na nasz nastrój, nasze myśli, mają wpływ czasami bardzo odległe wydarzenia. Opisywane w powieści, prawdopodobnie odnoszą się do takich, które zaistniały naprawdę, ale ukazywane są tylko z perspektywy narratora i kilku bohaterów książki. Każdy odbiera przecież otaczającą go rzeczywistość odmiennie.
Bohaterami powieści są ludzie, ale też i wspomniane w tytule psy. Gwałtowne przyśpieszenie cywilizacji wymusiło konieczność poszukiwania między nimi (ludźmi i zwierzętami) nowych, odmiennych od wcześniejszych, relacji. Co kieruje naszym postępowaniem, dlaczego wciąż zmagamy się z kolejnymi wyzwaniami? Z jakiego powodu toczymy wojny, a nawet tylko zwykłe walki?
Akcja powieści osnuta jest wokół życia psów oraz zmagań jej głównego bohatera, który próbuje realizować swój artystyczny projekt w realiach organizującego się, po części według nowych zasad, społeczeństwa. W związku z tym na kartach powieści spotkamy głównie środowisko artystyczne… Obraz nie jest nadmiernie optymistyczny. Tak jednak postrzegał ówczesną rzeczywistość autor.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 265

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Piotr Kotlarz

Opowieść o psach z widmem wojen w tle

Gdańsk 2021

© Piotr Kotlarz

Wydawca wersji elektronicznej: Fundacja Kultury Wobec

Gdańsk 2021

Wydanie I

Projekt okładki: Czesław Kabala

ISBN 978-83-919845-5-0

Opisywane w tej książce wydarzenia są dalekie od faktów, jakie wydarzyły się naprawdę. Nasza pamięć jest wybiórcza, zaś ocena wydarzeń – a w nich zwłaszcza zachowań ludzkich – zawsze subiektywna.

Opowieść o psachz widmem wojenw tle

Jedenastego września 2001 roku terroryści zaatakowali Word Trade Center. To tragiczne wydarzenie ponoć zmieniło losy świata. Czy wpłynęło również na mój los, czy ma wpływ na życie zwierząt, które spotkałem na swej drodze? Nie wiem. Pisząc tę powieść, mimo że jej bohaterami są psy i mieszkańcy prowincjonalnego miasta, postanowiłem jednak czasami wspomnieć o wydarzeniach w świecie.

Może rzeczywiście wszystko się z sobą wiąże. W każdym razie zawsze można przy odrobinie wyobraźni taki związek wykazać. Przypominam też sobie anegdotę o Chińczyku, który pouczał swego rozmówcę, że ten nie może nic wiedzieć o tym, co czują ryby? To takie oczywiste, a jednak często uważamy, że potrafimy poznać odczucia zwierząt, lub innych ludzi. Anegdota ta powinna uświadomić mi, że przecież bardzo niewiele wiem o psach. Trudno, pomimo wszystko spróbuję, co nieco powiedzieć i o nich.

Psy zapewne niewiele wiedzą o dotyczących głównie ludzi wydarzeniach politycznych. Nie wiedzą też o zmianach klimatycznych. Ich świat jest znacznie prostszy. Żyją kierując się zapewne tylko instynktem przetrwania i tylko od czasu do czasu, pewnie też nie wiedząc dlaczego pozwalają, by zapanował nad nimi instynkt zachowania gatunku? Zresztą, jeśli nawet wiedzą coś więcej o otaczającym je świecie, to zapewne i tak nie określą swych zachowań w sposób ludzki, nie łączą z sobą odległych spraw, nie myślą kategoriami przyczyn i skutków, jestem też prawie pewien, że nie modlą się i nie odwołują do jakiegoś boga lub losu, by im pomógł. Po prostu od czasu do czasu są głodne, czasami się boją, czasami spokojnie śpią. Nie wiem czy mają świadomość upływającego życia, czy tylko wreszcie dociera do nich fakt, że są coraz słabsze, że coraz trudniej im się poruszać. Nie potrafię też poznać świata ich uczuć. Niewiele wiem o psach, a jednak spróbuję opisać kilka lat z życia kilku z nich.

Niewiele też wiem o ludziach, a podejmuję się opisania życia ludzi. Przecież jesteśmy tak różni. Podobno nawet to, czy jesteśmy szczęśliwi lub nie, może być uwarunkowane genetycznie.

Z trudem poruszam się w gęstwinie docierających do mnie informacji ze świata, z trudem je selekcjonuję, porządkuję, weryfikuję. Właściwie sam nie wiem, po co to robię? Przypuszczam, że poznane fakty mają wpływ na moje życie, na życie mych bliskich, na życie nas wszystkich, na życie zwierząt, na… Może i tak. Ale czy ja mogę je zmienić? Czy moje życie to tylko trwanie, egzystencja – jak chcieliby niektórzy myśliciele z połowy XX wieku? Zostawmy te rozważania, przecież i tak nie można na nie odpowiedzieć w kilku zdaniach. Może pewną formą odpowiedzi będzie ta opowieść. Opowieść o psach, o mnie i o kilku innych ludziach, opowieść z widmem wojny, a nawet kilku wojen, i zwykłych ludzkich zmagań w tle.

A jednak muszę tu o tym wspomnieć. W „Gazecie Wyborczej 21 stycznia 2003 przeczytałem:

Szuka, oszuka Irak podpisał umowę z szefem inspektorów. Sami będziemy szukali głowic do przenoszenia broni chemicznej i zachęcimy naukowców do rozmów z inspektorami – obiecują podwładni Saddama. Irak musi zaprzestać gry w kotka i myszkę – komentuje umowę szef brytyjskiego MSZ.

Kilka dni później trafiłem na artykuł o stanowisku Rosji, na której decyzję może mieć wpływ zadłużenie Iraku. Rosja może podobno odzyskać swój dług, około 7-8 miliardów dolarów, tylko popierając interwencję USA. Ropa, pieniądze – iluż ludzi będzie musiało zginąć dla tych „wartości”? Kolejne informacje: Antyiracka koalicja coraz silniejsza. Rosja może dołączyć do zwolenników twardej linii wobec Sadama Husajna. A dziś brytyjski premier będzie namawiał prezydenta Francji do przyjęcia ostrzejszej postawy wobec Iraku. Wreszcie: Druga rezolucja a potem wojna. Kilka dni później dowiaduję się, że: Saddam łże. Powell twierdzi w ONZ: Irak nie zamierza się rozbrajać, a my nie możemy sobie pozwolić na jeszcze kilka miesięcy takiej zabawy w chowanego. To informacja z szóstego lutego 2003 roku. Zbliżała się kolejna wojna.

I jeszcze jedno. Pisząc tę powieść muszę poruszać się w kilku czasach. Zacząłem ją ponad dwanaście lat temu, ale piszę ją teraz i skończę zapewne w ciągu najbliższych trzech, może pięciu miesięcy. Może zresztą nie, może będzie powstawać jeszcze dłużej, może w ogóle jej nie ukończę. My, ludzie, niektórzy z nas, tworzymy plany… Właśnie, plany. Czy uda nam się je zrealizować? Wiele zależy od nas, ale przecież nie wszystko.

Chcę opisać dziejące się w jakimś portowym mieście wydarzenia lat minionych. To wówczas przecież doszło do zdarzeń, których skutki dotykały mnie wtedy i dotykają właśnie dziś. Mnie i nie tylko mnie. Wszystkich. Wydarzenia lat minionych, ale przecież i teraz, gdy pisze tę książkę coś się dzieje. Właśnie wczoraj… Nie, dziś gdy to piszę muszę stwierdzić, że było to już kilka lat temu… Czy to zresztą ważne kiedy? Dostałem pozew z sądu od pana Romana. Domagał się zapłaty za pracę, której przecież nie wykonał, mało tego, naraził mnie na ogromne straty finansowe. Ot, ludzie.

To dziwna historia. Zatrudniłem go, by pomógł mi zebrać zespół tancerzy i ułożyć później wraz z nimi choreografię do spektaklu teatru tańca według mojego libretta i scenariusza. Poświęciliśmy kilka godzin na ustalenie warunków pracy, półtorej godziny na wspólne wysłuchanie muzyki i omówienie mojego scenariusza. Po podpisaniu umowy opóźniał podjęcie pracy, wreszcie wziął udział w przygotowanym przeze mnie castingu tancerzy i zerwał współpracę z powodu nie otrzymania zapłaty, a właściwie pierwszej raty. Odmówił wykonania pracy, gdy przedsięwzięcie było w trakcie realizacji. Przecież, jeśli przerwałbym wówczas pracę nad tym projektem, to i tak musiałbym zapłacić, zgodnie z umową, jemu i drugiej choreografce, z którą zgodził się współpracować, należne im honoraria, i tak musiałbym ponieść inne koszta. Nie miałem wówczas pieniędzy gdyż Miasto (władze miasta) zwlekało z podpisaniem umowy. Łudzono mnie, a czas mijał. Podjąłem ryzyko mimo wszystko. Przecież gwarantowałem wypłatę własnym majątkiem. Spisałem z nim umowę. Od początku się z niej nie wywiązywał. Nie przekazał mi listy tancerzy, nie mógł również, to oczywiste (z powodu braku tancerzy) układać choreografii. Musiałem kontynuować przedsięwzięcie. Dziś pan Roman pisze, że wywiązał się z umowy, a przecież nie zorganizował zespołu. Nigdy nie otrzymałem od niego listy tancerzy. Nie przygotował żadnej choreografii. Nie mógł tego zrobić, gdyż zobowiązał się w umowie, czynić to wspólnie z drugą choreografką. Moim zdaniem zwykła próba wyłudzenia. Cóż, może źle sporządziłem umowę, może przegram w sądzie? Pozew otrzymałem, ale przecież wszystko zaczęło się znacznie wcześniej.

Stefan, mój brat, dziś realizuje kilka kontraktów w stoczni, ma potężną firmę. Piętnaście, może siedemnaście lat temu – pamięć ludzka jest zawodna – wrócił do Polski z wieloletniej emigracji, jako przedstawiciel wielkiego niemieckiego koncernu. Mieli budować dla naszej Marynarki Wojennej kanonierki. Wydano już setki milionów, a kanonierek jak nie było, tak nie ma. Pierwszą po wielu perypetiach zwodowano wreszcie w 2015 roku. Zwodowano, nie znaczy jednak, że ukończono. Prace wewnątrz tego okrętu wciąż trwają. Stefan już dawno nie uczestniczy w tym projekcie, po drodze realizował kilka innych. Tak, tu właśnie pojawia się po raz kolejny problem wojen. Kanonierki to przecież narzędzia wojny.

Tak wiele wątków, a wszystkie trzeba jakoś powiązać, nadać opowieści płynność, zachować dramaturgię. Czy temu podołam? Spróbuję. Wróćmy do przeszłości, do czasu, gdy zaczyna się ta opowieść.

Psy lubiłem i miałem od dziecka. Zawsze był to jednak tylko jeden pies, tymczasem kilka lat temu pojawiło się ich w moim życiu znacznie więcej. Pięknego wilczura, Sułtana przywiozłem do nowego, kupionego zaraz po ślubie, domu, ze wsi gdzie przez poprzedni rok pracowałem w szkole. Już w nowym domu, szukając kontaktu z nowymi sąsiadami zgodziłem się na to, by Sułtan został ojcem szczeniąt wilczycy będącej własnością jednego z nich, i w ten sposób zyskałem kolejnego psa. Trzeci, maleńki kundelek uciekł od innego sąsiada do bawiących u nas na wakacjach dzieci i za żadne skarby nie chciał wracać do poprzedniego pana. Po wakacjach podarowałem sąsiadowi butelkę wina i w ten oto prosty sposób stałem się właścicielem trzech psów. Minęło szesnaście lat. Wiele się wydarzyło w tym czasie w moim życiu i w świecie, lecz nie miało to większego wpływu na życie moich psów, nie będę więc rozpisywać się na ten temat w tej opowieści. Przed czternastu laty, któregoś dnia odszedł Sułtan. Przez ostatnie lata swego życia walczył o dominację ze swym coraz silniejszym synem tak, że jego śmierć przyjąłem z pewną ulgą. Miał jakieś czternaście, może piętnaście lat, gdy odszedł. Dożył sędziwej, jak na wilczura, starości. Ulga moja była tym większa, że sytuacja materialna mojej rodziny zamiast z upływem czasu poprawiać się stawała się coraz trudniejsza. Zlikwidowałem jedną firmę (chińskie towary, początkowo znacznie gorsze od polskich, ale o wiele tańsze, później również coraz lepsze, wyparły – tak jak i produkty wielu innych polskich rzemieślników – i moje plecaki z rynku), zlikwidowałem później drugą – renowację mebli, (rosnące koszty pracy ograniczały i czyniły coraz mniej opłacalny rynek usług), rosły też koszty utrzymania domu. Zresztą czy muszę to wszystko opisywać? Każdy zna to z własnego życia. Każdy, poza nieliczną grupą kombinatorów… Zresztą nie, nieprawda, niektórzy przedsiębiorcy radzą sobie całkiem nieźle dzięki swej pomysłowości i uczciwej pracy. Po prostu nie trafiłem na branżę, skończyły się też czasy amatorszczyzny. Trzeba poświęcić swej pracy cały czas. Nie można być jednocześnie przedsiębiorcą i pisarzem, intelektualistą. Z różnych przyczyn znalazłem się w sytuacji, w jakiej jestem. Nieważne, chcę przecież opowiadać o psach. Moją opowieść rozpocznę od kolejnego, który nagle pojawił się w naszym życiu. Naszym, bo przecież jestem (byłem wówczas) żonaty, a piszę tak jakbym to tylko ja decydował o naszych psach. W naszym domu nie tylko o psach decydujemy (decydowaliśmy) wspólnie. Zresztą czy decydujemy, czy też życie stawia nas przed sytuacjami, w których trudno o inne decyzje?

Wróćmy do wspomnianego psa. Można tylko domniemywać, skąd wziął się w tym miejscu? Któregoś dnia pojawił się tu i odtąd był. Leżał przed jednym lub drugim sklepem i czekał. Tylko czasami podchodził do dziewcząt lub kobiet i szturchając je nosem przypominał o swoim istnieniu. Mężczyzn raczej unikał, by nie powiedzieć, że się ich bał. Podobno ktoś przywiózł go tu samochodem, pozostawił i odjechał, podobno… Zresztą czy to ważne, czy koniecznie musimy wiedzieć, co było przedtem? Czy zostawił go tu jakiś, tak zwany miłośnik zwierząt, widząc, że pies, którego hodował w celach łowieckich, boi się huku, więc bez skrupułów go wyrzucił? A może to matka przeraziła się, że zabawka, którą sprawiła swemu małemu dziecku zbyt urosła i kazała mężowi się jej pozbyć. Może wreszcie dziecko miało dość swej zabawki. Dlaczego w końcu jestem aż tak niesprawiedliwy dla ludzi, może ten pies się tylko zgubił przysparzając wiele trosk i zachodu swym poprzednim opiekunom. Co rano, czasami też wieczorem, był przed jednym lub drugim sklepem. To fakt. Co jednak robił później?

Zostawmy to. Pies to pies. Był tu i basta. Wychodząc do pracy, w drodze do autobusu, mijając sklepy, często go spotykaliśmy. Ja, lub żona, kupowaliśmy dla niego kawałek karmy lub, jeśli jej nie było najtańszą wędlinę, parówkę lub kawałek „zwyczajnej”. Brał, odchodził na bok, by zjeść otrzymany kęs w samotności i tak mijały kolejne dni.

Było ciepłe lato, mieliśmy dwa własne psy i dwa koty, nie stać nas było na kolejne zwierzę.

– Jest piękny – mówiła moja żona, Wanda.

Rzeczywiście był ładny. Podobny do pinczera, średniej wielkości, brązowy. Dość duża głowa, duże, mądre, brązowe oczy i ogromne uszy. Ten pies nie da się udomowić – twierdziły ekspedientki z pobliskich sklepów i rezydujący całymi dniami przed nimi amatorzy piwa. Nie próbowaliśmy tego robić, lecz dokarmianie bezpańskiego psa stało się naszym nawykiem. W dnie, gdy nie zastawaliśmy go przed żadnym ze sklepów odczuwaliśmy pewien niepokój. Czy coś się stało? A może jednak ktoś go wziął?

Któregoś dnia spostrzegliśmy, że pies rezyduje nie tylko przed sklepem, ale czasami śpi pod płotem sąsiada w głębi ulicy. Obok niego stał garnek. Widząc mnie lub żonę podbiegał jednak do nas i szturchając nosem domagał się swojej porcji. Tak, to chyba wówczas Wanda po raz pierwszy nazwała go imieniem Haracz.

Czasami, widocznie już nażarty (karmili go i inni mieszkańcy osiedla, a i ekspedientki lub właściciele sklepów też zaakceptowali tego rezydenta) leżał pod płotem i pozwalał nam spokojnie pójść do autobusu.

Dziwna jest jednak natura człowieka. Mając dwa psy nie mogliśmy sobie pozwolić na kolejnego, a jednak nauczyliśmy go reagować na gwizdanie i gdy okazywał nam lekceważenie, przywoływaliśmy go do siebie zmuszając, co brzmi jak paradoks, do przyjęcia kolejnego haraczu. Czasami czuliśmy się śmiesznie i peszyli nas stojący pod sklepem mężczyźni. Prawie pięćdziesięcioletni, wydawałoby się poważni, ludzie gwiżdżą na bezpańskiego psa.

Czy pies myśli? Co myślał pozostawiony pod sklepem Haracz? Czy potrafi tęsknić? Czy tęsknił za domem, który tak nagle utracił? Czy w tym domu rzeczywiście były jakieś dzieci? Może dziewczynki, skoro wciąż głównie ich szukał pośród klientów wchodzących do sklepu? Świat psa i ludzi. Jego walka. Przetrwać wśród innych psów, przetrwać w świecie, w którym dominują ludzie. Bywało, że z trudem wyżebrany kęs musiał utracić na rzecz większego psa. Walczył, lecz z czasem nauczył się, że niekiedy lepiej po prostu uciec. Jutro też będzie dzień, jutro też trzeba będzie coś zjeść.

Nie wszyscy ludzie byli mu życzliwi. Ktoś rzucił kamieniem, inny mężczyzna kopnął go tak boleśnie, że kulał przez kilka dni. Życie psa nie jest wcale tak łatwe, zwłaszcza jego życie. Na szczęście były jeszcze noce. Jego noce. Puste ulice, niektóre domostwa nie były otoczone płotami, a i przez niejeden płot można było po prostu przeskoczyć. To jego sprawy. Ludziom nic do tego. To tylko przygodni znajomi. Wprawdzie mają dostęp do karmy, mógł pozwolić niektórym z nich na to by go pogłaskali, ale to wszystko. No niezupełnie, kilku dziewczynkom pozwolił głaskać się dłużej, czasami odprowadzał je do szkoły lub na przystanek autobusu. Czekał aż do niego wsiądą i wracał pod sklep lub pod ulubiony płot, przed którym jakaś kobieta wystawiała garnek pełen żarcia, którego zresztą zazwyczaj było pod dostatkiem. Najlepsze kęsy dostawał pod sklepem, a sklepów było wówczas na osiedlu aż siedem. Warto też było poczekać pod szkołą. Młodzi ludzie często rzucili jakąś kanapkę. Czasami tylko jakiś chłopak rzucił kamieniem lub sięgnął po kij. Nie, szkoła nie była najlepszym miejscem. Jak rozpoznać, kto dobry a kto zły? Od kogo otrzymam coś do zjedzenia i odrobinę czułości, z kto rzuci kamieniem lub uderzy kijem? –  – myślał. Ludzi jest tak dużo. Jak zapamiętać wszystkie ich zapachy? Nie zawsze jednak było tak świetnie. Bywały i takie dnie, że drzwi sklepów były zamknięte. Wszystkich. Albo petardy. Te pojawiały się głównie zimą. Nie dość, że zimno to jeszcze te potworne huki.

Minęło lato, jesień. Przyszła zima. Pies w ciągu dnia wciąż leżał pod płotem lub którymś ze sklepów, nikt nie wiedział gdzie spędzał noce. Jedyną zmianą w naszych stosunkach było to, że czasami zamiast kupować mu coś w sklepie wystawiałem garnek z żarciem przed naszym domem i zmuszałem go, by zjadał karmę w tym właśnie miejscu.

Tego dnia padał śnieg z deszczem. Był ziąb. Widząc go skulonego z zimna pod sklepem postanowiłem, że zmuszę go do wejścia do domu. Wystawiłem garnek przed płotem, następnie przeniosłem za furtkę. Gdy wszedł do środka, zamknąłem ją. Był więźniem. Biegał wzdłuż płotu szukając wyjścia. Wreszcie skulił się w rogu. Wziąłem go na ręce, był bardzo ciężki, ale jakoś wniosłem go do garażu. Dałem garnek z ciepłym żarciem, wodę, przyniosłem materac. Pozwolił się głaskać. Miał ciepły nos. Był chory. Zostawiłem go w garażu na noc.

Następnego dnia po posiłku wypuściłem go na podwórko. Znów zaczął biegać wzdłuż płotu, próbował przeskoczyć. Miałem własne psy, nie stać nas było na kolejny kłopot, otworzyłem furtkę. Uciekł. Może szkoda, pomyślałem. Jak jednak przyjąć na stałe do domu kolejnego psa, gdy nasz wilczur był tak niezwykle zaborczy? Pamiętaliśmy z żoną jego walkę ze swym ojcem o dominację w domu. Ileż to razy musiałem je rozdzielać, gdy Szaman wczepiony w gardło ojca starał się go zadusić. Nie, nie mogliśmy sobie pozwolić na jeszcze jednego psa.

***

Wspomniałem, że kiedyś prowadziłem jakieś interesy. Powinienem też wspomnieć, że kiedyś pracowałem również jako nauczyciel, jestem też pisarzem. To moja trzecia powieść. Piszę też inne książki, dramaty, scenariusze… Ta powieść jest utworem o charakterze autobiograficznym. Swą biografię tematem książek czynili Jean Jacques Rousseau, Bertrand Russell. Autobiografiami w pewnym sensie są też pierwsze książki Tołstoja, Musila, Joyce'a. Dziś autobiografia to już utrwalony w historii literatury gatunek. Wystarczy wspomnieć o Wiliamie Whartonie. Nie pójdę jednak do końca jego śladem. Nie uczynię ze swego życia materiału na kolejne powieści, choć wiem, że nawet uciekając w świat zupełnej fikcji i tak będę wyrażać siebie. Bohater tej powieści to w dużej mierze ja, w znacznie większej niż w poprzednich, ale jednak i tu nie potrafię w pełni ujawnić wszystkiego. Wiele spraw przemilczam, czasami zaś dodaję swemu bohaterowi cechy, których nie posiadam, bywa też, że każę mu uczestniczyć w wydarzeniach, z którymi nie miałem nic wspólnego. Przecież to powieść. Książka. Jej bohater ma prawo żyć odmiennym życiem. Sięgam tu po ten gatunek literacki, ale jednak z oporami. Musiałem się przełamać. To trudna decyzja. Po raz pierwszy postanowiłem, że głównym bohaterem mojej książki będę właśnie ja. Zmienię tu tylko swoje imię. Bohater będzie miał na imię Paweł. Nie ma to zresztą najmniejszego znaczenia, kto jest bohaterem książki. Znam wielu ludzi, których życie jest nieustanną konfabulacją. Danek przedstawia się jako architekt. Mówi, że ukończył Politechnikę, że studiował w Berlinie, robił scenografię do przedstawień w Amsterdamie i Wiedniu. Jest stałym bywalcem wielu knajp w naszym mieście. Wciąż opowiada o swych sukcesach i pewnie w nie wierzy. Wierzą mu też inni, którzy znają go od lat. Wierzą mu, mimo tego, że wiedzą, że nie ma w tym ani grama prawdy. Inny mój znajomek, Piskocki twierdzi, że osobiście znał Beatlesów. Opowiadał o przeprowadzanych z nimi wywiadach. Dziś rozdaje ulotki przed jedną z restauracji, czasami też odwiedza „Liverpool”, tak z Gregiem nazywamy szpital dla psychicznie chorych w naszym mieście. Piskocki zapowiadał się wspaniale. Studiował historię, wiele czytał. Ma świetną pamięć, bardzo wiele wie o historii i zabytkach naszego miasta, w ogóle wiele wie. On i Danek to niebanalni ludzie. Dość dobrze znają angielski (co umożliwiło Piskockiemu nawet na wysunięcie swej genealogii od angielskiego lorda), są wspaniałymi rozmówcami. Śmieszy ich moja praca.

Greg też żyje na pograniczu konfabulacji. Mimo, że już dawno skończył pięćdziesiąt lat wciąż ma problemy ze swoją tożsamością. Kim jest? Krytykiem sztuki, krajoznawcą, malarzem amatorem – malującym z pamięci Tatry? Jest wielki, tak zapewne myśli o sobie krytycznie oceniając innych, współczesnych. Gdzie im choćby do Prusa. Bolesława Prusa. Greg jest wielki. Widzi to każdy, obserwując jak na bocianich nogach zmierza przez salę „Stowarzyszenia”, dolewając wernisażowym gościom wino. Jest wielki i zapewne dlatego pozwala sobie na to, by od lat dzień dzień wypijać kolejne butelki piwa. Zawsze znajdzie się ktoś, kto postawi. Kolejny partner, któremu będzie można wygłosić jakiś wykład, przed którym będzie można popisać się znajomością „rzeczy”. Wiedzą na temat tego, kto walczył w meczu Legii z Górnikiem kilka lub kilkadziesiąt lat temu? Kiedy, dokładnie co do dnia, urodził się jakiś znany malarz? Jaki aktor grał w omawianym właśnie filmie? Mało tego można nawet zacytować jego rolę. Greg zna się na wszystkim, wie wszystko… jest niezastąpiony. Nie wiem, dlaczego ale to właśnie mnie wybrał sobie Greg na swego przeciwnika. To właśnie ze mną postanowił rywalizować. W jedyny znany sobie sposób. Wydając opinie. Zdaniem Grega coś nie tak jest z moją głową. Może rzeczywiście. Kiedyś pomogłem mu finansując napisanie przewodnika po naszym mieście. Może coś w tym jest: ludzie nie wybaczą ci nigdy tego, że im pomogłeś… Nie, muszę zostawić ten wątek. Zbyt wiele złego… Bardzo się zawiodłem na tej znajomości. Po raz kolejny postanowiłem ominąć intuicję, by wbrew niej zaufać innemu i po raz kolejny naraziłem się na ciosy.

Kilka dni temu w jednaj z knajp spotkałem Danka. Siedział z nieznanym mi – jak sądziłem – wcześniej kolegą. Byli już nieźle wstawieni. Kolega Danka – nazwijmy go Adamem – stwierdził, że poznaliśmy się już wcześniej przez Pedla, reżysera, który jest naszym wspólnym kolegą. Danek z Adamem palili skręty. Nie, nie marychę, zwykłe skręty. Przed nimi leżało pudełko bibułek, tytoń i maszynka do wypełniania. Dziesięć lat temu było to możliwe, dziś obowiązuje zakaz palenia w miejscach publicznych. Adam, przykryty kocem, twierdził jednak, że skoro od wczoraj przepił już w tym lokalu dwieście złotych to może olać taki zakaz.

– Paweł, Danku pogódźcie się. Podajcie sobie rękę –  nalegał Adam.

– Niemożliwe – odpowiedział Danek.

– A co z Pedlem? – zmienił temat Adam.

– W porządku. Chętnie bym z nim współpracował, ale on nie odbiera telefonów. Cenię go… jego wyobraźnię, sposób myślenia obrazem…

– Zadzwoń do niego. Powinniście porozmawiać – przerwał mi Adam.

Spojrzałem na zegarek. Było już po osiemnastej. Od kilku latmiałem jeszcze jeden obowiązek. Przejąłem opiekę nad dwoma psami mojej córki. Trzymałem je na podmiejskiej działce, którą dzierżawiłem w tym celu w Rodzinnych Ogródkach Działkowych.

– Muszę lecieć – stwierdziłem.

– Cześć, bywaj – powiedział Danek.

Chyba, mimo wszystko, go lubię. Znamy się ponad trzydzieści lat. Kiedyś zleciłem mu zaprojektowanie – jego pierwszego – plakatu. Później zaprojektował kolejne. Ma niebywałą zdolność ujęcia obrazem myśli. Lubię go, nie mam prawa do tego, by oceniać czyjeś życie. Nie oceniajmy, byśmy nie byli oceniani. Niby prawda, a jednak nieustannie oceniamy innych… Wszyscy.

Wróćmy jednak do moich psów. Do przerwanej narracji. Dygresje, które zamieściłem powyżej wiązały się ze spotkaniem, które miało miejsce wczoraj. Osiem lat po tym jak Haracz zamieszkał na stałe w naszym domu.

Haracz po prawie dwóch latach dokarmiania pod sklepem, w końcu zamieszkał u nas. Szaman chorował. Nerki odmawiały mu posłuszeństwa. Starość. Wilczury żyją najczęściej około dwanastu lat. Szaman miał już jedenaście. Staraliśmy się oddzielać psy od siebie. Szaman z Pikusiem rezydowali na górze, Haracza trzymaliśmy na dole. Odrębnie wypuszczaliśmy je na zewnątrz, odrębnie też zabieraliśmy na spacery na pobliskie pola, na wzgórza lub nad rzekę. Przypominam sobie moje powroty z Haraczem przez osiedle. Brzydkie, budowane jeszcze w latach siedemdziesiątych, niektóre nawet sześćdziesiątych parterowe, lub piętrowe, najczęściej kwadratowe domy na czterystu, lub sześciusetmetrowych działkach. Zza płotów szczekały psy, a on szedł dumnie, tylko od czasu do czasu oglądając się, czy pan idzie tą samą drogą. Gdy zorientował się, że skręcam w inną uliczkę zawracał, doganiał mnie i znów mnie wyprzedzał. Po kilku miesiącach od przyjęcia Haracza, Szaman odszedł. Po prostu, którejś nocy wszedł do łazienki i zasnął. Zasnął na zawsze.

Haracz zamieszkał w naszym domu, nie został jednak naszym psem. Był i pozostał wolny. Owszem tu miał legowisko, tu miał stale żarcie, nigdy jednak nie pozwolił założyć sobie smyczy. Nauczył się przeskakiwać przez płot, i mimo, że coraz częściej przebywał w obrębie naszego obejścia, to uważał, że jest mieszkańcem całego osiedla. Mimo pełnego brzucha, jak zwykle, choć może nieco rzadziej, bywał pod sklepem. Próby wzięcia go na smycz zawsze kończyły się niepowodzeniem. Pozwalał ją sobie przypiąć, ale zaraz potem kładł się przerażony w dziwnym rozkroku na podłodze i trwał w bezruchu. Później szedł w stronę drugiego pokoju wyraźnie uciekając od nowych właścicieli. Przechodził na taras, gdzie Wanda, moja żona odpinała mu smycz. Widok smyczy w ręku nowych opiekunów wciąż wywoływał w nim przerażenie. I tak dobrze, że po jakimś czasie oswoiliśmy go z obrożą. Haracz miał swój materac w sypialni na dole. Tylko czasami wślizgiwał się na moje łóżko i muszę się przyznać nie bardzo go za to karciłem. Drzwi do garażu zostawiałem otwarte. Chciałem by miał poczucie wolności, by pobyt u nas wynikał z jego wyboru, by nie odczuwał przymusu. Z każdym dniem przedłużał swój pobyt. Po kilku dniach wychodził tylko na kilka godzin, nocą. Dużo spał. Musiał widocznie odreagować wielomiesięczne napięcie, potrzebował spokoju.

To dziwne, ale w mojej pamięci fakt przyjęcia Haracza łączy się z faktem utraty przeze mnie pracy w szkole. Pamiętam, że wydałem wówczas podręcznik uzupełniający dla młodzieży szkolnej Sztuka dramaturgii. We wstępie napisałem, że moim celem było zachęcenie młodzieży w naszym kraju do pracy twórczej, nauczenie ich jak napisać dramat. Zamieściłem w tej książce trzy sztuki napisane z mojej inspiracji przez moich uczniów, zamieściłem też w niej podziękowanie dla dyrektora szkoły, niejakiego Syrka, za to, że umożliwił mi napisanie tej książki. Tydzień później Syrek zwolnił mnie z pracy. Rzekoma redukcja etatów. Potrzebował mojego stanowiska po to, by przyjąć na nie koleżankę, oskarżonego później o korupcję, inspektora Minka. W ten sposób Syrek, by zyskać dodatek do emerytury, na którą się wybierał, załatwił sobie pracę dyrektora schroniska dla młodzieży Cóż z tego, że znałem Syrka jeszcze z czasu studiów? Bez znaczenia było to, że byłem nauczycielem mianowanym, że i mnie brakowało wówczas niecałe trzy lata do wcześniejszej, nauczycielskiej, emerytury. Straciłem pracę. Wygrałem wprawdzie proces i Syrek musiał, po pół roku przywróci mnie do pracy, od czego jednak jest mobbing i konsekwencja. Po roku Syrek zwolnił mnie ponownie. Zemsta jest słodka. Wygrał. Wygrał swą małą walkę, a w świecie toczyła się już wówczas prawdziwa wojna.

W „Gazecie Wyborczej” (8 luty 2003) czytałem:

Irak – Rosja. Następstwem zwycięskiej wojny USA z Irakiem będzie gospodarczy krach Rosji – powiedział rosyjski generał i poseł Walery Maniłow w wywiadzie dla piątkowej gazety „Krasnaja Zwiezda”. Maniłow, wiceprzewodniczący komisji obrony i bezpieczeństwa Rady Federacji (wyższa izba parlamentu), uważa, że jedynym celem amerykańskiej kampanii przeciwko Bagdadowi jest ropa. Po zawładnięciu nią przez Amerykanów światowe ceny ropy naftowej spadną do 8 dolarów za baryłkę, podczas gdy w Rosji wydobycie baryłki kosztuje 12 dolarów – twierdzi Mamiłow.

Wcześniej podawano informacje o wykorzystaniu w parlamencie Wielkiej Brytanii przez Blaira, a później przez Powella w Radzie Bezpieczeństwa ONZ, dokumentów publikowanych już przez jakiegoś doktoranta z USA. Dokumentów, w których użyto nieaktualnych danych. Powell powtórzył je z poprzednimi błędami. Kompromitacja.

10 lutego 2003 roku: Kłótnia o wojnę.

Pogłębia się konflikt pomiędzy Europą a USA w sprawie Iraku. Niemcy, Francja i Rosja zapowiadają nowy plan pokojowy. Amerykanom się on nie podoba. (s.1)

Decydujący tydzień inspektorów. – Gra trwa.

Szefowie inspekcji ONZ wyjechali wczoraj z Bagdadu nieprzekonani co do woli współpracy Saddama Husajna. W piątek przedstawią Radzie Bezpieczeństwa ONZ kluczowy, drugi raport ze swej misji.

Napięcie wojenne odnosiło się nie tylko do Iraku.

12 lutego 2003 roku:

Izraelscy żołnierze zastrzelili we wtorek ośmioletniego chłopca podczas wystąpień w Kalikalij na Zachodnim Brzegu przeciwko zablokowaniu Terytoriów w czasie święta Id al Adha. Palestyńczycy buntują się, gdyż to tradycyjny czas odwiedzania krewnych, Izraelczycy twierdzą, że istniała groźba zamachów. Wieczorem Palestyńczyk zastrzelił Izraelczyka jadącego samochodem w pobliżu.

Haracz zamieszkał na dole. Zostawiałem otwarte drzwi do garażu i do mieszczącej się w suterynie bibliotece. To tam sypiał. Na podłodze, gdzie zrobiłem mu legowisko, lub na łóżku. Pewnego dnia Haracz wbiegł pobudzony na górę. Biegał wokół mnie, trącał mnie nosem. Wyraźnie czegoś chciał, zrozumiałem wreszcie. Zaprowadził mnie na dół, do biblioteki. Na łóżku leżała długowłosa suczka. Widząc mnie zeskoczyła z łóżka i skuliła się w rogu.

– Haracz – ty amancie. Panienki tu sprowadzasz? Nie przesadzaj – mówiłem rozbawiony sytuacją. Haracz wciąż szturchał mnie nosem. Wszedłem do środka. Suczka widząc wolną drogę szybko uciekła. Następnego dnia widziałem ją znowu na naszym podwórku. Jak się dowiedziałem był to pies sąsiada, mieszkającego trzy domy dalej. Na szczęście kilka dni później suczka ta przestała już odwiedzać nasz dom.

Haracz jednak nie ustąpił. Kilka tygodni później zauważyłem kręcącą się wokół naszego domu inną sukę. Podobną do psów rasy rodezjan, choć nie miała typowej dla nich pręgi na grzbiecie. Któregoś dnia zapomniałem domknąć bramę i Nomi, tak nazwaliśmy później tę sukę prześliznęła się na nasze podwórko. Rano zastałem ją w garażu. Nie uciekała, patrzyła ufnie, choć ze strachem, w moje oczy. Wyprowadziłem ją za bramę. Dzień później znów ją tam zastałem.

Następnego dnia, gdy po powrocie z pracy (pracowałem wówczas jako instruktor w Gminnym Ośrodku Kultury) wraz z żoną spożywaliśmy spóźniony obiad, ktoś zadzwonił do drzwi. Chłopak, właściciel suki.

– Dzień dobry. Czy jest tu mój pies?

– Nie wiem. – Jeszcze nie widziałem. – Zaraz zobaczę.

Poszedłem w kierunku garażu i wówczas zobaczyłem wybiegającą z niego Nomi. Podeszła do furtki. Z niechęcią, ale jednak odeszła z chłopakiem.

Myślę, że warto tu wspomnieć o nieprzyjemnej przygodzie, która miała miejsce właśnie w tym czasie. Podczas jednego ze spacerów, padał wówczas deszcz, Haracz mijając kobietę z parasolką zaczął na nią szczekać. Kobieta bojąc się broniła się parasolką. Haracz szczekał. Odbiegłem i na szczęście Haracz pobiegł za mną.

– Przepraszam – krzyczałem z dala. Wiedziałem jednak, że słowo przepraszam nie wystarczy. Co zrobić w sprawie smyczy? Pies musi się dostosować do świata ludzi, albo trzeba będzie się wyprowadzić, ale przecież Haracz tego nie zaakceptuje. Pat.

To człowiek zachwiał porządek w naturze, to człowiek musi to naprawić.

Nomi jednak wróciła. Chłopak, jej właściciel przychodził po nią jeszcze dwa albo trzy razy, wciąż jednak od nich uciekała i nocowała w naszym garażu. Cóż mogłem zrobić, może byłem zbyt miękki. Żonie nowy pies bardzo się spodobał. Znalazłem właścicieli suki na skraju osiedla i cóż, kupiłem kolejnego psa za sto złotych.

Mój błąd, nie powinienem zwalać tego na żonę. To fakt, żona lubiła psy, koty. Marzyła o schronisku dla zwierząt. Czy jednak naprawdę? Osiem lat później rozwiedliśmy się i zostałem sam z psami. Haraczem, Nomi, Kają ich córką i Kłopotem – psem, którego znalazłem przywiązanego do słupa za osiedlem, przy torach na rok przed rozwodem.

Może zresztą zdecydowałem się na Nomi dlatego, że właśnie nieco wcześniej wyprowadziła się od nas, rozpoczynając samodzielne życie, moja córka. Miałem z nią wciąż w miarę dobry kontakt, ale wolała mieszkać sama. Psy, choć tylko w części, ale jednak, wypełniały pustkę.

Spontaniczne, pochopne decyzje. Psy jednak żyją bardzo długo. Ludzie też. Już dawno temu uświadomiłem sobie, że nie wystarczy spłodzić dziecko, zasadzić drzewo i wybudować dom. Dziecko trzeba wychować i troszczyć się o nie aż do śmierci, drzewo pielęgnować i dom utrzymać… Zresztą, czy tylko o to chodzi? Dzieci – tak, to na pewno. Tu sprawa jest poza dyskusją. Przyroda – tak, jej nie możemy zniszczyć. A dom? „Być czy mieć?” To tytuł jednego z bardziej popularnych traktatów filozoficznych XX wieku.

13 lutego 2003 roku:

W wypadku irackiego ataku Izrael nie pozostanie bezczynny jak 1991 r., lecz dokona zmasowanego odwetu. Zaś izraelscy eksperci wyjaśniają tym, którzy by tego jeszcze nie zrozumieli, że „zmasowany odwet” może oznaczać atak atomowy.

17 lutego 2003 roku: Byle tylko nie wojna.

Największe demonstracje antywojenne od czasów Wietnamu. Co najmniej 750 tys. w Londynie, po pół miliona w Nowym Jorku i Berlinie, 100 tys. w Paryżu setki tysięcy we Włoszech i Hiszpanii i ledwie 1,5 tys. w Moskwie.

Tak my, tak zwani zwykli ludzie nie chcemy wojny. Czasami zdarza nam się wyrazić swoją wolę. Cóż z tego, niewielu się z tym liczy. Uczyłem również i moich uczniów o protestach jakie wybuchały kiedyś przeciwko wybuchowi I wojny światowej. Manifestacje, nawet wystąpienia w niektórych parlamentach. Na cóż one się zdały? Zwolennicy wojny okazywali się jak dotąd zawsze silniejsi. Co moi uczniowie wynieśli z tych lekcji? Chyba niewiele, skoro nawet taka lekcja jak klęska wojenna, obraz ogromnych zniszczeń nie powstrzymała nie uczniów, ale uczestników wojen przed dążeniem do następnej. Tysiące lat wojen, straty jakie przynoszą nie przekonały dotąd nas ludzi do tego, by przeciwstawić się tej idei.

19 lutego 2003 roku: Gbur Chirac

Obraźliwe słowa prezydenta Francji pod adresem kandydatów do Unii wywołały polityczną burzę. Polska reaguje powściągliwie, ale „nie udajemy, że nic się nie stało” – zapewnia minister Włodzimierz Cimoszewicz.

Po poniedziałkowym szczycie UE w Brukseli Jacgues Chirac oskarżył kraje Europy Środkowo–Wschodniej o pośpieszne poparcie stanowiska amerykańskiego. Moim zdaniem miał rację. Kraje aspirując do UE powinny brać pod uwagę stanowisko głównych jej członków w sprawie wojny. Tu chodzi o rywalizację dwu koncepcji organizacji świata. Amerykańskiej, według której to oni mają zostać „żandarmem świata” i europejskiej, polegającej na idei współpracy demokratycznych i suwerennych państw.

Pojawia się też pytanie w czyim imieniu rząd Rzeczypospolitej Polskiej popierał prowojenne stanowisko USA, skoro około 75 procent Polaków jest przeciwko wojnie. Pozornie daleka wojna z dnia na dzień coraz bardziej wkraczała w nasze życie, w życie wszystkich. Tyle tysiącleci tzw. cywilizacji a wojna wciąż niszczy nasze życie.

Można powiedzieć, że sztukę i umiejętność wyrzynania się, niszczenia, ruiny i zguby naszego własnego gatunku uważać należy za wynaturzone, jak gdyby od pomieszania zmysłów pochodziły. Cóż to za szał, co za wściekłość każe nam miotać się, znosić tyle niebezpieczeństw i przypadków na morzu i na lądzie, dla sprawy równie wątpliwej i niepewnej jak wynik wojny, i pożądliwie ścigać śmierć, obecną wszędzie, i wyrzekłszy się nadziei, że kości nasze spoczną w ziemi, nieść mord ludziom, do których nie żywimy nienawiści, gdyż nigdy ich nie widzieliśmy.

To nie moje sformułowania. To Pascal, myśliciel żyjący w pierwszej połowie XVII wieku. Ne użyłbym, jednak, określenia nam. To tylko niektórzy z nas. Na nieszczęście, to właśnie oni często narzucają innym swą wolę. Dlaczego nie potrafimy ich potępić? Nie potrafimy ich potępić nawet wówczas, gdy – niestety już po niewczasie – okaże się, że posłużyli się, zmierzając do swych zbrodniczych zamiarów, kłamstwem, że ich intencje nie były czyste. Nie bójmy się nazwać Busha, Bleara kłamcami, nie bójmy się nazwać ich zbrodniarzami. Może następni nieco dłużej pomyślą, nim podejmą kolejne zbrodnicze decyzje.

22–23 lutego 2003 roku: Wojna nieświęta.

Papież o wojnie z Irakiem. Narzuca się pewna potrzeba decyzji w tym celu, by człowiek miał jeszcze przed sobą przyszłość: narody ziemi i ich przywódcy muszą mieć czasem odwagę powiedzieć nie. „NIE WOJNIE!” Wojna nigdy nie jest czymś nieuchronnym, jest zawsze porażką ludzkości.

24 lutego 2003 roku: Nawet wbrew opinii publicznej.

Ernest Skalski w „Gazecie Wyborczej” stwierdza: Jeśli mnie zapytają, to poprę deklarację naszego premiera, w której – wraz z innymi szefami rządów – popiera on stanowisko USA w sprawie Iraku. Saddama można rozbroić tylko manu militari i Polska powinna w tej wojnie wziąć udział na miarę swych możliwości, nawet wbrew opinii publicznej.

Skalski posługuje się tu półprawdą, używając słów „innych rządów” sugeruje, że wszystkich innych rządów. Jeśli do wojny dojdzie i zginą w niej niewinni ludzie to pozostanie pytanie, czy „wyższy cel” usprawiedliwi śmierć (ilu) niewinnych ludzi. Pozostanie też pytanie, czy przyjęcie takiego rozwiązania nie spowoduje utrwalenie się przekonania, że manu militari można rozwiązywać i inne problemy współczesnego świata?

Nie, wojny nigdy nie rozwiązały żadnych problemów ludzkości.

Wypowiedź papieża spotkała się prawdopodobnie z dość szerokim odzewem. W czasie jednego ze spotkań rodzinnych, mój szwagier, choć niewierzący… otóż mój szwagier, gdy rozmowa zeszła na temat Iraku, przytoczył zdanie nieobecnego kolegi: Nawet mój kolega Witek, znacie go, był u nas na weselu, nawet on, mimo, że jest niewierzący, twierdzi, że papież swą postawą wobec groźby tej wojny zasłużył sobie na wielkość.

01 marca 2003 roku: Dziwny pokój

Nikt nie kwestionuje zagrożeń jakie niesie wojna. Ale jak daleko można się posunąć w walce o pokój „Czy skrajni pacyfiści nie przekroczą granicy, za którą pokój – paradoksalnie – stanie się zagrożeniem dla siebie samego?” – zastanawia się ks. Marek Łuczak. A może lepiej uczynić tak, jak chcą tego Amerykanie w walce o pokój rozpocząć prawdziwą wojnę, w której – co jest nieuchronne – zginą i niewinni ludzie? Tak, myśl ludzka potrafi być bardzo pokrętna.

6 marca 2003 roku: Dyplomacja przedwojenna, Irak, mocarstwa i rezolucja.

Nie dopuścimy do uchwalenia drugiej rezolucji w sprawie Iraku – mówią jednym głosem Francja, Rosja i Niemcy. Do jej uchwalenia prą Amerykanie, bo byłoby sygnałem do wojny.

Tego dnia wieczorem, wspólnie z Wandą oglądaliśmy telewizję. Drzwi do piwnicy były otwarte. Film nudził mnie. Przeszedłem do kuchni i zaparzyłem kawę. Wróciłem do salonu. Podałem jedną filiżankę żonie z drugą usiadłem w fotelu. Wówczas do mieszkania wszedł Haracz. Podszedł do mnie i położył mi głowę na kolanach. Czego chciał? Czyżby w ten sposób dziękował za dom, za to, że zezwoliliśmy zostać u nas również Nomi.

***

Wspomniałem wcześniej o utracie pracy w szkole, o podłości Syrka. Powinienem dodać również i to, że to właśnie wówczas, miesiąc po otrzymaniu wypowiedzenia spotkał mnie kolejny cios. Jestem alergikiem. Od dziecka każdego roku mniej więcej od połowy maja do połowy, a nawet do końca lipca narażony jestem na ataki pyłków traw. Tamtego roku atak był szczególnie silny. Dusząc się trafiłem do szpitala. Silna astma oskrzelowa, czy jakoś tam… W szpitalu spędziłem dwa tygodnie. Niby nic takiego, a jednak to właśnie wówczas usłyszałem, że zostały mi tylko dwa lata życia. Dwa lata, w czasie, których stan mojego zdrowia będzie się pogarszać. Żona przygotowała w domu, na dole, sterylny pokój, w którym miałem „dogorywać”. Czyniła to zapewne z troski. Przez dwa miesiące chodziłem jak struty. Analizowałem swoje przeszłe życie. Co zostawiłem? Wychowałem dziecko, zbudowałem jakiś dom, kilka książek, które jakoś nie przebiły się do szerokiej opinii. To wszystko? To już koniec? Po trzech miesiącach kolejne prześwietlenie płuc wykazało, że te są znowu czyste. Atak alergii minął. Minęło od tamtych wydarzeń siedem lat, przeżyłem siedem kolejnych ataków pyłków traw i jakoś żyję. Później minęły i kolejne lata. Uzyskałem jednak nową świadomość mijającego czasu. Głupia lekarka, mam prawo ją tak określać, głupia lekarka swą nieodpowiedzialną diagnozą znacząco wpłynęła na moje życie.

Wygrałem sprawę w sądzie i w grudniu wróciłem do pracy w szkole. Nie dostałem jednak lekcji historii, lecz tylko wiedzy o społeczeństwie. Syrek, mściwy dureń, chciał udowodnić, że jego jest na wierzchu. W maju otrzymałem kolejne wypowiedzenie. Redukcja etatów, dodatkowo Syrek twierdził, że nie mam kwalifikacji do nauczania tego przedmiotu. Z niepokojem czekałem na wyniki matur. Sto procent przygotowywanej przeze mnie młodzieży zdało egzamin z WOSu w pierwszym terminie. Najlepszy wynik w województwie. Tym razem nie poszedłem już do sądu. Miałem dość. Może to był błąd. Nie przewidziałem, że znalezienie pracy w innej szkole będzie aż tak trudne. Dopiero w październiku dostałem pracę w Gminnym Ośrodku Kultury w mojej miejscowości. Pracę za grosze. Pół etatu za sześćset złotych netto miesięcznie. Cóż robić? Podawałem emerytom zupki na ich wieczorkach, rozstawiałem sprzęt nagłaśniający dla amatorskiego chóru, przebierałem się za Mikołaja i szukałem lepszej pracy.

8–9 marca 2003 roku: Klamka zapadła.

Nie ma sensu ciągnąć i ciągnąć tych inspekcji, czekając, aż Saddam zdecyduje się rozbroić. Saddam miał swoją szansę, a dokładniej rzecz biorąc, miał 12 lat szans – oświadczył wczoraj prezydent USA George Bush. Zdaniem komentatorów wojna z Irakiem jest przesądzona.

Tego samego dnia Leopold Unger w artykule pt. Zmierzch ONZ stwierdzał:

Naturalnie, wojna – jeżeli do niej dojdzie – skończy się szybko i można bez większego ryzyka założyć, że do pandemonium zapowiadanego przez rozmaitych maści speców nie dojdzie. Ale kiedy kurz opadnie, trzeba będzie potłuczone naczynia na nowo posklejać. ONZ w obecnym kształcie nie imponował skutecznością.

Podziwiam przekonanie pana Ungiera. Co znaczy jednak szybko? Tydzień, miesiąc, pół roku, rok? Ilu ludzi ma zginąć w tak „krótkim” czasie? Jak wiemy wojna, a później okupacja trwały znacznie dłużej. A co będzie, gdy pojawi się partyzantka jak w Afganistanie, Pakistanie, Wietnamie lub w jakimś innym zakątku świata? Na kogo później mają uderzyć zmilitaryzowani żołnierze. Machina wojenna wprawiona w ruch tak łatwo się nie zatrzymuje. Wojna rodzi wojnę. Uwagi te pisałem w 2003 roku. Rzeczywiście później zaatakowano Afganistan.

10 marca 2003 roku kolejne informacje: Wojnę już czuć.

Dni do wybuchu wojny z Irakiem wydają się być policzone, a brytyjskie media snują scenariusze zajęcia Bagdadu w 72 godziny.

Skutki tej wojny Irakijczycy odczuwać będą jeszcze przez jakieś dwa trzy pokolenia. Warto jednak zwrócić uwagę na atak na ONZ. Ta wielka, wspaniała organizacja przetrwa. Widać jednak, że jest solą w oku dla wielu militarystów, dla tych, którym wydaje się, że tylko oni wiedzą jak powinien być urządzony nasz świat.

Rozmyślając o dalekich przecież dla mieszkańca środkowoeuropejskiego kraju problemach Iraku, mieszkańca nadmorskiego miasta na dalekiej, z perspektywy mieszkańców Iraku, północy, rozmyślając, więc o tych dalekich dla mnie problemach doszedłem wreszcie do „Stowarzyszenia”.

Muszę tu, choć w kilku zdaniach wspomnieć o „Stowarzyszeniu” gdyż właśnie z nim postanowiłem związać znaczną część dalszej akcji. „Stowarzyszenie”, umieszczam to słowo w cudzysłowie, gdyż piszę tu o konkretnej organizacji. Konkretnej, a nawet dysponującej majątkiem w postaci znajdującej się w centrum miasta kamienicy. Budynek ten przynosił jego właścicielom skromny, lecz stały dochód z wynajmowania lokali. Kawiarni na parterze i pomieszczeń biurowych na trzecim piętrze. W opisywanych latach pomieszczenia biurowe wynajęto na warsztat kaletniczy, później na biuro rachunkowe. Wspomniane „Stowarzyszenie” stanowiło przedmiot dumy części jej członków, zwłaszcza dyrektora i członków Zarządu. Musimy działać, pracować dla dobra „Stowarzyszenia” – powtarzali coraz częściej. W mikroskali ujawniła się tu typowa jeszcze dla poprzedniego okresu tzw. alienacja struktury. Powstała kiedyś, jeszcze przed wojną, instytucja mająca służyć celom ogólnym, krzewieniu kultury i nauki polskiej w Wolnym Mieście, odnowiona po wojnie w podobnym celu, lecz później służąca kontroli środowisk kultury teraz miała służyć dobru „Stowarzyszenia”. Jak w każdej wyalienowanej strukturze, gdy przyjrzymy się temu dokładniej zauważymy, że dobro „Stowarzyszenia” oznacza po prostu dobro jego władz. Kamienica przynosiła dochody w wysokości około stu tysięcy rocznie, dawała też możliwość promowania twórczości artystów związanych ze „Stowarzyszeniem”. O to toczyła się walka. Walka bezwzględna, w której pomówienie i oszczerstwo stanowiło jedno z pospolitszych narzędzi. Szczególna walka toczyła się o stanowisko dyrektora, właściwie administratora obiektu, któremu czasami podlegała tylko zatrudniona na umowę o dzieło sprzątaczka oraz czasowo przyznany przez Urząd Pracy stażysta. Dyrektor, jednak, brzmi dumniej. W czasach wzrastającego bezrobocia stała praca stanowiła nie lada atrakcję. Nawet wówczas, gdy pensja była niewielka. Zawsze jednak przy odrobinie sprytu można dorobić. O stanowisko to walczył początkowo Greg, później, znacznie brutalniej, Daniel K. – inaczej Łoś. Tak, „Stowarzyszenie” było jeszcze jedną ze scen, na której występujący ludzie oddawali w jakiejś mierze obraz przemian naszego społeczeństwa tamtego okresu.

To Balzak pisząc swą zamierzoną na ogromną ilość tomów „ludzką komedię” określił jeden z podstawowych celów nowożytnej powieści. Miała ona oddawać obraz współczesnego nam świata. W jakiejś mierze cel ten przyświeca i mojej pracy, choć wiem, że dziś opis taki jest znacznie trudniejszy. Granice ogarnianego przez nas świata są szersze, zmiany w nim zachodzące znacznie szybsze. Gdy zaczynałem pisanie tej powieści zdarzało mi się jeszcze zapisać jakieś strony (zanim przeniosłem je na komputer) długopisem na zwykłej kartce. Dziś, po dziesięciu latach na kartkach od czasu do czasu zdarza mi się jeszcze nabazgrać jakieś zdanie. By nie zapomnieć jakiejś myśli, ale i to dzieje się tylko wówczas, gdy nie siedzę przy klawiaturze komputera. Podjąłem próbę opisania tych przemian, myślę, że warto w takim razie wspomnieć od czasu do czasu i o „Stowarzyszeniu”, które im podlegało. Powojenne „Stowarzyszenie” nawiązywało do podobnych, istniejących w naszym mieście (wówczas w Wolnym Mieście) w okresie Międzywojnia. Powstało jednak w czasie komunistycznej dyktatury i jego cele były bardziej złożone. Ówcześni rządzący nie potrafili pozbyć się chęci kontrolowania i sterowania wszelkimi przejawami życia. Również aktywności twórczej. Jakiekolwiek jednak były ich zamiary pozostało po ich słusznie minionej epoce i nasze „Stowarzyszenie”. Jako forma organizacyjna, ale i pewien majątek. Piękna kamienica w centrum miasta.

W działalność „Stowarzyszenia” włączyła się też Madzia, która – jak mawiali niektórzy – nie wiedząc dlaczego usiłowała dostrzec tu jakieś możliwości zarobku. Ponoć uwagę wielu przykuwała niebagatelna wartość kamienicy, może trzy a nawet cztery miliony złotych. A może się mylę, może niesłusznie patrzę w ten sposób, może tylko powtarzam jakieś bzdurne opinie, plotki. Tak nasz świat pełen jest plotek, zawiści. Jakiż zarobek można znaleźć w „Stowarzyszeniu”. Czasy zawłaszczania społecznej własności po tzw. przemianach już minęły. Myślę, że Madzia szukała po prostu jakiegoś zajęcia. Dotychczasowe aktywne życie zawodowe nie pozwalało jej spocząć na laurach, choć jak zauważyłem później jej aktywność i sympatie wiązały się z twórcami poprzedniej epoki.

O ile walka o etat, możliwość przeżycia, a nawet złudna walka o kamienicę wydaje się zrozumiała o tyle, co najmniej dziwne wydawały się działania, w których dominował jeszcze jeden z członków Zarządu, uważający się za przedstawiciela jednej z mniejszości narodowych, artystę i naukowca, w ogóle kogoś o wiele lepszego od wszystkich, Arkiewicz. „Stowarzyszenie” przyznawało nagrody artystyczne, dawało też możliwość nadawania tytułów honorowych członków, zasłużonych dla… czy to nie wszystko jedno czego. Inaczej mówiąc dmuchania balonów, tworzenia sztucznych autorytetów. Nie dzieło stawało się ważne, lecz tytuł, nagroda. Być członkiem Zarządu, dostawać i nadawać dyplomy, tworzyć świat peleryn to jeden z celów Arkiewicza. Po namyśle uznaję to za jeszcze jeden z przejawów alienacji. Nie tylko struktury się alienują, następuje także oderwanie się istoty dzieła i wartości od ocen, które im przyznajemy. W końcu oceny stają się ważniejsze. Postawa Arkiewicza, jego, lub taka jaką niesłusznie mu przypisuję, była wyrazem jednej z cech naszego społeczeństwa. Przywiązanie do tytułów, zaszczytów. Zresztą muszę być szczery. I ja w jakiejś mierze włączałem się do tej gry. I mnie niekiedy zależało nawet na takiej formie wyróżnienia. Na nic zdadzą się tłumaczenia: wejdziesz między wrony, kracz tak jak i one. Nie jestem wolny od słabości. Liczyłem na to, że struktura „Stowarzyszenia” może być mi pomocna w realizacji moich artystycznych i naukowych planów. O święta naiwności. Jak wiele straciłem ulegając tym złudzeniom?

20 marca 2003 roku: Tuż przed atakiem.

O godzinie 2 w nocy minął termin odrzuconego przez Saddama Husajna ultimatum prezydenta Busha. Świat oczekiwał, że atak zacznie się zaraz potem. Kilkanaście godzin wcześniej amerykańskie wojska weszły do strefy zdemilitaryzowanej na granicy Kuwejtu i Iraku.

Czy wejście Amerykanów do strefy zdemilitaryzowanej nie było naruszeniem prawa międzynarodowego?

22 marca 2003 roku: Ruszyli do ataku.

Jednostki marines wdzierają się do Iraku i zajmują miasto Umm Kasr. Gwałtowny ostrzał artyleryjski pozycji irackich na granicy z Kuwejtem. Naloty na stolicę – Bagdad płonie. Początek wielkiej ofensywy.

20–23 marca 2003 roku: Ciosy w Bagdad.

Ciężkie naloty na Bagdad; Wojska koalicji szybka zbliżają się do stolicy Iraku; Padł strategiczny port Umm Kasr. Informacja o Umm Kasr (liczącym zaledwie kilka tysięcy mieszkańców) okazała się nieprawdziwa.

25 marca 2003 roku: Opór tężeje.

Saddam Husajn chwali bohaterski opór narodu i zapowiada ciężkie chwile dla najeźdźców. Siły sojusznicze są już ok. 90 km od Bagdadu, ale walki stają się coraz cięższe. Pod Nasiriją marines mogli stracić aż 26 ludzi.

26–27 marca 2003 roku: Wziąć Basrę.

W otoczonej przez Brytyjczyków Basrze najprawdopodobniej wybuchło powstanie przeciw Saddamowi (…) Oślepieni przez burzę piaskową amerykańscy marines prą na Bagdad.

Obie informacje okazały się nieprawdziwe.

27 marca 2003 roku: Do kogo strzelają.

Wszyscy Irakijczycy prawie nigdy nie mają na sobie mundurów. Dlatego Amerykanie nie wiedzieli, czy strzelali do fedainów – fanatycznych bojówkarzy Saddama – czy niewinnych cywilów zmuszonych do walki.

Znowu niewłaściwa informacja. Jeśli strzelali do uzbrojonych cywilów to inna kwestia, czym innym jest strzelanie do bezbronnych cywilów. Zapewne wśród zabitych są też cywile. Ich ciała leżą na polu walki – mówi jeden z amerykańskich marines. Ten cytat redakcja gazety interpretuje stronniczo.

28 marca 2003 roku: Liczy się tylko zwycięstwo.

Brytyjski premier oskarżył wczoraj wojska Saddama o mord na dwóch brytyjskich żołnierzach wziętych do niewoli pod Basrą.

Oskarżenie rzucone przez premiera Wielkiej Brytanii nie było poparte żadnymi dowodami. Nawet, jeśli doszło do takiego mordu, to zawsze jest to tylko sytuacja jednostkowa i należy wówczas śledzić decyzje władz. Za zbrodnie jednostek władze ponoszą odpowiedzialność tylko wówczas, jeśli zbrodnie te są wynikiem ich rozkazów i jeśli w wypadku dojścia do zbrodni, władze te, mając możliwości, odpowiednio nie zareagowały.

29–30 marca 2003 roku: Desant pod Bagdadem.

Kilkuset komandosów z amerykańskich sił specjalnych wylądowało 50 km na północny zachód od Bagdadu.

My zdrajcy – Nie można widzieć zagrożeń totalitarnych w polityce George`a Busha i być obrońcą Saddama – pisze Adam Michnik.

Moim zdaniem można. Zresztą zdanie to jest demagogiczne. Większość protestujących nie broni Saddama, lecz wypowiada się przeciwko wojnie, agresji. Nie ma dowodów na produkcję i posiadanie broni chemicznej przez Irak. Co stało na przeszkodzie dalszej działalności inspektorów i dalszego ich rozbrajania? Irak niszczył wcześniej nawet rakiety Scud, których posiadanie przez nich tylko w sposób wątpliwy naruszało rezolucje, gdyż ich zasięg był o 20 km większy tylko bez głowic. Doświadczenia nad produkcją i użyciem broni chemicznej prowadzą głównie Amerykanie i Rosjanie, (których władze użyły jej ostatnio wobec terrorystów, mordując jednocześnie własnych obywateli).

Masakra na bazarze – ginie ponad 50 cywilów na targu w Bagdadzie. „Gazeta Wyborcza” podaje jedynie stanowisko amerykanów, że to musiała być rakieta Irakijczyków. Amerykanie stwierdzili to po analizie zdjęć satelitarnych lejów po bombie. Cynizm.

31 marca 2003 roku:

Franks zwalnia. Spór polityków z generałami. Inwazja na Irak musi potrwać jeszcze wiele tygodni – uważają amerykańscy wojskowi. Politycy chcą ją zakończyć jak najszybciej.

1 kwietnia 2003 roku: Czerwona linia. Strach przejść.

Amerykańskie wojska przekroczyły tzw. czerwoną linię wokół Bagdadu. Dowódcy w każdej chwili spodziewają się ataku chemicznego lub biologicznego.

Wszyscy żyliśmy wówczas tym strachem.

Mam nadzieję, że Saddam nie użyje broni chemicznej. Jej użycie mogłoby częściowo uzasadnić – usprawiedliwić agresję Amerykanów.

Tak zapisałem wówczas w prowadzonym przeze mnie dzienniku. Dziś już wiemy, że Saddam nie mógł użyć takiej broni, gdyż jej nie posiadał! W Iraku, z całą pewnością, nie było broni masowej zagłady. Wiemy, że wciąż poddawani jesteśmy nieustannej manipulacji. Pozostaje pytanie, czy manipulujący wiedzą, dokąd zmierzają? Czy też po prostu podejmują działania oparte na błędnych koncepcjach, błędnych założeniach? Jak wiele jest w działaniach przywódców politycznych naszego świata dojrzałych, świadomych decyzji, a jak wiele chaosu?

2 kwietnia 2003 roku: Wojna z Irakiem – Boją się samobójców.

Na drodze z Nadżafu do Bagdadu, przed posterunkiem Amerykanów nie zatrzymała się ciężarówka, zginęły dwie Irackie kobiety i pięcioro dzieci.

Kochać Europę jak Amerykę: Przeciwną wojnie z Irakiem Europę denerwuje poparcie dla niej i udział w niej Polski. To może utrudnić proces rozszerzenia UE.

4 kwietnia 2003 roku:

Amerykanie są już u wrót Bagdadu. Ale jak generał Franks chce go zdobyć?

Myślałem, marzyłem wówczas o tym, że będzie możliwe włączenie Izraela i Palestyny, a także Rosji do Unii Europejskiej w perspektywie 15-20 lat. Mało tego, pisałem o tym. Dziś widzę (a zapisałem to po raz pierwszy w kwietniu 2003 roku), że wojna z Irakiem opóźni ten proces o całe pokolenie. Czekają nas lata terroryzmu. Walki z faktycznym terroryzmem, lub jego pozorami. Walka, którą rozmaite służby wykorzystywać będą, by umocnić własne wpływy. Marzenie o władzy nad innymi nigdy ludzi nie opuści. Zagrożenie terrorem w celu przejęcia władzy wykorzystał już w Atenach Pizystrat. Wspólnota światowa długo się nie pozbiera po tej wojnie.

5–6 kwietnia 2003 roku: Zatruty Eufrat.

Ślady broni masowego rażenia znaleźli Amerykanie w trzech miejscach w Iraku.…Ślady rycyny odkryto w laboratorium w obozie Sargat w odciętej od świata dolinie na pograniczu Iraku z Iranem.(…) piechota morska trafiła na dokumentację dotyczącą broni chemicznej w fabryce zbrojeniowej w Latifija… są tam opisy procedur użycia broni masowego rażenia przeciwko atakującym wojskom. Amerykanie odnaleźli tam także kilkaset kilogramów białego proszku, prawdopodobnie stabilizatora do materiałów wybuchowych. W Latifi był też skład atropiny używanej przez żołnierzy do ochrony przed gazem paraliżującym system nerwowy.

Dziś wiemy, że broni takiej nie odnaleziono. Były to fałszywe informacje. Manipulacja opinią publiczną. Wcześniej podawano informacje o odkryciu, kilku, kilkudziesięciu kombinezonów chroniących przed bronią chemiczną. I w naszym kraju można znaleźć je w wielu szkołach.

Gdzie statki z laboratoriami broni chemicznej, samochody laboratoria? Co z „czerwoną linią” po przekroczeniu, której Irakijczycy mieli użyć broni chemicznej? Przecież nie mogą jej użyć na własnym terytorium, mordując swoją ludność. Gdzie rakiety umożliwiające zaatakowanie Izraela? Dlaczego mieszkańcy Izraela kupowali maski? Irak nie miał rakiet dalekiego zasięgu. Dlaczego dziennikarze używają wyłącznie określenia reżim? Jeśli tak o tylko w takim znaczeniu jak w tzw. demoludach.

7 kwietnia 2003 roku:

Stany Zjednoczone mają potężniejszą armię niż 15 państw znajdujących się bezpośrednio na liście najlepiej uzbrojonych krajów świata. Amerykanie wydają na swe siły zbrojne 40 procent wszystkich wydatków zbrojeniowych pozostałych państw świata (Timothy Garden – ekspert brytyjski).

Moim zdaniem wydatki te muszą odbijać się negatywnie na innych pozycjach budżetu USA.

Za kilka lat Chiny rozpoczną eksplorację kosmosu i zwyciężą w tym wyścigu. [Gdy powieść powstaje przez wiele lat trudno utrzymać ciągłość historyczną. Poprzednie zdanie pisałem w 2007, może 2008 roku, dziś w 2013 roku Chińska sonda wylądowała na Księżycu. Chiński łazik bada skład księżycowej gleby.]

Nadmierne wydatki zbrojeniowe nie służą społeczeństwu. Próba przerzucenia kosztów na zewnątrz (ekspansja) musi zakończyć się prędzej czy później niepowodzeniem, gdyż przeczy sama sobie. Ekspansja wymaga wydatków, a więc dalszego zwiększania kosztów. Kraje podbite nie będą w stanie ich ponosić. Co dalej? Tak upadł Rzym, Rosja carska i inne imperia.

…Wolność i tysiąc fedainów.

Brytyjskie czołgi wjechały do obleganej od dwóch tygodni Basry. Czy to generalny sprawdzian przed szturmem Bagdadu? Raczej świadectwo, że przegrała pewna koncepcja militarno-polityczna… Najpierw pojawiły się wieści o kapitulacji irackiej 51 dywizji razem z dowodzącym nią generałem, potem o powstaniu szyitów, wreszcie o cichym porozumieniu wojskowym lub z aktywistami partii Baas. I co? I nic. Brytyjskie dowództwo twierdziło, że miasto gotowe jest się poddać, ale zwolenników kapitulacji terroryzuje tysiąc fedainów. Ale jaki to problem dla Brytyjczyków, którzy mają pułk SAS, czyli najlepsze na świecie jednostki specjalne… Brytyjskie czołgi w Basrze to militarny sukces, ale wielka polityczna porażka. (Paweł Wroński)

Właśnie, co dalej? Oczywiście Amerykanie i Brytyjczycy (o Polakach nie wspomnę) zwyciężą. Trudno, by koalicja mająca zaplecze w prawie czterystu milionach ludności i dysponująca tak wielkim potencjałem gospodarczym nie pokonała dwudziestosiedmiomilionowego narodu, państwa osłabionego wieloletnim embargo. Wojna zniszczy struktury państwowe Iraku. Spowoduje emigrację dużej części elit.

Ile będzie kosztować okupacja Iraku? Jak długo ma trwać? Partyzantów będzie się nazywać terrorystami, mimo że będą walczyć u siebie. Część państw arabskich będzie im udzielać mniej lub bardziej jawnej pomocy. Kto będzie za to płacić? Jak długo Amerykanie chcą jeszcze utrzymywać czteromilionową armię? Czy Irakijczycy nie sięgną po oręż „biernego oporu”?

Oczywiście społeczeństwo Iraku