Nowicjusze. Jak uczyć się w każdym wieku i odczuwać radość przez całe życie - Vanderbilt Tom - ebook + audiobook + książka

Nowicjusze. Jak uczyć się w każdym wieku i odczuwać radość przez całe życie ebook i audiobook

Vanderbilt Tom

3,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dlaczego tak wielu z nas w dorosłym życiu przestaje uczyć się nowych umiejętności? Czy boimy się, że nie będziemy wystarczająco dobrzy? Czy zapomnieliśmy o dziecięcej przyjemności płynącej z rozpoczynania od podstaw?

 

W swojej książce, Tom Vanderbilt udowadnia, że nie istnieje jedyny i odpowiedni wiek na rozwój osobisty i że nigdy nie jest za późno, by nauczyć się czegoś nowego. Dzięki rozmowom z dziesiątkami ekspertów na temat korzyści płynących z bycia dorosłym Nowicjuszem, odpowiada na pytanie, dlaczego każdy z nas powinien zacząć stawiać te pierwsze i niezręczne kroki w stronę samodoskonalenia się. „Nowicjusze” to zabawna, podnosząca na duchu i zachwycająco pouczająca książka, która opowiada o tym, w jaki sposób nauka w każdym wieku, może sprawić, że twoje życie stanie się magiczne.

 

„Gdy pochłania cię proces uczenia jakiejś sztuki lub umiejętności, masz wrażenie, że świat wokół ciebie jest nowy i oferuje nieskończone perspektywy. Każdego dnia dokonujesz odkryć, stawiając niepewne pierwsze kroki i z wolna przesuwając granice swojej wiedzy. Popełniasz błędy, ale nawet z tych błędów czerpiesz korzyść, ponieważ są to błędy, których nigdy wcześniej nie popełniłem.” – fragment książki

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 9 godz. 52 min

Lektor: Tom Vanderbilt

Oceny
3,6 (18 ocen)
5
6
3
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mariaoleszko

Dobrze spędzony czas

Tę książkę powinien przeczytać każdy,a szczególnie NAUCZYCIEL oraz RODZICE. Zgadzam się z ideą tej książki. Mam 82 lata i nieustannie staram się uczyć,czytam 100 książek rocznie. Przypominam sobie łacinę,pogłębiam język angielski. Myślę,że przejawianie ciekawości intelektualnej daje szczęście.
30
Cube1977

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam,
00

Popularność




Tom Van­der­bilt: No­wi­cju­sze. Jak uczyć się w każ­dym wieku i od­czu­wać ra­dość przez całe ży­cie
Wy­dawca: Kom­pa­nia Me­diowa sp. z o.o. ul. Chełm­ska 21, bu­dy­nek 4A 00–724 War­szawa
Wszyst­kie pu­bli­ka­cje Wy­daw­nic­twa Kom­pa­nia Me­diowa do­stępne są także w for­mie au­dio­bo­oków i ebo­oków Śledź na­sze no­wo­ści:www.kmbo­oks.pl
Tom Van­der­bilt: Be­gin­ners: the joy and trans­for­ma­tive po­wer of li­fe­long le­ar­ning
Co­py­ri­ght © 2021 by Tom Van­der­bilt. All ri­ghts re­se­rved.
Co­py­ri­ght © Po­lish edi­tion Kom­pa­nia Me­diowa, 2022 Co­py­ri­ght © Po­lish trans­la­tion Bar­tło­miej Ma­dej, 2022
ISBN 978-83-962191-8-3
Pro­jekt okładki: Ka­ta­rzyna Ko­nior / stu­dio.blu­emango.pl
Re­dak­cja: Mag­da­lena Hil­de­brand
Ko­rekta: Mi­lena Do­mań­ska
Skład: TYPO 2 Jo­lanta Ugo­row­ska
Pro­duk­cja: Le­szek Mar­cin­kow­ski
Wszyst­kie prawa za­strze­żone
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Mo­jemu ojcu w po­dzięce za to,

że po­sta­no­wił uczyć się gry na pia­ni­nie

i wy­trwał w tym po­sta­no­wie­niu

Mu­sisz stać się no­wi­cju­szem.

RA­INER MA­RIA RILKE

PRO­LOG

OTWIE­RA­JĄCY GAM­BIT

Pew­nego nie­dziel­nego po­ranka w No­wym Jorku usia­dłem do sza­chow­nicy z mocno bi­ją­cym ser­cem i uci­skiem w żo­łądku. Sala była pełna gra­czy.

Tak jak to jest w zwy­czaju, mój prze­ciw­nik i ja uści­snę­li­śmy so­bie dło­nie. Poza po­da­niem wła­snych imion, które su­mien­nie wpi­sa­li­śmy do swo­ich no­tat­ni­ków, nie za­mie­ni­li­śmy ze sobą ani słowa. Gdy ja na­sta­wia­łem ze­gar – po dwa­dzie­ścia pięć mi­nut dla każ­dego gra­cza – on po ko­lei usta­wiał bierki na środku sza­cho­wych pól.

Zro­bi­łem to samo, ale z non­sza­lan­cją, tak jak­bym chciał wy­glą­dać na ko­goś nieco znu­dzo­nego. Pró­bo­wa­łem usta­wić swoje bierki na­wet bar­dziej sy­me­trycz­nie, jak gdy­bym za­mie­rzał zy­skać mi­nutę (ten for­tel za­kłó­ciła chwi­lowa pa­nika, że za­mie­ni­łem miej­scami gońca i skoczka). W sali za­pa­dła sto­sowna ci­sza, po­nie­waż cze­ka­li­śmy na dy­rek­tora tur­nieju, aby dał sy­gnał do roz­po­czę­cia gry.

Pod­czas tego bez­czyn­nego sie­dze­nia pró­bo­wa­łem oce­nić mo­jego prze­ciw­nika, który le­ni­wie ob­ra­cał w pal­cach ołó­wek i błą­dził wzro­kiem po są­sied­nich sto­li­kach. Przy­glą­da­łem mu się ba­daw­czo w spo­sób, który – mia­łem na­dzieję – wy­ra­żał bez­względne po­li­to­wa­nie. Sta­ra­łem się po­sy­łać mo­jemu ry­wa­lowi groźne spoj­rze­nie z taką mocą, z jaką może to ro­bić czło­wiek sie­dzący na zwy­kłym krze­śle. Chcia­łem skie­ro­wać na niego uczu­cie, ja­kie opi­sał mi Dy­lan Loeb McC­lain, były fe­lie­to­ni­sta sza­chowy „New York Ti­mesa”, po tym, jak w 1995 roku ro­ze­grał po­ka­zową par­tię z ów­cze­snym mi­strzem świata Gar­rim Ka­spa­ro­wem.

„Nie czu­łem, że chce mnie po­ko­nać” – po­wie­dział McC­lain. „Czu­łem, że chce wy­cią­gnąć ręce po­nad sza­chow­nicą i mnie udu­sić”. In­tu­icja McC­la­ina pod­po­wia­dała mu, że Ka­spa­row, który zgar­bił się jak roz­ju­szony niedź­wiedź i ema­no­wał „nie­wia­ry­god­nym psy­chicz­nym okru­cień­stwem”, nie za­do­woli się drobną prze­wagą po­zy­cyjną, a na­wet samą wy­graną. Wy­da­wało się, że kie­ruje nim coś „bar­dziej oso­bi­stego, bar­dziej nie­po­ko­ją­cego”.

W świe­cie sza­chów ta­kie wra­że­nie po­ja­wia się bar­dzo czę­sto. „Lu­bię ten mo­ment, gdy tłam­szę czy­jeś ego” – po­wie­dział nie­gdyś nie­prze­wi­dy­walny mistrz sza­chowy Bobby Fi­scher.

Przyj­rza­łem się po­now­nie mo­jemu prze­ciw­ni­kowi. Czy by­łem w sta­nie, dzięki do­sko­na­łej tak­tyce, fi­ne­zji i miaż­dżą­cej mocy mo­jego bez­li­to­snego spoj­rze­nia, po­woli skru­szyć rdzeń jego jaźni?

I wtedy też nie­spo­dzie­wa­nie u jego boku po­ja­wiła się ko­bieta z kar­to­ni­kiem mleka cze­ko­la­do­wego w ręku. Po­ca­ło­wała go w czoło, po­wie­działa: „Po­wo­dze­nia” i prze­słała mi prze­lotny, do­stojny uśmiech. Mój prze­ciw­nik był ośmio­let­nim chłop­cem i miał na imię Ryan. Z opa­no­wa­niem god­nym po­dziwu, po­cią­ga­jąc od czasu do czasu no­sem, ode­słał mnie z kwit­kiem po mniej wię­cej trzy­dzie­stu ru­chach. Po­gra­tu­lo­wa­łem mu, a gdy sze­dłem ko­ry­ta­rzem, aby po­in­for­mo­wać dy­rek­tora tur­nieju o wy­niku na­szej par­tii, wi­dzia­łem, jak Ryan, z nie­na­ru­szo­nym ego, prze­ka­zuje ra­do­sną wia­do­mość ma­mie.

By­li­śmy z Ry­anem uczest­ni­kami Otwar­tego Tur­nieju Ran­kin­go­wego dla Po­cząt­ku­ją­cych, od­by­wa­ją­cego się w nie­dzielę rano w Mar­shall Chess Club. Klub Mar­shalla, który zaj­muje kilka pię­ter w hi­sto­rycz­nej ka­mie­nicy na­le­żą­cej do ciągu bu­dyn­ków two­rzą­cych jedną z na­je­le­gant­szych prze­cznic w Gre­en­wich Vil­lage, jest cu­dow­nym ana­chro­ni­zmem, re­lik­tem z cza­sów, kiedy nie­zli­czone uni­wer­sy­tec­kie i inne dru­żyny sza­chowe to­czyły boje w ca­łym re­gio­nie, a wy­niki ich zma­gań po­ja­wiały się na stro­nach ga­zet w dzia­łach spor­to­wych.

To, że klub ist­nieje dzi­siaj w tym miej­scu, za­wdzię­cza wy­łącz­nie zwro­towi wy­da­rzeń god­nemu pióra Dic­kensa.

W 1931 roku, w apo­geum Wiel­kiego Kry­zysu, grupa za­moż­nych do­bro­czyń­ców, en­tu­zja­stów sza­chów, ku­piła ten bu­dy­nek w imie­niu czło­wieka, od któ­rego klub wziął swoją na­zwę. Frank Mar­shall, ar­cy­mistrz sza­chowy i mistrz Sta­nów Zjed­no­czo­nych, nie­gdyś kie­ro­wał po­ło­żo­nym nad brze­giem oce­anu ośrod­kiem sza­cho­wym w Atlan­tic City – gdzie zda­rzało mu się gry­wać z prze­chod­niami na pie­nią­dze. W ciągu kil­ku­dzie­się­ciu lat prze­wę­dro­wał ze swoim klu­bem przez wiele słyn­nych miejsc na Man­hat­ta­nie – od Ke­ens Cho­pho­use po Chel­sea Ho­tel. Aż w końcu klub zy­skał stałą sie­dzibę.

Miej­sce utra­ciło nieco ze swo­jego sta­ro­daw­nego bla­sku – nie ma już wy­fra­czo­nych kel­ne­rów, któ­rzy po­dają kawę lub her­batę – ale i dziś każda osoba gra­jąca w sza­chy w tym klu­bie ma po­czu­cie, że znaj­duje się w ja­kiejś po­wsta­łej w po­zła­ca­nym wieku[1] świą­tyni Kró­lew­skiej Gry. Ze­wsząd ota­cza go hi­sto­ria: po­pier­sia ar­cy­mi­strzów, stare fo­to­gra­fie li­de­rów klu­bo­wej dru­żyny; sto­lik, przy któ­rym Ma­gnu­sowi Carl­se­nowi, obec­nemu mi­strzowi świata, udało się w po­cie czoła obro­nić ty­tuł w me­czu z Sier­gie­jem Ka­ria­ki­nem w 2016 roku.

Klub Mar­shalla nie jest jed­nak mu­zeum. Ktoś, kto od­wie­dza to miej­sce w week­endy, pod­czas du­żego tur­nieju, czuje się, jakby wkra­czał do za­si­la­nego przez ludz­kie umy­sły cen­trum prze­twa­rza­nia da­nych: wi­dzi pro­ce­sory usta­wione rząd za rzę­dem, które w na­pię­ciu do­ko­nują ob­li­czeń, po­mru­kują, grzeją się i wy­dzie­lają z ner­wów upo­rczywy za­pach potu.

Nie­dzielny tur­niej dla po­cząt­ku­ją­cych jest grą wy­łącz­nie o małą stawkę. Jest prze­zna­czony dla gra­czy z ran­kin­giem po­ni­żej 1200 punk­tów oraz dla tych, któ­rzy w ogóle nie są skla­sy­fi­ko­wani. Więk­szość ar­cy­mi­strzów ma ran­king prze­kra­cza­jący 2500 punk­tów; mój ran­king – 100 punk­tów – był ran­kin­giem no­wi­cju­sza.

Dzień za­czął się dla mnie obie­cu­jąco. Moim pierw­szym prze­ciw­ni­kiem był John, si­wo­włosy męż­czy­zna, który wy­glą­dem i spo­kojną po­wagą przy­wo­dził na myśl wy­kła­dowcę aka­de­mic­kiego. Na po­czątku gry ustę­po­wa­łem mu pod wzglę­dem „ma­te­riału”, czyli war­to­ści zbi­tych fi­gur i pio­nów. W dal­szej fa­zie po­je­dynku John sta­rał się po­więk­szyć swoją prze­wagę, ale ja nie prze­sta­wa­łem wal­czyć, sta­wia­jąc mu na dro­dze do zwy­cię­stwa po­my­słowe prze­szkody. Na każdą z nich John re­ago­wał ci­chym, wy­mę­czo­nym wes­tchnie­niem. Czu­łem jego zde­ner­wo­wa­nie i z każ­dym jego wes­tchnie­niem zda­wa­łem się ro­snąć w siłę.

W pew­nej chwili – w sy­tu­acji, w któ­rej mój król znaj­do­wał się w nie­mal osta­tecz­nym po­trza­sku – do­strze­głem szansę na to, aby dać Joh­nowi mata. Po­trzebna mi była do tego tylko jego nie­uwaga. Ist­nieje stare po­rze­ka­dło sza­chowe, mó­wiące, że zwy­cięzcą zo­staje ten, kto jako przed­ostatni po­pełni błąd. I rze­czy­wi­ście, mój prze­ciw­nik kon­ty­nu­ował atak za­miast przejść do obrony; po­su­nął pion z prze­ko­na­niem, że w ten spo­sób do­pro­wa­dzi do mo­jej po­rażki. Gdy prze­su­wa­łem wieżę na po­zy­cję, dzięki któ­rej jego król zna­lazł się w pu­łapce w „ko­lum­nie a” (pierw­szym pio­no­wym rzę­dzie na sza­chow­nicy), na twa­rzy Johna z wolna i nie­śmiało po­ja­wiała się świa­do­mość prze­gra­nej.

Mój ko­lejny prze­ciw­nik, Eric, był urlo­po­wa­nym woj­sko­wym, który był na mi­sji w Afga­ni­sta­nie, gdzie dużą część wol­nego czasu po­świę­cał na grę w in­ter­ne­towe sza­chy. Wie­dział, że bę­dzie prze­jeż­dżał przez Nowy Jork w dro­dze w głąb stanu, i zna­lazł czas na od­wie­dze­nie klubu Mar­shalla. Przy­po­mi­nał nieco ak­tora Wo­ody’ego Har­rel­sona: ostrzy­żony na jeża, szpa­ko­waty, ze spoj­rze­niem zdra­dza­ją­cym prze­ży­wa­nie stresu po­ura­zo­wego. Nasz po­je­dy­nek był za­cięty i długo nie­roz­strzy­gnięty – do czasu, aż Eric zwią­zał moją wieżę przy uży­ciu gońca. Gdy się pod­da­łem, Eric po­czuł ulgę i po­wie­dział, że gra­łem le­piej, niż wska­zy­wał na to mój ran­king, a były to pierw­sze słowa, ja­kie wy­mó­wił.

Tam­tego ranka skład gra­czy – od ran­ger­sów z U.S. Army przez człon­ków Ame­ry­kań­skiego Sto­wa­rzy­sze­nia Eme­ry­tów po nie­cier­pliwe dzie­ciaki – był ty­powy dla or­ga­ni­zo­wa­nych przez klub Mar­shalla tur­nie­jów dla po­cząt­ku­ją­cych. Roz­pię­tość wieku z pew­no­ścią nie była mniej­sza niż sześć­dzie­siąt lat, ale z punktu wi­dze­nia sza­chów wszy­scy by­li­śmy no­wi­cju­szami.

Sys­tem kla­sy­fi­ko­wa­nia sza­chi­stów jest cu­dow­nie pro­sty, przez co róż­nice ta­kie jak wiek prze­stają mieć w du­żej mie­rze zna­cze­nie. Gra w sza­chy jest jedną z umie­jęt­no­ści, w któ­rej dzieci mogą osią­gnąć taki sam po­ziom jak do­ro­śli – a na­wet wyż­szy. Są dwu­na­sto­latki uda­jące nie­wi­niątka, a zdolne obe­drzeć cię żyw­cem ze skóry.

W nie­dziel­nym tur­nieju uczest­ni­czyło dziecko, któ­rym by­łem szcze­gól­nie za­in­te­re­so­wany: moja córka. Nie za­gra­li­śmy prze­ciwko so­bie, choć ten mo­ment miał na­dejść, i tam­tego ranka po­szło nam bar­dzo róż­nie. Córka upla­so­wała się w czo­łówce tur­nieju i ode­brała czek na osiem­dzie­siąt cztery do­lary, które na­tych­miast za­in­we­sto­wała w ma­skotki Be­anie Ba­bies i bro­ka­tową pla­ste­linę w na­roż­nym skle­pie z za­baw­kami.

Kilka go­dzin póź­niej usły­sza­łem, jak ra­do­śnie ob­wiesz­czała dziad­kom przez te­le­fon: „Tata za­jął, zdaje się, czter­dzie­ste miej­sce”. Na pięć­dzie­siąt je­den moż­li­wych.

W co ja się wpa­ko­wa­łem?

*

Pew­nego dnia przed wielu laty w ma­łej bi­blio­tece w nad­mor­skim mie­ście sie­dzia­łem mocno sku­piony na grze w war­caby z moją córką, wów­czas nie­spełna czte­ro­let­nim dziec­kiem. Córka prze­nio­sła wzrok na są­siedni sto­lik, na któ­rym błysz­czała biało-czarna sza­chow­nica z o wiele bar­dziej in­te­re­su­ją­cymi fi­gu­rami (u wielu przy­szłych mi­strzów sza­chy wy­wo­ły­wały po­cząt­kowo nie­winne sko­ja­rze­nia z „końmi” i „zam­kami”). „Co to za gra?” – za­py­tała córka. „Sza­chy” – od­par­łem. „Mo­żemy w to za­grać?” – po­pro­siła bła­gal­nie. Przy­tak­ną­łem, po­grą­żony w my­ślach.

Był tylko je­den pro­blem: nie wie­dzia­łem jak. Pa­mię­ta­łem jak przez mgłę, że kiedy by­łem chło­pa­kiem, na­uczy­łem się pod­sta­wo­wych ru­chów. Ni­gdy jed­nak nie po­łkną­łem bak­cyla. Drę­czyło mnie to nieco w póź­niej­szym ży­ciu. Gdy wi­dzia­łem wolną sza­chow­nicę w ho­te­lo­wym lobby lub za­da­nie sza­chowe w nie­dziel­nym do­datku do ga­zety, czu­łem ukłu­cie w sercu.

Zy­ska­łem ogólną orien­ta­cję na te­mat sza­chów. Wie­dzia­łem, kim byli Fi­scher i Ka­spa­row. Wie­dzia­łem też, że sza­chy za­uro­czyły znane po­staci, mię­dzy in­nymi Mar­cela Du­champa i Vla­di­mira Na­bo­kova. Znany był mi fra­zes, że ar­cy­mi­strzo­wie po­tra­fią prze­wi­dzieć kil­ka­na­ście ru­chów na­przód. Wie­dzia­łem, że w fil­mach sza­chi­sta jest za­wsze ge­niu­szem – czę­sto w dia­bo­licz­nej po­staci. Zna­łem się jed­nak na sza­chach, tak jak zna­łem ję­zyk ja­poń­ski: po­tra­fi­łem go roz­po­znać wzro­kiem; wie­dzia­łem, jak brzmi; czu­łem jego „ja­poń­skość”, ale nic z niego nie ro­zu­mia­łem.

Po­sta­no­wi­łem, że na­uczę się sza­chów, choćby tylko po to, aby da­wać lek­cje córce. Na­ucze­nie się pod­sta­wo­wych ru­chów przy­szło mi dość ła­two. Opa­no­wa­łem je w ciągu kilku go­dzin, gdy sie­dzia­łem zgar­biony nad smart­fo­nem pod­czas kin­der­ba­lów lub cze­ka­łem w ko­lejce do kasy w skle­pie Tra­der Joe’s. Wkrótce gra­łem, a na­wet wy­gry­wa­łem, z kom­pu­te­ro­wymi prze­ciw­ni­kami (tymi, któ­rzy mieli za­pro­gra­mo­wane ka­ta­stro­falne wpadki). Szybko jed­nak wy­szło na jaw, że mam nie­wiel­kie po­ję­cie o bar­dziej za­awan­so­wa­nych stra­te­giach.

Nie chcia­łem uczyć cze­goś, na czym sam słabo się zna­łem. Ale jak mia­łem sam na­uczyć się grać w sza­chy? Li­te­ra­tura na ich te­mat była onie­śmie­la­jąco ob­szerna. Oczy­wi­ście ist­niał pod­ręcz­nik Sza­chy dla by­strza­ków. Ksią­żek o sza­chach było poza nim całe mnó­stwo. Wy­peł­niały je przy­po­mi­na­jące al­ge­bra­iczne wzory za­pisy par­tii, sta­no­wiące swo­isty ję­zyk, któ­rego też na­le­żało się na­uczyć.

Książki o sza­chach by­wały też do bólu spe­cja­li­styczne. Przy­kła­dem może być Kom­pletny prze­wod­nik po grze 3Nc3 prze­ciwko obro­nie fran­cu­skiej. To nie po­myłka: cała książka trak­to­wała o per­mu­ta­cjach jed­nego ru­chu – warto do­dać, że cho­dzi o ruch, który sza­chi­ści wy­ko­ny­wali re­gu­lar­nie od stu lat. A mimo to lu­dzie na­dal, po stu la­tach i po uka­za­niu się wielu ksią­żek po­świę­co­nych tej tak­tyce, ujaw­niali na 288 stro­nach nowe in­for­ma­cje na jej te­mat.

Ktoś, kto za­czyna grać w sza­chy, czę­sto sły­szy, że po za­le­d­wie trzech ru­chach ist­nieje wię­cej moż­li­wych wa­rian­tów tej gry, niż wy­nosi liczba ato­mów we wszech­świe­cie. I rze­czy­wi­ście, czu­łem się ko­smicz­nie ogłu­piały, pró­bu­jąc do­ciec, jak przy­bli­żyć tę nie­sa­mo­wi­cie skom­pli­ko­waną grę ko­muś, kogo ulu­bio­nym pro­gra­mem te­le­wi­zyj­nym był Cie­kaw­ski Geo­rge.

Dla­tego zro­bi­łem to, co robi każdy sza­nu­jący się no­wo­cze­sny ro­dzic: za­trud­ni­łem na­uczy­ciela. Nie­ty­powe było w tym to, że szu­ka­łem ko­goś, kto na­uczy sza­chów i córkę, i mnie za jed­nym ra­zem. Prze­pro­wa­dzi­łem małe in­ter­ne­towe śledz­two i zna­la­złem Si­mona Ru­dow­skiego, pol­skiego emi­granta miesz­ka­ją­cego na Bro­okly­nie. Ce­cho­wała go aura sta­ro­świec­kiej ofi­cjal­no­ści i odro­bina pe­da­go­gicz­nej su­ro­wo­ści, które – we­dług mnie – do­da­wały za­da­niu, ja­kie nas cze­kało, wła­ści­wej po­wagi. Si­mon, we­ge­ta­ria­nin, był szczu­pły i nad­zwy­czaj uważny. Chciał, aby w miesz­ka­niu pa­no­wała ci­sza; do­pusz­czał tylko gra­jącą ci­cho w tle mu­zykę kla­syczną. Pod­czas lek­cji pi­li­śmy her­batę i je­dli­śmy świeżo upie­czone cia­steczka, któ­rymi moja żona po­czę­sto­wała go w trak­cie pierw­szego spo­tka­nia.

Coś, co miało być oka­zjo­nal­nym po­czę­stun­kiem, wkrótce przy­jęło się, a na­wet na­brało in­ten­syw­no­ści, sta­jąc się nie­mal ko­micz­nym ry­tu­ałem. „Mu­simy zro­bić cia­steczka dla Si­mona” – oznaj­miała z nie­cier­pli­wo­ścią w gło­sie moja żona każ­dego ranka w dniu lek­cji (skle­powe cia­steczka Si­mon tylko nad­gry­zał, da­jąc sub­telny wy­raz swo­jemu roz­cza­ro­wa­niu). Za sprawą mu­zyki, a wraz z nią prze­ką­sek i przy­ro­dzo­nej ele­gan­cji sza­chow­nicy oraz sza­chów, na­sze miesz­ka­nie prze­obra­żało się, lub może tylko lu­bi­łem tak o nim my­śleć, w coś w ro­dzaju roz­go­rącz­ko­wa­nego, prze­sy­co­nego aro­ma­tem kawy wie­deń­skiego sa­lonu, w któ­rym nie­ustan­nie pa­no­wał fer­ment sza­cho­wych teo­rii.

*

Choć wów­czas le­dwo zda­wa­łem so­bie z tego sprawę, córka i ja pod­da­wa­li­śmy się rów­nież po­znaw­czemu eks­pe­ry­men­towi prze­pro­wa­dza­nemu na dwóch oso­bach: by­li­śmy dwoj­giem no­wi­cju­szy, któ­rzy pró­bo­wali opa­no­wać nową umie­jęt­ność.

Za­czy­na­li­śmy z tego sa­mego po­ziomu, ale dzie­liło nas pra­wie czter­dzie­ści lat. Do tej pory to ja by­łem w jej krót­kim ży­ciu eks­per­tem, który wie­dział, co ozna­czają dane słowa i jak jeź­dzić na ro­we­rze, tym­cza­sem na­gle zna­leź­li­śmy się w dziw­nie iden­tycz­nej sy­tu­acji, przy­naj­mniej w teo­rii. Czy któ­reś z nas bę­dzie ro­biło po­stępy szyb­ciej? Czy bę­dziemy uczyli się w ten sam spo­sób? Ja­kie atuty miało każde z nas, a ja­kie sła­bo­ści? Kto na końcu okaże się lep­szy?

Wkrótce prze­sta­łem jed­nak uczęsz­czać na lek­cje. Mia­łem wra­że­nie, że moja obec­ność roz­pra­sza córkę; że staję mię­dzy nią a na­uczy­cie­lem. Poza tym, przy­naj­mniej na po­czątku, córka przy­swa­jała so­bie sza­chową wie­dzę o wiele wol­niej. Cza­sami Si­mon i ja, ni­czym para uta­jo­nych po­wier­ni­ków, uśmie­cha­li­śmy się do sie­bie na­wza­jem, gdy córka była o krok od od­kry­cia trud­nego ru­chu na za­tło­czo­nej sza­chow­nicy.

Wy­co­fa­łem się. Roz­gry­wa­łem re­gu­lar­nie par­tie w in­ter­ne­cie, brną­łem przez za­miesz­czane na YouTu­bie ana­lizy me­czów tur­nie­jo­wych i prze­glą­da­łem książki w ro­dzaju Naj­lep­sze po­je­dynki Benta Lar­sena. Przy­cho­dził jed­nak czas, gdy córka i ja, każde przy­go­to­wane do boju na swój spo­sób, spo­ty­ka­li­śmy się nad sza­chow­nicą przy ku­chen­nym stole.

Po­cząt­kowo szło mi jakby le­piej niż córce. Choćby dla­tego, że trak­to­wa­łem sza­chy z więk­szą po­wagą. Umia­łem po­zo­stać skon­cen­tro­wany, mia­łem kil­ku­dzie­się­cio­let­nie do­świad­cze­nie w ucze­niu się in­nych gier i swoją dumę do­ro­słego czło­wieka. W trak­cie po­je­dyn­ków córka nie­kiedy się de­kon­cen­tro­wała i aby pod­trzy­mać ją na du­chu, po­peł­nia­łem okropne gafy z na­dzieją, że je do­strzeże i wy­ko­rzy­sta sy­tu­ację. W świe­cie do­ro­słych sza­chów mó­wiono by na mnie pat­zer, co ozna­cza kom­plet­nie nie­wy­da­rzo­nego no­wi­cju­sza, ale przy­naj­mniej w domu czu­łem się jak mę­drzec, jak do­bro­tliwy sta­teczny mąż stanu.

Ty­dzień po ty­go­dniu córka grała jed­nak co­raz le­piej. Po­tra­fiła spo­koj­nie wy­ja­śnić mi ja­kiś ukryty ha­czyk w za­da­niu sza­cho­wym lub po­wie­dzieć, dla­czego w in­ter­ne­to­wej par­tii, w któ­rej by­łem pewny zwy­cię­stwa, praw­do­po­dob­nie osią­gnę tylko re­mis. Na­uczyła się stra­te­gii i prak­tycz­nych re­guł gry, któ­rych nie zna­łem. I za­częła star­to­wać w tur­nie­jach: naj­pierw w ma­łych za­wo­dach roz­gry­wa­nych w piw­nicy lo­kal­nej bi­blio­teki, a z cza­sem w du­żych miej­skich im­pre­zach. Gro­ma­dziła tro­fea i pla­so­wała się dość wy­soko na kra­jo­wej li­ście stu naj­lep­szych sza­chi­stek w jej wieku. Na­gle mu­sia­łem się na­mę­czyć, aby ją po­ko­nać, a cza­sami mi się to nie uda­wało.

Pa­trząc wstecz, wi­dzę, że je­den z po­wo­dów tej sy­tu­acji był oczy­wi­sty. Pod­czas gdy ja roz­gry­wa­łem par­tię za par­tią w in­ter­ne­cie, li­cząc na to, że po­pra­wię swoje umie­jęt­no­ści dzięki sa­mej prak­tyce – przy­pi­su­jąc zwy­cię­stwa swo­jemu ta­len­towi, a po­rażki uspra­wie­dli­wia­jąc bra­kiem szczę­ścia – córka ćwi­czyła za­da­nia z teo­rii otwarć oraz z tak­tyk koń­có­wek pod okiem Si­mona. Gdy prze­grała po­je­dy­nek, mu­siała wy­ja­śnić w naj­drob­niej­szych szcze­gó­łach przy­czyny swo­jej po­rażki. I co ważne, te wy­ja­śnie­nia czę­sto zaj­mo­wały wię­cej czasu niż sama par­tia.

W świe­tle tez psy­cho­loga An­dersa Erics­sona, który od­krył znaną już dzi­siaj, ale czę­sto błęd­nie in­ter­pre­to­waną re­gułę 10 ty­sięcy go­dzin, córka wy­ko­ny­wała „ce­lowe ćwi­cze­nia”.

Ja na­to­miast za­do­wa­la­łem się bez­myśl­nym po­wta­rza­niem, pró­bu­jąc stać się lep­szym dzięki me­to­dzie „na siłę”, bez wy­zna­cza­nia so­bie wy­mier­nych ce­lów. Pró­bo­wa­łem, w pe­wien spo­sób, być ta­kim sza­chi­stą jak Al­pha­Zero, słynny pro­gram kom­pu­te­rowy stwo­rzony przez firmę De­ep­Mind zaj­mu­jącą się ba­da­niami nad roz­wo­jem sztucz­nej in­te­li­gen­cji. Po za­pro­gra­mo­wa­niu, do któ­rego użyto za­le­d­wie pod­sta­wo­wych sza­cho­wych re­guł, Al­pha­Zero osią­gnął mi­strzow­ski po­ziom dzięki ro­ze­gra­niu czter­dzie­stu czte­rech mi­lio­nów par­tii z sa­mym sobą[2]. Przez cały ten czas uczył się, nie ko­rzy­sta­jąc z po­mocy in­struk­tora, i stał się naj­lep­szym sza­cho­wym spa­ring­part­ne­rem na świe­cie.

Ja nie mia­łem jed­nak ani tak dużo czasu, ani ta­kich mocy in­te­lek­tu­al­nych. „Je­śli chcesz być lep­szym sza­chi­stą – na­pi­sał Erics­son – nie sta­niesz się nim, gra­jąc w sza­chy. Sta­niesz się nim dzięki sa­mot­nym stu­diom nad po­je­dyn­kami ar­cy­mi­strzów”. W moim za­pra­co­wa­nym ży­ciu zwy­kle było mi ła­twiej ro­ze­grać pię­cio­mi­nu­tową par­tię bły­ska­wiczną pod­czas jazdy me­trem.

W każ­dym ra­zie moja uwaga sku­piła się w du­żej mie­rze na córce. To ona miała ta­lent, który na­le­żało pie­lę­gno­wać; to ona zdo­by­wała na­grody. Jej roz­wój był waż­niej­szy od mo­jego. Sta­łem się ar­che­ty­picz­nym Sza­cho­wym Tatą, który to­wa­rzy­szy dziecku pod­czas trwa­ją­cych za­zwy­czaj pięć, sześć go­dzin tur­nie­jów szkol­nych.

Czu­jesz się wtedy tro­chę tak, jak­byś utknął na dru­go­rzęd­nym lot­ni­sku z po­wodu opóź­nie­nia lotu. Sta­rasz się zna­leźć wy­godne miej­sce, w któ­rym mógł­byś za­bić czas, ale osta­tecz­nie lą­du­jesz wraz z kłę­bami ku­rzu na wy­wo­sko­wa­nej ma­szy­nowo, wy­ło­żo­nej ka­fel­kami po­sadzce, w po­zba­wio­nych okien pod­zie­miach szkoły, przy­cup­nięty obok gniaz­dek elek­trycz­nych, pod­trzy­mu­ją­cych przy ży­ciu twoje elek­tro­niczne urzą­dze­nia. Po­si­lasz się kra­ker­sami Gold­fish wy­pa­trzo­nymi w pro­wa­dzo­nym przez ro­dzi­ców skle­piku szkol­nym i od­dy­chasz za­tę­chłym po­wie­trzem. Pró­bu­jesz pra­co­wać, ale je­steś cał­ko­wi­cie roz­trzę­siony i roz­ko­ja­rzony.

Cze­ka­jąc na po­wrót córki z tur­nieju i nie­po­ko­jąc się o jej wy­nik, co kilka mi­nut spo­glą­da­łem w dół ko­ry­ta­rza, a zmy­sły mia­łem tak wy­ostrzone, że by­łem w sta­nie bły­ska­wicz­nie roz­po­znać, czy wra­cała z tar­czą, czy na tar­czy. Za­zwy­czaj każdy z tych sce­na­riu­szy – bieg w pod­sko­kach z uśmie­chem na twa­rzy lub czła­pa­nie ze zwie­szo­nymi ra­mio­nami, któ­remu czę­sto to­wa­rzy­szyły łzy – spra­wiał, że mię­kło mi serce.

W chwi­lach, w któ­rych pły­nęły łzy, cza­sami za­cho­dzi­łem w głowę, dla­czego każę córce – a szcze­rze mó­wiąc, rów­nież sa­memu so­bie – przez to wszystko prze­cho­dzić. Coś, co za­częło się jak zwy­czajna, za­bawna przy­goda po­znaw­cza, prze­ro­dziło się w coś po­waż­niej­szego. W ja­kim celu? W du­żej mie­rze udzie­liło mi się spo­łeczne wy­obra­że­nie, że sza­chy rów­nają się in­te­li­gen­cji i suk­ce­sowi na stu­diach, choć wie­dzia­łem, na po­zio­mie ra­cjo­nal­nym, że do­wody na to są nie­prze­ko­nu­jące. Ba­da­nia na ten te­mat były zwy­kle wą­sko za­kro­jone, czę­sto na­kie­ro­wane na umo­ty­wo­wa­nych sza­chi­stów ma­ją­cych pełną świa­do­mość, że uczest­ni­czą w ba­da­niu, i za­zwy­czaj prze­pro­wa­dzane przez same or­ga­ni­za­cje sza­chowe. Ist­niał duży znak za­py­ta­nia do­ty­czący „kie­runku związku przy­czy­nowo-skut­ko­wego”: czy to z po­wodu sza­chów dzieci sta­wały się by­strzej­sze, czy to by­strzej­sze dzieci czuły po­ciąg do sza­chów? Skoro sza­chy były tak mocno po­wią­zane z in­te­li­gen­cją, można by są­dzić, że do­brzy sza­chi­ści są z re­guły in­te­li­gent­niejsi od sła­bych sza­chi­stów lub osób, które nie grają w sza­chy. I znowu, bra­kuje na to moc­nych do­wo­dów.

Mimo to pró­bo­wa­łem prze­ko­nać sa­mego sie­bie, że ist­nieją wy­mierne po­zy­tywy. Mó­wi­łem so­bie, że sza­chy „jako spo­sób na na­ucze­nie my­śle­nia”, jak ujął to je­den z edu­ka­to­rów, są uży­tecz­nym za­mien­ni­kiem ry­go­ry­stycz­nych szkol­nych pro­ce­sów – ta­kich jak kon­cen­tro­wa­nie się, roz­wią­zy­wa­nie za­dań, za­pa­mię­ty­wa­nie, za­sto­so­wa­nie wnio­sków w prak­tyce – po­da­nych w for­mie gry.

A je­śli cho­dzi o po­rażki, które do­pro­wa­dzają do łez, wy­obra­ża­łem so­bie, że tur­nieje sza­chowe, z ich mocno prze­ży­wa­nymi, prze­waż­nie nie­istot­nymi re­zul­ta­tami, mogą być do­brym spo­so­bem na to, by przy­go­to­wać się na więk­sze ży­ciowe wy­zwa­nia. Zresztą moż­liwe, że wy­niki tur­nie­jów były jed­nak istotne. We­dług mo­ich wstęp­nych sza­cun­ków trzy par­tie na cztery córka roz­gry­wała z chłop­cami. Po­mimo prób zmiany na lep­sze w sza­chach utrzy­muje się prze­ko­na­nie o gen­de­ro­wej su­pre­ma­cji. Ran­kingi męż­czyzn są za­zwy­czaj wyż­sze, co zda­niem nie­któ­rych może być po pro­stu sta­ty­stycz­nym prze­kła­ma­niem, wy­ni­ka­ją­cym z tego, że sza­chi­stów jest o wiele wię­cej niż sza­chi­stek.

Acz­kol­wiek są jesz­cze inne aspekty tej kwe­stii. Ba­da­nia skon­cen­tro­wane na szkol­nych tur­nie­jach sza­cho­wych wy­ka­zały, że gdy dziew­częta grały prze­ciwko chłop­com, osią­gały wy­niki gor­sze od ocze­ki­wań. Jak na­pi­sali ba­da­cze: „Dziew­częta prze­gry­wają z chłop­cami z czę­sto­tli­wo­ścią, któ­rej nie da się wy­tłu­ma­czyć ich wyj­ścio­wymi ran­kin­gami”. Wy­niki ba­dań su­ge­rują, że po­wo­dem tego zja­wi­ska jest „za­gro­że­nie przez ste­reo­typ”: sza­chistki wal­czą nie tylko z męż­czy­znami, lecz także z ogól­nym prze­ko­na­niem, że nie są tak do­bre jak męż­czyźni. Co wię­cej dziew­częta, które spi­sy­wały się go­rzej, niż wy­ni­ka­łoby to z ich ran­kin­gów, w na­stęp­nym roku przy­stę­po­wały do mniej­szej liczby tur­nie­jów – tego efektu nie za­ob­ser­wo­wano wśród chłop­ców.

Córka po­pad­nie w ży­ciu w wiele ta­kich błęd­nych kół, mó­wi­łem so­bie. Niech zmie­rzy się z nimi wprost już te­raz. I nie­wąt­pli­wie naj­więk­szą dumę jako Sza­chowy Tata po­czu­łem wtedy, gdy pod­czas du­żego tur­nieju pod­słu­cha­łem, jak je­den z chłop­ców mó­wił swoim ko­le­gom, ubra­nym w pur­pu­rowe ko­szulki dru­żyny sza­cho­wej eli­tar­nej szkoły pod­sta­wo­wej Hun­ter Col­lege, aby „uwa­żali na tę dziew­czynę w ró­żo­wej ko­szulce z kró­li­kiem”.

*

Gdy córka za­częła uczest­ni­czyć w szkol­nych tur­nie­jach, mia­łem oka­zję po­ga­wę­dzić z in­nymi ro­dzi­cami. Cza­sami py­ta­łem ich, czy też grają. Wtedy za­zwy­czaj mi­ty­go­wali się, wzru­sza­jąc ra­mio­nami i uśmie­cha­jąc się.

A kiedy wy­ska­ki­wa­łem z in­for­ma­cją, że uczę się tej gry, re­ago­wali we­so­łym i pro­tek­cjo­nal­nym stwier­dze­niem: „Ży­czymy szczę­ścia!”. Moje ro­zu­mo­wa­nie było na­stę­pu­jące: je­śli ta gra jest tak ko­rzystna dla roz­woju dzieci, to dla­czego do­ro­śli ją igno­rują? Wi­dząc ro­dzica za­ję­tego grą An­gry Birds, mia­łem ochotę po­kle­pać go po ra­mie­niu i po­wie­dzieć: „Dla­czego ka­żesz dziecku grać w sza­chy, a sam za­ba­wiasz się czymś ta­kim? Prze­cież to jest kró­lew­ska gra. Nie­które wzmianki o po­je­dyn­kach sza­cho­wych po­cho­dzą z XV wieku”.

Pod­czas tur­nie­jów sza­cho­wych ob­ser­wo­wa­łem zbyt do­brze znane mi zja­wi­sko, po­ja­wia­jące się w trak­cie do­dat­ko­wych za­jęć ich dzieci: pod­czas gdy po­cie­chy uczą się ja­kiejś umie­jęt­no­ści, ro­dzice ga­pią się w swoje smart­fony. Ja­sne, że jako ro­dzice mie­li­śmy ja­kąś pracę do wy­ko­na­nia; pracę, która mimo na­szych sta­rań roz­cią­gnęła się na week­end; pracę przy­no­szącą pie­nią­dze prze­zna­czane na lek­cje, które dla na­szych dzieci były źró­dłem ra­do­ści (lub te­stem na wy­trzy­ma­łość).

Cza­sami jed­nak za­sta­na­wia­łem się nad tym, czy – od­gry­wa­jąc stale role „przy­zwo­itek” – nie da­wa­li­śmy dzie­ciom w sub­telny spo­sób do zro­zu­mie­nia, że ucze­nie się jest prze­zna­czone tylko dla mło­dych lu­dzi.

Prze­cha­dza­jąc się po ko­ry­ta­rzu pod­czas pew­nego tur­nieju, zaj­rza­łem do jed­nej z klas i zo­ba­czy­łem grupę ro­dzi­ców z kimś, kogo wzią­łem za in­struk­tora. Grali w sza­chy! I wła­śnie wtedy, jak na za­wo­ła­nie, mi­nęła mnie grupa dzie­cia­ków, przy­glą­da­ją­cych się tej sa­mej sce­nie. „Po co do­ro­śli uczą się grać w sza­chy?” – za­py­tał je­den z nich nieco drwią­cym to­nem, ku roz­ba­wie­niu ca­łej grupy. Dzie­ciaki po­szły da­lej, a ja omal nie umar­łem przed pełną ra­do­snych wia­do­mo­ści ta­blicą ogło­sze­niową.

By­łem zmę­czony sie­dze­niem na ubo­czu. Chcia­łem być w środku wy­da­rzeń. I w ten spo­sób sta­łem się po­sia­da­czem karty człon­kow­skiej Ame­ry­kań­skiej Fe­de­ra­cji Sza­cho­wej i za­czą­łem uczest­ni­czyć w tur­nie­jach wraz z córką. Tylko nie w tur­nie­jach szkol­nych, na któ­rych ucho­dził­bym za dzi­wa­dło, lecz w tur­nie­jach w klu­bie Mar­shalla.

Po­cząt­kowo za­cho­wy­wa­łem się ner­wowo, mimo że tak na­prawdę nie mia­łem nic do stra­ce­nia – poza dumą. „Mistrz może od czas do czasu źle ro­ze­grać par­tię – po­wie­dział je­den z ar­cy­mi­strzów – ale mi­ło­śnik sza­chów ni­gdy!”. A ja by­łem mi­ło­śni­kiem, który zno­sił po­nure ry­tu­ały, wy­wo­ły­wane grą skoki ci­śnie­nia, na­piętą at­mos­ferę. Tur­niej ozna­czał trzy go­dziny cią­głej kon­cen­tra­cji i in­ten­syw­nego my­śle­nia, z wy­łą­czo­nym te­le­fo­nem. Czu­łem się jak w si­łowni, tyle że umy­sło­wej.

Naj­bar­dziej za­sko­czyło mnie to, jak trudno było mi grać twa­rzą w twarz z ludźmi. Gra­jąc w sza­chy w in­ter­ne­cie, w domu, tylko prze­su­wasz pik­sele. W praw­dzi­wym tur­nieju czło­wiek staje do walki z dru­gim czło­wie­kiem, w stycz­no­ści z ca­łym jego czło­wie­czeń­stwem: jego oczami, za­pa­chem, ję­zy­kiem ciała, dziw­nymi dźwię­kami do­cho­dzą­cymi z naj­głęb­szych za­ka­mar­ków jego wnę­trza.

Była to dla mnie jedna z pierw­szych lek­cji do­ty­czą­cych ucze­nia się: jest to pro­ces za­leżny od kon­tek­stu. Chcesz być do­bry w in­ter­ne­to­wych sza­chach bły­ska­wicz­nych? Roz­gry­waj jak naj­wię­cej ta­kich par­tii. Chcesz do­brze wy­pa­dać w tur­nie­jach? Bierz udział w tur­nie­jach, czu­jąc od­de­chy prze­ciw­ni­ków. A ni­gdy nie było wia­domo, z kim przyj­dzie czło­wie­kowi zmie­rzyć się w nie­dzielę. Sto­czy­łem po­je­dy­nek – z wy­ni­kiem re­mi­so­wym – z dziew­czyną w oku­la­rach w nie­bie­skich opraw­kach, która w zbi­ja­jący z tropu, być może bez­wiedny spo­sób ko­men­to­wała pod no­sem wy­ko­ny­wane przeze mnie ru­chy („Dzię­kuję, że dzięki to­bie mój król prze­szedł do koń­cówki”). Gra­łem ze star­szym pa­nem, któ­remu trzę­sły się ręce i który usiadł­szy do sza­chow­nicy, po­sta­wił na stole wy­peł­niony po brzegi, pół­li­trowy ku­bek z go­rącą kawą i ścią­gnął tym sa­mym na sie­bie wy­stra­szone spoj­rze­nia na­szych są­sia­dów sie­dzą­cych tuż obok; zde­ner­wo­wany, omal nie skno­ci­łem par­tii, ra­tu­jąc re­mis tylko dzięki temu, że mój prze­ciw­nik po­padł w roz­tar­gnie­nie z po­wodu nie­do­czasu. Spra­wi­łem la­nie po­waż­nie wy­glą­da­ją­cemu chłopcu w mun­durku spo­łecz­nej szkoły, choć kosz­to­wało mnie to wię­cej wy­siłku, niż­bym chciał, i czu­łem się w obo­wiązku po­wie­dzieć jego ojcu, który oglą­dał film na smart­fo­nie, jak do­brze ra­dził so­bie jego syn. Da­łem mata nieco eks­cen­trycz­nemu męż­czyź­nie z wło­sami przy­po­mi­na­ją­cymi strąki, któ­rego wi­dzia­łem w klu­bie pod­czas wielu im­prez, za­sta­na­wia­jąc się, tro­chę zło­śli­wie, jak długo mój prze­ciw­nik tkwił w sek­cji po­cząt­ku­ją­cych. Zna­la­złem się w pa­rze z córką, która bez emo­cji dała mi ko­ry­ta­rzo­wego mata, po za­sta­wie­niu pu­łapki na mo­jego króla w ostat­nim rzę­dzie.

Zbli­ża­łem się do pięć­dzie­siątki i do­sta­wa­łem łup­nia od dzie­cia­ków. Czu­łem się wspa­niale.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

PRZY­PISY

[1] Po­zła­cany wiek (ang. Gil­ded Age) – w Sta­nach Zjed­no­czo­nych tym mia­nem okre­śla się okres prze­my­sło­wego bo­omu i ma­so­wego na­pływu imi­gran­tów przy­pa­da­jący na ostat­nie ćwierć­wie­cze XIX wieku (przyp. tłum.).
[2] Za­kła­da­jąc, tak jak Erics­son, że par­tia sza­chów trwa śred­nio pół­to­rej go­dziny, czło­wiek mu­siałby po­świę­cić na wy­ko­na­nie pracy, którą wy­ko­nał Al­pha­Zero, pra­wie 66 mi­lio­nów go­dzin.