Nocny tygrys - Choo Yangsze - ebook + książka

Nocny tygrys ebook

Choo Yangsze

4,2

Opis

Poruszająca opowieść o młodej tancerce i osieroconym chłopcu, na których losy wpłynie stara chińska legenda o ludziach-tygrysach.

 

Bystra i ambitna Ji Lin, aby spłacić długi swojej matki, dorabia jako tancerka. Życie Ji Lin wywróci się do góry nogami, gdy jeden z partnerów do tańca zostawi jej makabryczną pamiątkę. 11-letni sierota Ren ściga się z czasem, bo ma tylko 49 dni, aby spełnić ostatnie życzenie zmarłego Mistrza. Jeżeli mu się nie uda, dusza Mistrza będzie się błąkać po świecie na wieki. Grozę niewyjaśnionych śmierci w mieście podsycają plotki o mężczyznach przemieniających się w tygrysy. Ji Lin i Ren w pełnej niebezpieczeństw wędrówce wspólnie przemierzają piękne jak ze snu krajobrazy Malezji. A czas nieubłaganie mija…

 

Nocny tygrys” Yangsze Choo to książka, w której przeplatają się czasy kolonializmu i współczesność, przesądy i ambicje, miłość i rywalizacja, a wszystko to spowite folklorem, legendą i tajemnicą. To przejmująca opowieść o dojrzewaniu i poszukiwaniu swojego miejsca na świecie.

 

Bestseller „New York Timesa”, książka Lutego 2019 Amazona, nominowana do wielu nagród, w tym do Goodreads Choice Awards, polecana przez klub książkowy zdobywczyni Oscara, aktorki Reese Whiterspoon. Wymarzona lektura dla fanów Isabel Allende.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 613

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (168 ocen)
81
56
23
4
4
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału:The Night Tiger Copyright © 2019 by Yangsze Choo All rights reserved.
Copyright © for the Polish translation by Agnieszka Walulik Copyright © for the Polish edition by Poradnia K, 2020 Wydanie I
Redaktor prowadzący: PAULINA POTRYKUS-WOŹNIAK
Redakcja: BERNADETA LEKACZ, MONIKA ABRAMOWICZ
Projekt okładki: ILONA GOSTYŃSKA-RYMKIEWICZ
Zdjęcie: Kateryna / Stock.adobe.com
Opracowanie typograficzne i skład: MONIKA ŚWITALSKA / Good Mood Studio
ISBN 978-83-66005-87-7
Wydawnictwo Poradnia K Sp. z o.o. Prezes: Joanna Bażyńska 00-544 Warszawa, ul. Wilcza 25 lok. 6 e-mail: [email protected]
Poznaj nasze inne książki. Zapraszamy do księgarni:www.poradniak.plfacebook.com/poradniakinstagram.com/poradnia_k_wydawnictwo
Konwersja: eLitera s.c.

Książkę tę poświęcam ojcu i matce,którzy urodzili się i wychowaliw Dolinie Kinty.

1

Kamunting, MalajeMaj 1931

STARZEC UMIERA – ZNAĆ TO PO JEGO PŁYTKIM ODDECHU, zapadniętych policzkach i skórze mocno opinającej kości twarzy. Mimo to domaga się otworzenia okiennic. Z irytacją kiwa dłonią na Rena i chłopiec, ze ściśniętym gardłem, jakby połknął kamień, otwiera na oścież okno pokoju na drugim piętrze.

Na zewnątrz rozciąga się morze jaskrawej zieleni: rozkołysane wierzchołki drzew dżungli, nad nimi niebo błękitne jak w gorączkowym śnie. Ren cofa się przed tropikalnym żarem. Podchodzi do swojego pana, żeby osłonić go własnym cieniem, ale starzec powstrzymuje go gestem ręki. Blask słońca podkreśla drżenie dłoni oszpeconej brzydkim kikutem w miejscu brakującego palca. Ren pamięta, że zaledwie kilka miesięcy temu dłoń ta potrafiła jeszcze uspokajać niemowlęta i zszywać rany.

Starzec otwiera wodniste, błękitne oczy – te pozbawione koloru oczy obcego, które na samym początku tak przerażały Rena – i mówi coś szeptem. Chłopiec nachyla ku niemu ostrzyżoną głowę.

– Pamiętaj.

Ren przytakuje.

– Powiedz. – Chrapliwy szept coraz bardziej przygasa.

– Kiedy umrzesz, odnajdę twój brakujący palec – odpowiada Ren cichym, ale wyraźnym głosem.

– I?

Ren waha się.

– I pochowam go w twojej mogile.

– Dobrze. – Starzec, rzężąc, łapie oddech. – Musisz go odzyskać, nim upłynie czterdzieści dziewięć dni mojej duszy.

Chłopiec wykonał dla niego już niejedno zadanie, zawsze robił to szybko i sprawnie. Więc i teraz sobie poradzi, choć w tej chwili jego szczupłymi ramionami wstrząsa szloch.

– Nie płacz, Ren.

W takich chwilach chłopiec wydaje się o wiele młodszy, niż jest w rzeczywistości. Starcowi robi się go żal – szkoda, że sam nie może się zająć tą sprawą, ale brakuje mu sił. Zamiast tego odwraca się twarzą do ściany.

2

Ipoh, MalajeŚroda, 3 czerwca

DLA CHIŃCZYKÓW CZTERDZIEŚCI CZTERY TO LICZBA pechowa. Brzmi tak samo jak „giń, koniecznie giń” – w rezultacie czwórki i wszelkich jej kombinacji należy unikać. A tak się akurat złożyło, że w tamto nieszczęsne czerwcowe popołudnie pracowałam na swoim sekretnym półetacie w dansingu Majowe Kwiaty w Ipoh właśnie od czterdziestu czterech dni.

Praca była sekretna, bo żadna szanująca się dziewczyna nie powinna zajmować się tańcem z obcymi mężczyznami, choćby i te usługi reklamowano jako zwykłe „lekcje”. I może nawet w odniesieniu do większości klientów była to prawda: tańczyłyśmy z nerwowymi urzędnikami i sztubakami, którzy wykupywali zwitki biletów, żeby nauczyć się fokstrota, walca albo owego uroczego malajskiego tańca ronggeng. Resztę jednak stanowili buaya, czyli – jak ich nazywałyśmy – krokodyle. Wyszczerzone typy, których wędrujące dłonie można było zniechęcić wyłącznie mocnym uszczypnięciem.

Wiedziałam, że jeśli ciągle będę ich tak odpędzać, nigdy się nie dorobię, jednak liczyłam na to, że nie będę musiała długo się tym przejmować. Chciałam tylko spłacić dług w wysokości czterdziestu malajskich dolarów, który matka zaciągnęła na zbrodniczo wysoki procent. Zarobki z mojej właściwej, dziennej pracy – byłam uczennicą w zakładzie krawieckim – nigdy by na to nie wystarczyły, a moja biedna, nierozsądna matka z całą pewnością nie zdołałaby sama zdobyć pieniędzy; nie miała szczęścia do hazardu.

Gdyby tylko zostawiła rachunki w moich rękach, może wszystko ułożyłoby się lepiej, bo nieźle sobie radzę z liczbami. Nie mówię tego, żeby się chwalić. Ta umiejętność nie na wiele mi się zdała. Gdybym była chłopcem, o, to co innego, ale matce, która owdowiała, kiedy miałam siedem lat, moja pasja do obliczania prawdopodobieństwa do niczego nie była potrzebna. W smutnej pustce, jaka nastąpiła po odejściu ojca, godzinami wypisywałam ołówkiem rzędy cyfr na skrawkach papieru. Cyfry były logiczne i uporządkowane, stanowiły przeciwieństwo chaosu, jaki zapanował w naszym domu. Lecz mimo nagłej niepewności matka nadal uśmiechała się pełnym słodyczy, nieokreślonym uśmiechem, który nadawał jej wygląd Bogini Miłosierdzia – choć zapewne nieustannie zamartwiała się o to, czy będziemy miały co włożyć do garnka. Kochałam ją całym sercem – ale o tym opowiem później.

PIERWSZE POLECENIE, jakie wydała mi Mama z dansingu, kiedy mnie zatrudniła, dotyczyło ścięcia włosów. A ja latami je zapuszczałam, bo kiedyś mój przyrodni brat Shin dokuczał mi, że wyglądam jak chłopiec... Te dwa długie warkocze, zawsze przewiązane schludnie wstążkami, jeszcze od czasów, gdy chodziłam do angielsko-chińskiej szkoły dla dziewcząt, były dla mnie symbolem kobiecego powabu. Wierzyłam, że maskują różne moje niedociągnięcia, między innymi niekobiecy talent do wyliczania w jednej chwili stopy procentowej.

– Nie – stwierdziła jednak Mama. – Z taką fryzurą nie możesz dla mnie pracować.

– Przecież są tu inne dziewczęta z długimi włosami – zauważyłam.

– Tak, ale nie ty.

I posłała mnie do niebudzącej zaufania kobiety, która ucięła mi warkocze. Opadły na moje kolana; ciężkie, niemal żywe. Gdyby Shin mógł mnie wtedy zobaczyć, padłby ze śmiechu. Nachyliłam głowę, a kobieta strzygła dalej. Mój odsłonięty kark wydawał mi się przerażająco nagi. Kobieta zrobiła mi też grzywkę, a kiedy uniosłam oczy, uśmiechnęła się.

– Ślicznie wyglądasz – powiedziała. – Zupełnie jak Louise Brooks.

Jaka znowu Louise Brooks? Okazało się, że to gwiazda filmu niemego, ogromnie popularna przed kilku laty. Zarumieniłam się. Trudno mi było przywyknąć do nowej mody, która nagle zaczęła wynosić na piedestał płaskie chłopczyce takie jak ja. Oczywiście w Malajach, na dalekich rubieżach Imperium, byliśmy bardzo zapóźnieni pod względem trendów. Brytyjskie damy, które przybywały na Wschód, skarżyły się, że londyńskie fasony docierają do nich dopiero po sześciu czy dwunastu miesiącach. Nic więc dziwnego, że w czasie kiedy inne miejsca już dawno ogarnęła gorączka swingu, w Ipoh dopiero rozpoczynał się szał na tańce towarzyskie i krótkie fryzury. Dotknęłam swojego wygolonego karku. Bałam się, że teraz wyglądam bardziej jak chłopiec niż kiedykolwiek wcześniej.

Mama jednak, przenosząc ciężar sporego ciała z nogi na nogę, stwierdziła:

– Potrzebne ci jakieś imię. Najlepiej angielskie. Będziemy cię nazywać Louise.

TAK WIĘC WŁAŚNIE pod imieniem Louise tańczyłam tango owego pamiętnego popołudnia trzeciego czerwca. Mimo bessy na giełdzie w naszym ruchliwym miasteczku Ipoh panowała radosna atmosfera i wszędzie rozkwitały nowe budowle wznoszone za fortuny zbite na eksporcie cyny i kauczuku. Padał deszcz – nietypowo rzęsisty jak na tak wczesną porę dnia. Niebo przybrało barwę żelaza i ku niezadowoleniu szefostwa trzeba było włączyć oświetlenie elektryczne. Krople bębniły głośno o blaszany dach, a dyrygent zespołu, drobny Goańczyk z cienkim wąsikiem, ze wszystkich sił starał się zagłuszyć je muzyką.

Pod wpływem szału na zachodnie tańce na obrzeżach wszystkich miast w Malajach powyrastały jak grzyby po deszczu publiczne sale taneczne. Niektóre, takie jak nowo wybudowany hotel Celestial, imponowały rozmachem, inne niewiele różniło od zwykłych zadaszeń, pod którymi dmuchała tropikalna bryza. Zawodowe tancerki, takie jak ja, trzymano w „zagrodach” niczym zwykłe kurczaki czy owce. Były to oddzielone wstążką sekcje, w których siedziały ładne dziewczęta z ponumerowanymi rozetkami na piersiach. Ochroniarze pilnowali, aby nie zbliżał się do nas nikt, kto nie miał biletu, co nie przeszkadzało niektórym mężczyznom w podejmowaniu prób.

Byłam zaskoczona, że ktoś poprosił mnie do tanga. Nie opanowałam go w szkole tańca panny Lim, dokąd ojczym posłał mnie w ramach pocieszenia, gdy musiałam przerwać naukę w szkole. Nauczono mnie tam tylko walca i, bardziej śmiałego, fokstrota. Tango jednak nie figurowało w programie zajęć. Uważano je za zbyt prowokacyjne, choć wszystkie widziałyśmy, jak Rudolph Valentino tańczy je w swoich czarno-białych filmach.

Kiedy zaczęłam pracę w Majowych Kwiatach, moja koleżanka Hui powiedziała, że powinnam się go nauczyć.

– Wyglądasz bardzo nowocześnie – uznała. – Na pewno będą cię do niego prosić.

Kochana Hui. To właśnie ona nauczyła mnie tego tańca, choć podczas prób wyglądałyśmy jak dwie zataczające się pijaczki. Ale przynajmniej próbowała.

– Cóż, może jednak nikt cię nie poprosi – powiedziała z nadzieją, kiedy po jakimś gwałtownym kroku niemal wylądowałyśmy na ziemi.

Oczywiście nadzieja ta okazała się płonna. Szybko się nauczyłam, że o tango prosili zazwyczaj klienci w typie buaya. Tamten nieszczęsny czterdziesty czwarty dzień nie był wyjątkiem.

POWIEDZIAŁ, ŻE JEST dystrybutorem. I że specjalizuje się w artykułach szkolnych i biurowych. Natychmiast przypomniałam sobie świeży kartonowy zapach szkolnych zeszytów. Uwielbiałam szkołę, ale ta droga była już dla mnie zamknięta. Pozostało tylko zdawkowe trajkotanie i ciężkie stopy handlarza. Dodał, że artykuły biurowe to niezły biznes, choć na pewno stać go na coś lepszego.

– Masz ładną skórę.

Jego oddech czuć było czosnkowym ryżem z kurczakiem w stylu hajnańskim. Nie wiedziałam, co odpowiedzieć, więc skupiłam się na swoich biednych, zmaltretowanych stopach. Sytuacja była beznadziejna: mój partner wydawał się sądzić, że tango polega na wykonywaniu nagłych, dramatycznych póz.

– Kiedyś handlowałem kosmetykami – powiedział i znowu przysunął się nieco za blisko. – Więc znam się na kobiecej skórze.

Odchyliłam się w tył, żeby zwiększyć dzielącą nas odległość. Podczas obrotu handlarz szarpnął mną zbyt mocno, tak że zatoczyłam się na niego. Podejrzewałam, że zrobił to celowo, ale wtedy jego dłoń wykonała mimowolny ruch w kierunku kieszeni, jakby chciał się upewnić, czy nic mu nie wypadło.

– Wiesz – zagadnął z uśmiechem – że istnieją sposoby, aby uczynić kobietę na zawsze młodą i piękną? Za pomocą igieł.

– Igieł? – spytałam zaintrygowana, choć był to jeden z najgorszych tekstów na podryw, jakie zdarzyło mi się usłyszeć.

– Na zachodzie Jawy kobiety wbijają sobie w twarz bardzo cieniutkie złote igły. Aż do końca, żeby nie było ich widać. To taka magia zapobiegająca starzeniu. Spotkałem raz piękną wdowę, która pochowała pięciu mężów; podobno miała w twarzy dwadzieścia takich igieł. Ale powiedziała mi, że po śmierci trzeba je usunąć.

– Dlaczego?

– Bo kiedy umierasz, ciało musi na powrót stać się całością. Wszystko, co dodano, musi zostać usunięte, a wszystko, czego brakuje, uzupełnione. Inaczej twoja dusza nie zazna spokoju.

Moje zdziwienie sprawiło mu wyraźną przyjemność, toteż zaczął szczegółowo opisywać całą swoją wyprawę na Jawę. Niektórzy mężczyźni byli gadatliwi, inni tańczyli w milczeniu, ze spoconymi rękami. Zasadniczo wolałam tych gadatliwych, bo byli za bardzo pochłonięci własnymi sprawami, żeby wścibiać nos w moje.

Gdyby rodzina odkryła, że tu sobie dorabiam, skończyłoby się to tragedią. Drżałam na myśl o wściekłości ojczyma i łzach matki, zmuszonej przyznać mu się do swoich długów z madżonga. No i jeszcze Shin, mój przyszywany brat... Urodził się tego samego dnia co ja i ludzie pytali, czy jesteśmy bliźniętami. Zawsze był moim sprzymierzeńcem, przynajmniej do niedawna. Ale teraz wyjechał: udało mu się zdobyć miejsce w college’u medycznym imienia króla Edwarda VII w Singapurze, gdzie szkolono rodzime talenty, by zaradzić brakowi lekarzy w Malajach. Byłam z niego dumna, bo w końcu był mi jak brat, no i nie można mu było odmówić inteligencji, a jednocześnie paliła mnie zazdrość, bo z nas dwojga to ja zawsze miałam lepsze oceny. Ale nie było sensu tego roztrząsać. Shin zupełnie przestał odpowiadać na moje listy.

Handlarz tymczasem mówił dalej:

– Wierzysz w łut szczęścia?

– A co tu jest do wierzenia? – odparłam, usiłując zapanować nad grymasem twarzy, kiedy nadepnął ciężko na moją stopę.

– Szkoda, bo mnie się bardzo poszczęści. – Handlarz wyszczerzył się w uśmiechu i znowu obrócił mną ostro. Kątem oka zauważyłam gromiącą nas wzrokiem Mamę. Nasze popisy powodowały zamieszanie na parkiecie, a to nie służyło interesom.

Zagryzłam zęby i spróbowałam odzyskać równowagę, lecz w tym momencie mój partner odchylił mnie niebezpiecznie daleko w tył. Zachwialiśmy się, tracąc wszelkie pozory gracji – machaliśmy ramionami i czepialiśmy się nawzajem swoich ubrań. Handlarz chwycił mnie za pośladek i zajrzał mi w dekolt. Odtrąciłam go łokciem. Jednocześnie drugą ręką zaczepiłam o jego kieszeń. Cofnęłam ją szybko, lecz coś małego i lekkiego zdążyło wtoczyć mi się w dłoń. Chyba była to jakaś wąska, gładka tubka. Zawahałam się, oddychając ciężko. Powinnam mu ją oddać; jeśli mój partner zauważy, że coś mu zabrałam, może mnie oskarżyć o kradzież. Niektórzy mężczyźni lubili urządzać takie sceny: to dawało im poczucie władzy nad dziewczynami.

Handlarz uśmiechnął się bezwstydnie.

– Jak się nazywasz?

Speszona, podałam mu prawdziwe imię – Ji Lin, a nie Louise. Coraz gorzej i gorzej. W tym momencie muzyka dobiegła końca i handlarz gwałtownie mnie puścił. Jego oczy skierowane były poza moje ramię, jakby dojrzał tam kogoś znajomego – i nagle zniknął w pośpiechu.

Jakby chcąc się zrehabilitować za ostatnie tango, orkiestra zaczęła grać Yes Sir, That’s My Baby!. Pary ruszyły na parkiet, a ja tymczasem wróciłam na swoje miejsce.

Ów przedmiot w ręce palił mnie niczym piętno. Na pewno handlarz jeszcze tu wróci, miał przecież cały zwitek kuponów na tańce. Wystarczy poczekać, a będę mogła oddać mu to, co niechcący zabrałam. Udam, że upuścił to na podłogę.

Przez otwarte okna napłynął zapach deszczu. Roztrzęsiona, przeszłam pod wstążką oddzielającą miejsca tancerek od parkietu i usiadłam, wygładzając sukienkę.

Otworzyłam dłoń. Tak jak się domyślałam, trzymałam w niej pojemnik z cienkiego szkła – była to fiolka na medyczne próbki, długa na dwa cale i zakończona metalową nakrętką. W środku zagrzechotało coś lekkiego. Zdusiłam krzyk.

Były to dwa górne stawy odciętego, zasuszonego palca.

3

Batu GajahŚroda, 3 czerwca

KIEDY POCIĄG WTACZA SIĘ DO BATU GAJAH, REN JEST już na nogach, stoi z twarzą przyciśniętą do szyby. Nazwa tego prosperującego miasteczka – siedziby brytyjskiej administracji w stanie Perak – jest dość osobliwa: batu znaczy kamień, a gajah – słoń. Niektórzy mówią, że pochodzi od pary słoni, które przekroczyły rzekę Kinta. Rozzłoszczony tym bożek Sang Kelembai przemienił je w dwa głazy wystające z wody. Ren zastanawia się, czym te biedne zwierzęta zasłużyły sobie na taką karę.

Nigdy dotąd nie jechał pociągiem, choć nieraz czekał na starego doktora na dworcu w Taiping. Okna w wagonie trzeciej klasy są otwarte mimo sadzy, której cząstki, niektóre wielkie jak paznokieć, wlatują do środka, kiedy parowa lokomotywa wchodzi w zakręt. Ren czuje w powietrzu ciężką wilgoć monsunu. Przyciska do siebie płócienną torbę podróżną. W środku znajduje się cenny list. Jeśli lunie deszcz, atrament może się rozmazać. Na myśl o niepewnym, rozedrganym piśmie starego doktora, rozpływającym się pod wpływem wody, chłopiec czuje dotkliwe ukłucie tęsknoty.

Z każdą milą przejechaną tym rozklekotanym pociągiem coraz bardziej i bardziej oddala się od nieporządnego, pełnego rozgardiaszu bungalowu, który przez ostatnie trzy lata był jego domem. Doktora MacFarlane’a już nie ma. Mały pokoik w skrzydle dla służby, w którym mieszkał Ren, tuż obok sypialni cioteczki Kwan, świeci pustką. Dziś rano Ren po raz ostatni zamiótł tam podłogę i starannie ułożył stare gazety, żeby karang guni, skupywacz śmieci, mógł je zabrać. Kiedy zamykał obłażące z zielonej farby drzwi, zobaczył, jak duży pająk, z którym dzielił pokój, w ciszy odbudowuje swoją pajęczynę w kącie pod sufitem.

Zdradliwe łzy napływają do oczu chłopca. Jednak Ren ma do wykonania zadanie: to nie pora na płacz. Z chwilą śmierci doktora MacFarlane’a zaczęło się odliczanie czterdziestu dziewięciu dni jego duszy. A to miasteczko o dziwnej nazwie nie będzie pierwszym miejscem, w którym Ren zamieszka bez swojego brata Yi. Znowu przychodzą mu na myśl te dwa kamienne słonie. Czy były bliźniakami tak jak oni dwaj? Czasami Ren czuje jakby łaskotanie, niczym drgnięcie kocich wąsików, zupełnie jakby Yi nadal przy nim był – przebłysk owego dziwnego bliźniaczego zmysłu, który ich łączył i ostrzegał przed nadchodzącymi zdarzeniami. Ale kiedy ogląda się przez ramię, widzi, że nikogo tam nie ma.

DWORZEC W BATU GAJAH to długi, niski budynek o spadzistym dachu, leżący obok torów kolejowych niczym uśpiony wąż. Brytyjczycy na całym terenie Malajów pobudowali takie stacyjki o znajomych, czystych liniach. Wzniesione przez nich miasteczka również są powtarzalne, pełne białych budynków rządowych i trawiastych padang przypominających wystrzyżone zieleńce w angielskich wioskach.

W kasie życzliwy malajski zawiadowca rysuje Renowi ołówkiem mapkę. Ma piękny wąs i spodnie zaprasowane w kanty ostre niczym nóż.

– To dość daleko. Na pewno nikt po ciebie nie podjedzie?

Ren kręci głową.

– Dojdę na piechotę.

Za stacją znajduje się skupisko stłoczonych chińskich sklepów: budynki opierają się o siebie nawzajem, wyższe piętra chylą się nad ulicą, a z zakładów na parterze wylewają się na chodnik przeróżne towary. Właśnie tędy wiedzie najkrótsza droga do miasta. Ren obiera jednak inną, wiodącą w prawo, obok Rządowej Szkoły Angielskiej. Spogląda tęsknie na biały drewniany budynek o wdzięcznych liniach i wyobraża sobie chłopców w swoim wieku, którzy uczą się w klasach o wysokich sufitach albo grają na zielonym boisku. Zaciska zęby i idzie dalej.

Wspina się na wzgórze w kierunku dzielnicy Changkat, gdzie mieszkają Europejczycy. Nie ma czasu na podziwianie licznych kolonialnych bungalowów wzniesionych na modłę Indii Brytyjskich. Jego cel znajduje się po przeciwnej stronie Changkat, tuż obok plantacji kawy i kauczuku.

Nagle o czerwoną glebę zaczynają bić zaciekle krople deszczu. Ren wciąga powietrze i puszcza się biegiem, ściskając swoją torbę. Już prawie udaje mu się schronić pod dużym drzewem angsana, kiedy nagle słyszy warkot furgonetki dostawczej – silnik rzęzi, pojazd z wysiłkiem wdrapuje się pod górę.

– Wskakuj! – krzyczy przez okno kierowca.

Zdyszany Ren wspina się do szoferki. Jego wybawiciel to tłusty mężczyzna z brodawką z boku twarzy.

– Dziękuję, wujaszku – mówi Ren, posługując się grzecznościowym tytułem należnym starszemu. Mężczyzna obdarza go uśmiechem. Ze spodni Rena ścieka na podłogę woda.

– Zawiadowca stacji powiedział, że będziesz tędy szedł. Wybierasz się do domu młodego doktora?

– To on jest młody?

– Nie tak jak ty. Ile masz lat?

Ren zastanawia się, czy nie odpowiedzieć zgodnie z prawdą. Rozmawiają po kantońsku, a nieznajomy wygląda na życzliwego. Lecz chłopiec jest zbyt ostrożny, żeby pozwolić sobie na szczerość.

– Prawie trzynaście.

– To trochę jesteś niewyrośnięty, co?

Ren przytakuje. W rzeczywistości ma jedenaście lat. Nawet doktor MacFarlane o tym nie wiedział. Przybywając do jego domostwa, Ren dodał sobie rok, jak to czyni wielu Chińczyków.

– Masz tu jakąś robotę?

Ren ściska swoją torbę.

– Muszę coś dostarczyć.

Czy raczej odebrać.

– Ten doktor mieszka dalej niż inni obcokrajowcy – mówi kierowca. – Nie szwendałbym się tutaj po nocy. To niebezpieczne.

– Dlaczego?

– Ostatnio coś pożarło sporo okolicznych psów. Nawet jak były na łańcuchach. Zostały po nich tylko łby i obroże.

Ren czuje, jak serce się w nim ściska. W uszach mu huczy. Czy to możliwe, że znowu się zaczęło, tak szybko?

– Czy to był tygrys?

– Raczej lampart. Obcokrajowcy zamierzają urządzić na niego polowanie. Ale tak czy inaczej, lepiej nie kręcić się tutaj po zmroku.

Zatrzymują się przy krętej ścieżce wiodącej wokół wystrzyżonego angielskiego trawnika do rozległego białego bungalowu. Kierowca trąbi dwa razy i po długiej chwili na zadaszonej werandzie pojawia się chudy Chińczyk, który wyciera dłonie w biały fartuch. Ren gramoli się z furgonetki i dziękuje kierowcy, przekrzykując szum deszczu.

– Uważaj na siebie – odpowiada mężczyzna.

Ren spina się i puszcza biegiem po ścieżce w stronę zadaszenia. Ulewa nie pozostawia na nim suchej nitki. Przy drzwiach chłopiec zatrzymuje się z wahaniem – boi się, że zamoczy tekowy parkiet. W pomieszczeniu od frontu jakiś Anglik pochyla się nad pisanym właśnie listem. Siedzi przy stole, ale kiedy sługa wprowadza Rena, podnosi się z pytającym spojrzeniem. Jest szczuplejszy i młodszy niż doktor MacFarlane. Renowi trudno odczytać wyraz jego oczu, bo przesłaniają je okulary, w których odbija się pokój.

Chłopiec odstawia zniszczoną torbę i szuka w niej listu, po czym podaje go uprzejmie obiema rękami. Doktor precyzyjnie rozcina kopertę srebrnym nożykiem do papieru. Doktor MacFarlane otwierał listy kciukiem i kikutem palca. Ren spuszcza wzrok. Nie powinien ich ze sobą porównywać.

Teraz, kiedy już dostarczył list, czuje w nogach ogromne zmęczenie. Instrukcje, których wyuczył się na pamięć, zacierają mu się w głowie; pokój wiruje wokół niego.

WILLIAM ACTON PRZYGLĄDA SIĘ PISMU, które mu podano. Napisano je w Kamunting, małej wiosce w pobliżu Taiping. Litery są spiczaste i chwiejne, skreśliła je ręka chorego.

Drogi Actonie,

obawiam się, że muszę to napisać bez ceregieli. Nie zostało mi wiele czasu i z trudem mogę utrzymać pióro. Z braku jakichkolwiek krewnych, o których warto by wspomnieć, przesyłam Ci pewien spadek: to jedno z moich najciekawszych znalezisk i mam nadzieję, że znajdzie u Ciebie dobry dom. Gorąco polecam Twojej opiece mojego chińskiego służącego, Rena. Jest jeszcze młody, ale dobrze wyszkolony i spolegliwy. Chciałbym, żeby u Ciebie pozostał tylko na kilka lat, dopóki nie osiągnie dojrzałości. Myślę, że będziecie do siebie dobrze pasować.

Twój, etc. etc.,

dr John MacFarlane

William dwukrotnie czyta list i wreszcie podnosi głowę. Chłopiec stoi przed nim, woda ścieka mu z przystrzyżonych włosów na chudą szyję.

– Na imię masz Ren?

Mały kiwa głową.

– I pracowałeś dla doktora MacFarlane’a?

Znowu milczące kiwnięcie.

William przygląda mu się uważnie.

– No to teraz pracujesz dla mnie.

Spogląda na jego dziecięcą, niespokojną buzię i zastanawia się, czy to, co spływa po policzkach chłopca, to deszcz czy łzy.

4

IpohPiątek, 5 czerwca

OD KIEDY TRAFIŁ DO MNIE ÓW STRASZLIWY DROBIAZG z kieszeni handlarza, nie byłam w stanie myśleć o niczym innym. Zaschnięty palec wciąż nawiedzał moje myśli, choć ukryłam go w kartonowym pudełku w garderobie dansingu. Nie chciałam go nosić przy sobie, a już na pewno nie zamierzałam go zabrać do zakładu krawieckiego, w którym mieszkałam na kwaterze.

Pani Tham – szwaczka, u której uczyłam się zawodu, kobieta o drobnej budowie i nosie przypominającym dziób ptaka – była znajomą znajomej mojej matki; cieszyłam się z tej koneksji, jakkolwiek wątłej, bo bez niej ojczym nigdy nie pozwoliłby mi wyprowadzić się z domu. Możliwość mieszkania w jej zakładzie obwarowana była jednak niepisanym warunkiem: pani Tham w każdej chwili miała prawo wglądu w moje prywatne rzeczy. Była to irytująca, lecz w sumie niewysoka cena za wolność. Nie reagowałam więc nawet, kiedy drobne pułapki, które zastawiałam – tu nitka przycięta szufladą, tam książka otwarta na konkretnej stronie – regularnie nosiły ślady naruszenia. Pani Tham dała mi klucz do pokoju, ale był mi on zupełnie zbędny, skoro i tak wiedziałam, że ma drugi. Pozostawienie zmumifikowanego palca w sypialni byłoby zatem niczym wydanie jaszczurki na pastwę wrony.

Ukryłam więc znalezisko w garderobie Majowych Kwiatów, choć żyłam przez to w ciągłym strachu, że znajdzie je tam któraś ze sprzątaczek. Zastanawiałam się, czy nie oddać go do biura, udając, że znalazłam to obrzydlistwo na podłodze. Kilka razy już nawet brałam je i ruszałam korytarzem, lecz z jakiegoś powodu zawsze zawracałam. Im dłużej zwlekałam, tym bardziej podejrzany wydałby się jego zwrot. Pamiętałam niezadowolone spojrzenie Mamy podczas naszego tańca; może pomyślałaby, że jestem złodziejką, tylko poniewczasie wolałam oddać łup. A może sam palec krył w sobie jakąś ciemną magię, która sprawiała, że trudno mi było się go pozbyć – błękitny wodnisty cień, przez który szklana fiolka wydawała się zimniejsza niż powinna być.

Oczywiście powiedziałam o wszystkim Hui, która w odpowiedzi jedynie skrzywiła pulchną, ładną buzię.

– Fuj! I nie brzydzisz się dotykać tego palca?

Zasadniczo dotykałam wyłącznie szklanego pojemniczka, w którym był zamknięty, ale Hui miała rację – naprawdę wytrącało mnie to z równowagi. Palec był poczerniały i wyschnięty, przypominał suchą gałązkę. Tylko zgięty staw i pożółkły paznokieć zdradzały, czym naprawdę jest. Na metalowym wieczku fiolki znajdowała się naklejka z numerem 168: szczęśliwa kombinacja cyfr, która po kantońsku brzmi jak „pełne powodzenie”.

– Zamierzasz go wyrzucić? – zapytała Hui.

– Sama nie wiem. Może ten człowiek jeszcze po niego wróci.

Jak dotąd nie zauważyłam ani śladu po handlarzu, jednak znał on moje prawdziwe imię, Ji Lin. To „Ji” nieczęsto można było spotkać w dziewczęcych imionach: zapisywało się je znakiem zhi oznaczającym wiedzę, jedną z pięciu cnót konfucjańskich („Ji Lin” to wymowa kantońska – po mandaryńsku nazywano by mnie „Zhi Lian”). Pozostałe cnoty to: humanitarność, cnotliwość, zgodność z rytuałem i lojalność. Chińczycy mają szczególne zamiłowanie do kompletowania zestawów, zaś Pięć Cnót to zestaw cech mężczyzny doskonałego. Było więc nieco dziwne, że mnie – dziewczynkę – nazwano od jednej z nich. Gdyby nadano mi jakieś subtelne, kobiece imię w rodzaju Drogocenny Nefryt lub Wonna Lilia, może wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej.

BARDZO OSOBLIWE IMIĘ jak na dziewczynkę.

Miałam wtedy dziesięć lat i byłam zwykłym chudzielcem o wielkich oczach. Pewna starsza kobieta, miejscowa swatka, przyszła z wizytą do mojej owdowiałej matki.

– Ojciec jej takie nadał – uśmiechnęła się nerwowo matka.

– Zapewne spodziewaliście się syna – stwierdziła swatka. – No, w takim razie przynoszę dobre wieści: może jeszcze będziesz go miała.

Działo się to trzy lata po tym, jak mój ojciec zmarł na zapalenie płuc. Trzy lata tęsknoty za jego cichą obecnością, trzy lata trudnego wdowieństwa dla mojej matki. Jej krucha budowa predestynowała ją raczej do leżenia na szezlongu niż szycia i prania dla innych ludzi. Skóra na jej niegdyś ładnych dłoniach teraz się łuszczyła, była szorstka i czerwona. Do tamtej pory matka nie chciała rozmawiać o ponownym zamążpójściu, ale tego dnia chyba wreszcie się poddała. Było bardzo gorąco i duszno. Fioletowa bugenwilla na zewnątrz drżała w skwarnym powietrzu.

– To pośrednik w handlu cyną, pochodzi z Falim – powiedziała swatka. – Wdowiec z jednym synem. Młodzieniaszkiem to już nie jest, ale i z ciebie niemłoda dziewczyna.

Matka zaczęła skubać ledwo widoczną nitkę na rękawie i wreszcie skinęła lekko głową. Swatka wyglądała na zadowoloną.

W Dolinie Kinty, w której mieszkałyśmy, znajdowały się największe złoża cyny na świecie, toteż w okolicy były dziesiątki kopalń, zarówno dużych, jak i małych. Handlarze cyną dobrze zarabiali – mężczyzna, o którym opowiadała swatka, mógłby posłać po kandydatkę na żonę choćby i do Chin, lecz zasłyszał gdzieś o urodzie mojej matki. Oczywiście miał też inne propozycje. I to lepsze. Propozycje kobiet, które nigdy nie były zamężne. Lecz swatka uważała, że warto spróbować. Kucając, przysunęłam się bliżej, żeby lepiej słyszeć. Wypełniła mnie rozpaczliwa nadzieja, że ów człowiek wybierze sobie jedną z tamtych kobiet – miałam jednak złe przeczucia.

SHIN I JA – przyszłe rodzeństwo przyrodnie – poznaliśmy się, kiedy jego ojciec przyszedł w odwiedziny do mojej matki. Spotkanie było bardzo konkretne. Nikomu nie chciało się bawić w jakiekolwiek pozory romantyzmu. Przynieśli ze sobą owinięte w papier chińskie biszkopciki z miejscowej piekarni. Potem jeszcze przez wiele lat te miękkie, gotowane na parze ciastka stawały mi w gardle.

Ojciec Shina wyglądał groźnie, lecz na widok matki jego twarz złagodniała. Mówiono, że jego zmarła żona również była pięknością. Miał słabość do atrakcyjnych kobiet, choć oczywiście – jak zapewniała swatka – nie odwiedzał prostytutek. Był człowiekiem poważnym, o dobrej sytuacji finansowej, nie uprawiał hazardu i nie pił. Przyglądając mu się ukradkiem, doszłam do wniosku, że jest twardy i pozbawiony humoru.

– A to jest Ji Lin – powiedziała matka, popychając mnie do przodu. Miałam na sobie najlepszą sukienkę, choć już z niej wyrosłam, więc widać było moje kolana. Spuściłam nieśmiało głowę.

– A mój syn nazywa się Shin – powiedział mężczyzna. – Pisane tak jak znak xin, lojalność. Czyli już teraz są jak brat i siostra.

Swatka zrobiła zadowoloną minę.

– Co za zbieg okoliczności! Więc mamy już dwie z pięciu konfucjańskich cnót. Lepiej postarajcie się jeszcze o trójkę dzieci, będziecie mieli pełny zestaw.

Wszyscy się roześmiali, nawet moja matka uśmiechnęła się nerwowo, pokazując ładne zęby. Wszyscy, nie licząc mnie. Choć sama też musiałam przyznać, że to prawda. Ja ze znakiem zhi jak mądrość i Shin ze znakiem xin jak lojalność – tworzyliśmy część całości, choć fakt, że kilku elementów brakowało, był nieco niepokojący.

Zerknęłam na Shina, żeby sprawdzić, czy jego też to bawi. Miał bystre, błyszczące oczy skryte pod gęstymi brwiami. Kiedy się zorientował, że na niego patrzę, skrzywił się ponuro.

Ja ciebie też nie lubię – pomyślałam i nagle ogarnął mnie niepokój o matkę. Nigdy nie była silna, więc urodzenie kolejnej trójki dzieci byłoby dla niej niełatwe. Lecz nie miałam w tej sprawie nic do powiedzenia i miesiąc później małżeńskie negocjacje dobiegły końca, a my przeniosłyśmy się do Falim, do połączonego z biurem domu mojego ojczyma.

Falim była to wioseczka na obrzeżach Ipoh – nie mogła się pochwalić praktycznie niczym poza kilkoma uliczkami pełnymi chińskich sklepików, długich i wąskich, ścieśnionych ściana w ścianę obok siebie.

Sklep mojego ojczyma mieścił się na głównej ulicy noszącej nazwę Lahat. Był ciemny i chłodny, a jego wstążkowaty ciąg przerywały dwa otwarte dziedzińce. Wielka sypialnia w części mieszkalnej na piętrze, od frontu, przeznaczona została dla nowożeńców, ja zaś po raz pierwszy w życiu dostałam własny pokój, na tyłach, obok pokoju Shina. Wzdłuż naszych sypialenek, ustawionych jedna za drugą jak wagony w pociągu, biegł korytarz bez okien. Jedynym światłem, jakie tam wpadało, było to z naszych otwartych drzwi.

Przez cały okres pospiesznych zalotów i zaślubin Shin prawie się do mnie nie odzywał, choć zachowywał się bardzo poprawnie. Byliśmy dokładnie w tym samym wieku; okazało się wręcz, że urodziliśmy się tego samego dnia, choć ja byłam pięć godzin starsza. Na domiar wszystkiego ojczym również nosił nazwisko Lee, toteż mama i ja nawet nie musiałyśmy nic zmieniać. Swatka była z siebie bardzo zadowolona, choć mi wszystko to wydawało się okrutnym żartem losu: zmuszono mnie, bym weszła do nowej rodziny, w której nawet uroczystość moich urodzin nie będzie już należała tylko do mnie. Shin witał się z matką uprzejmie, aczkolwiek chłodno, mnie zaś zupełnie unikał. Byłam przekonana, że nas nie lubi.

Na osobności błagałam matkę, żeby jeszcze przemyślała swoją decyzję, lecz ona tylko głaskała mnie po głowie.

– Tak będzie dla nas lepiej – mówiła.

Poza tym sprawiała wrażenie, jakby nabrała dziwnej sympatii do mojego ojczyma. Kiedy kierował na nią pełne podziwu spojrzenie, jej policzki oblekały się różem. Dał nam obu czerwone koperty z pieniędzmi, żebyśmy sprawiły sobie skromną wyprawę z okazji ślubu, i matka okazała z tego powodu nieoczekiwaną radość.

– Nowe sukienki, dla ciebie i dla mnie! – powiedziała, rozkładając banknoty w wachlarz na naszej zużytej bawełnianej kapie.

Pierwszej nocy w nowym domu byłam przerażona. To miejsce było o tyle większe od maleńkiej drewnianej chatki, w której mieszkałyśmy przedtem z matką: był tam tylko jeden pokój i kuchnia z klepiskiem. Dom ojczyma mieścił zaś zarówno mieszkanie, jak i przedsiębiorstwo – cały dół wydawał mi się ogromną, pustą przestrzenią.

Ojczym był pośrednikiem – skupował rudę od drobnych górników i od dulang, czyli robotnic, które wypłukiwały cynę ze starych kopalni i strumieni, posługując się do tego płaskimi misami, a potem odsprzedawał ją dużym hutom takim jak Straits Trading Company.

W jego zakładzie panowała cisza i półmrok. Wiodło mu się dobrze, choć nie lubił ani dużo mówić, ani wydawać pieniędzy. Nie odwiedzał nas prawie nikt z wyjątkiem ludzi, którzy mieli do odsprzedania cynę, i zarówno od frontu, jak i od zaplecza dostępu do domu broniły żelazne kraty, które miały zapobiec kradzieży składowanej rudy. Serce we mnie zamarło, kiedy tamtego pierwszego dnia zamknęły się za nami ciężkie podwójne drzwi.

Przed snem matka pocałowała mnie i kazała iść do swojego pokoju. Wyglądała na speszoną. Ojczym obserwował nas bez słowa. Dopiero wtedy dotarło do mnie, że od tej pory nie będzie już sypiała razem ze mną. Nie będę mogła dosuwać swojej pryczy do jej łóżka i wtulać się w jej ramiona. Teraz matka należała do niego.

Spojrzałam na drewniane schody i ziejącą otchłań górnego piętra. Nigdy wcześniej nie spałam w dwupiętrowym budynku. Shin bezzwłocznie ruszył na górę. Pospieszyłam w jego ślady.

– Dobranoc – powiedziałam do niego. Wiedziałam, że potrafi mówić, jeśli ma na to ochotę. Choćby tego ranka, kiedy przenosiłyśmy nasze ostatnie rzeczy, widziałam, jak śmiał się i biegał po dworze z kolegami. Shin spojrzał na mnie. Zdałam sobie sprawę, że gdyby to był mój dom i nagle wprowadziła się do niego jakaś obca kobieta z dzieckiem, pewnie też byłabym zła – jednak wyraz jego twarzy miał w sobie coś dziwnego, wydawał się pełen litości.

– Teraz jest już dla ciebie za późno – powiedział. – Ale też życzę ci dobrej nocy.

PRZYGLĄDAŁAM SIĘ fiolce wyjętej z kieszeni handlarza i zastanawiałam się, co Shin by o niej pomyślał. Przyszło mi do głowy, że przecież niektóre zwierzęta też mają palce podobne do ludzkich.

– Może to wcale nie jest ludzki palec – powiedziałam do Hui, zajętej cerowaniem spódnicy.

– W sensie że małpi? – Hui zmarszczyła nos. Ta myśl wyraźnie wydawała jej się równie odrażająca jak mnie.

– Musiałaby to być spora małpa... gibon albo może nawet orangutan.

– Może jakiś lekarz byłby w stanie to określić – Hui w zamyśleniu odgryzła nitkę. – Choć nie wiem, gdzie ty znajdziesz lekarza, który chciałby to zbadać.

Ja jednak – owszem – znałam kogoś, kogo mogłam zapytać. Kogoś, kto uczył się anatomii, choć był dopiero studentem drugiego roku medycyny. Kogoś, kto dowiódł przez lata, że potrafi dochować tajemnicy.

W następnym tygodniu Shin miał przyjechać w odwiedziny z Singapuru. Ostatni raz był w domu prawie przed rokiem, a i to tylko na krótko. Przez całe wakacje pracował jako sanitariusz w jakimś singapurskim szpitalu, żeby sobie dorobić. Z czasem jego listy, od początku dość rzadkie, w ogóle przestały przychodzić, a ja przestałam na nie wyczekiwać. Może to i lepiej, że nie musiałam czytać o jego nowych znajomych i o wykładach, na które uczęszczał, a których tak mu zazdrościłam, że czasami przepełniała mnie gorycz. A przecież powinnam się cieszyć z jego sukcesu. Udało mu się wyrwać.

Jednak od kiedy zaprzestałam nauki, moje życie było kompletną stratą czasu. Pomysł ze szkoleniem na nauczycielkę przepadł, kiedy ojczym odkrył, że świeżo upieczeni nauczyciele mogą być posłani do dowolnej wioski czy miasteczka w Malajach. Dla niezamężnej dziewczyny – powiedział – to wykluczone. Pielęgniarstwo było jeszcze bardziej niestosowne. Musiałabym myć obcych ludzi i opróżniać baseny chorych. Zresztą nie miałam pieniędzy na kurs. Ojczym przypominał mi chłodno, że i tak pozwolono mi zostać w szkole dłużej niż większości dziewcząt, i to na jego koszt. Był zdania, że – jak przystało na przyzwoitą pannę – powinnam siedzieć w domu i zajmować się sprawami biurowymi w jego sklepie do czasu, kiedy wyjdę za mąż; nawet na pomysł z terminem krawieckim przystał bardzo niechętnie.

ROZLEGŁO SIĘ PUKANIE do drzwi garderoby. Pospiesznie wsunęłam szklaną fiolkę pod chusteczkę do nosa.

– Proszę! – zawołała śpiewnie Hui.

To był jeden z ochroniarzy, ten młodszy. Otworzył drzwi ze skrępowaną miną. Garderoba stanowiła terytorium tancerek, choć w tamtej chwili przebywałyśmy w niej tylko Hui i ja.

– Pamiętasz tamtego handlarza, o którego mnie niedawno pytałaś? – zaczął.

Natychmiast rozbudziła się we mnie czujność.

– A co, wrócił?

Ochroniarz przeniósł wzrok z sukienek wiszących na oparciach krzeseł na ślady rozsypanego na toaletce pudru – nie wiedział, gdzie podziać oczy.

– To on? – Wyciągnął do mnie gazetę otwartą na dziale nekrologów. Chan Yew Cheung, lat 28. Zmarł nagle 4 czerwca. Ukochany mąż. Była też ziarnista fotografia, ewidentnie oficjalny portret. Przedstawiony na nim mężczyzna miał włosy zaczesane do tyłu, a wyraz twarzy poważny, pozbawiony tego aroganckiego uśmieszku – lecz bez wątpienia to był on.

Podniosłam rękę do ust. Przez cały ten czas, kiedy ja zamartwiałam się o skradziony palec, ów człowiek leżał zimny i sztywny w jakiejś kostnicy.

– Dobrze go znałaś? – zapytał ochroniarz.

Pokręciłam głową.

Nekrolog był bardzo zwięzły, lecz słowo „nagle” miało w sobie coś złowieszczego. A więc przewidywania handlarza, że czeka go szczęście, okazały się błędne. Z mojej kalkulacji wynikało, że zmarł dzień po naszym spotkaniu.

Z drżeniem odłożyłam na stół owiniętą w chusteczkę fiolkę. Wydawała mi się cięższa niż w rzeczywistości.

– Chyba nie sądzisz, że to sprawa jakiejś czarnej magii, prawda? – zapytała Hui.

– Oczywiście, że nie. – Jednak nagle przypomniał mi się pewien buddyjski posążek, który widziałam jako dziecko. Był maleńki, wykonany z kości słoniowej, nie większy od tego palca. Mnich, który go nam pokazał, opowiadał, że kiedyś posążek został skradziony, lecz choć złodziej usiłował potem go sprzedać lub się go pozbyć, figurka wciąż pojawiała się w jego rzeczach, aż wreszcie, nękany wyrzutami sumienia, zwrócił ją do świątyni. Po okolicy krążyły też inne opowieści, na przykład o duchu dziecka powstałym z kości zamordowanego niemowlęcia. Nazywał się toyol, należał do pewnego czarownika i na jego rozkaz kradł, wykonywał różne zadania, a nawet zabijał. Kiedy raz go przyzwano, trudno było się go pozbyć, chyba że zapewniło się kościom dziecka przyzwoity pochówek.

Uważnie studiowałam nekrolog. Pogrzeb mężczyzny miał się odbyć w ten weekend, w pobliskim miasteczku o nazwie Papan – było to niedaleko od mojego rodzinnego domu w Falim. I tak powinnam wybrać się z wizytą do matki, a przy okazji mogłabym zwrócić ten palec. Oddać go rodzinie zmarłego albo wrzucić do trumny, żeby pochowano go razem z nieboszczykiem, choć nie byłam pewna, jak miałabym tego dokonać. Co do jednego nie miałam jednak wątpliwości: nie chciałam go zatrzymać.

5

Batu GajahŚroda, 3 czerwca

ZA DOMOSTWO NOWEGO DOKTORA ODPOWIADA małomówny chiński kucharz o imieniu A Long – to właśnie on bierze pod opiekę ociekającego wodą Rena i prowadzi go przez cały dom do położonego na tyłach skrzydła dla służby. Dobudówki połączone są zadaszonymi przejściami, lecz deszcz leje tak mocno, że pryskające krople i tak moczą ich aż po kolana.

Ren nie bardzo umie oceniać wieku dorosłych, lecz A Long wydaje mu się stary. Jest żylasty i ma gruzłowate ramiona. Podaje Renowi szorstki bawełniany ręcznik.

– Osusz się – mówi po kantońsku. – Możesz spać w tym pokoju.

Pomieszczenie jest ciasne, ma niecałe trzy metry długości. Na ścianie znajduje się wąskie okienko o szybach przesłoniętych drewnianą żaluzją. W niebieskim półmroku Ren dostrzega pojedyncze łóżko polowe. W domu panuje upiorna cisza – chłopiec zastanawia się, gdzie się podziała reszta służby.

A Long pyta, czy chce mu się jeść.

– Muszę przygotować kolację dla pana. Jak skończysz, przyjdź do kuchni.

W tym momencie niebo przeszywa oślepiający błysk pioruna i rozlega się huk gromu. Elektryczne lampy w głównym budynku migają i gasną. A Long cmoka z irytacją i pospiesznie odchodzi.

Ren, sam w narastającym mroku, rozpakowuje swój lichy bagaż i przysiada nieśmiało na pryczy. Cienki materac zapada się pod jego ciężarem. Palec – jeden mały palec – to rzecz tak niewielka, że może być ukryta dosłownie wszędzie w tym wielkim domu. Chłopiec liczy w myślach i żołądek skręca mu się z niepokoju. Czas leci: minęły mniej więcej trzy tygodnie od śmierci doktora MacFarlane’a, pozostało już tylko dwadzieścia pięć dni na odnalezienie palca. Ale Ren jest tak zmęczony, tak straszliwie znużony po długiej podróży i dźwiganiu ciężkiej torby, że zamyka oczy i zapada w pozbawiony marzeń sen.

NASTĘPNEGO RANKA A Long przygotowuje dla Williama śniadanie złożone z gotowanego jajka i dwóch wyschniętych tostów ledwo muśniętych masłem, choć w spiżarni stoją co najmniej trzy puszki masła marki Golden Churn. Przybyło ono z Australii w chłodziarkach spółki transportowej. W temperaturze pokojowej mięknie i przybiera piękny żółty kolor. A Long sam nie jada masła, lecz mimo to oszczędnie racjonuje je dla swojego pana.

– O, tak – objaśnia w kuchni Renowi. – Potem nie trzeba tyle kupować.

Sam również przypomina robione przez siebie tosty: jest twardy i oschły. Ale też uczciwy i choć nie szafuje jedzeniem dla Williama, w stosunku do siebie jest równie oszczędny. W domu starego doktora Ren jadał grube kromki hajnańskiego białego chleba zapieczonego na węglu i posmarowanego masłem i skarmelizowanym kremem kaya z jajek, cukru i mleka kokosowego, więc teraz myśli sobie, że śniadanie tego nowego doktora, Williama Actona, wygląda dość żałośnie.

Kiedy A Long uznaje, że nadeszła odpowiednia pora, wtyka pełną napięcia twarz do jadalni.

– Chłopiec czeka, Tuan – oznajmia panu, po czym znika na powrót w swojej kryjówce.

Ren posłusznie wchodzi do pokoju. Ubrania ma proste, ale czyste: białą koszulę i spodenki do kolan w kolorze khaki. W domu starego doktora nie musiał ubierać się w żaden oficjalny uniform służącego i teraz tego żałuje, bo może dzięki temu wydawałby się starszy.

– Nazywasz się Ren?

– Tak, Tuan.

– Tylko Ren? – William chyba uważa to za dość nietypowe.

Jego zdziwienie jest zrozumiałe. Większość Chińczyków przedstawia się przede wszystkim po nazwisku, lecz Ren nie wie, jakie nazwisko miałby podać. Żadnego nie ma, nie pamięta swoich rodziców. Kiedy on i jego brat Yi byli niemowlętami, wyciągnięto ich z płonącej czynszówki zamieszkanej przez rodziny migrujących robotników. Nikt nie miał pewności, do której z nich należeli chłopcy, ale wyraźnie byli bliźniakami.

Kierowniczka sierocińca nazwała ich po konfucjańskich cnotach: Ren miało oznaczać humanitarność, Yi zaś – cnotliwość. Ren zawsze się dziwił, dlaczego poprzestała tylko na tych dwóch. A co z pozostałymi: Li, czyli wiernością rytuałowi, Zhi, czyli wiedzą, i Xin, czyli lojalnością? Żadne z pozostałych dzieci w sierocińcu nigdy nie dostało takich imion.

– Jakiego rodzaju zadania wykonywałeś dla doktora MacFarlane’a?

Ren spodziewał się tego pytania, lecz nagle ogarnia go nieśmiałość. Może to przez spojrzenie doktora: zdaje się przyszpilać jego słowa, tak że chłopiec nie może wydobyć ich z ust. Spuszcza wzrok na podłogę, lecz zaraz zmusza się, żeby go unieść. Doktor MacFarlane nauczył go, że obcokrajowcy wolą, kiedy patrzy im się w oczy. A on potrzebuje tej pracy.

– Robiłem wszystko, czego życzył sobie doktor MacFarlane.

Mówi z szacunkiem i wyraźnie, tak jak lubił stary doktor. Wylicza wszystkie prace domowe, które przywykł u niego wykonywać: sprzątanie, gotowanie, prasowanie, dbanie o zwierzęta, które trzymał jego pan. Nie bardzo wie, czy powinien się przyznać do tego, że potrafi również całkiem nieźle czytać i pisać. Przygląda się uważnie twarzy Williama, usiłując odczytać z niej jego nastrój. Ale nowy doktor wydaje się niewzruszony.

– Czy to doktor MacFarlane nauczył cię angielskiego?

– Tak, Tuan.

– Mówisz bardzo dobrze. Właściwie to brzmisz zupełnie jak on. – Twarz Williama łagodnieje. – Jak długo u niego byłeś?

– Trzy lata, Tuan.

– A ile masz lat?

– Trzynaście, Tuan.

Ren wypowiada to kłamstwo i wstrzymuje oddech. Większość obcokrajowców nie potrafi ocenić wieku miejscowych. Doktor MacFarlane zawsze sobie z tego żartował, lecz William tylko marszczy brwi, jakby usiłował obliczyć coś na szybko. Wreszcie stwierdza:

– Skoro potrafisz prasować, to mam kilka koszul, którymi trzeba się zająć.

Tak odesłany Ren z ulgą rusza w kierunku drzwi.

– Jeszcze jedno. Czy kiedykolwiek pomagałeś doktorowi MacFarlane’owi w jego praktyce medycznej?

Ren zastyga w miejscu, po czym przytakuje.

William wraca do swojej gazety, nie zauważając, że we wpatrzonych w niego oczach chłopca maluje się przerażenie.

REN SAM ODNAJDUJE powrotną drogę do kuchni. Dziwi się, że A Long nie zaczaił się na niego za drzwiami jadalni. Wie z doświadczenia, że domowa służba nigdy nie ufa nowym. Kiedy przybył do domu doktora MacFarlane’a, gospodyni przez kilka dni chodziła za nim z pokoju do pokoju, dopóki nie zyskała pewności, że chłopiec niczego nie ukradnie.

– Nigdy nie wiadomo – tłumaczyła się długo po tym, jak Ren stał się nieodłącznym członkiem domostwa. – Nie każdy ma takie dobre zasady jak ty.

Kwan-yi, czy też cioteczka Kwan, jak nazywał ją Ren, była silną kobietą w średnim wieku o popędliwym charakterze. To właśnie ona żelazną ręką dzierżyła stery nieporządnego domu doktora MacFarlane’a – ona też nauczyła Rena gotować ryż na węglowej kuchence, tak żeby nie przypalić od spodu garnka, i w pół godziny złapać, zarżnąć i oskubać kurczaka. Gdyby tylko nie odeszła, może wszystko potoczyłoby się inaczej, lecz wyjechała na pół roku przed śmiercią starego doktora. Jej córka była w ciąży i cioteczka Kwan przeniosła się daleko na południe, aż do Kuala Lumpur, żeby jej pomóc.

Doktor MacFarlane zapowiadał, że znajdzie kogoś nowego na jej miejsce, lecz mijały miesiące, a jego głowa wciąż była zaprzątnięta innymi sprawami. Jeszcze przed odejściem cioteczki Kwan wydawał się stale rozkojarzony, do tego stopnia, że w dniu swojego wyjazdu gospodyni wyraziła duże zaniepokojenie tym faktem. Ren usiłował nie płakać, wtulił się w nią tylko nieoczekiwanie gwałtownym ruchem. Ona zaś wcisnęła mu do ręki brudny kawałek papieru z adresem.

– Uważaj na siebie – powiedziała z troską.

Ren miał bowiem skłonność do wypadków. Raz na drzewie ułamała się gałąź i o mały włos, a spadłaby mu na głowę. Kiedy indziej jakiś wół poniósł wóz i niemal przygniótł chłopca do ściany. Były też inne, i to liczne, sytuacje, kiedy Ren ocierał się o śmierć – mawiano o nim, że przyciąga nieszczęścia.

– Przyjedź do mnie w odwiedziny – powiedziała cioteczka Kwan, ściskając go mocno. I teraz Ren zastanawia się, czy nie byłoby lepiej, gdyby właśnie to uczynił. Lecz ma wobec starego doktora ogromny dług; musi dotrzymać złożonej obietnicy.

W PRZEWIEWNEJ KUCHNI A Long kraje kurczaka. Minę ma ponurą. Ren przystaje z respektem w pewnej odległości i odzywa się nieśmiało:

– Pan kazał mi wyprasować swoje koszule.

– Pranie nie wróciło jeszcze z dhobi – odpowiada A Long. – Najpierw umyj naczynia.

Ren szybko i rzetelnie wykonuje zadanie; idzie do głębokiego zlewu na zewnątrz i szoruje garnki kokosową szczotką i miękkim brązowym mydłem domowej roboty. Gdy kończy, A Long przeprowadza kontrolę.

– Pan wyszedł, ale wróci na lunch – rzuca. – Możesz pozamiatać dom.

Ren ma ochotę zapytać, czy jest tu jeszcze jakaś inna służba, lecz rzut oka na twarz A Longa sprawia, że zmienia zdanie.

Dom wydaje się zaskakująco pusty. Tekowy parkiet jest wyślizgany, a z nieprzeszklonych okien o drewnianych żaluzjach rozciąga się widok na jaskrawą zieleń dżungli. Umeblowanie jest skromne, nie licząc rattanowych foteli i stołu z krzesłami w jadalni, wygląda, jakby stanowiło część pierwotnego wyposażenia domu. Żadnych obrazów na ścianach, nawet bladych akwareli tak ukochanych przez angielskie memsahib.

Doktor MacFarlane był nieporządny, a ślady jego zainteresowań dawało się dostrzec w każdym zakątku jego domu. Ren zastanawia się, jak to możliwe, że tych dwóch mężczyzn łączyła przyjaźń. Przypomina sobie przedśmiertną prośbę starego doktora i znowu odlicza dni. Gryzie go także ostrzeżenie kierowcy furgonetki z pożartymi psami. Miał nadzieję, że uda mu się szybko odnaleźć palec, na przykład w jakiejś gablotce ze spreparowanymi okazami. Tak byłoby najlepiej. Ale doktor MacFarlane nie miał nawet pewności, czy palec w ogóle znajduje się w tym domu.

– Może Acton już go nie ma – szepnął raz ochryple. – Może go komuś oddał. Albo zniszczył.

– Dlaczego po prostu nie poprosi go pan o zwrot? – zapytał Ren. – Przecież to pana palec.

– Nie! Lepiej, żeby nic o tym nie wiedział. – Starzec wczepił się w nadgarstek chłopca. – Trzeba mu go odebrać albo ukraść.

REN WŁAŚNIE ZAMIATA podłogę ostrożnymi ruchami miotły, kiedy A Long przychodzi powiedzieć mu, aby zajął się również pokojem pana. Chłopiec otwiera zatem drzwi do gabinetu i staje jak wryty. W półmroku półprzymkniętych okiennic widzi przed sobą szkliste oczy i rozwartą paszczę, jak do warknięcia. Powtarza sobie, że to tylko tygrysia skóra. Smutna pamiątka po jakimś dawno zapomnianym polowaniu.

– Czy pan poluje?

– On? Nie, tylko kolekcjonuje – mruczy A Long. – Na twoim miejscu bym tego nie dotykał.

– Dlaczego nie? – Ren mimo niepokoju jest dziwnie zafascynowany skórą. Co prawda tygrys został haniebnie rozpostarty na podłodze, a jego futro pokrywają już łyse plamy, lecz srogie szklane oczy nadal robią groźne wrażenie. Tygrysie oczy ceni się dla twardych części znajdujących się wewnątrz gałki; osadza się je w złotych obrączkach jako pierścienie i uważa za cenne talizmany, podobnie zresztą jak kły, wąsy i pazury tych zwierząt. Zasuszona i sproszkowana wątroba tygrysa jest warta swej dwukrotnej wagi w złocie. Nawet kości przegotowuje się na galaretę.

– Ayia! Bo ten tygrys był ludożercą. Zanim go ustrzelono, zabił w Seremban dwóch mężczyzn i jedną kobietę. Widzisz te otwory po kulach na boku?

– A w jaki sposób ta skóra trafiła do naszego pana?

– Trzyma ją dla przyjaciela, który powiedział mu, że ten tygrys to był keramat. Ha! Że niby keramat w ogóle dałby się tak zastrzelić!

Ren aż za dobrze rozumie, co znaczą te słowa. Keramat to uświęcone zwierzę, stworzenie obdarzone zdolnością pojawiania się i znikania niczym upiór, które bezkarnie depcze trzcinę cukrową albo atakuje żywiznę. Zawsze wyróżnia je jakaś cecha szczególna, na przykład brakujący kieł albo rzadko spotykany albinizm – lecz najczęstszym wskaźnikiem jest uschnięta lub okaleczona łapa.

Kiedy Ren przebywał jeszcze w sierocińcu, widział raz ślady pewnego rozszalałego słonia, Gajah Keramat. Była to sławna bestia – widywano ją od Teluk Intan aż po tajlandzką granicę. Cętkowanej skóry Gajah Keramat nie imały się kule, samiec miał też niezwykłą zdolność wyczuwania zasadzek. Tamtego ranka palące promienie słońca malowały piaszczystą drogę na krwistą czerwień, podkreślając sylwetki stojących na niej ludzi, którzy nachylali się nad tropami wiodącymi z przekopu na drugą stronę, do dżungli. Ren również przystanął, żeby dowiedzieć się, skąd to zbiegowisko

– Tentulah, toż to Gajah Keramat.

Rozległy się twierdzące posykiwania.

Ren przecisnął się do przodu i zobaczył w wilgotnej czerwonej ziemi dziwny odcisk pozostawiony przez uwiędłą lewą przednią nogę słonia. Potem, kiedy już zamieszkał u doktora MacFarlane’a, opowiedział mu o tym incydencie. Stary doktor był zafascynowany tą historią, spisał ją nawet w jednym ze swoich notesów, utrwalając słowa chłopca starannym kaligraficznym pismem. Wtedy jeszcze Ren nie wiedział, jak głęboko sięgają zainteresowania jego pana zwierzętami keramat.

Teraz, kiedy spogląda na rozpostartą na podłodze tygrysią skórę, przejmuje go dreszcz. Czy to właśnie jest ogniwo łączące starego doktora z nowym? I czy śmierć nadchodzi tu właśnie na miękkich łapach? A może poszła przodem, niczym cień uwolniony od swojego właściciela, i już zdążyła tu dotrzeć? Ren ma rozpaczliwą nadzieję, że to wszystko jest tylko dziwnym zbiegiem okoliczności.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki