Nobliści, skandaliści - Sławomir Koper - ebook + audiobook

Nobliści, skandaliści audiobook

Sławomir Koper

4,4
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Czy nobliści są nobliwi? Nie zawsze! Curie-Skłodowska, Sienkiewicz, Reymont, Miłosz czy Szymborska bywali naprawdę niesforni, chociaż bez wątpienia ich osiągnięcia są ponadprzeciętne. Czy nasza dwukrotna noblistka emanowała seksapilem? Kto nie podołał podczas nocy poślubnej, a kto sfałszował dokumenty, aby wyłudzić ogromne odszkodowanie? Czyj poziom testosteronu był tak wysoki, że żadna studentka nie mogła czuć się bezpiecznie? Cztery i pół miliona złotych dla autorki sprośnych limeryków? Sławomir Koper odpowiada na wszystkie te pytania i przedstawia inne nieznane fakty z życia polskich laureatek i laureatów Nagrody Nobla. Nie szczędzi przy tym pikantnych szczegółów, ale jak przypadło na najpopularniejszego pisarza historycznego w naszym kraju, robi to ze swadą, poczuciem humoru i wyrozumiałością, bo przecież nawet nobliści to przede wszystkim ludzie!

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 10 min

Lektor: Michał ZarzyckiArtur Ziajkiewicz

Oceny
4,4 (220 ocen)
118
71
30
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
katarzyna_czernic

Dobrze spędzony czas

Kilka ciekawostek, kilka poruszających historii o życiu polskich noblistów. Krótko i na temat, dlatego warto.
10
Ghostof

Dobrze spędzony czas

bardzo szybko sie ja czytalo. Ksiazka lekka i przyjemna.
10
akrysia

Nie oderwiesz się od lektury

świetna książka ,warto przeczytać
00
ko_mar

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo interesująca i ciekawa książka
00
DarekMBP

Nie oderwiesz się od lektury

Jak zawsze wysoki poziom. Polecam.
00



Od autora

Nie ukry­wam, że od lat chcia­łem napi­sać tę książkę i wresz­cie udało się zre­ali­zo­wać ten zamiar. Życie pry­watne pol­skich nobli­stów to prze­cież zna­ko­mity, a jed­no­cze­śnie mało znany temat. Wpraw­dzie nie­mal wszy­scy koja­rzą ich nazwi­ska, ale pod­ręcz­niki przed­sta­wiają posą­gowe posta­cie odma­lo­wane wyłącz­nie w jasnych bar­wach. Życie jest jed­nak bar­dziej skom­pli­ko­wane, niż chcie­liby auto­rzy hagio­gra­ficz­nych żywo­tów – każdy ma bowiem swoje wady, a wiel­kie zdol­no­ści naj­czę­ściej idą w parze z trud­nym cha­rak­te­rem. Nie bez powodu ludzie obda­rzeni nie­po­spo­li­tym talen­tem i prze­wyż­sza­jący inte­li­gen­cją swoje oto­cze­nie nie­jed­no­krot­nie two­rzą rodziny dys­funk­cyjne. Zda­rza się, że ich bli­scy płacą wysoką cenę za życie w cie­niu geniu­sza, a domowe ogni­sko przy­po­mina pie­kło. Dla odbior­ców ich dzieł czy osią­gnięć nauko­wych jest to wła­ści­wie sprawa mar­gi­nalna, ale za to nie­zwy­kle ważna dla bada­czy, któ­rzy uczci­wie chcą przed­sta­wić ich syl­wetki.

Zawsze lubi­łem odbrą­za­wiać wybitne posta­cie z naszych dzie­jów, podob­nie czy­nię także w tej książce. Podej­rze­wam, że infor­ma­cje, jakie Czy­tel­nicy tu znajdą, będą ogrom­nym zasko­cze­niem. Bio­gra­fo­wie bowiem nie­chęt­nie dzielą się posia­daną wie­dzą, doko­nu­jąc sku­tecz­nej auto­cen­zury. Do wia­do­mo­ści czy­tel­ni­ków podają tre­ści nie­bu­dzące kon­tro­wer­sji, a nie­wy­godną resztę zacho­wują dla sie­bie. W efek­cie powstają bar­dzo budu­jące opo­wie­ści, czę­sto jed­nak nie­ma­jące wiele wspól­nego z rze­czy­wi­sto­ścią. Dla­tego w rela­cjach o życiu Marii Skło­dow­skiej-Curie pomi­jano jej skom­pli­ko­wane rela­cje z cór­kami, a romans z żona­tym fizy­kiem Pau­lem Lan­ge­vi­nem zby­wano kil­koma ogól­ni­kami. I cho­ciaż sprawa omal nie kosz­to­wała Skło­dow­skiej dru­giego Nobla, jest sto­sun­kowo mało znana. Nie cytuje się też frag­men­tów kore­spon­den­cji obojga, co zro­bił wresz­cie autor niniej­szej książki.

Podob­nie jest z kolej­nym naszym nobli­stą, Hen­ry­kiem Sien­kie­wi­czem, któ­rego postać nie da się ogra­ni­czyć do wize­runku nobli­wego pana z bródką, peł­nią­cego obo­wiązki pokrze­pi­ciela pol­skich serc. Losy jego miło­ści do mężatki, Heleny Modrze­jew­skiej, były naprawdę nie­zwy­kłe, podob­nie jak histo­ria jego dru­giego mał­żeń­stwa z Marią Roma­now­ską. Ten drugi zwią­zek miał tak skan­da­liczny cha­rak­ter, że został nie­mal cał­ko­wi­cie wykre­ślony z życio­rysu nobli­sty. Oczy­wi­ście nie udało się tej sprawy zupeł­nie prze­mil­czeć, ale pomi­jano dra­styczne oko­licz­no­ści nocy i podróży poślub­nej oraz fak­tyczne przy­czyny nie­po­wo­dze­nia związku. Tym­cza­sem bez tej wie­dzy nie spo­sób w pełni doce­nić Rodziny Poła­niec­kich, a także dostrzec, że Sien­kie­wi­czowi nie były pisane same suk­cesy.

Czy ktoś z czy­tel­ni­ków Chło­pów lub Ziemi Obie­ca­nej zda­wał sobie sprawę z faktu, że ich autor podró­żo­wał po Euro­pie jako medium w sean­sach spi­ry­ty­stycz­nych? Albo że mógł cał­ko­wi­cie poświę­cić się pisa­niu dopiero po sfał­szo­wa­niu świa­dec­twa lekar­skiego i wyłu­dze­nia ogrom­nego odszko­do­wa­nia?

Takich cie­ka­wo­stek jest w tej książce wię­cej. Opi­suję w niej dość burz­liwe życie pry­watne Cze­sława Miło­sza i skom­pli­ko­wane zawi­ro­wa­nia uczu­ciowe Wisławy Szym­bor­skiej. Ale nie ogra­ni­czam się przy tym do spraw alkowy czy kuchni – zaglą­dam także do port­feli moich boha­te­rów. Podaję kwoty, jakie otrzy­my­wali za swoje publi­ka­cje i zdra­dzam, na co je prze­zna­czali. Robiąc to, prze­li­czam dawne ruble, franki, gul­deny czy dolary na dzi­siej­sze euro, gdyż nie ma nic bar­dziej mylą­cego niż poda­nie kwoty sprzed lat bez okre­śle­nia jej aktu­al­nej war­to­ści. Nic nam nie powie infor­ma­cja, że Nagroda Nobla dla Sien­kie­wi­cza ozna­czała zasi­le­nie jego konta kwotą stu osiem­dzie­się­ciu jeden tysięcy koron austriac­kich (wypła­cono ją w Wied­niu). Nato­miast wia­do­mość, że była to rów­no­war­tość dzie­wię­ciu­set trzy­dzie­stu tysięcy euro zde­cy­do­wa­nie bar­dziej prze­mówi do wyobraźni.

Pozwo­li­łem sobie też na pewien zabieg for­malny. Cytu­jąc dawne listy, dzien­niki czy pamięt­niki, uno­wo­cze­śni­łem ich pisow­nię i język. Uzna­łem bowiem, że w ten spo­sób Czy­tel­nicy łatwiej przy­swoją sobie cyto­wane frag­menty, tym bar­dziej że z upły­wem czasu zmie­niła się nie tylko pisow­nia, lecz także zna­cze­nie wielu słów.

Nie znajdą Pań­stwo w tej książce histo­rii życia pry­wat­nego Lecha Wałęsy. Jest to moja świa­doma decy­zja wyni­ka­jąca z kilku powo­dów. Cho­ciaż ni­gdy nie oba­wia­łem się pisać o oso­bach żyją­cych – i zda­rzały się z tego powodu medialne sen­sa­cje – tym razem zade­cy­do­wa­łem ina­czej. Po pierw­sze, każda publi­ka­cja o Wałę­sie ma obec­nie cha­rak­ter poli­tyczny, a ja świa­do­mie odci­nam się od współ­cze­snej poli­tyki. Po dru­gie, dużo na ten temat napi­sali już Sła­wo­mir Cenc­kie­wicz, Piotr Gon­tar­czyk i – przede wszyst­kim – Danuta Wałęsa. Musiał­bym powta­rzać infor­ma­cje podane w tych publi­ka­cjach, co byłoby zabie­giem absur­dal­nym, gdyż każdy może oso­bi­ście po nie się­gnąć. Uzna­łem zatem, że taka sytu­acja w pełni uspra­wie­dliwi pomi­nię­cie Lecha Wałęsy w tej książce. Lepiej bowiem pisać o spra­wach mało zna­nych, niż po raz kolejny powie­lać infor­ma­cje, które wie­lo­krot­nie opu­bli­ko­wali już inni.

Z nieco innych powo­dów nie znajdą Pań­stwo roz­działu doty­czą­cego Olgi Tokar­czuk, która Nagrodę Nobla otrzy­mała już po uka­za­niu się pierw­szego wyda­nia niniej­szej książki. Długo zasta­na­wia­łem się, czy nie wzbo­ga­cić tego wyda­nia roz­dzia­łem o postaci pisarki, ale osta­tecz­nie zre­zy­gno­wa­łem z tego pomy­słu. Wyróż­nie­nie Tokar­czuk roz­pę­tało bowiem w naszym kraju praw­dziwą burzę i osoba noblistki stała się obiek­tem ata­ków – nie tylko ze strony nie­któ­rych poli­ty­ków, ale rów­nież orga­ni­za­cji cywil­nych. Rzecz była sze­roko komen­to­wana w mediach, a jej tem­pe­ra­turę dodat­kowo pod­no­siły dość kon­tro­wer­syjne wypo­wie­dzi pisarki, na przy­kład o roli lite­ra­tury w pro­mo­wa­niu kul­tury, czego kon­se­kwen­cją jest fakt, że emo­cje wokół całej sprawy nie opa­dły do dzi­siaj.

Zawsze uni­ka­łem wypo­wie­dzi odno­szą­cych się do współ­cze­snej poli­tyki, uwa­ża­jąc, że histo­ryk powi­nien zaj­mo­wać się swoją dzie­dziną wie­dzy, a nie mie­szać się do spo­rów poli­tycz­nych – szcze­gól­nie w przy­padku znacz­nej pola­ry­za­cji spo­łe­czeń­stwa, do któ­rej doszło w naszym kraju w prze­ciągu ponad dwóch dekad dwu­dzie­stego pierw­szego stu­le­cia. Oczy­wi­ście posia­dam wła­sne poglądy poli­tyczne, któ­rym daję wyraz w kolej­nych wybo­rach, ale zacho­wuję je wyłącz­nie dla sie­bie. Rolą histo­ryka jest bowiem popu­la­ry­za­cja dzie­jów, a nie komen­to­wa­nie bie­żą­cych wyda­rzeń. Histo­ryk staje się wów­czas publi­cy­stą poli­tycz­nym, a do tej roli ni­gdy nie aspi­ro­wa­łem.

Sła­wo­mir Koper

Rozdział 1. Najcenniejszy klejnot

Roz­dział 1

Naj­cen­niej­szy klej­not

Była pierw­szym pol­skim lau­re­atem Nagrody Nobla i pierw­szą kobietą, która ją otrzy­mała. Nagrodę tę przy­znano jej zresztą dwu­krot­nie, co także nie miało pre­ce­densu w dzie­jach tego pre­sti­żo­wego wyróż­nie­nia. Jed­nak cho­ciaż Marię Skło­dow­ską-Curie cał­ko­wi­cie pochła­niała nauka, to w jej życiu pry­wat­nym nie bra­ko­wało dra­ma­tycz­nych wyda­rzeń. Jed­nym z nich był skan­dal oby­cza­jowy, z powodu któ­rego omal nie cof­nięto decy­zji o przy­zna­niu jej po raz drugi Nagrody Nobla. Gdy w Sztok­hol­mie odbie­rała to wyróż­nie­nie, prasa fran­cu­ska nazy­wała ją zło­dziejką mężów i osobą o moral­no­ści kur­ty­zany. Jed­nak świat naukowy w więk­szo­ści sta­nął po jej stro­nie, wie­dząc, że nie miała szczę­ścia w życiu, a dla nauki poświę­ciła nie­mal wszystko. Albert Ein­stein uwa­żał Marię za osobę, która do życia przy­kła­dała „naj­wyż­szą jakość moralną” i repre­zen­to­wała ogromną „siłę cha­rak­teru, czy­stość inten­cji, nie­po­bła­ża­nie sobie, obiek­ty­wizm, nie­za­leż­ność sądów”. Jego zda­niem takie cechy rzadko sku­piały się w jed­nym czło­wieku, a poza tym Skło­dow­ska miała być w świe­cie nauki jedyną nie­zep­sutą przez sławę osobą, jaką znał. Przy innej oka­zji wspo­mi­nał jed­nak o ero­ty­zmie w jej oczach, a także stwier­dził, że „jest tak atrak­cyjna, że dla każ­dego może się stać nie­bez­pieczna”.

Trudna edukacja przyszłej noblistki

Zapewne gdyby nie zawie­dziona miłość do Kazi­mie­rza Żóraw­skiego, Maria ni­gdy nie zro­bi­łaby olśnie­wa­ją­cej kariery. Wyszłaby za mąż za obie­cu­ją­cego mate­ma­tyka, ale o swo­ich zain­te­re­so­wa­niach raczej roz­ma­wia­łaby z nim w domu. Los jed­nak czu­wał i nad Skło­dow­ską, i nad nauką – rodzina uko­cha­nego nie zezwo­liła bowiem na ślub z ubogą guwer­nantką, nie zwa­ża­jąc na to, jak bar­dzo była inte­li­gentna i uro­cza.

Maria Skło­dow­ska pocho­dziła z war­szaw­skiej rodziny nauczy­ciel­skiej. Wpraw­dzie jej przod­ko­wie z obu stron nale­żeli do drob­nej szlachty, jed­nak rodzice utrzy­my­wali się już tylko z pracy peda­go­gicz­nej. Zasłu­żo­nym nauczy­cie­lem był też dzia­dek ze strony ojca, a do jego wycho­wan­ków nale­żał m.in. Bole­sław Prus. Szcze­gólną uwagę warto jed­nak zwró­cić na matkę przy­szłej noblistki, Bro­ni­sławę Bogu­ską. Była ona prze­ło­żoną jed­nej z war­szaw­skich pen­sji dla dziew­cząt, a pracę zawo­dową łączyła z życiem rodzin­nym. W tam­tych cza­sach był to dość rzadki przy­pa­dek, tym bar­dziej że uro­dziła pię­cioro dzieci i opieka nad nimi zaj­mo­wała jej wiele czasu.

Uro­dzona w listo­pa­dzie 1867 roku Maria była naj­młod­sza z rodzeń­stwa i od wcze­snego dzie­ciń­stwa prze­ja­wiała ogromne zdol­no­ści. Nauczyła się czy­tać w wieku czte­rech lat, a zro­biła to samo­dziel­nie, gdyż nikt jej wów­czas jesz­cze nie uczył. Dys­po­no­wała feno­me­nalną pamię­cią, po jed­no­ra­zo­wym prze­czy­ta­niu potra­fiła bez­błęd­nie odtwo­rzyć więk­sze frag­menty tek­stu. Począt­kowo kształ­ciła się na pen­sji, gdzie pra­co­wała jej matka, potem roz­po­częła naukę w III Żeń­skim Rzą­do­wym Gim­na­zjum, które ukoń­czyła w 1883 roku ze zło­tym meda­lem. Tym­cza­sem jej rodziny nie omi­jały tra­ge­die – gdy Maria miała dzie­więć lat, na tyfus zmarła jedna z jej sióstr, a dwa lata póź­niej gruź­lica zabrała matkę. Wyda­rze­nia te wywarły ogromny wpływ na świa­to­po­gląd dziew­czynki, która w tam­tym cza­sie stała się zde­kla­ro­waną ate­istką, zastę­pu­jąc wiarę w Boga miło­ścią do nauki.

Dla wszyst­kich było oczy­wi­ste, że Maria posiada ogromne zdol­no­ści w kie­runku nauk ści­słych, jed­nak pod­ję­cie przez nią stu­diów było wła­ści­wie nie­moż­liwe. Żadna uczel­nia na zie­miach pol­skich nie przyj­mo­wała wów­czas dziew­cząt, nie­wiele lepiej było też w innych kra­jach. Wpraw­dzie od lat 70. XIX stu­le­cia panie mogły stu­dio­wać na Sor­bo­nie, a w 1874 roku powstała Lon­don School of Medi­cine for Women, były to jed­nak wyjątki od reguły. Zresztą stu­dia w Lon­dy­nie czy Paryżu ozna­czały ogromne koszty.

Namiastką uczelni wyż­szej dla płci pięk­nej był dzia­ła­jący w War­sza­wie od lat 80. XIX stu­le­cia Uni­wer­sy­tet Lata­jący – tajna orga­ni­za­cja oświa­towa ofe­ru­jąca wykłady z czte­rech dzie­dzin (nauk spo­łecz­nych, filo­lo­giczno-histo­rycz­nych, mate­ma­tyczno-przy­rod­ni­czych oraz peda­go­giki). Zaję­cia w wymia­rze kilku godzin tygo­dniowo pro­wa­dzili wybitni naukowcy. Słu­chaczki pła­ciły za naukę, cze­sne wyno­siło od dwóch do czte­rech rubli mie­sięcz­nie (24-48 euro), a pie­nią­dze prze­zna­czano głów­nie na hono­ra­ria dla wykła­dow­ców.

Wpraw­dzie Uni­wer­sy­tet Lata­jący dzia­łał w kon­spi­ra­cji, jed­nak wła­dze car­skie dosko­nale wie­działy o jego ist­nie­niu. Począt­kowo nauczy­cieli doty­kały sank­cje, póź­niej jed­nak uznano, że ist­nie­nie kur­sów nie zagraża wła­dzy cara nad Wisłą. Na zaję­cia uczęsz­czały bowiem nie­mal same dziew­częta, a przed­sta­wi­cie­lek płci pięk­nej nie uzna­wano za nie­bez­pie­czeń­stwo dla impe­rium rosyj­skiego.

Maria tra­fiła do Uni­wer­sy­tetu Lata­ją­cego na wydział mate­ma­tyczno-przy­rod­ni­czy i stała się naj­wy­bit­niej­szą stu­dentką w dzie­jach tej uczelni. Cho­ciaż dyplom jej ukoń­cze­nia ni­gdzie nie był hono­ro­wany, to same stu­dia ode­grały nie­zwy­kle ważną rolę w kształ­to­wa­niu się oso­bo­wo­ści dziew­czyny.

W tym cza­sie Maria pod­jęła pracę w cha­rak­te­rze guwer­nantki, a pierw­sze kroki na tym polu pozo­sta­wiły po sobie jak naj­gor­sze wspo­mnie­nia. Trak­to­wano ją bowiem jak osobę nale­żącą do służby, a pra­co­dawcy oka­zali się typo­wymi przed­sta­wi­cie­lami ówcze­snej koł­tu­ne­rii. Nie zamie­rzała jed­nak zre­zy­gno­wać, gdyż zaczęła się przed nią ryso­wać per­spek­tywa wyjazdu na stu­dia do Paryża. Jej star­sza sio­stra, Bro­ni­sława, chciała się kształ­cić na Sor­bo­nie w zawo­dzie leka­rza. Dziew­czyny zawarły więc układ: Maria miała wysy­łać sio­strze połowę swo­jego wyna­gro­dze­nia, a ta po zakoń­cze­niu nauki zobo­wią­zała się do udzie­le­nia pomocy finan­so­wej Marii, gdyby zde­cy­do­wała się ona na stu­dia w Paryżu. W tej sytu­acji Maria przy­jęła ofertę pracy w cha­rak­te­rze guwer­nantki w Szczu­kach nie­da­leko Makowa Mazo­wiec­kiego, gdzie zapro­po­no­wano jej zna­ko­mite wyna­gro­dze­nie (500 rubli rocz­nie – 6 tysięcy euro) wraz z utrzy­ma­niem. W efek­cie, na początku stycz­nia 1886 roku wyje­chała z War­szawy.

Pierwsza miłość

W Szczu­kach spo­tkało ją miłe roz­cza­ro­wa­nie. Wpraw­dzie oko­lica nie nale­żała do naj­pięk­niej­szych, ale jej pra­co­dawcy oka­zali się ludźmi o dużej kul­tu­rze. Juliusz Żóraw­ski, dzier­ża­wiący mają­tek od rodziny Czar­to­ry­skich, ucho­dził za nowa­tora w dzie­dzi­nie rol­nic­twa – wpro­wa­dzał nawozy sztuczne i upra­wiał nowe odmiany zbóż. Był czło­wie­kiem dobrze sytu­owa­nym, dzier­ża­wił także mają­tek w Kra­sno­sielcu i był współ­wła­ści­cie­lem cukrowni „Kra­si­niec”. A do tego spra­wiał wra­że­nie miłego czło­wieka i razem z żoną bar­dzo cie­pło przy­jął nową guwer­nantkę.

Maria opie­ko­wała się dwoma cór­kami pra­co­daw­ców, przy czym Żóraw­scy mieli jesz­cze trzech synów, z któ­rych naj­star­szy, Kazi­mierz, stu­dio­wał w War­sza­wie. I to wła­śnie on miał ode­grać naj­więk­szą rolę w życiu panny Skło­dow­skiej.

„Naj­star­sza córka była mniej wię­cej w moim wieku – wspo­mi­nała noblistka – i acz­kol­wiek uczy­łam ją, była raczej towa­rzyszką niż uczen­nicą. Poza tym było dwoje młod­szych dzieci – syn i córka. Sto­su­nek mój do nich był przy­ja­ciel­ski, po lek­cjach cho­dzi­li­śmy razem na spa­cery. Kocha­jąc wieś, nie czu­łam się samotna, a cho­ciaż kra­jo­braz nie nale­żał do szcze­gól­nie malow­ni­czych, lubi­łam go o każ­dej porze roku”1.

Razem z Bro­ni­sławą, naj­star­szą córką pra­co­daw­ców, spo­ty­kała się na grun­cie towa­rzy­skim z miej­sco­wymi zie­mia­nami, jed­nak nie była z tych kon­tak­tów zado­wo­lona. Trudno się jej dzi­wić, ponie­waż pano­wie ze star­szego poko­le­nia kłó­cili się głów­nie na tematy poli­tyczne, a panie i dziew­częta „nie miały żad­nego zda­nia o niczym”. Skło­dow­ska zauwa­żyła jed­nak, że rówie­śniczki były w grun­cie rze­czy „dobrymi dziew­czy­nami”, a „nie­które nawet inte­li­gentne”, ale wycho­wa­nie i pre­sja oto­cze­nia znisz­czyły ich oso­bo­wo­ści. Nato­miast o mło­dzieży płci prze­ciw­nej szybko wyro­biła sobie zda­nie:

„(…) mało też bar­dzo miłych i jako tako inte­li­gent­nych, parę zaś jest takich oka­zów, że można dać na wystawę. Dla wszyst­kich wyrazy takie, jak pozy­ty­wizm, Świę­to­chow­ski, kwe­stia robot­ni­cza są praw­dziwą bête noire [czymś obmier­z­łym], natu­ral­nie dla tych, co o takich wyra­zach sły­szeli, bo tych nie jest wielu”2.

Był jed­nak jeden poważny wyją­tek od tej reguły. Naj­star­szy syn pań­stwa Żóraw­skich wpraw­dzie stu­dio­wał w War­sza­wie, jed­nak regu­lar­nie odwie­dzał dom rodzinny. A gdy zja­wiła się tam nowa guwer­nantka, jego wizyty stały się jesz­cze częst­sze.

Kazi­mierz był bar­dzo przy­stojny, świet­nie tań­czył, dosko­nale jeź­dził na łyż­wach. Ucho­dził za naj­lep­szą par­tię w oko­licy i tym samym sta­no­wił obiekt wes­tchnień wielu panien na wyda­niu. Nie zwra­cał jed­nak na nie uwagi, był bowiem pochło­nięty swoją naj­więk­szą pasją, czyli mate­ma­tyką. To wła­śnie ta dzie­dzina wie­dzy zbli­żyła go do Marii, która oka­zała się nie­po­dobna do dziew­cząt, jakie znał wcze­śniej. Potra­fiła z nim dys­ku­to­wać godzi­nami i – co wię­cej – w pełni podzie­lała jego pasję. Mło­dzie­niec odkry­wał, że nowa guwer­nantka jest osobą, z którą mógłby dzie­lić życie i zain­te­re­so­wa­nia. W efek­cie stało się to, co musiało się stać – oboje zapa­dli na „gorączkę zwaną zako­cha­niem”.

Pro­blem był tylko jeden. Cho­ciaż Żóraw­scy bar­dzo lubili swoją guwer­nantkę, nie brali pod uwagę moż­li­wo­ści, że wej­dzie ona do rodziny. Marzyli o lep­szym mariażu dla syna, który żeniąc się z Marią, zawarłby zwią­zek „poni­żej swego stanu”.

Żóraw­scy odbyli poważną roz­mowę z synem, zapo­wia­da­jąc, że ni­gdy nie zgo­dzą się na meza­lians. Chło­pak pro­te­sto­wał, a w roz­mo­wach z Marią pro­sił ją o cier­pli­wość, tłu­ma­cząc, że znaj­dzie roz­wią­za­nie. Dziew­czyna nie do końca mu wie­rzyła, zda­wała sobie bowiem sprawę, że Kazi­mierz ni­gdy nie prze­ciw­stawi się rodzi­com. Bez ich pie­nię­dzy nie mógłby kon­ty­nu­ować stu­diów, a prze­cież to było dla niego naj­waż­niej­sze.

„(…) Jeżeli zaś daw­niej mia­łam inne [plany] – skar­żyła się Maria jed­nej z sióstr – to poszły z dymem, pogrze­bano, pocho­wano, przy­pie­czę­to­wano i zapo­mniano, bo jak Ci wia­domo, mur zawsze moc­niej­szy od głowy, która go prze­bić pra­gnie”3.

Odrzu­cona dziew­czyna nie mogła jed­nak unieść się hono­rem i zre­zy­gno­wać z posady. Umowa o pomocy sio­strze na­dal obo­wią­zy­wała, a było wąt­pliwe, by Maria szybko zna­la­zła rów­nie docho­dową pracę. Dla­tego z god­no­ścią zno­siła ozię­bie­nie sto­sun­ków z pra­co­daw­cami, któ­rzy nie­mal z dnia na dzień zaczęli ją trak­to­wać jak obcą osobę. Jed­nak nie miała wyboru – musiała zaci­snąć zęby i zara­biać na stu­dia dla sio­stry.

„Ale to tylko świad­czy o męż­czy­znach! – iry­to­wała się. – Jeżeli nie chcą poślu­biać bied­nych dziew­cząt, to niech idą do dia­bła! Nikt ich o nic nie prosi. Tylko dla­czego łamią serce nie­win­nej istoty?”4.

Wytrzy­mała w Szczu­kach łącz­nie trzy i pół roku, jed­nak wciąż pamię­tała o Kazi­mie­rzu i chyba cały czas miała nadzieję na ślub. Spo­tkali się już po jej wyjeź­dzie z majątku, jesie­nią 1891 roku w Zako­pa­nem. Odbyli osta­teczną roz­mowę – Żóraw­ski praw­do­po­dob­nie zapro­po­no­wał wtedy Marii wolny zwią­zek, co w tam­tych cza­sach ozna­czało, że Skło­dow­ska byłaby uwa­żana nie­mal za kur­ty­zanę.

Maria miała wystar­cza­jąco dużo dumy, by odrzu­cić jego pro­po­zy­cję. Nie zamie­rzała zno­sić „zwy­kłego losu kobiety”, a skoro Żóraw­ski „nie potra­fił zna­leźć wyj­ścia z tej sytu­acji, to nie sądziła, żeby miała go tego uczyć”.

W chwili osta­tecz­nego roz­sta­nia Maria miała 24 lata, co uzna­wano wów­czas za dość zaawan­so­wany wiek jak na osobę stanu wol­nego. Nie zwra­cała jed­nak na to uwagi – odrzu­cona przez męż­czy­znę, któ­remu ofia­ro­wała serce, posta­no­wiła poświę­cić się nauce.

Kazi­mierz Żóraw­ski został jed­nym z naj­wy­bit­niej­szych pol­skich mate­ma­ty­ków. Oże­nił się późno, bo już po trzy­dzie­stce, a jego żoną została Leoka­dia, córka Hipo­lita Jew­nie­wi­cza, pro­fe­sora Insty­tutu Tech­no­lo­gicz­nego w Peters­burgu. Prze­żył Marię o bli­sko 20 lat. Podobno u schyłku życia czę­sto sia­dy­wał na ławce w pobliżu Insty­tutu Rado­wego przy ulicy Wawel­skiej w War­sza­wie i wspo­mi­nał dawną uko­chaną.

Czas decyzji

Bro­ni­sława Skło­dow­ska nie zapo­mniała o umo­wie. Jej losy w Paryżu poto­czyły się bar­dzo pomyśl­nie – zali­czała kolejne lata stu­diów, a do tego ze wza­jem­no­ścią zako­chała się w pol­skim leka­rzu, Kazi­mie­rzu Dłu­skim – byłym stu­den­cie uni­wer­sy­te­tów w Peters­burgu i War­sza­wie, socja­li­ście i współ­pra­cow­niku Ludwika Waryń­skiego. Cho­ciaż pocho­dził z zamoż­nej rodziny, lewi­co­wym poglą­dom pozo­stał wierny także nad Sekwaną, gdzie posta­no­wił poświę­cić się lecze­niu ubo­gich. Pod­jęli decy­zję o zało­że­niu rodziny i pozo­sta­niu przez pewien czas w Paryżu. Maria mogłaby zamiesz­kać u nich, dzięki czemu Dłu­scy spła­ca­liby dług zacią­gnięty u star­szej sio­stry.

Ku zasko­cze­niu Bro­ni­sławy Maria począt­kowo dość scep­tycz­nie odnio­sła się do tego pro­jektu. Po raz kolejny pod­jęła pracę jako guwer­nantka i udzie­lała sio­strze nie­zde­cy­do­wa­nych odpo­wie­dzi. Praw­do­po­dob­nie cze­kała na decy­zję Kazi­mie­rza Żóraw­skiego, było to bowiem jesz­cze przed ich spo­tka­niem w Zako­pa­nem. Dopiero póź­niej osta­tecz­nie zade­cy­do­wała o wyjeź­dzie do Paryża.

W tym samym cza­sie poznała smak pracy w labo­ra­to­rium, co miało prze­są­dzić o całym jej życiu. Pra­cow­nia mie­ściła się War­sza­wie w Muzeum Prze­my­słu i Rol­nic­twa, a kie­ro­wał nią cio­teczny brat przy­szłej noblistki, Józef Bogu­ski. Dosko­nale znał fascy­na­cje kuzynki i zapro­po­no­wał jej, by korzy­stała z pod­le­głej mu pla­cówki. Był to praw­dziwy strzał w dzie­siątkę, bo cho­ciaż zajęta kore­pe­ty­cjami Maria nie miała zbyt wiele czasu, spę­dzała w labo­ra­to­rium nie­mal każdą wolną chwilę. Po raz pierw­szy poczuła, że zna­la­zła swoje miej­sce na świe­cie.

„Na ogół zresztą zosta­wiano mnie samej sobie – wspo­mi­nała po latach – pró­bo­wa­łam więc tylko prze­ra­biać doświad­cze­nia opi­sane w moich pod­ręcz­ni­kach fizyki i che­mii. Wyniki bywały nie­raz zupeł­nie nie­spo­dzie­wane. (…) Zaczę­łam w sobie roz­wi­jać powoli zain­te­re­so­wa­nie do badaw­czej nauko­wej pracy, prze­ko­nu­jąc się jed­no­cze­śnie wła­snym kosz­tem o tym, że postępy w tej dzie­dzi­nie robi się z tru­dem i bar­dzo powoli”5.

Osta­tecz­nie decy­zję o wyjeź­dzie do Paryża pod­jęła po spo­tka­niu z Żóraw­skim w Zako­pa­nem. Wtedy też napi­sała list do Bro­ni­sławy, pro­sząc ją o potwier­dze­nie wcze­śniej­szych uzgod­nień:

„(…) Namyśl się, czy możesz mnie wziąć do sie­bie, bo ja mogę przy­je­chać. Mia­ła­bym na wszyst­kie swoje wydatki, jeżeli więc możesz bez wiel­kiej dla sie­bie krzywdy dać mi jeść, to napisz mi to. Cie­szy­ła­bym się bar­dzo, bo to by mnie moral­nie posta­wiło na nogi po bar­dzo przy­krych przej­ściach tego lata, które mają zna­cze­nie dla całego mego życia, ale narzu­cać Ci się nie chcę. (…) Pomie­ścić mogli­by­ście mnie gdzie bądź, nie robi­ła­bym Wam kło­potu ani nie­po­rządku. Bła­gam Cię, odpisz, ale szcze­rze”6.

A gdy nade­szła odpo­wiedź, Maria doko­nała koniecz­nych zaku­pów i część bagaży wysłała na pary­ski adres sio­stry. Pie­nię­dzy wystar­czyło jej na zakup biletu czwar­tej klasy i suchego pro­wiantu na trzy dni podróży. Na początku listo­pada 1891 roku wyru­szyła do Paryża naprze­ciw swo­jemu prze­zna­cze­niu.

Miasto nad Sekwaną

Panna Skło­dow­ska była jedną z 23 stu­den­tek roz­po­czy­na­ją­cych naukę na Wydziale Nauk Ści­słych pary­skiej Sor­bony. Nie zwra­cała jed­nak uwagi na innych słu­cha­czy, dla niej liczyło się tylko zdo­by­cie licen­cjatu. Pla­no­wała, że póź­niej powróci do kraju, ale nie wia­domo, co zamie­rzała robić nad Wisłą. Na pewno pocią­gała ją praca badaw­cza, być może zresztą zosta­wiała decy­zję na póź­niej. Na razie cał­ko­wi­cie poświę­ciła się stu­diom.

„Panna Maria bar­dzo poważ­nie pra­cuje – infor­mo­wał jej ojca Kazi­mierz Dłu­ski – całe pra­wie dnie spę­dza na Sor­bo­nie, tak iż widu­jemy ją tylko wie­czo­rem. Jest to osóbka nader nie­za­leżna, więc cho­ciaż mnie Pan był łaskaw mia­no­wać jej ofi­cjal­nym opie­ku­nem, nie tylko nie oka­zuje mi nale­ży­tego respektu, ale mnie wcale nie słu­cha, o moją powagę zaś i auto­ry­tet dba tyleż, co o podarty trze­wik”7.

Dłu­ski miał poczu­cie humoru, dla­tego od razu polu­bili się z Marią. Jed­nak na dłuż­szą metę dziew­czyna nie chciała miesz­kać z sio­strą i szwa­grem. Ich miesz­ka­nie było poło­żone o godzinę jazdy od Sor­bony, poza tym Dłu­scy pro­wa­dzili dom otwarty, co wybi­jało dziew­czynę z rytmu nauki. Z dru­giej jed­nak strony dzięki nim poznała wielu pol­skich emi­gran­tów, a wśród nich Sta­ni­sława Woj­cie­chow­skiego. Gdy ten wra­cał do kraju, Maria poży­czyła mu nawet poduszkę do pociągu. Ni­gdy jej nie oddał, co wiele lat póź­niej żar­to­bli­wie mu wypo­mniała. On był już wów­czas pre­zy­den­tem Rzecz­po­spo­li­tej, a ona dwu­krotną noblistką…

Po wypro­wa­dze­niu się od sio­stry i szwa­gra zamiesz­kała w skrom­nym poko­iku bez wody i kana­li­za­cji na szó­stym pię­trze kamie­nicy poło­żo­nej nie­da­leko Sor­bony. Dys­po­no­wała mie­sięcz­nym budże­tem w wyso­ko­ści 40 rubli (nie­całe 500 euro), co ozna­czało, że wystar­czało jej tylko na naj­waż­niej­sze potrzeby życiowe.

„(…) Wąskie żela­zne łóżko – opi­sy­wała ten pokój córka noblistki, Ève Curie – mate­rac przy­wie­ziony z War­szawy, prze­no­śny pie­cyk z wielką rurą, kuchenny sto­lik i krze­sło, mied­nica, dzba­nek, wia­dro (…), naf­towa lampka z aba­żu­rem za parę gro­szy, maszynka spi­ry­tu­sowa (mniej­szej już nie można było zna­leźć), dwa tale­rze, nóż, wide­lec, łyżka, łyżeczka, fili­żanka, ron­de­lek, imbry­czek i – co za luk­sus! – aż trzy szklanki, żeby można było podać her­batę, gdy przyjdą Dłu­scy lub, bar­dzo rzadko, ktoś ze zna­jo­mych”8.

Nad wyraz prak­tycz­nym sprzę­tem oka­zał się kufer, w któ­rym Maria przy­wio­zła z War­szawy część swo­ich rze­czy. Był „zara­zem komodą i szafą”, a w razie potrzeby sta­wał się także krze­słem.

Oszczę­dzała na wszyst­kim, szcze­gól­nie na jedze­niu i ogrze­wa­niu, co nie­ba­wem wpę­dziło ją w cho­robę. Gdy zaczęła mdleć na zaję­ciach, szwa­gier uznał, że musi inter­we­nio­wać. Zarzą­dził prze­pro­wadzkę do sie­bie na tydzień, a Bro­ni­sława jako naj­waż­niej­sze lekar­stwo podała jej… wielki bef­sztyk.

Maria nie zamie­rzała jed­nak zre­zy­gno­wać ze swo­ich ambi­cji i osią­gała kolejne cele. W 1893 roku otrzy­mała licen­cjat z fizyki z pierw­szą lokatą, a rok póź­niej – z lokatą drugą – licen­cjat z mate­ma­tyki. Cał­ko­wi­cie wykre­śliła ze swo­jego życia sprawy pry­watne, uzna­jąc, że nie ma na nie czasu. A być może nie zapo­mniała jesz­cze o Żóraw­skim… Nie wie­działa wów­czas, że nie­ba­wem pozna czło­wieka, który cał­ko­wi­cie odmieni jej świat.

Piotr Curie

Po uzy­ska­niu dru­giego licen­cjatu Maria miała szczerą chęć powrotu do kraju, ale wtedy dostała sty­pen­dium na bada­nia nad wła­ści­wo­ściami magne­tycz­nymi róż­nych rodza­jów stali, co ozna­czało dodat­kowy rok pobytu nad Sekwaną. Szybko oka­zało się, że labo­ra­to­rium udo­stęp­nione Marii na Sor­bo­nie jest zbyt małe jak na jej potrzeby. Wów­czas jeden z pol­skich zna­jo­mych pora­dził, by spo­tkała się z obie­cu­ją­cym fran­cu­skim fizy­kiem, Pio­trem Curie. Zasu­ge­ro­wał, że być może wła­śnie on będzie mógł jej pomóc, a następ­nie zor­ga­ni­zo­wał ich spo­tka­nie.

„Kiedy weszłam – wspo­mi­nała Maria – Piotr Curie stał w drzwiach bal­ko­no­wych. Wyda­wał mi się bar­dzo młody, jak­kol­wiek miał już wów­czas lat trzy­dzie­ści pięć. Ude­rzyła mnie jasność jego spoj­rze­nia oraz swego rodzaju pochy­le­nie jego wyso­kiej postaci. Jego spo­sób mówie­nia, dość powolny i pełen zasta­no­wie­nia, pro­stota, uśmiech zara­zem poważny i młody – to wszystko budziło zaufa­nie”9.

Piotr pocho­dził z rodziny leka­rzy, zawód ten wyko­ny­wali jego dzia­dek i ojciec. Od mło­dych lat wyka­zy­wał zain­te­re­so­wa­nie fizyką i mate­ma­tyką, jed­nak ze względu na zaawan­so­waną dys­lek­sję (a przy oka­zji także dys­gra­fię) nie kwa­li­fi­ko­wał się do nor­mal­nej edu­ka­cji. Przez wiele lat pobie­rał naukę w domu, co nie prze­szko­dziło mu w wieku 16 lat zdać maturę i roz­po­cząć stu­dia na Sor­bo­nie. Tam wyka­zał się nie­zwy­kłymi zdol­no­ściami, choć pewne cechy cha­rak­teru utrud­niały mu karierę naukową. Był typem bada­cza pasjo­nata, marzy­ciela ode­rwa­nego od rze­czy­wi­sto­ści. Ni­gdy nie zwra­cał uwagi na finan­sową stronę badań, uni­kał też wszel­kiego rodzaju zaszczy­tów i splen­do­rów. Nie potra­fił rekla­mo­wać swo­jej osoby, nie chciał zgła­szać wnio­sków paten­to­wych wła­snych wyna­laz­ków. A miał prze­cież na kon­cie wiele osią­gnięć. Pra­cu­jąc ze star­szym bra­tem (rów­nież fizy­kiem), odkrył zja­wi­sko pie­zo­elek­trycz­no­ści i skon­stru­ował wiele urzą­dzeń pomia­ro­wych. Gdy poznał Marię, był adiunk­tem w Miej­skiej Szkole Fizyki i Che­mii Prze­my­sło­wej, uwa­żał, że panu­jąca tam atmos­fera pozy­tyw­nie wpływa na jego prace badaw­cze. Wła­ści­wie nie dostrze­gał niczego poza obo­wiąz­kami służ­bo­wymi, ale płeć piękną jed­nak dostrzegł i wyro­bił sobie zda­nie na jej temat.

„Kobiety w znacz­nie sil­niej­szym stop­niu od nas kochają życie dla rado­ści życia – noto­wał w swoim dzien­niku. – Kobiety genialne rzadko się spo­tyka. Toteż z kobie­tami przy­cho­dzi nam wal­czyć, gdy jakaś miłość mistyczna kie­ruje nas poza utarte szlaki, gdy chcemy nasze uczu­cia i myśli poświę­cić jakie­muś dziełu, które nas od zwy­kłych ludz­kich spraw oddala. Matka woli, żeby ją dziecko kochało, niż żeby było mądre. Kochanka pra­gnie mieć swego męż­czy­znę dla sie­bie i uważa, iż cał­kiem byłoby natu­ralne poświę­cić dla miło­ści naj­pięk­niej­sze nawet zalety umy­słu”10.

Tym razem jed­nak spo­tkał na swo­jej dro­dze kobietę, która go zafa­scy­no­wała. Już pod­czas pierw­szej roz­mowy odkrył, że wiele ich łączy, bo Maria w pełni podzie­lała jego pasje badaw­cze. W efek­cie obie­cał jej daleko idącą pomoc. A po tym spo­tka­niu przy­szły następne.

Cza­sami były one przy­pad­kowe, lecz zda­rzało się także, że Piotr odwie­dzał Marię w jej pokoju. Jako totalny abne­gat życiowy ani tro­chę nie zra­ził się asce­tycz­nym wypo­sa­że­niem pomiesz­cze­nia. Waż­niej­sze były dla niego roz­mowy, gdyż szybko prze­ko­nał się, że ma przed sobą rów­no­rzęd­nego part­nera inte­lek­tu­al­nego. Nic zatem dziw­nego, że posta­no­wił zwią­zać się z Marią i popro­sił ją o rękę. Jed­nak bez­sku­tecz­nie, gdyż wybranka odrzu­ciła jego oświad­czyny.

Panna Skło­dow­ska nie myślała wów­czas o zamąż­pój­ściu, a tym bar­dziej nie widziała się w roli żony cudzo­ziemca. Wpraw­dzie Piotr nie był przed­sta­wi­cie­lem pań­stwa zabor­czego, jed­nak Maria zamie­rzała wró­cić do Pol­ski, a nie osie­dlać się nad Sekwaną. Miała nadzieję na zatrud­nie­nie na jed­nej z kra­jo­wych uczelni i chciała być bli­żej rodziny – zwłasz­cza że wła­śnie w tym cza­sie jej eme­ry­to­wany ojciec cho­ro­wał, brat robił karierę w War­sza­wie, a Bro­ni­sława wraz z mężem pla­no­wali prze­pro­wadzkę do Pol­ski. Wie­działa, że Piotr ni­gdy nie odna­la­złby się nad Wisłą. Przy­zwy­cza­jony do swo­bód demo­kra­tycz­nych, nie potra­fiłby zaak­cep­to­wać życia pod ber­łem carów, a bez ogrom­nych nakła­dów finan­so­wych nie było szans na zor­ga­ni­zo­wa­nie odpo­wied­niego labo­ra­to­rium. Pro­blem sta­no­wiła rów­nież bariera języ­kowa i kul­tu­rowa.

Curie był jed­nak upar­tym czło­wie­kiem. Wpraw­dzie fak­tycz­nie nie myślał o wypro­wa­dze­niu się z Fran­cji, jed­nak wie­dział, że Maria nad Sekwaną będzie miała znacz­nie łatwiej­szą ścieżkę kariery niż w rodzin­nym kraju. Skło­dow­ska także to rozu­miała, dla­tego obie­cała ado­ra­to­rowi, że po waka­cjach powróci do Paryża. I zapro­po­no­wała przy­jaźń.

Piotr nie dawał jej zapo­mnieć o sobie, gdy poje­chała do kraju, wręcz zasy­py­wał ją listami. Ona odpo­wia­dała z mniej­szym zaan­ga­żo­wa­niem, wysłała mu jed­nak swoją foto­gra­fię, co Fran­cuz uznał za dobry pro­gno­styk. Nie wie­dział, że w tym cza­sie szu­kała zatrud­nie­nia na uczel­niach w War­sza­wie i Kra­ko­wie. Nie dostała jed­nak angażu, gdyż nowinka w postaci kobiety naukowca jesz­cze nad Wisłę nie dotarła. Na szczę­ście dla Marii, Pio­tra i świa­to­wej nauki.

Fran­cu­ski fizyk nie odpusz­czał, więc gdy Maria przy­je­chała do Paryża, ponow­nie się oświad­czył – i kolejny raz został odrzu­cony. Nie zre­zy­gno­wał jed­nak ze sta­rań o jej rękę, tym bar­dziej że pro­jekt mał­żeń­stwa popie­rała Bro­ni­sława z mężem, a także człon­ko­wie rodziny Skło­dow­skich w kraju. A gdy do ataku przy­łą­czyli się jesz­cze rodzice Pio­tra, Maria ska­pi­tu­lo­wała. Ślub odbył się 16 lipca 1895 roku. Była to uro­czy­stość cywilna, gdyż Piotr – podob­nie jak jego narze­czona – był ate­istą.

We dwoje

Maria bar­dzo prak­tycz­nie pode­szła do uro­czy­sto­ści. Wpraw­dzie rozu­miała, że powinna wystą­pić na niej w nowej sukni, jed­nak kate­go­rycz­nie odmó­wiła kupie­nia bia­łej kre­acji. Wyja­śniła teścio­wej swo­jej sio­stry, która miała sfi­nan­so­wać ten zakup, że potrze­buje stroju, w któ­rym mogłaby póź­niej wycho­dzić na mia­sto i pra­co­wać w labo­ra­to­rium. A skoro biała suk­nia jest raczej stro­jem jed­no­ra­zo­wym, zaży­czyła sobie odzieży w kolo­rze gra­na­to­wym.

Duże zna­cze­nie miał dla mał­żon­ków pre­zent od rodzi­ców Pio­tra, czyli skromne wypo­sa­że­nie miesz­ka­nia, które mieli zamiar wyna­jąć. Nato­miast za pie­nią­dze otrzy­mane od jed­nego z krew­nych kupili dwa rowery. Wyru­szyli na nich w kil­ku­ty­go­dniową podróż poślubną, docie­ra­jąc aż na wybrzeże Bre­ta­nii. Upodo­ba­nie do wycie­czek rowe­ro­wych zacho­wali na długo, cho­ciaż mogli im poświę­cać czas wyłącz­nie pod­czas waka­cji.

Zamiesz­kali w wyna­ję­tym trzy­po­ko­jo­wym miesz­ka­niu na czwar­tym pię­trze kamie­nicy przy rue de la Glacière w XIII dziel­nicy Paryża. Jego ume­blo­wa­nie było bar­dzo skromne i zaspo­ka­jało tylko pod­sta­wowe potrzeby. Nie­trudno też zgad­nąć, że naj­waż­niej­szym pomiesz­cze­niem był wspólny gabi­net.

„Urzą­dzony został tak – opi­sy­wała Ève Curie – by unik­nąć wszyst­kiego, co mogłoby roz­pra­szać uwagę gospo­da­rzy, a przy oka­zji znie­chę­cał ewen­tu­al­nych gości. (…) sosnowy stół i dwa posta­wione naprze­ciw sie­bie krze­sła, na któ­rych Piotr i Maria sie­dzieli twa­rzą w twarz pod­czas pracy. Nie­pro­szeni goście na pierw­szy rzut oka mogli się zorien­to­wać, że nie są w tym pokoju mile widziani”11.

Mie­sięcz­nie mieli do dys­po­zy­cji 500 fran­ków (2400 euro), co przy pary­skich cenach nie było zbyt wygó­ro­waną kwotą na dwie osoby. Dla­tego oszczę­dzali na każ­dym kroku, a Maria zało­żyła nawet spe­cjalny zeszyt, w któ­rym skru­pu­lat­nie noto­wała wydatki. Nie mogli sobie pozwo­lić na stałą słu­żącą, dla­tego raz dzien­nie na godzinę przy­cho­dziła gospo­sia, która zaj­mo­wała się robie­niem porząd­ków. Było to konieczne, gdyż Maria ni­gdy nie nauczyła się sprzą­tać, a umyta przez nią pod­łoga „wyglą­dała tak, jakby znowu wyma­gała mycia”.

Więk­sze suk­cesy osią­gnęła w goto­wa­niu, pod­cho­dziła jed­nak do tego tematu z prze­sadną, wręcz naukową dokład­no­ścią. Odmie­rzała skład­niki jak sub­stan­cje che­miczne w labo­ra­to­rium, zasta­na­wiała się, ile waży wzmian­ko­wana w prze­pi­sie szczypta soli. Z cza­sem zaczęła nawet sama wymy­ślać dania, a naj­bar­dziej pocią­gały ją potrawy, które mogła przy­rzą­dzić bar­dzo szybko, albo takie, które „goto­wały się powoli przez kilka godzin, nie zaprzą­ta­jąc jej uwagi”. Zresztą dla Pio­tra nie miało to więk­szego zna­cze­nia, gdyż jadł cokol­wiek mu pod­su­nięto, nie zwra­ca­jąc uwagi na smak i jakość dania.

Najlepszy tandem świata

Mał­żon­ko­wie zna­ko­mi­cie się uzu­peł­niali, two­rząc wspól­nie dosko­nały zespół naukowy. Nieco roz­ko­ja­rzony i roz­tar­gniony Piotr, a obok niego opa­no­wana i skru­pu­latna Maria. Dorów­ny­wali sobie inte­lek­tem i ambi­cjami nauko­wymi, oboje też trak­to­wali swoją pracę w kate­go­riach służby ludz­ko­ści. Nie myśleli o komer­cyj­nych aspek­tach swo­ich badań i odkryć, nie pra­gnęli oso­bi­stych zaszczy­tów ani pie­nię­dzy. Wza­jem­nie się inspi­ro­wali, a do tego byli wręcz nie­praw­do­po­dob­nie lojalni wobec sie­bie. Piotr tak bar­dzo kochał i sza­no­wał swoją mał­żonkę, że zaczął się nawet uczyć języka pol­skiego, i to z cał­kiem przy­zwo­itymi efek­tami.

Jed­nak nawet naukowcy muszą z cze­goś żyć, dla­tego już w pierw­szym roku mał­żeń­stwa Maria roz­po­częła przy­go­to­wa­nia do egza­mi­nów pań­stwo­wych dają­cych jej upraw­nie­nia peda­go­giczne. Zdała je – oczy­wi­ście – bez żad­nych pro­ble­mów, dzięki czemu w paź­dzier­niku 1900 roku mogła roz­po­cząć pracę wykła­dow­czyni fizyki w wyż­szej szkole dla dziew­cząt w Sèvres pod Pary­żem. Była pierw­szą kobietą naucza­jącą w tej pla­cówce.

We wrze­śniu 1897 roku na świat przy­szło pierw­sze dziecko pań­stwa Curie – Irène. Maria nie chciała, by macie­rzyń­stwo wstrzy­mało jej prace badaw­cze, dla­tego mał­żon­ko­wie zatrud­nili mamkę i nia­nię, co było zresztą zgodne z ówcze­snymi oby­cza­jami. Dziec­kiem opie­ko­wał się także ojciec Pio­tra (matka już nie żyła), zako­chany we wnuczce od chwili jej naro­dzin. Maria mogła więc powró­cić do pracy, jed­nak na bie­żąco pro­wa­dziła dzien­nik, w któ­rym z naukową dokład­no­ścią zapi­sy­wała wszyst­kie wyda­rze­nia z życia córki.

W tym cza­sie poszu­ki­wała tematu na swój dok­to­rat. I to wła­śnie Piotr pod­su­nął jej pomysł, by zajęła się nie­zna­nym pro­mie­nio­wa­niem zaob­ser­wo­wa­nym nie­dawno przez fran­cu­skiego fizyka Hen­riego Becqu­erela. Ogło­sił on serię arty­ku­łów o swoim odkry­ciu, jed­nak pro­blem ten pra­wie nikogo nie zain­te­re­so­wał. Porzu­cił więc dal­sze bada­nia, pod­czas gdy Piotr Curie uznał, że owo nie­znane pro­mie­nio­wa­nie to ide­alny temat wła­śnie dla Marii.

Bada­nia miał uła­twić fakt, że pani Curie wresz­cie dostała pomiesz­cze­nie, w któ­rym mogła stwo­rzyć wła­sne labo­ra­to­rium. Dotych­czas korzy­stała z lokalu użyt­ko­wa­nego przez męża, gdzie dla dwojga było zbyt cia­sno. Szkoła, w któ­rej pra­co­wał Piotr, prze­ka­zała na potrzeby Marii wol­no­sto­jącą drew­nianą szopę ze szkla­nym dachem, uży­waną jako maga­zyn, a wcze­śniej jako pro­sek­to­rium. Lokal był bar­dzo skromny, a na doda­tek chłodny i wil­gotny, ale pani Curie wresz­cie miała gdzie pra­co­wać. Po latach okre­ślała czas spę­dzony w tej ponu­rej szo­pie jako naj­pięk­niej­sze lata swo­jego życia. I trudno się dzi­wić, bo nie­ba­wem osią­gnęła takie wyniki, że mał­żo­nek porzu­cił wła­sne bada­nia i zaczął ją wspo­ma­gać. Był wytraw­nym uczo­nym i zro­zu­miał, że żona tra­fiła na coś wyjąt­ko­wego.

W drodze do sławy

Maria, przy­stę­pu­jąc do badań, wie­działa tylko to, że nie­znane pro­mie­nio­wa­nie zwią­zane jest z ura­nem. Uży­wa­jąc czu­łego elek­tro­me­tru skon­stru­owa­nego przez męża, potwier­dziła, że war­tość tego pro­mie­nio­wa­nia zależy od zawar­to­ści uranu w bada­nej próbce. Następ­nie odkryła, że iden­tyczne pro­mie­nio­wa­nie emi­tuje rów­nież tor. Jed­nak w nie­któ­rych prób­kach było ono znacz­nie sil­niej­sze, niż wyni­ka­łoby to z zawar­to­ści uranu czy toru. Wnio­sek mógł być tylko jeden: za pro­mie­nio­wa­nie odpo­wiada pier­wia­stek – lub pier­wiastki – nie­znany jesz­cze nauce.

Szcze­gólną uwagę mał­żon­ków zwró­ciła blenda smo­li­sta wydo­by­wana w cze­skim Jachy­mo­wie. Była to ruda uranu, która emi­to­wała pro­mie­nio­wa­nie nie­po­rów­ny­wal­nie sil­niej­sze od zna­nych wcze­śniej pochod­nych pier­wiastka. Maria i Piotr posta­no­wili zatem skon­cen­tro­wać się na bada­niu blendy. Pro­ble­mem sta­no­wiły jed­nak finanse.

Trudno w to bowiem dzi­siaj uwie­rzyć, ale bada­nia pań­stwa Curie nad pro­mie­nio­twór­czo­ścią były pry­wat­nym przed­się­wzię­ciem reali­zo­wa­nym za wła­sne środki. Cho­ciaż już w lipcu 1898 roku poin­for­mo­wali oni o odkry­ciu pier­wiastka pro­mie­nio­twór­czego, który na cześć ojczy­zny Marii nazwali polo­nem, to na­dal pro­wa­dzili bada­nia bez sub­wen­cji pań­stwo­wych czy uczel­nia­nych.

Tym­cza­sem oka­zało się, że przy wydo­by­ciu blendy powsta­wały liczne odpady (skła­do­wano je w pobliżu kopalni), w któ­rych znaj­do­wało się znacz­nie wię­cej pro­mie­nio­twór­czych pier­wiast­ków niż w samej rudzie. Wła­dze austriac­kie zezwo­liły na ich bez­płatny odbiór, dzięki czemu pań­stwo Curie mogli pro­wa­dzić dal­sze bada­nia, pono­sząc jedy­nie koszty trans­portu odpa­dów do Fran­cji. Zwo­żone mate­riały skła­do­wano na pla­cyku przed szopą, w któ­rej Maria i Piotr pro­wa­dzili bada­nia i która w żaden spo­sób nie koja­rzyła się z pracą naukową.

„Jej szklany dach nie­zu­peł­nie chro­nił od desz­czu – wspo­mi­nała Skło­dow­ska – latem było upal­nie i duszno, a zimą żela­zny piec sta­wiał słaby opór ostremu chło­dowi. (…) Posia­da­li­śmy tylko kilka sta­rych sto­łów sosno­wych, pie­cy­ków do topie­nia mine­ra­łów i pal­ni­ków gazo­wych. (…) Czę­sto też musia­łam tam przy­rzą­dzać posi­łek, żeby nie prze­ry­wać jakie­goś waż­nego doświad­cze­nia. Nie­kiedy przy­szło mi spę­dzić cały dzień na mie­sza­niu gotu­ją­cej się masy cięż­kim prę­tem żela­znym, pra­wie tak wiel­kim, jak ja sama”12.

Jed­nak naj­waż­niej­sze były entu­zjazm i wza­jemne zro­zu­mie­nie, dla­tego prace posu­wały się w szyb­kim tem­pie. Nie­ba­wem odkryli drugi pier­wia­stek pro­mie­nio­twór­czy, który nazwali radem – i od któ­rego powstał ter­min „radio­ak­tyw­ność”.

Radioaktywna gorączka

Mał­żon­ków Curie wysu­wano do Nagrody Nobla już w 1901 roku, a ich kan­dy­da­tury pono­wiono rok póź­niej. Jed­nak dopiero w roku 1903 Szwedzka Kró­lew­ska Aka­de­mia Nauk zde­cy­do­wała się uho­no­ro­wać Pio­tra Curie i Hen­riego Becqu­erela. Obaj mieli otrzy­mać nagrodę po poło­wie. Z nie­wia­do­mych przy­czyn Marię pomi­nięto, choć wcze­śniej wysu­wano rów­nież jej kan­dy­da­turę. O wszyst­kim zade­cy­do­wał sprze­ciw Pio­tra, który zapro­te­sto­wał prze­ciwko lek­ce­wa­że­niu osią­gnięć mał­żonki. W efek­cie nagrodę podzie­lono w inny spo­sób: połowa tra­fiła do Becqu­erela, a połowa do Marii i Pio­tra.

Piotr Curie ni­gdy nie był zwo­len­ni­kiem spe­cjal­nego nagra­dza­nia pracy nauko­wej, uwa­żał bowiem, że uczeni powinni pra­co­wać tylko dla samej satys­fak­cji. Wcze­śniej odmó­wił już przy­ję­cia Legii Hono­ro­wej, twier­dząc, że bar­dziej od odzna­czeń potrzebne jest mu porządne labo­ra­to­rium. Order więc prze­padł, ale nowej pra­cowni i tak nie dostał. Pomimo takich poglą­dów uczy­nił wyją­tek dla Nagrody Nobla, a zro­bił to głów­nie z powo­dów finan­so­wych. Mał­żon­ko­wie zamie­rzali prze­zna­czyć swoją część pie­nię­dzy na dal­sze bada­nia, co zapew­ni­łoby im sta­bi­li­za­cję prac na dłuż­szy czas. Nagroda istot­nie była wysoka – dla Marii i Pio­tra przy­pa­dało 70 tysięcy koron szwedz­kich, czyli około 350 tysięcy euro.

Nie mogli jed­nak oso­bi­ście ode­brać nagrody (obecny był tylko Becqu­erel), nie pozwo­liły im na to obo­wiązki dydak­tyczne. Zaczęło też szwan­ko­wać zdro­wie Pio­tra, doku­czały mu silne bóle sta­wów i kości, które cza­sami przy­ku­wały go na kilka dni do łóżka. Leka­rze dia­gno­zo­wali reu­ma­tyzm, jed­nak zapewne były to skutki wie­lo­let­niej pracy bez zabez­pie­czeń przy pier­wiast­kach pro­mie­nio­twór­czych. Nikt wów­czas nie zda­wał sobie bowiem sprawy ze szko­dli­wo­ści radio­ak­tyw­no­ści.

Tym­cza­sem na całym świe­cie zapa­no­wała moda na pro­mie­nio­twór­czość, a mał­żon­ko­wie Curie nie­mal z dnia na dzień stali się cele­bry­tami tam­tych cza­sów. Prasa, szcze­gól­nie bul­wa­rowa, poświę­cała im wiele uwagi, dzien­ni­ka­rze za wszelką cenę chcieli opi­sy­wać ich pracę i życie pry­watne. Naj­wię­cej uwagi poświę­cano Marii, suge­ru­jąc, że jej losy to nowa wer­sja histo­rii o Kop­ciuszku. Nie­za­można, nie­znana nikomu cudzo­ziemka przy­je­chała do Paryża, gdzie poznała księ­cia nauki i razem osią­gnęli sławę.

Praw­dziwe sza­leń­stwo zapa­no­wało jed­nak na punk­cie radu. Uznano, że nowy pier­wia­stek będzie naj­lep­szym lekar­stwem na gruź­licę i nowo­twory, a także na wiele innych scho­rzeń. Modne stało się nosze­nie nie­wiel­kich fio­lek zawie­ra­ją­cych cząstki radu czy picie wody rado­wej. Mini­malne ilo­ści pier­wiastka doda­wano do dam­skich stro­jów (by świe­ciły w ciem­no­ściach), a także kosme­ty­ków. Poja­wiały się inspi­ro­wane radem przed­sta­wie­nia i tańce, a pewien kon­struk­tor zapo­wie­dział nawet skon­stru­owa­nie sil­nika samo­cho­do­wego dzia­ła­ją­cego na „pre­pa­ra­cie rado­wym”. Cała wrzawa ogrom­nie zasko­czyła odkryw­ców pro­mie­nio­twór­czo­ści – zro­zu­mieli, że stali się ele­men­tem kul­tury maso­wej.

„Od czasu tej nie­szczę­snej Nagrody Nobla – iry­to­wała się Maria – nic pra­wie nie mogli­śmy zro­bić i zaczy­nam się sie­bie pytać, czy otrzy­mane pie­nią­dze nam to nagro­dzą. […] Zaczy­nam żało­wać, że wyrzu­ci­łam całą tę kore­spon­den­cję, bo warto by ją komuś poka­zać od czasu do czasu. Były tam sonety, poezje na cześć radium, listy róż­nych wyna­laz­ców, listy spi­ry­ty­styczne, listy filo­zo­ficzne, a wczo­raj jeden z Ame­ry­ka­nów pisał do mnie z prośbą, abym mu pozwo­liła konia wyści­go­wego ochrzcić moim nazwi­skiem. Przy tym natu­ral­nie stos próśb o auto­grafy i foto­gra­fie. Na 3/4 tych listów nie odpo­wia­dam, ale tracę czas na ich czy­ta­nie”13.

Ale były też pozy­tywne efekty medial­nej wrzawy. Piotr dostał wresz­cie nomi­na­cję na pro­fe­sora Sor­bony i mógł porzu­cić pracę w Miej­skiej Szkole Fizyki i Che­mii Prze­my­sło­wej, która zaj­mo­wała mu zbyt wiele czasu. Było to tym waż­niej­sze, że cały czas bory­kał się z pro­ble­mami zdro­wot­nymi i gorzej od żony zno­sił cię­żar popu­lar­no­ści. Tym­cza­sem pro­wa­dze­nie zajęć prze­jął po nim jeden z jego uczniów, Paul Lan­ge­vin. Warto zapa­mię­tać to nazwi­sko…

Tragedia przy rue Dauphine

Pio­tra wybrano rów­nież na członka Fran­cu­skiej Aka­de­mii Nauk, cho­ciaż „tego nie chciał ani Aka­de­mia go nie chciała”. Bar­dzo iry­to­wał go fakt, że cho­ciaż był nobli­stą i pro­fe­so­rem Sor­bony, nie prze­wi­dziano dla niego porząd­nego labo­ra­to­rium. Musiał wresz­cie zagro­zić dymi­sją, by wła­dze uczelni zna­la­zły odpo­wied­nie środki finan­sowe. Mimo że osią­gnął suk­ces, cza­sami wpa­dał w depre­sję, szcze­gól­nie gdy ból przy­ku­wał go do łóżka. Miał obawy, że z powo­dów zdro­wot­nych nie będzie mógł pra­co­wać naukowo, a to ozna­cza­łoby utratę sensu życia. Ze względu na jego stan mał­żon­ko­wie musieli zre­zy­gno­wać z ulu­bio­nych wycie­czek rowe­ro­wych. Ostatni raz jeź­dzili dłu­żej w 1903 roku i zwie­dzili wów­czas Ower­nię, a potem poje­chali jesz­cze nad kanał La Man­che.

W sierp­niu tego samego roku rodzinę dotknęła tra­ge­dia. Maria przed­wcze­śnie uro­dziła dru­gie dziecko, które nie­ba­wem zmarło. Długo nie mogła dojść do rów­no­wagi, wyrzu­ca­jąc sobie, że się nie oszczę­dzała i miała zbyt „duże zaufa­nie do wła­snego orga­ni­zmu”. Jed­nak praca i czas oka­zały się naj­lep­szym lekar­stwem i w grud­niu 1904 roku przy­szła na świat druga córka pań­stwa Curie, Ève.

Dziew­czynka cho­wała się zdrowo, podob­nie zresztą jak jej star­sza sio­stra, a rodzina miesz­kała wów­czas w nie­wiel­kim domku przy bul­wa­rze Kel­ler­manna. W wycho­wa­niu kolej­nej wnuczki poma­gał oczy­wi­ście ojciec Pio­tra, który zamiesz­kał z synem i synową. Maria została adiunk­tem i kie­row­ni­kiem pra­cowni męża – naj­lep­szy naukowy tan­dem świata na­dal zna­ko­mi­cie funk­cjo­no­wał. Piotr poczuł się lepiej i odzy­ski­wał dawny entu­zjazm. Nie­stety, nie­ba­wem doszło do kolej­nej tra­ge­dii, która na zawsze zmie­niła życie noblistki i jej rodziny.

19 kwiet­nia 1906 roku od rana padał deszcz. Było zimno, wiał wiatr, pogoda w niczym nie przy­po­mi­nała wio­sny. Ran­kiem Piotr udał się na śnia­da­nie Związku Pro­fe­so­rów Wydziału Mate­ma­tyczno-Przy­rod­ni­czego. Spo­tka­nie się prze­cią­gnęło, ale Curie był w dobrym nastroju, więc następ­nie poszedł do wydawcy, by wyko­nać korektę swo­jego arty­kułu. Zamiaru tego jed­nak nie zre­ali­zo­wał z powodu strajku pra­cow­ni­ków, wobec czego wyru­szył w stronę Sor­bony. Pogoda cały czas była paskudna, do tego na mie­ście pano­wał duży ruch. Piotr wędro­wał z para­so­lem w ręku wśród „hała­śli­wych okrzy­ków woź­ni­ców i zgrzytu tram­wa­jów”, szedł ulicą Dau­phine w kie­runku Sekwany.

„Pojazdy mijały się z tru­dem na wąziut­kiej jezdni – opi­sy­wała Ève Curie – a liczni o tej godzi­nie prze­chod­nie nie mie­ścili się już na chod­ni­kach. Piotr instynk­tow­nie szu­kał jakiejś wol­nej drogi. Szedł bądź samym brze­giem chod­nika, bądź obok, po jezdni – nie­rów­nym kro­kiem głę­boko zamy­ślo­nego czło­wieka”14.

Pogoda, tłok i zamy­śle­nie nie były jedy­nymi pro­ble­mami pro­fe­sora Curie. Nauko­wiec, który wciąż miał pro­blemy ze sta­wami i ukła­dem kost­nym, lekko kulał i z tru­dem utrzy­my­wał rów­no­wagę na śli­skim bruku. W pew­nej chwili zaczął iść za dorożką, osła­nia­jąc się od desz­czu para­so­lem, po czym nagle wyszedł zza pojazdu, by przejść na drugą stronę ulicy. Wtedy wpadł wprost pod potężny „ładowny, dwu­konny wóz cię­ża­rowy” mija­jący wła­śnie dorożkę. Zde­rzył się z jed­nym z koni, prze­wró­cił się, a tylne koło wozu zmiaż­dżyło mu głowę. Zgi­nął na miej­scu.

Maria dowie­działa się o tra­ge­dii wie­czo­rem, po powro­cie do domu. Z kamienną twa­rzą wysłu­chała rela­cji o śmierci męża, po czym bez­na­mięt­nie wydała naj­waż­niej­sze zarzą­dze­nia. Odmó­wiła zgody na sek­cję zwłok i popro­siła, by ciało męża przy­wie­ziono do domu. Irène powie­rzyła opiece przy­ja­ciółki, po czym bez słowa usia­dła w mokrym ogro­dzie, gdzie z ukrytą w dło­niach twa­rzą cze­kała na zwłoki part­nera.

„Od chwili – kon­ty­nu­owała córka – kiedy trzy słowa: »Piotr nie żyje« dotarły do jej świa­do­mo­ści, na zawsze okrył ją nie­prze­nik­niony welon odosob­nie­nia i zamknię­cia w sobie. Nie tylko wdową stała się pani Curie w ów dzień kwiet­niowy, lecz także nie­ule­czal­nie, żało­śnie samot­nym czło­wie­kiem”15.

Dwa dni póź­niej Piotr Curie został pocho­wany u boku swo­jej matki na cmen­ta­rzu w Sce­aux pod Pary­żem. Maria, chcąc unik­nąć ofi­cjal­nych dele­ga­cji i prze­mó­wień, przy­spie­szyła cere­mo­nię, przez co zmar­łego odpro­wa­dzili tylko rodzina i przy­ja­ciele. Nie­stety, poja­wili się też dzien­ni­ka­rze. Ich rela­cje były pełne współ­czu­cia dla naj­bliż­szych, a szcze­gól­nie dla wdowy.

„Stała chwilę nie­ru­chomo, patrząc przed sie­bie cią­gle tym samym osłu­pia­łym wzro­kiem. Dopiero gdy poło­żono koło grobu wią­zankę kwia­tów, chwy­ciła ją gwał­tow­nie i, oddzie­la­jąc od niej kwiaty, jeden po dru­gim kła­dła je na trum­nie. Robiła to powoli, jakby z namy­słem; zda­wało się, że zupeł­nie zapo­mniała o obec­nych, któ­rzy, do głębi wzru­szeni, stali w sku­pie­niu, w ciszy, bez słowa”16.

Czas rozpaczy

Śmierć zabrała Marii nie tylko męża, lecz także naj­lep­szego przy­ja­ciela. Odszedł czło­wiek, któ­remu ufała pod każ­dym wzglę­dem i ni­gdy się na nim nie zawio­dła. Utra­ciła bez­pow­rot­nie połowę „naj­lep­szego tan­demu nauko­wego świata” – bada­cza, z któ­rym rozu­miała się bez słów. W kwiet­niu 1906 roku runęło zarówno życie pry­watne Marii, jak i jej kariera naukowa, bo nikt nie był w sta­nie zastą­pić zmar­łego part­nera. Wpraw­dzie miała dopiero 39 lat, ale czuła, że jej życie już się skoń­czyło.

Stan umy­słu uczo­nej doku­men­tuje sekretny dzien­nik, który wów­czas pro­wa­dziła i w któ­rym zapi­sy­wała wszystko, co chcia­łaby prze­ka­zać zmar­łemu mężowi. Jest on nie tylko dowo­dem głę­bo­kiego uczu­cia noblistki, lecz także potwier­dze­niem więzi łączą­cej ją z Pio­trem.

„Prawda, że dobrze zro­bi­łam, Pio­trze, nie godząc się na hała­śliwą cere­mo­nię pogrze­bową? Wiem, jak bar­dzo nie­na­wi­dzi­łeś wszel­kich uro­czy­sto­ści. Wola­łeś – jestem tego pewna – odejść po cichu, bez nie­po­trzeb­nych peanów, bez prze­mó­wień. Zawsze lubi­łeś spo­kój”17.

Życie nie znosi jed­nak próżni, a Maria miała dwie małe córki, któ­rymi musiała się zaopie­ko­wać. Ève była wpraw­dzie zbyt mała, by cokol­wiek zro­zu­mieć, ale dzie­wię­cio­let­nia Irène bar­dzo kochała ojca. Matka nie odwa­żyła się powie­dzieć jej o tra­ge­dii – dziew­czynka usły­szała od niej tylko tyle, że ojciec ude­rzył się w głowę i prze­bywa na dłu­gim lecze­niu. Dla­tego Irène nie wzięła udziału w pogrze­bie i o wszyst­kim dowie­działa się z opóź­nie­niem.

Maria odmó­wiła przy­ję­cia renty po Pio­trze, twier­dząc, że jest dosta­tecz­nie młoda, by utrzy­mać sie­bie i córki. Dla­tego nie­ba­wem wró­ciła do pracy, cho­ciaż miała duże pro­blemy z odna­le­zie­niem się w świe­cie bez męża.

„W nie­dzielę rano – noto­wała kil­ka­na­ście dni po pogrze­bie – po raz pierw­szy od Two­jej śmierci, poszłam (…) do labo­ra­to­rium. Usi­ło­wa­łam zro­bić jeden pomiar do krzy­wej, nad którą wspól­nie pra­co­wa­li­śmy. Ale po jakimś cza­sie poczu­łam, że nie jestem w sta­nie tego zro­bić. W labo­ra­to­rium pano­wał prze­raź­liwy smu­tek, to miej­sce wydało mi się pusty­nią. Poszłam tam jed­nak ponow­nie i wyko­na­łam z pomocą asy­sten­tów (…) naj­pil­niej­sze pomiary. Zro­bi­łam też kilka obli­czeń, żeby roz­szy­fro­wać ostat­nie notatki w Twoim dzien­niku labo­ra­to­ryj­nym, zwią­zane z ozna­cza­niem pro­mie­nio­wa­nia, i zaję­łam się krzywą roz­padu pro­mie­nio­twór­czego. Są różne momenty. Chwi­lami wydaje mi się, że niczego nie czuję, i że jestem w sta­nie pra­co­wać, ale zaraz powra­cają nie­po­kój i znie­chę­ce­nie”18.

Śmierć Pio­tra prze­rwała jego bada­nia, a Maria wyda­wała się natu­ralną suk­ce­sorką zmar­łego. Do tego samego wnio­sku doszły wła­dze Sor­bony ‒ zapro­po­no­wano jej obję­cie kate­dry Pio­tra. Nie ozna­czało to jed­nak, że została pro­fe­so­rem – miała tylko „pro­wa­dzić wykłady zle­cone”. Uni­wer­sy­tet Pary­ski nie doj­rzał jesz­cze do oglą­da­nia kobiety na sta­no­wi­sku szefa kate­dry.

„Pro­po­nują mi Twoją spu­ści­znę, mój Pio­trze, Twoje wykłady i kie­ro­wa­nie Twoim labo­ra­to­rium. Zgo­dzi­łam się. Nie wiem, czy to dobrze, czy źle. Czę­sto mówi­łeś mi, że chciał­byś, abym pro­wa­dziła wykład na Sor­bo­nie. Poza tym chcia­ła­bym przy­naj­mniej spró­bo­wać pra­co­wać dalej. Cza­sem wydaje mi się, że w ten spo­sób będzie mi łatwiej żyć, kiedy indziej znów czuję, że pod­ję­cie się cze­goś takiego byłoby z mojej strony sza­leń­stwem”19.

Maria zawsze powta­rzała mężowi, że „nie byłaby w sta­nie kon­ty­nu­ować pracy sama”. Piotr sta­no­wił dla niej opar­cie, pokła­dała w nim „całą swoją nadzieję zwią­zaną z pracą naukową”. On jed­nak uwa­żał, że nawet w chwili naj­więk­szej tra­ge­dii trzeba na­dal pro­wa­dzić bada­nia, z tym że „gdyby jej zabra­kło, być może na­dal by pra­co­wał, lecz czułby się jak ciało bez duszy”.

Maria tak naprawdę nie miała wyboru – była prze­cież jedyną osobą mogącą kon­ty­nu­ować ich wspólne dzieło. Istotne zna­cze­nie miała też pen­sja w wyso­ko­ści 10 tysięcy fran­ków rocz­nie (około 48 tysięcy euro). Pani Curie zawsze uni­kała komer­cja­li­za­cji nauki, ale miała prze­cież na wycho­wa­niu dwie córki. Stałe zarobki były tym waż­niej­sze, że część nagrody noblow­skiej już wcze­śniej roz­dy­spo­no­wała wśród rodziny – szcze­gól­nie szczo­drze wspo­mo­gła Bro­ni­sławę i jej męża, któ­rzy budo­wali sana­to­rium prze­ciw­gruź­li­cze w Zako­pa­nem.

Nie­otrzy­ma­niem tytułu pro­fe­sor­skiego wcale się nie prze­jęła, ni­gdy bowiem nie była łasa na zaszczyty czy tytuły. Dla niej liczyły się tylko fakty, a naj­waż­niej­sze było to, że mogła kon­ty­nu­ować dzieło swoje i Pio­tra.

Jej pierw­szy wykład na Sor­bo­nie odbył się 5 listo­pada 1906 roku. Tego dnia ran­kiem poszła na cmen­tarz – długo i cicho „roz­ma­wiała z tym, po któ­rym tego dnia obej­mo­wała dzie­dzic­two” na uczelni. Fre­kwen­cja prze­szła naj­śmiel­sze ocze­ki­wa­nia, a Maria zaczęła wykład dokład­nie w tym miej­scu, gdzie kilka mie­sięcy wcze­śniej prze­rwał go Piotr…

Trudne lata

Powrót do pracy oka­zał się dla niej zba­wie­niem. W tym samym cza­sie posta­no­wiła zmie­nić miej­sce zamiesz­ka­nia, bo w domu przy bul­wa­rze Kel­ler­manna wszystko przy­po­mi­nało jej o tra­ge­dii, a prze­cież nie mogła zaskle­piać się w bólu. Dla­tego wraz z dziew­czyn­kami i teściem prze­nio­sła się do Sce­aux, skąd wpraw­dzie pół godziny dłu­żej dojeż­dżała na Sor­bonę, ale mogła tam roz­po­cząć nowe życie. Piotr cały czas był obecny w jej myślach, lecz dzięki prze­pro­wadzce zaczęła wspo­mi­nać go jako peł­nego sił i rado­ści życia part­nera, a nie ofiarę tra­gicz­nego wypadku.

W listo­pa­dzie 1908 roku wła­dze uczelni przy­znały jej pełną pro­fe­surę – był to pierw­szy taki przy­pa­dek w dzie­jach Sor­bony. Nie­stety, zaraz potem rodzinę spo­tkał kolejny cios – na zapa­le­nie płuc zacho­ro­wał sędziwy ojciec Pio­tra, naj­lep­szy opie­kun i przy­ja­ciel córek Marii. Star­szy pan ni­gdy już nie powró­cił do zdro­wia, a jego śmierć szcze­gól­nie bole­śnie odczuła Irène.

Mimo to kariera Marii wciąż się roz­wi­jała. Przy­znano jej Legię Hono­rową, jed­nak – podob­nie jak mąż – odmó­wiła jej przy­ję­cia. Nie zostało to dobrze ode­brane przez opi­nię publiczną i być może zade­cy­do­wało nawet o tym, że nie przy­jęto jej w poczet człon­ków Aka­de­mii Nauk. Inna sprawa, że do tam­tej pory żadna kobieta nie weszła w skład tej sza­cow­nej insty­tu­cji. Dla­tego też sprawa wzbu­dziła poru­sze­nie w całej Fran­cji, a na gło­so­wa­nie mające zade­cy­do­wać o wpi­sa­niu Marii na listę kan­dy­da­tów sta­wili się wszy­scy człon­ko­wie Insty­tutu Fran­cu­skiego, któ­rego czę­ścią była Aka­de­mia. Przy­pa­dek stu­pro­cen­to­wej fre­kwen­cji ni­gdy wcze­śniej nie miał tu miej­sca.

„Widzę pomarsz­czo­nych star­ców – rela­cjo­no­wał zło­śli­wie wysłan­nik »Le Figaro« – prze­cho­dzą­cych obok z sza­rymi chust­kami do nosa w rękach; ich barki pokrywa łupież, nogawki spodni okrę­cają się wokół chu­dych goleni. (…) Jest coś śmiesz­nego, a zara­zem żało­snego w męż­czy­znach, któ­rzy mnie mijają, niektó­rzy są wybit­nymi posta­ciami, lecz więk­szość to po pro­stu zgrzy­biali starcy”20.

Jed­nak to zgro­ma­dze­nie geron­tów ceniło rze­czy­wi­stą wie­dzę i osią­gnię­cia, dla­tego prze­gło­so­wano dopusz­cze­nie Marii do kan­dy­do­wa­nia. Jej rywa­lami byli dwaj fizycy: Édouard Branly i Louis Mar­cel Bril­lo­uin.

Tym razem już nie­mal cała Fran­cja podzie­liła się na dwa obozy. Szcze­gól­nie hała­śliwi oka­zali się prze­ciw­nicy pani Curie – koali­cja kon­ser­wa­ty­stów, cha­de­ków, anty­fe­mi­ni­stów i anty­se­mi­tów. Marii zarzu­cano, że jest Żydówką (!), co po spra­wie Drey­fusa miało swoje zna­cze­nie [Alfred Drey­fus, fran­cu­ski ofi­cer żydow­skiego pocho­dze­nia, nie­słusz­nie obwi­niony i ska­zany za zdradę pań­stwa – red.]. Pod­kre­ślano też, że nie uro­dziła się we Fran­cji i nie prak­ty­kuje reli­gii. Do ata­ków przy­łą­czyła się nawet popu­larna powie­ścio­pi­sarka Marie Régnier, która stwier­dziła, że kobiety są stwo­rzone do miło­ści, a nie kariery nauko­wej.

Prze­ciw­nicy pani Curie nie prze­bie­rali w środ­kach. W stycz­niu 1911 roku bru­kowy „Excel­sior” na pierw­szej stro­nie opu­bli­ko­wał dwa duże wize­runki uczo­nej. Jeden z nich wyko­nano z pro­filu – umiesz­czone obok sie­bie spra­wiały wra­że­nie, jakby pocho­dziły z kar­to­teki poli­cyj­nej. Przy oka­zji załą­czono też opi­nię gra­fo­loga na temat pisma noblistki oraz nie­po­chlebną ana­lizę kształtu jej czaszki. Całość wyglą­dała jak list goń­czy.

Zwo­len­nicy uczo­nej wywo­dzili się z krę­gów libe­ral­nych oraz nauko­wych, a ich popar­cie wyda­wało się mieć duże zna­cze­nie. Jed­nak nawet człon­ko­wie Aka­de­mii Nauk nie byli odporni na naci­ski prasy i gdy pod koniec stycz­nia odbyło się gło­so­wa­nie, Maria prze­grała jed­nym (!) gło­sem. Wkrótce zresztą w ogóle zaka­zano kobie­tom kan­dy­do­wa­nia do Aka­de­mii i prze­pis ten utrzy­mał się wyjąt­kowo długo. Pierw­sza przed­sta­wi­cielka płci pięk­nej poja­wiła się w tym gro­nie dopiero w 1962 roku, a była nią… dok­to­rantka Marii Curie.

Paul Langevin

Maria dziel­nie radziła sobie z prze­ciw­no­ściami losu, jed­nak wyda­wało się, że po śmierci Pio­tra na zawsze utra­ciła radość życia. Spra­wiała wra­że­nie bar­dzo wyczer­pa­nej, schu­dła i wła­ści­wie ni­gdy się nie uśmie­chała. Jej przy­ja­ciele byli prze­ra­żeni. Pro­sili, by „wzięła się w garść, choćby ze względu na dzieci”, ale ich prośby nie przy­no­siły żad­nych efek­tów.

Jed­nak nawet naj­więk­sza roz­pacz nie może trwać wiecz­nie i wresz­cie dostrze­żono zmiany w zacho­wa­niu Marii. Zaczęła zakła­dać stroje w jaśniej­szych kolo­rach (dotych­czas nosiła wyłącz­nie czarne), na jej twa­rzy poja­wił się uśmiech, a „jej oczy znowu nabrały bla­sku”. Przy­ja­ciele doszli do wnio­sku, że pani Curie zako­chała się. I mieli rację.

Jej wybran­kiem oka­zał się naj­zdol­niej­szy z uczniów Pio­tra, Paul Lan­ge­vin. Był od niej o pięć lat młod­szy i zapo­wia­dał się na zna­ko­mi­tego naukowca. Albert Ein­stein stwier­dził nawet, że gdyby on sam nie sfor­mu­ło­wał szcze­gól­nej teo­rii względ­no­ści, bez wąt­pie­nia zro­biłby to wła­śnie Lan­ge­vin.

Paul jed­nak od wielu lat miał żonę, cho­ciaż jego mał­żeń­stwo trudno było uznać za szczę­śliwe. Jeanne Lan­ge­vin pocho­dziła z rodziny, w któ­rej przy­wią­zy­wano dużą wagę do spraw mate­rial­nych, a mał­żeń­stwo z obie­cu­ją­cym naukow­cem miało być rodza­jem nobi­li­ta­cji. Ocze­ki­wała jed­nak, że za suk­ce­sami nauko­wymi poja­wią się efekty finan­sowe, co oka­zało się nie­moż­liwe. Paul był wyjąt­kowo nie­za­radny w kwe­stiach mate­rial­nych, ni­gdy zresztą nie przy­wią­zy­wał wagi do pie­nię­dzy. Pod tym wzglę­dem przy­po­mi­nał Pio­tra Curie – zde­cy­do­wa­nie wolał spo­koj­nie pro­wa­dzić bada­nia w swoim labo­ra­to­rium, niż poszu­ki­wać wyso­kich zarob­ków w pry­wat­nych fir­mach.

Maria znała go od wielu lat, obser­wo­wała jego karierę, a cza­sami nawet spę­dzała waka­cje z jego rodziną i przy­ja­ciółmi. Zda­wała sobie sprawę, że mał­żeń­stwo Lan­ge­vina jest wyjąt­kowo nie­udane, a jed­no­cze­śnie on sam sta­wał się jej coraz bliż­szy. Marii nie prze­szka­dzała jego nie­za­rad­ność życiowa, liczyły się tylko jego umysł i urok oso­bi­sty. Paul był poza tym bar­dzo przy­stojny, co zapewne też nie pozo­stało bez zna­cze­nia.

Lan­ge­vi­no­wie docze­kali się czwórki dzieci, co można uznać za zna­ko­mity wynik jak na nie­udany zwią­zek – był to jed­nak kolejny dowód potwier­dza­jący nie­zde­cy­do­wa­nie naukowca. Przy­ja­cio­łom skar­żył się na złe trak­to­wa­nie, ale jed­no­cze­śnie tole­ro­wał upo­ka­rza­nie go przez żonę i jej rodzinę. Nie zare­ago­wał nawet wtedy, gdy krewka poło­wica roz­biła mu na gło­wie butelkę lub pobiła meta­lo­wym krze­słem. Tym samym meblem Lan­ge­vin był dys­cy­pli­no­wany rów­nież przez teściową i szwa­gierkę (!), lecz mimo to nie wyrzu­cił tego sprzętu z domu. Potra­fił tylko gro­zić samo­bój­stwem, a zna­jo­mym opo­wia­dał, że jego rany to sku­tek upadku z roweru.

„Było mi bar­dzo przy­kro, że mój przy­ja­ciel jest tak nie­szczę­śliwy – wspo­mi­nała żona fizyka Jeana Per­rina, Hen­riette – lubi­łam go i mar­twi­łam się o niego. Powie­dział mi kie­dyś: »Nie wiem, w kim mógł­bym zna­leźć opar­cie. Mam tylko dzieci, ale one są jesz­cze małe«”21.

W pobliżu była jed­nak Maria, dla któ­rej Paul był oso­bo­wo­ścią wybitną i nie­ro­zu­mianą przez rodzinę. Ich zaży­łość sta­wała się coraz bliż­sza, aż wresz­cie nawią­zali romans.

„Czemu kto­kol­wiek miałby uznać za nie­mo­ralne, że Paul Lan­ge­vin uwa­żał za swój obo­wią­zek pod­trzy­my­wać na duchu i towa­rzy­szyć pani Curie w jej nie­szczę­ściu? – zasta­na­wiał się syn naukowca, André. – (…) Czy to nie natu­ralne, że po kilku latach od śmierci Pio­tra Curie ta przy­jaźń, wzmoc­niona obo­pól­nym podzi­wem, mogła się stop­niowo prze­ro­dzić w namięt­ność i zaowo­co­wać roman­sem?”22.

W poło­wie lipca 1910 roku Paul wyna­jął w pobliżu Sor­bony miesz­ka­nie, w któ­rym spo­ty­kał się z Marią. Dbał o zacho­wa­nie pozo­rów, a umowę pod­pi­sał fał­szy­wym nazwi­skiem. Na uczelni nikt spe­cjal­nie nie zwró­cił uwagi na rosnącą zaży­łość pomię­dzy Curie a Lan­ge­vi­nem, jako że znali się prze­cież od lat i pasjo­no­wali się podob­nymi zagad­nie­niami. Zawsze też ze sobą dużo roz­ma­wiali i ni­gdy nie bra­ko­wało im tema­tów do dys­ku­sji.

„Spę­dzi­łam wczo­raj­szy wie­czór i noc – pisała Maria do kochanka – myśląc o Tobie, o godzi­nach, które spę­dzi­li­śmy razem i o któ­rych zacho­wa­łam prze­pyszne wspo­mnie­nie. Wciąż widzę Twoje dobre i czułe oczy, Twój cza­ru­jący uśmiech i myślę o chwili, gdy znowu doświad­czę sło­dy­czy Two­jej wizyty”23.

Paul pisał do niej z taką samą czu­ło­ścią i tęsk­notą.

„(…) Nie mogę się już docze­kać, kiedy Cię znowu zoba­czę i będę mógł powie­dzieć, jak bar­dzo mi Cie­bie bra­ko­wało. Całuję Cię czule, cze­ka­jąc na jutrzej­szy dzień”24.

Lan­ge­vin ukry­wał kore­spon­den­cję przed żoną i jej matką, prze­cho­wu­jąc ją w wyna­ję­tym miesz­ka­niu. Maria coraz bar­dziej absor­bo­wała jego myśli, a lokal, w któ­rym się spo­ty­kali, stał się dla niego ich wspól­nym domem.

„(…) Piszę do Cie­bie w pośpie­chu, żeby Ci powie­dzieć, że jeśli nie przyj­dziesz dziś rano, to wrócę do nas po połu­dniu około dru­giej. Tęsk­nota za Tobą jest więk­sza niż obawy przed wszyst­kimi trud­no­ściami, które nas cze­kają. Tak bar­dzo potrze­buję znów usły­szeć Twój głos i spoj­rzeć w Twe cudowne oczy. Do soboty, Kocha­nie, myślę o Tobie nie­ustan­nie. Całuję naj­czu­lej”25.

Nie wia­domo, jakie plany miała wobec part­nera Maria. Na pewno nie trak­to­wała związku z Lan­ge­vi­nem jako przy­gody, zawsze bowiem pod­cho­dziła odpo­wie­dzial­nie do spraw męsko-dam­skich. Wpraw­dzie została kochanką żona­tego męż­czy­zny, ale zapewne myślała o przy­szło­ści u jego boku. We Fran­cji ist­niały prze­cież roz­wody cywilne, a ona była osobą stanu wol­nego.

Nie­stety, Paul cier­piał na przy­pa­dłość wielu męż­czyzn, czyli kom­pletne nie­zde­cy­do­wa­nie. Nie zno­sił swo­jego mał­żeń­stwa i rodziny żony, nie robił jed­nak nic, by się prze­rwać ten stan. Można nawet odnieść wra­że­nie, że ist­nie­jący układ na swój spo­sób go zado­wa­lał. Nie musiał wypro­wa­dzać się z domu, na­dal miał kon­takt z dziećmi, a do tego jesz­cze atrak­cyjną kochankę. Zapo­mniał jed­nak, że nic nie trwa wiecz­nie.

Jego mał­żonka nie zamie­rzała się bowiem pod­da­wać. Wpraw­dzie Paul był w jej oczach nie­udacz­ni­kiem, ale w tam­tych cza­sach lepiej było być żoną nie­do­rajdy niż roz­wódką. O roman­sie męża dowie­działa się, gdy w jej ręce wpadł jeden z listów Marii do Paula. On, jako czło­wiek nie­zwy­kle roz­tar­gniony, zapewne nie wyjął go z kie­szeni, a Jeanne miała zwy­czaj prze­szu­ki­wać jego ubra­nia. Cho­ciaż list co do tre­ści był czy­sto „naukowy”, to napi­sano go w dość „poufa­łym” tonie. Poza tym kore­spon­den­cja pomię­dzy dwoj­giem ludzi widu­ją­cych się codzien­nie raczej nie nale­żała do rze­czy nor­mal­nych i Jeanne natych­miast zro­zu­miała, że mąż ma romans.

Pani Lan­ge­vin szybko zare­ago­wała i przez kilka dni Maria nie miała oka­zji spo­tkać się ze swoim kochan­kiem. Zaczęła podej­rze­wać, że jej list mógł wpaść w ręce Jeanne, zatem popro­siła o pomoc Per­rina. Nauko­wiec zgo­dził się pójść do domu Lan­ge­vinów i roz­po­znać sytu­ację. A sytu­acja wyglą­dała tak, że trwała tam burz­liwa awan­tura. Jeanne mio­tała się w pasji po miesz­ka­niu i gro­ziła mężowi, że wywoła skan­dal w pra­sie. Nie zwra­ca­jąc uwagi na gościa, zawo­łała do sie­bie naj­star­szego syna i zapy­tała go, czy też już spo­tyka się z kochanką. Chło­piec miał wów­czas 11 lat…

Per­rin nie dał jed­nak za wygraną i przez kolejne dni odwie­dzał Lan­ge­vi­nów, sta­ra­jąc się zała­go­dzić sytu­ację. Wresz­cie poja­wił się tam z żoną ‒ wyda­wało się, że osią­gnął suk­ces, gdyż Jeanne obie­cała zaprze­stać urzą­dza­nia awan­tur. Gdy jed­nak póź­nym wie­czo­rem Per­rinowie wyszli z domu Lan­ge­vi­nów, oka­zało się, że nie ma szans na wyci­sze­nie sprawy. Na dwo­rze spo­tkali bowiem Marię, która wyja­śniła, że oba­wia się wró­cić do domu w Sce­aux, gdyż rodzina Paula grozi jej śmier­cią.

„Ni­gdy nie zapo­mnę tego widoku – wspo­mi­nała Hen­riette Per­rin – jak cier­piała ta wspa­niała i świa­tła kobieta, (…) błą­ka­jąc się niczym tro­pione zwie­rzę”26.

Potem było jesz­cze gorzej, gdyż pani Lan­ge­vin nie zamie­rzała dotrzy­mać obiet­nicy i odgra­żała się, że zamor­duje kochankę męża, jeśli ta w ciągu kilku dni nie opu­ści Fran­cji. Per­ri­no­wie wystra­szyli się nie na żarty i zapro­po­no­wali Marii, by na jakiś czas prze­pro­wa­dziła się do nich. Ona jed­nak odmó­wiła.

W tej sytu­acji Per­rin na­dal nego­cjo­wał z Jeanne i ponow­nie osią­gnięto kom­pro­mis. Paul miał nie widy­wać się z Marią nawet na grun­cie służ­bo­wym, nato­miast jego mał­żonka zobo­wią­zała się do zaprze­sta­nia rzu­ca­nia gróźb pod adre­sem Polki. Obie­cała także, że niczego nie ujawni pra­sie. W spo­tka­niu wziął udział Henri Bour­ge­ois, szwa­gier Jeanne i redak­tor bul­wa­rówki „Le Petit Jour­nal”. Oka­zało się to bar­dzo złym pomy­słem…

Nobel po raz drugi

Pra­co­ho­lizm Marii przy­niósł efekty – udało jej się uzy­skać rad w sta­nie kry­sta­licz­nym, dzięki czemu osta­tecz­nie udo­wod­niła ist­nie­nie tego pier­wiastka. Przy oka­zji udo­sko­na­liła metody otrzy­my­wa­nia nowych sub­stan­cji, opra­co­wała też defi­ni­cję mię­dzy­na­ro­do­wego wzorca radu. Spły­nął na nią praw­dziwy deszcz wyróż­nień, a roz­ma­ite insty­tu­cje i orga­ni­za­cje naukowe wprost prze­ści­gały się w hono­ro­wa­niu noblistki. Hur­towo zbie­rała odzna­cze­nia i dok­to­raty hono­ris causa, wybie­rano ją na członka-kore­spon­denta towa­rzystw nauko­wych. Wpraw­dzie Aka­de­mia Nauk odrzu­ciła jej kan­dy­da­turę, jed­nak człon­ko­wie aka­de­mii w Bolo­nii, Peters­burgu, Lon­dy­nie, Pra­dze i Kra­ko­wie zapro­sili ją do swo­jego grona. Szcze­gól­nie to ostat­nie zapro­sze­nie musiało spra­wić Marii satys­fak­cję, ni­gdy bowiem nie zapo­mniała, że – ze względu na płeć – Uni­wer­sy­tet Jagiel­loń­ski odmó­wił jej kie­dyś zatrud­nie­nia.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

T. Kaczo­row­ska, Córka mazo­wiec­kich rów­nin, czyli Maria Skło­dow­ska-Curie z Mazow­sza, Cie­cha­nów 2011, s. 53. [wróć]

E. Curie, Maria Curie, War­szawa 2017, s. 75. [wróć]

T. Kaczo­row­ska, op. cit., s. 73. [wróć]

Ibi­dem, s. 74. [wróć]

E. Curie, op. cit., s. 74. [wróć]

Ibi­dem, s. 75. [wróć]

Ibi­dem, s. 82. [wróć]

Ibi­dem, s. 88. [wróć]

M. Skło­dow­ska-Curie, Auto­bio­gra­fia i wspo­mnie­nia o Pio­trze Curie, War­szawa 2004, s. 87. [wróć]

E. Curie, op. cit., s. 98. [wróć]

Ibi­dem, s. 52-53. [wróć]

M. Skło­dow­ska-Curie, op. cit., s. 27. [wróć]

E. Curie, op. cit., s. 184. [wróć]

Ibi­dem, s. 202. [wróć]

Ibi­dem, s. 204. [wróć]

Ibi­dem, s. 208. [wróć]

Intymny dzien­nik Marii Skło­dow­skiej-Curie, Wybor­cza.pl/1,75400,522713.html. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

D. Brian, Rodzina Curie, War­szawa 2006, s. 124. [wróć]

S. Quinn, Życie Marii Curie, War­szawa 1997, s. 370. [wróć]

D. Brian, op. cit., s. 121-122. [wróć]

M. Skło­dow­ska-Curie, Listy, red. A. Albrecht, War­szawa 2012, s. 85. [wróć]

Ibi­dem, s. 83. [wróć]

Ibi­dem. [wróć]

D. Brian, op. cit., s. 121. [wróć]