Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nim pożrą nas ćmy – opowieść o końcu świata, który może być... nowym początkiem.
Wyobraź sobie, że budzisz się z kacem po fatalnej kłótni z żoną. Nie ma prądu, zasięgu, wody, nikogo na ulicach. Zostajesz tylko Ty i Twoja dwuletnia córka.
Tak zaczyna się Dzień Zero – początek świata bez ludzi. Dziewięć lat później Marek i jego córka – Łucja wciąż żyją w opuszczonym mieście, próbując zbudować normalność w nienormalnych czasach. On – ojciec z bagażem win i wątpliwości. Ona – dziecko nowego świata, dla którego cywilizacja sprzed apokalipsy to już tylko blednąca baśń.
Nim pożrą nas ćmy to poruszająca, intymna i zarazem niepokojąca opowieść o rodzicielstwie i człowieczeństwie wystawionym na próbę.
Dla fanów Drogi Cormaca McCarthy’ego i Ściany Marlen Haushofer.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 324
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redakcja
Tomasz Rabsztyn
Korekta
Emilia Domańska, Paulina Meducka
Skład i łamanie
Łukasz Slotorsz
Przygotowanie edycji elektronicznej na podstawie edycji drukowanej
Emilia Domańska
Projekt okładki
Anna Slotorsz
Grafiki wykorzystane na okładce
©poorbike/AdobeStock, ©Ирина Гутыряк/AdobeStock, ©Julie/AdobeStock
Copyright © by Aleksandria Media sp. z o.o. 2025
Copyright © by Szymon Rogowicz 2025
Całość ani żadna część tej książki nie może być powielana i rozpowszechniana w jakiejkolwiek formie i w jakikolwiek sposób bez pisemnej zgody wydawcy.
Wydanie pierwsze w tej edycji
Katowice 2025
ISBN: 9788368395426
Wydawnictwo Oddechy
al. Wojciecha Korfantego 138
40-156 Katowice
www.oddechy.pl
Zawsze, Wszędzie, Wszystko
Ciążącą nad nami ciszę przełamuję, wyłączając przed czasem budzik. Wyświetlacz pokazuje szóstą dwadzieścia. Przewracam się na drugi bok i wsparty na łokciu szukam w jej twarzy, długich rzęsach cieniem kładących się na policzkach koloru pieczonych jabłek, dowodów na rzeczywistość świata.
Ona śpi.
Przez następne dziesięć minut wdycham cynamonowy aromat jej skóry i utrwalam w sobie przeświadczenie, że leżąca obok jedenastolatka jest jedynym powodem, dla którego nadal trzymam się życia.
Chciałbym zostać tu dłużej, ale nie mogę zaburzyć rytmu dnia. Zaplanowany dzień jest dla mnie ważny, przypomina pozory cywilizacji, którą straciliśmy. Przykrywam Łucję kocem i schodzę na parter. Włączam radio, wypełniając przyjemnym szumem kuchnię połączoną z salonem. W ekspresie zaparzam lungo z podwójnym espresso. Zjełczałe ziarna sprawiają, że napój jest kwaśny, nawet tłuste mleko nie naprawia szkód wyrządzonych przez czas. Z żalem uświadamiam sobie, że jest to jedna z ostatnich kaw, jakie w życiu piję. Trudno, przegapiłem wiele szans na lepsze zabezpieczenie żywności.
Ubieram się w tej mniejszej łazience, na parterze. Rzeczy mam przygotowane, zawsze szykuję je poprzedniego dnia. Czasem ona robi to za mnie. Spodnie są wytarte, znoszone, ale dzięki temu wygodne. T-shirt czysty, pachnie olejkiem sosnowym, sama zrobiła płyn do płukania. Wyczytała przepis w jakimś poradniku. Uśmiecham się do tej myśli, bo to ciepła myśl. Moja Łucja jest zaradna.
Myję zęby, nitkuję i płuczę płynem. Przyglądam się im w lustrze. Jeszcze tego brakuje, by zęby zaczęły mi się psuć. Moje odbicie pokazuje człowieka zmęczonego, o silnych ramionach, z niską linią włosów i czołem pooranym głębokimi zmarszczkami.
Wracam do kuchni, wkładam do tostera dwie kromki chleba. Zerkam na radio. Taki odruch, jakbym spojrzeniem chciał wywołać głosy. Poza szumem tylko cisza. Pociągam łyk kawy. Smaruję tosty naszym masłem, dała trochę za dużo soli, nie szkodzi. Na drugą kromkę kładę grubą warstwę dżemu porzeczkowego. Wreszcie siadam przed zestawem pokręteł i zegarów. Na wypadek, gdyby ktoś zechciał nawiązać z nami kontakt podczas nadawania przeze mnie informacji, włączam drugi odbiornik.
– Cześć, nazywam się Marek – mówię do mikrofonu – wraz z córką poszukujemy innych ludzi. Jesteśmy odcięci od świata od dziewięciu lat. – Wertuję zeszyt z notatkami i zatrzymuję się na ostatniej stronie. – Powtarzam: jesteśmy odcięci od świata od dziewięciu lat i osiemdziesięciu czterech dni. Możecie nas znaleźć na pięćdziesiątym trzecim stopniu i dwudziestej pierwszej minucie szerokości geograficznej północnej oraz siedemnastym stopniu i drugiej minucie długości geograficznej wschodniej. Jesteśmy przyjaźnie nastawieni, mamy jedzenie i wodę. Proszę, jeśli mnie słyszysz, odezwij się.
Powstrzymuję drżenie głosu, pociągając długi łyk kawy.
– Hello, I’m Marek. With my daughter we are looking for other people. – Powtarzam cały komunikat w języku angielskim, przerzucam kartki notatnika na jego początek, gdzie przetłumaczyłem wiadomość na języki: francuski, rosyjski, włoski, hiszpański, hebrajski i arabski. Próbowałem także japońskiego i wietnamskiego, ale nie mam pojęcia, czy poprawnie wypowiadam głoski. Obawiam się, że mógłbym palnąć jakieś głupstwo i osoba rozumiejąca tę mowę ominie nas szerokim łukiem, dlatego w językach Dalekiego Wschodu tylko się witam: Kon’nichiwa! Chào!
Każdy komunikat czytam powoli sto pięćdziesiąt razy. Wyrabiam się do godziny dziesiątej. Przy ostatniej serii wiadomości informuję, że całodobowo prowadzę nasłuch.
W międzyczasie wstaje Łucja, całuje mnie w policzek i krzywi się, kiedy moja broda kłuje ją w usta, te usta, które odziedziczyła po mojej rodzinie.
Płatki owsiane zalewa ciepłym mlekiem i siada w salonie przed wielkim kinem domowym. Dziś ogląda Toma i Jerry’ego, odcinki reżyserowane przez Gene’a Deitcha, płyta druga. Niegłośno śmieje się w tych samych momentach co zwykle, stara się mi nie przeszkadzać.
O dziesiątej wyłącza telewizor.
– Nie rozumiem – mówi, kiedy odsuwam się od mikrofonu – po co on zawsze go ściga? – pyta płynnie i wyraźnie. Staram się dbać o jej wymowę. Czasem rozmowa kosztuje ją więcej wysiłku, wówczas się denerwuje, każe mi się odpieprzyć. Zdarza się, że po moich uwagach milknie na wiele dni i żadnym sposobem nie jestem w stanie wyciągnąć z niej słowa.
– To taki gag.
– Co?
– Dowcip, żart. Na nim opiera się kreskówka – tłumaczę cierpliwie. – Tom musi nieustannie podejmować próbę złapania Jerry’ego, żeby historia mogła trwać. Gdyby go kiedyś dorwał i zjadł, bajka straciłaby sens.
– Przecież można zastąpić tych dwoje innymi postaciami. Nie wiem… Psem i myszą, kotem i wróblem.
– Pies nie goniłby myszy. – Widzę, że nie rozumie, więc mówię dalej: – Ludzie nie zrozumieliby sytuacji, w której pies znęca się nad innym zwierzęciem, bo nie mieli takich obserwacji w przyrodzie. To koty były kojarzone jako stworzenia gnębiące mniejszych od siebie. Autorzy kreskówki wykorzystali ten pomysł i przerobili go na serial, który teoretycznie można ciągnąć w nieskończoność. Ta bajka jest śmieszna, bo każdy widz wie, że spór między tymi dwoma będzie trwał wiecznie, a jednocześnie Tom nie jest w stanie żyć bez Jerry’ego, podobnie jak Jerry nie istniałby bez Toma.
– Gdyby jednak zastąpić Jerry’ego inną myszą… – próbuje.
– Twórcy nie odważyliby się na taki ruch. Wizerunki… – czasem zapominam, że rozmawiam z małą dziewczynką – …postacie te były rozpoznawalne, a coś, co dawniej było rozpoznawalne, przynosiło wartość materialną. Pieniądze, takie, jakimi bawiłaś się w sklepie. Całe góry pieniędzy można było zarobić na podtrzymywaniu odpowiedniego wizerunku.
– Bez sensu – kwituje moje dziecko i ma rację. W jej świecie pieniądze nie mają sensu, a rozpoznawalność jest pojęciem abstrakcyjnym. Jej życie ma niewiele wspólnego ze światem, który ja znam… Znałem.
Wciąż próbuję przemycać do codzienności elementy, które kształtowały krajobraz przed Dniem Zero. Kulturę popularną, bohaterów moich czasów, historię. Robię to selektywnie, wybieram tylko te rzeczy, które sam uznaję za wartościowe. Ekonomia dla mojej córki nie istnieje, komunizm to mdłe pojęcie, faszyzm – w stosunku do kogo? Słyszała o ułamku muzyków z drugiej połowy dwudziestego wieku i dwóch następnych dekad. Części z nich miała okazję posłuchać. Nieco lepiej ma się jej edukacja filmowa. Ostatnio nadrabiamy animacje Disneya z lat dziewięćdziesiątych. Dużo czyta, angielski łapie bardzo szybko. Słyszałem też, jak mówi kilka zdań po francusku. Na razie tyle, w przyszłości będzie musiała opanować następne języki, jeszcze nie zdecydowałem, czy będzie to w pierwszej kolejności hebrajski czy nadal jeden z europejskich dialektów.
– Nie wszystko musi mieć sens – odpowiadam, bo nie mam w sobie potrzeby tłumaczenia się za świat. Niektóre rzeczy się po prostu dzieją, a my przypadkiem znajdujemy się w toku tych dziejów. – Chodź, zrobimy obchód i pouczymy się.
– Musimy?
Zerkam na nią kątem oka.
– Jasne, że musimy. Wiem przecież, że musimy. Tylko się z tobą drażnię, tato.
Przewraca oczami, ale mówi do mnie „tato”, co oznacza, że ma dobry humor. Dawniej, jak miała dobry humor, nazywała mnie „tatusiem”, teraz musi mi wystarczyć bycie „tatą”. Powoli wchodzi w okres dojrzewania i bardzo się tego boję, bo pamiętam, jak trudno było dorosłym dotrzeć do mnie, kiedy byłem w jej wieku.
A to tylko jeden z moich strachów, które w związku z nią przeżywam.
*
Przed domem wita nas ciepły dzień z końca sierpnia. Rozglądam się za dzikimi zwierzętami wchodzącymi nocą do miasta, ale dostrzegam tylko trzepot skrzydełek niewielkich owadów. Poprawiam strzelbę na ramieniu. Kilka razy przydała się jako straszak.
Mieszkamy za parkiem, w którym dawniej mieściły się muszla koncertowa, plac zabaw, kilka drzew i mnóstwo krzewów. Teraz rośnie tu pszenica i owies. Rozcieram kłosy w dłoni. Zboże dojrzewa, za kilka dni zetniemy je ręcznie. Ja kosą, Łucja sierpem, bo boję się, że większym narzędziem mogłaby zrobić sobie krzywdę.
Granicę poletka porastają wierzby i jarzęby. W koronach starych drzew leżą kolorowe lampki choinkowe, których doglądałem zeszłego wieczoru; wszystkie się paliły, ale moją uwagę przykuł jawor, który teraz oceniam w świetle dziennym. Drzewo od strony drogi za mocno rozrasta się na ulicę, musiałbym je przyciąć.
– Zapisz „przyciąć drzewa w parku” – proszę córkę uzbrojoną w notes. – Słowo „drzewa” jak napiszesz?
– Przez „rz”.
Ruszamy ulicą Przyjazną i odbijamy w Trzech Zakrętów, schodzimy pod wiadukt nazywany Bramą. Tu doglądamy tablic, na których w piętnastu językach wypisane jest hasło „WITAMY”. Z Bramy zwisają wymalowane w kwieciste wzory puszki po psiej karmie. W nocy Bramę oświetla lampa halogenowa zasilana panelem solarnym. Sprawdzam, czy w ciągu ostatniej doby zwierzęta nie przegryzły przewodów dostarczających prąd do lampy.
Dochodzimy do skrzyżowania z Krańcową. Przez lornetkę lustruję okolicę aż po kres naszego miasta, przyglądając się słupom wysokiego napięcia. Wiszą na nich stelaże z głośnikami. Kiedy wpadłem na pomysł rozwieszenia głośników, chciałem, żeby wszystkie były jednakowe, szybko jednak zarzuciłem ten pomysł. Nie byłem w stanie znaleźć tylu podobnych do siebie kolumn. Każdy z głośników niesie nadzieję, że popłynie z niego głos odpowiadający na mój apel.
Za dwa dni będzie piątek. Jak co tydzień wsiądę wtedy w meleksa i sprawdzę każdy głośnik z osobna.
– Wracamy?
– Mhm – odpowiadam, odsuwając lornetkę od oczu.
Nie ma na co patrzeć.
– Zapisz proszę „koszenie trawy na Krańcowej”.
– Znów? Przecież robiliśmy to – kartkuje notes – dwa tygodnie temu.
– Nie jesteśmy jaskiniowcami…
– …kiedy ktoś nas odwiedzi, musimy zaprezentować się jako ludzie kulturalni – kończy za mnie, przechylając głowę z lewej strony na prawą.
Tak naprawdę wcale nie musielibyśmy kosić trawników czy spryskiwać chodników środkami chwastobójczymi. Mógłbym pozwolić zarosnąć wszystkim alejom i chodnikom, mógłbym się zgodzić, by natura zrobiła swoje, ale potrzebuję pracy, zaprzątania naszych głów sprawami niedokończonymi, problemami, które mogłyby nie istnieć, ale które stwarzam, żebyśmy nie zwariowali zawieszeni w próżni nicnierobienia. Kosimy cudze działki, żeby nadal czuć się ludźmi, żeby nie myśleć o tym, że jesteśmy ostatnimi przedstawicielami naszego gatunku.
Bo nie jesteśmy.
Taką przynajmniej mam nadzieję.
– Dopisz jeszcze „poprawić oznaczenia na drodze” – mówię, przyglądając się wymalowanym co pół kilometra dużym strzałkom na jezdni, które mają zaprowadzić przyjezdnych do naszego domu.
Czekam, aż wtrąci, że malowanie jest niepotrzebne, ale nic nie mówi. Milczy i posłusznie wykonuje moją prośbę. Kochane dziecko.
Wracamy. Z Trzech Zakrętów wchodzimy w Niezadługą, by po kilkunastu krokach zejść w Przydługą. Idziemy do jej końca, oglądając każdy sznur lampek i zestaw głośników zawieszonych na latarniach. Wchodzimy na plac Dobrej Zabawy, gdzie w dawnej restauracji z kebabem na pospawanych stelażach cicho buczy rząd agregatów. Wyłączam je, by uruchomić wiszące nad nimi generatory prądu. Przed dziewiętnastą przyjadę zrobić im przegląd i uzupełnić paliwo zgromadzone w sąsiednim budynku.
W czasie, kiedy pracuję przy generatorach, moja córka w mieszkaniu po drugiej stronie placu obsługuje laptop podłączony do odtwarzacza i miksera. Słyszę w głośnikach dźwięk uruchamianego systemu operacyjnego. Po chwili spośród ogromnego zestawu winyli wybiera płytę i kładzie ją na talerzu. Wiem, płyty winylowe są mało praktyczne, ale czarne krążki budzą we mnie dobre emocje. Ten rytuał wyciągania płyty z pudełka, czyszczenia jej ściereczką z mikrofibry i ustawiania pod igłę to proces, który napawa mnie ciepłym wspomnieniem wakacji u dziadka, zapachem świeżej drożdżówki, zabaw z mieszkającymi na osiedlu dzieciakami. Minionego świata.
Proces, który dla mojej córki jest tylko uciążliwą fanaberią jej ojca.
Kiedy igła dotyka płyty, niebem wstrząsają wibracje. Potężne dzwony Briana Johnsona zwiastują piekło daleko poza granicami naszego miasta i dobrze, niech brzmią. Niech usłyszą o nas wszyscy.
O ile są jeszcze jacyś „wszyscy”.
Każdy dźwięk jest falą, a fala to ruch, który zapełnia przestrzeń. Miasto od tych dźwięków wydaje się znów żywe. Pełne energii, która drga, nagrzewa się i wybucha emocjami. Odpycha ciszę poza granice aglomeracji. Atmosfera udziela się nawet Łucji. Moja córcia w podskokach wybiega z budynku i jak w teledysku z początku wieku robi gwiazdę, drugą i trzecią, w końcu ląduje na środku placu. Tam, gdzie zamiast kostki brukowej położono płyty chodnikowe. Opieram się o futrynę pomieszczenia z agregatami i biję jej brawo. Jest gwiazdą placu Dobrej Zabawy w mieście, które nazywamy Domem.
Muzyka będzie rozbrzmiewać do wieczora, kiedy wrócimy na plac, wyłączymy głośniki i ponownie uruchomimy generatory oświetlające miasto. Za dnia chcemy być słyszalni, w nocy zaś pragniemy, by nas zobaczono. Taką przyjęliśmy strategię.
Lepszej nie mamy.
*
Po kilku utworach igła zeskakuje z płyty i włącza się lista piosenek zgranych na twardy dysk komputera. Udajemy się za dawne hospicjum, gdzie ogrodzony półwysep otacza wpadająca do Jeziora Miejskiego Wstęga. Za ogrodzeniem rośnie wszystko, czego dusza zapragnie: kapusty, marchwie, ziemniaki, pietruszki, selery, w szklarni oparte na tyczkach są pomidory i papryki.
Przesadziłem. Prawie wszystko. Próbowałem kiedyś zasiać ryż, bezskutecznie.
Na Plaży bierzemy kąpiel. Łucja nurkuje i gołymi rękami wyciąga ryby. Bawi mnie tym.
Jeszcze mokrzy okrążamy półwysep. Kilka lat temu rodzina dzików wdarła się do naszego warzywnika i zniszczyła większość upraw. Po tym incydencie rozebrałem ogrodzenie jednego z domów na granicy miasta i wylałem fundamenty pod płot. Nadal zdarza się jednak, że jakieś zwierzę próbuje zrobić podkop. Za każdym razem doły zasypujemy.
Takich działek na warzywa mamy w mieście kilka. Część jest na starych ogródkach działkowych, część w miejscach dobrze nasłonecznionych, z łatwym dostępem do wody, jak to tutaj. Czego nie jesteśmy w stanie przejeść, wekujemy. Niedawno skończyliśmy zaprawiać ogórki, ładnie w tym roku obrodziły.
Będzie dobrze.
Musi być.
Spotykamy się po drugiej stronie płotu. Krótkie włosy Łucji zaczynają już nachodzić jej na uszy. Muszę zapamiętać, żeby je przyciąć. Jeszcze wilgotna koszulka małej ocieka wodą i przylega do ciała. Wydaje mi się, że na jej ramieniu widzę zgrubienie blizny. Bose stopy ma brudne od ziemi.
– Co? Coś nie tak? – pyta, drapiąc się piętą w łydkę.
– Nie, w porządku – oceniam. Wygląda jak w miarę normalne dziecko, żyjące w miarę normalnych czasach. – Musimy ci przyciąć włosy.
Wzrusza ramionami w geście mówiącym, że na dobrą sprawę mogłaby zgolić głowę do zera. Nie robiłoby to jej różnicy.
– Dobra. – Postanowione. – Dobra – powtarzam, by upewnić siebie, że robię właściwie, bo może już czas, by ponownie je zapuściła? – Weźmiemy trochę cukinii na obiad.
– Nie mów, że dziś znów zjemy leczo.
– Mhm…
– Błagam, nie…
– Możemy je ugrillować.
– Brzmi lepiej.
Na skraju pola stoi drewniana szopa z narzędziami. Druga. Pierwszą dawno temu rozszarpała wichura. W szopie znajduje się taczka. Ładujemy na nią warzywa, kładąc główki kapusty na szczyt kopczyka.
Wracamy do domu. Ja pcham taczkę, a obok idzie ona. W dłoni trzyma poprzecieraną na zgięciach samochodową mapę Polski.
– Gdybyśmy z Piotrkowa Trybunalskiego chcieli pojechać do Kościerzyny, to w którym kierunku musimy się udać? – Odrabiamy lekcję z geografii.
– Czekaj…
– Piotrków znajdziesz koło Łodzi…
– Już znalazłam, ale nie wiem, gdzie jest ta… Jak mówiłeś?
– Kościerzyna… Szukaj na… – przed nami jest niewielkie wzniesienie. Dziesięć metrów pod małą górkę, a ja dostaję zadyszki. Niedobrze. Coraz częściej sprawiają mi problemy czynności, które do tej pory wykonywałem bez mrugnięcia okiem… starzeję się. Przyjmuję tę wiadomość z ogromnym strachem, kolejnym strachem o moją córkę – …na północy szukaj. – Jeśli teraz się zatrzymam, to zjadę ze wzniesienia razem z taczką.
Nie poproszę Łucji o pomoc. Nie mogę pozwolić sobie na słabość. Nie przy niej.
– Tato, dobrze się czujesz?
– Hmm…? – Nie wiem, czy pytam, czy wystękuję. Niech będzie, że parskam.
Łucja stoi kilka kroków przede mną i przygląda mi się z uwagą, złożyła mapę, czyli musiała już udzielić odpowiedzi, a ja tego nie zarejestrowałem. Myślała, że żartuję, nie mogąc podjechać pod górę, ale dociera do niej, że mam problemy i nie wie, co robić. Wreszcie zębatki w jej głowie wchodzą na swoje miejsca. Może widziała na filmie, a może ja kiedyś tłumaczyłem jej, co się robi, gdy ktoś potrzebuje pomocy. Zapamiętała ćwiczenia z wrażliwości.
Podchodzi do mnie i łapie za jedną z rękojeści taczki.
– Pomogę ci.
– Dam sobie radę… – wysapuję na szczycie wzniesienia. – Lepiej wracaj do geografii.
– Kościerzyna jest na północ od Piotrkowa. Uprzedzając twoje następne pytanie: jakieś trzysta pięćdziesiąt, może trzysta sześćdziesiąt kilometrów dzieli te miasta w linii prostej.
– Jak to zmierzyłaś?
– Mam skalę.
– Zuch dziewczyna.
– Mhm… – odpowiada moja córka.
*
Wracamy na Miłą.
Na tabliczce z nazwą ulicy wiszą trzy balony: żółty, zielony i błękitny.
Wiszą tu od czterech lat.
Nie, nie wciąż te same. Pierwsze zawiesiłem na siódme urodziny Łucji, pękły kilka dni później. Tamtego roku zażyczyła sobie zmiany nazw ulic. Przyszła do mnie w środku nocy i powiedziała:
– Tatusiu, wiem, jaki prezent chcę na urodziny. Proszę, zrób dla mnie nowe ulice.
Cały następny dzień spędziliśmy nad planem miasta, otoczeni kolorowymi flamastrami i kawałkami tortu czekoladowego. Przesadziłem z cukrem. Ciasto wyszło tak słodkie, że każdy kęs popijaliśmy wodą. Po miesiącu wszystkie ulice nosiły nowe nazwy, potrzebowałem jednak jeszcze trochę czasu, zanim zrozumiałem, czemu te zmiany miały służyć.
Nieposiadająca wspomnień o ludziach zamieszkujących miasto Łucja nie potrafiła stworzyć relacji z miejscem, które nazwałem Domem. Dopiero zmiany, które wprowadziła, sprawiły, że pewniej zaczęła poruszać się po mieście.
Tak że nie, to nie są pierwsze balony. Nie doliczyłbym, ile balonów pękło przed nimi. Łucja przyznała się, że wie o podmienianiu starych balonów na nowe.
– Tato, jestem dzieckiem, nie głupkiem – powiedziała mi kilka miesięcy temu (chyba powinienem pamiętać dokładną datę, później ją sprawdzę). – Nie musisz już ich dla mnie dmuchać, wyrosłam z tego.
Moja córka wyrosła z kolorowych balonów, ja nie.
*
W połowie Miłej Łucja przystaje. Nasza ulica wyłożona jest pomalowaną na żółcie i brązy trylinką. Elewacje domów to bogactwo wyobraźni mojej córki. Tyczkowate kwiaty otoczone motylami i pszczołami o nierównych, ogromnych czułkach. Wciśnięte w załom budynków trójkątne słońca na wysokości jej wyciągniętej ręki. Krowa – mam nadzieję, że to jest krowa. Górski pejzaż z szarobłękitnymi szczytami i białymi plamami wzniesień, bo czemu nie? Przecież nikt się o to nie upomni.
Z wdzięcznością też się zatrzymuję. Próbuję uspokoić oddech i powiedzieć, że nie musi dla mnie przystawać, bo zaraz jesteśmy na miejscu, ale na jej czole wyrasta pozioma linia. Taka sama wyrastała jej matce, kiedy się nad czymś zastanawiała.
– Co jest… skarbie? – Wycieram pot.
– Tato, coś tu nie gra. Jest za cicho.
Nasłuchuję. W głośnikach Chuck Berry opowiada o Johnnym z Nowego Orleanu.
– Jak dla mnie wszystko jest w porządku – mówię. System stereofoniczny rozłożony w mieście działa w taki sposób, by w razie odbioru sygnału z innej radiostacji muzyka ustępowała miejsca radioodbiornikowi. Do tej pory głośniki ucichły tylko raz za sprawą spalonego procesora w komputerze.
– Nie chodzi o muzykę, to coś innego jest… cicho.
Chwilę mi schodzi, nim pojmuję, o czym mówi. Puszczam taczkę i zrzucam strzelbę z ramienia.
– Zostań tu… – mówię w pierwszym odruchu, ale zaraz przychodzi nowa myśl. – Albo nie, idź na drabinki i nie schodź, dopóki ci nie pozwolę.
Nie muszę pytać, czy zrozumiała. Łucja znika za ogrodzeniem ze zbożem, na skraju którego wystają pozostałości po placu zabaw. Jeszcze niedawno wdrapywała się na tę konstrukcję, by z góry obserwować, jak koszę zboże. Teraz by się tego wstydziła.
Za szybko dorasta…
Ale ja nie o tym. Ja o strzelbie i o zagrożeniu, które Łucja dostrzegła pierwsza, a ja, starzejący się i głupiejący, nie wyczułem.
Cisza.
Mimo muzyki cisza.
Cisza jest najgorszą rzeczą, jaka nas spotyka.
Mijam dom, na którym Łucja wymalowała krowopodobną istotę. Za płotem słyszę muczenie. Następna posiadłość to kurnik. Głupi. O tej porze moja córka zwykle zagania do obejścia przeskakujące ogrodzenie ptaki. Teraz na kolorowym chodniku nie ma ani jednej kury.
Przeładowuję broń. Najciszej i najdelikatniej jak potrafię, odciągam skobel furtki i wchodzę na podwórko. Przykładam strzelbę do ramienia. Próbuję uspokoić oddech, ale serce podchodzi mi do gardła, a nogi trzęsą się tak, że ledwo jestem w stanie na nich ustać. Nie oduczyłem się bać. Nadal jestem tylko mieszczuchem udającym Beara Gryllsa porzuconego w postapokaliptycznym escape roomie.
Chuj.
Gówno.
Kurwa.
Tyle elokwencji mam w sobie, że wstyd byłoby umierać.
– Ktokolwiek tam jest, proszę natychmiast wyjść! – mówię. – Nie żartuję! – mówię, bo muszę coś mówić, żeby przegnać strach. – Jestem uzbrojony!
Zapadająca cisza testuje moją odporność na lęk. W tej ciszy Chucka Berry’ego zastępuje grupa śpiewająca o rzekach Babilonu.
Zaczynam myśleć o Łucji. Kretyn! Trzeba było kazać jej schować się w zbożu, a nie wystawiać ją na widok osób trzecich. W tej chwili pragnę jedynie odwrócić się i upewnić, że jest cała i zdrowa i siedzi na szczycie pordzewiałej, zarośniętej mchem konstrukcji dla dzieciaków.
Ale nie zawracam.
– I have a gun! – Oddaję ostrzegawczy strzał. Huk odbity od ściany i zadaszenia z blachy falistej, które pobudowałem kilka lat temu, jest ogłuszający.
Zataczam się, w uszach mi piszczy, jakby ktoś włączył telewizor na nieczynnym kanale. Gdybym Łucji opowiedział o tym wrażeniu, nie miałaby pojęcia, o czym mówię, nie wie, co to jest nieczynny kanał.
Dochodzę do końca budynku. Wychylam lufę strzelby za róg. Zaraz ktoś ją schwyci i skieruje moją broń ku ziemi, samemu oddając czysty strzał prosto między moje oczy. Bardzo dużo bardzo niemądrych decyzji. Widzę ruch na granicy wzroku, rejestruję go w ostatniej chwili. Spłoszona rudo-biała smuga. Szybka. Jeszcze nigdy nie słyszała takiego huku.
Piszczenie przechodzi w szum.
Szum w dźwięki.
Świat wraca.
Lis.
Lis wdarł się do kurnika. Wyczuł drób i postanowił najeść się za wszystkie czasy – akurat to przysłowie dużo łatwiej byłoby mi wyjaśnić Łucji. Dawniej często próbowaliśmy najeść się za wszystkie czasy.
Szlag, to tylko lis.
Jednocześnie ogarniają mnie spokój, śmiech i żal.
Spokój, bo nic nie zagraża Łucji. Śmiech, bo wystraszyłem się lisa. Cholernego lisa. Żal, bo to jednak nie człowiek, a mógłby być. Nawet najgorszy człowiek to mimo wszystko jakiś człowiek.
Rozglądam się po trawniku za domem. Wokół posiadłości rośnie wysoki żywopłot, przez który przedarł się drapieżnik. W rogu podwórza usypany jest kopiec kostki brukowej, która pokrywała większość obejść na tej ulicy. Swego czasu zerwałem ją i obsiałem ziemię trawą. Teraz trawnik wygląda jak pole bitwy. Zanim lis zwiał, zdążył zabić trzy kury i kuropatwę. Indyk jest mocno ranny, nic już z niego nie będzie, a szkoda. Ładne zwierzę, wielkie. Łucja bardzo go lubiła, nazywała Gulgotem. Zaglądam do drewnianego kurnika, który sam zrobiłem. Deski miałem z tartaku, pobudowałem z nich przestronne boksy dla dwudziestu ptaków. Zimą przenoszę kurnik do domu, gdzie zwierzęta nocują w przestronnym salonie ze skórzaną kanapą i tureckim dywanem.
– Teraz stroszysz pióra? A wcześniej czemu ich nie broniłeś? – mówię do koguta. Siedzi na szczycie kurnika i macha skrzydłami, ostrzegając mnie, że może zrobić się groźny.
Lis nie oszczędził też jaj. Kilka boksów ocieka białkiem. Z lepkiej słomy udaje mi się uratować pięć sztuk. Dobre i to.
– Tato… – Słyszę za plecami głos Łucji.
– Nie podchodź, kochanie.
– Co się stało?
– Prosiłem. – Odwracam się.
A niech to.
Moja córka stoi pośród trucheł. Ma wielkie przestraszone oczy, ale panuje nad sobą.
– Lis tu był – mówię, jakbym prezentował jej prognozę pogody. – Trzeba będzie zamontować siatkę albo postawić płot. Skoro raz przyszedł, przyjdzie znowu.
Nie muszę jej o niczym przypominać. Sama otwiera zeszyt i notuje, kilkukrotnie podkreślając zapisaną informację. Dobra dziewczynka.
– Weź jajka, idź do domu i poczekaj na mnie. Ja posprzątam i zaraz przyjdę.
– Nie, chcę zostać z tobą. – Chce zostać, bo się boi. Jak mógłbym pomyśleć, że śmierć nie robi na niej wrażenia? Jest przecież dzieckiem.
– Dobrze, w takim razie zabierz jajka i przynieś szpadel z garażu.
– A ty?
– Ja w tym czasie przyprowadzę taczkę i zajrzę do krów.
Potakuje, ale nie odchodzi. Czeka, aż przełożę jajka do wytłaczanki. Zapas opakowań jest w domu, do którego wchodzę drzwiami tarasowymi. Zaciskam jej malutką, choć szorstką dłoń w mojej ręce i odprowadzam do furtki. Wręczam jej wytłaczankę i klękam.
– Kocham cię i nic nam nie grozi. – Przytulam moją córcię do piersi. Czuję, jak mocno bije jej serce. Siła uderzeń robi na mnie tym większe wrażenie, że moje własne serce staje w miejscu. Że też muszę jedenastolatkę przekonywać do tego, że nic jej nie grozi. – Gdyby nie ty, ten lis mógłby zjeść wszystkie nasze kury. Jesteś moją bohaterką.
– Przestań, tato – mówi bez przekonania, powoli odsuwając się ode mnie.
– Jak chcesz, ale wiedz, że uratowałaś wiele rosołów.
Chcę, żeby mój żart ją rozbawił. Kiepsko mi idzie.
– Szkoda mi Gulgota. – Wiedziałem, że tak będzie. Z Biszkoptem też tak było.
– Wiem, wiem…. Na pewno gdzieś jest jeszcze jakiś indyk. Poszukamy następnego.
– Nie chcę innego.
– To nie poszukamy. – Trochę się jednak zaczynam na nią złościć. Niepotrzebnie.
– Pójdę już.
– No… – To wszystko, co potrafię powiedzieć. Niemrawe „no…”. Jestem beznadziejnym ojcem, ale zaczynam o tym myśleć dopiero, kiedy Łucja znika w progu naszego domu, a ja staję przed taczką.
Nawet jako ostatni ojciec na świecie jestem najgorszym z ojców.
Chciałbym wynagrodzić jej moją nieudolność. Sprawić jej przyjemność, żeby zapomniała o stracie indyka.
*
Parkuję taczkę na podjeździe domu, którego podwórze służy za pastwisko dla dwóch krów, trzech cieląt i byka. Plac zieleni obejmuje ziemię, która dawniej należała do dwóch sąsiednich posesji. Dzięki temu nasze bydło chodzi wolne większą część roku. Także tutaj nad podjazdem znajduje się zadaszenie z blachy falistej. Na dachu rozłożone mam rury wodociągowe. Przepływa przez nie woda gromadzona wzdłuż ulicy w potężnych zbiornikach na deszczówkę. W ciepłe dni woda w rurach nagrzewa się, przechodzi przez pompę zamieszczoną na naszym dachu i spływa do kranów z pominięciem podgrzewacza.
Doglądam bydła. Krowy trzeba wydoić. Z tego mleka będą sery, twarogi i jogurty. Masło, a jak masło, to również maślanka. Spory zapas przetworów mlecznych gromadzimy w piwnicy, czasami nie jesteśmy w stanie tego wszystkiego przejeść. To jest dobrostan, ta ciepła woda i dostęp do żywności. Reszta to tylko dodatki.
Krowy na mój widok podnoszą się z ziemi i podchodzą do płotu. Przekrawam kapustę na ćwiartki i przerzucam wraz z większą częścią ziemniaków na drugą stronę ogrodzenia. Byk oddzielony od reszty zwierząt wzmocnioną zagrodą tłucze kopytami w metalowe ożebrowanie. Jest głodny. Dostaje dwie główki kapusty; wybieram te największe, najładniejsze. Obdzieram je z zewnętrznych liści i podaję mu na widłach. Dorzucam kilka ziemniaków, niech ma. Słomę też dostanie. Niech się najada. Ja w tym czasie wracam do krów. Głaszczę je po podgardlach, po czołach.
– Moje, moje dobre zwierzęta. Jedzcie.
Cielaki pierwsze napchały żołądki i dokazują, skacząc wokół siebie. Mania tylko na nich zerka. Mania to ich matka, jest z nami od wielu lat. Stara, ale bardzo kochana. Poświęcam jej więcej uwagi niż reszcie bydła. Łamię w rękach cukinię i podaję krowie prosto do pyska.
– Masz, jedz. Pyszne warzywo. Tylko nie mów pozostałym – szepczę konspiracyjnie. –Jedz, kochana.
Czasem myślę o tym, by wyjechać stąd na stałe, ale nie mógłbym zostawić zwierząt. Są dla mnie zbyt cenne, jedyne istoty poza Łucją, które mi pozostały. I Łucji pozostały. Zresztą dokąd jechać? Wszędzie jest tak samo.
Póki co, chciałbym wynagrodzić Łucji Gulgota, przypominam sobie.
Zabiorę ją jutro na wycieczkę. Pojedziemy w głąb kraju albo gdzieś. Może w stronę morza. Ona lubi morze. Imponuje jej i przeraża bezkresem. Dla Łucji morze to koniec, dalej nie ma nic. Nie ma świata. Tłumaczyłem jej, że za morzem jest jeszcze ogrom świata, ale nie potrafiła tego zrozumieć. Pojechaliśmy do Gdańska, stanęliśmy nad brzegiem i pokazałem jej Hel wynurzający się z fal. Powiedziałem: „Zobacz, tam jest ląd. Tam jest świat, którego jeszcze nie poznałaś”. Nie uwierzyła. Z Gdańska pojechaliśmy więc na Hel, na sam jego koniec. Bała się wyjść z samochodu. Krzyczała, że nie wysiądzie, w ogóle bardzo głośno krzyczała. Bała się, że gruntu jej zabraknie, że woda odetnie nam dostęp do bezpiecznej ziemi. Do ziemi jako takiej. Gleby, gdzie okiem sięgnąć. Uspokoiła się dopiero, kiedy pokazałem jej foki. Tuzin wielkich i tłustych ssaków.
Nieważne. Już o tym pisałem.
Pisałem, że nie chciała wyjść z auta, że foki nazwała tłustymi kotkami w skarpecie, bo takie wrażenie na niej zrobiły, więc nie będę się powtarzał. Kochana moja córcia pojedzie jutro ze mną na wycieczkę.
*
– Mania pozdrawia, czeka, aż ją wydoisz – mówię, zamykając furtkę.
– Teraz?
– Możesz zrobić to teraz. – Nawet lepiej, ja w tym czasie pochowam kury, myślę.
Wzrusza ramionami, jakby chciała powiedzieć: „niech ci będzie”. Kładzie szpadel na taczce. Wydaje się spokojniejsza. Bardziej obojętna, co nie znaczy, że zdrowsza.
Wracam do kur, rzucam im liście kapusty. Zielenina pod ich dziobami podskakuje jak popcorn w garnku. Już zapomniały o porannej napaści. W rogu podwórza, nie za blisko żywopłotu, bo kiedy założę ogrodzenie, przyjdzie tu betonowa wylewka, kopię dół głęboki na półtora metra i wkładam do niego truchła. Czyszczę kurnik ze skorupek i pozostałości po jajach, zgarniam je do miski znalezionej w domu i wrzucam za truchłami. Dół zakopuję, a miskę zabieram ze sobą. Oddam ją jutro, sąsiedzi się nie pogniewają. Tak przynajmniej myślę, bo nigdy ich nie poznałem. Mało kogo znałem z tej części miasta, ale para na zdjęciach wygląda na… udaną. Są wpatrzeni w siebie, chociaż on przypomina Kurskiego – tego z serialu z Barcisiem. Ona z kolei utraciła figurę, dojadając po synach. Dwóch nastolatków ze zdjęcia dziś byłoby dorosłych, może mieliby własne rodziny. Nieważne, tamtego świata już nie ma. Jest ten, w którym jestem ja i Łucja. Łucja, która szybko rośnie, i ja, który ze strachem zauważam, że zaczynam się starzeć.
Dorosła Łucja nie będzie znała świata, który ja przechowuję w pamięci. Pozna klisze, te piękne zdjęcia z Hollywoodu, dokumenty przyrodnicze pokazujące świat bogatszym, niż był w rzeczywistości, bo w ciągu półtoragodzinnego seansu przedstawiał jednocześnie ławicę błazenków, stado delfinów, polującego rekina i kaszalota, podczas gdy w rzeczywistości szczęściem było wypatrzyć delfina.
W zasadzie jednak tego nie wiem, bo nigdy nie nurkowałem. Kolega regularnie latał nurkować do Australii, ale jego też już nie ma, a Łucja nie wierzy w istnienie Australii.
Muszę jeszcze tylu rzeczy córkę nauczyć. Muszę dać jej materiał, z którego zapewni sobie narzędzia, umożliwiające jej przetrwanie. Chcę, by przeżyła swoje życie najpiękniej, jak umie. Korzystała z każdej chwili. Nawet nudziła się pięknie.
Żyj córeczko, kiedy mnie zabraknie.
*
Boję się o nią.
Obawiam się, że zostanie kiedyś sama.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
