Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Po roku udręki Sara powraca do rodzinnej posiadłości — miejsca przesiąkniętego sekretami i śmiercią. To tam, w cieniu niewyjaśnionych zdarzeń, zginęli jej rodzice. Teraz dom ożywa. Jego ściany drżą od echa przeszłości, a w kątach czają się demony.
Na progu na Sarę czeka obcy mężczyzna, który oferuje jej pomoc. Jego oblicze budzi w niej niepokój — z jednej strony wydaje się znajome, z drugiej całkowicie inne od tego z jej wspomnień. Mimo lęku Sara decyduje się skorzystać z jego oferty.
Kim naprawdę jest ten człowiek? I co łączy go z przeklętym domem?
„Nie zamykaj oczu” — ostrzega dom. Bo ci, którzy je zamykają, już się nie budzą.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 264
Malwinie Dytkiewicz w podziękowaniu za to, że nasze drogi się przecięły, tworząc coś niezwykłego. Dziękuję za wszystko!
Przyjaźń nie jest wieczna. Ma termin ważności; w naszym przypadku minął dwa tygodnie temu. Dlaczego? Nie potrafię odpowiedzieć na to pytanie. Czego nie zrobiłam lub co takiego zrobiłam, że relacja legła w gruzach, że przyjaźń nie przetrwała próby na obczyźnie?
Z Moniką znałyśmy się jak łyse konie. Dzieliłyśmy ze sobą wszystko. Od garderoby po sekrety. Byłyśmy jak jeden organizm, nierozłączny i silny. Taki, który, gdybyśmy tylko chciały, mógł przenosić góry. A jednak coś zaważyło na naszej długoletniej relacji. Coś, przez co z dnia na dzień wyleciałam z hukiem z pracy w hotelu Westford w Chicago. Bez oszczędności, bo byłam zbyt lekkomyślna, by odkładać na czarną godzinę. Żyłam chwilą! Bez znajomości języka. Przecież do sprzątania pokoi hotelowych wystarczyły mi podstawowe zwroty. Zwłaszcza że przełożony był Polakiem. Nie zawracałam sobie głowy nauką nowych słów. Zostałam bez przyjaciółki, bo ta właśnie mnie zostawiła, śmiejąc się w głos, gdy oszklone drzwi hotelu zamykały się za moimi plecami.
I oto jestem.
Z nędznym groszem przy duszy, na starych śmieciach, do których nie planowałam wracać. Samotna, zdezorientowana i bez planu na przyszłość.
I choć wiem, że nic nie trwa wiecznie i należy wziąć byka za rogi, nie potrafię odsunąć od siebie przeczucia, że tym razem nie zdołam uciec przeznaczeniu.
W astronomii jest to faza Księżyca, w której Ziemia, Księżyc oraz Słońce tworzą ze sobą kąt prosty, a w tym czasie Księżyc zbliża się do pełni.
Pierwsza kwadra to czas, kiedy zwykle tryskamy energią. Nasz organizm jest nastawiony na odbudowę oraz regenerację. Niestety niekiedy zdarza się, że możemy mieć też pogorszony nastrój i wtedy niektóre wyzwania stają się dla nas ogromnym obciążeniem.
Pekaes zatrzymał się na prowizorycznej pętli niechlujnie wysypanej żwirem. Hamulce nieprzyjemnie zaskrzypiały, by po chwili wydać z siebie głośny i charakterystyczny syk. Nawet nie kontrolowała grymasu na zmęczonej podróżą twarzy. Właściwie to nie wiedziała, czy cokolwiek potrafiła jeszcze kontrolować.
Była kłębkiem nerwów. Tykającą bombą, która mogła odpalić lont i wybuchnąć w każdej chwili. A tego obawiała się najbardziej. Perspektywa walki ze swoimi nerwami i demonami przeszłości przyprawiała ją o mdłości. Zbyt dużo zadziało się w jej życiu, by podchodzić do wszystkiego z lekką głową.
Podróż z Chicago do Grabniewa była jedną z najgorszych, a do tego trwającą całą wieczność. Wielogodzinny lot i przejazd z Warszawy do rodzinnej miejscowości odczuwała niemal w całym ciele. Ból w lędźwiach i pospinanych mięśniach nóg i pośladków nie dawał o sobie zapomnieć. Część drogi wierciła się niespokojnie, nie mogąc znaleźć sobie wygodnej pozycji. Zerkała na zegarek i na zmieniające się widoki za oknem, czekając na te, które znała na pamięć.
Powoli przesuwała się do wyjścia. Poczuła na twarzy rześkie powietrze, które wdzierało się do środka otwartymi na oścież drzwiami. Pachniało świeżością, jaką zwykle odczuwa się po deszczu. Nie widziała jednak żadnej kałuży. Nawet najmniejszej, która mogłaby wytłumaczyć jej ten zapach. Uznała, że widocznie w pekaesie panował taki zaduch, że teraz oddychała powietrzem najświeższym z możliwych.
Kierowca wydawał się niewzruszony tym, że zafundował pasażerom niekomfortowy przejazd. Odświętnie ubrany mężczyzna, wciskając na głowę czarną fedorę, na odchodne wygłosił dosadnie, że lepiej podróżują worki ziemniaków. Trudno było się z nim nie zgodzić. Przez całą podróż odnosiła wrażenie, że oprócz potężnego bólu dodatkowo nabawiła się choroby lokomocyjnej, nigdy wcześniej niedającej o sobie znać. Żółć niebezpiecznie podchodziła jej do gardła, a ona tylko czekała na moment, w którym postawi nogę na czarnym żwirze. Przed oczami widziała nawet zabawne powidoki, w których całuje radośnie ziemię. Ziemię, która odebrała jej bliskich i beztroskie nastoletnie życie.
Wreszcie wysiadła z pekaesu, dzierżąc w dłoni do połowy wypełnioną walizkę. Mogłaby powiedzieć, że do połowy pustą, jednak wolała w tej całej kuriozalnej sytuacji zachować choć trochę optymizmu. Nie zawsze taka była. Zwykle starała się podchodzić do życia pragmatycznie, patrzeć realnie. Bujanie w obłokach, spontaniczne decyzje i optymizm pozostawiała innym. Wolała być osobą, która realnie patrzy na świat, twardo stąpając po ziemi. A teraz, trochę wbrew swoim przekonaniom, trzymała się kurczowo tego, że walizka jest do połowy pełna. Choć niewiele zmieniało to w jej życiu, miała nadzieję, że przez takie myślenie poczuje się odrobinę lepiej.
Stała samotnie na przystanku i rozglądała się w nadziei, że zobaczy jakąś znajomą twarz. Oszukiwała samą siebie. Wszyscy ci, którzy wylali się przed chwilą z autobusu niczym jedna zbita masa, pospiesznie ruszyli w sobie znanych kierunkach. Zastanawiała się, dokąd tak się spieszą. Śledząc wzrokiem oddalające się sylwetki, sprawdziła dłonią, czy pęk kluczy nie wysunął się z bocznej kieszeni spodni. Mimo iż czuła ich ciężar, chciała się upewnić. Tkwiły nieruchomo, co przyjęła z ulgą, wypuszczając głośno powietrze. Były jedyną rzeczą, która dawała jej szansę stanąć na nogi. Klucze do rodzinnej posiadłości i walizka wypełniona do połowy osobistymi rzeczami i ubraniami. Zdawała sobie sprawę z tego, że to niewiele, ale cieszyła się tym, co miała. Mogła przecież wrócić z pustymi rękoma, w dodatku bez pomysłu na to, gdzie mogłaby zamieszkać.
Miała dom. Co prawda nie chciała do niego wracać, ale darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda. Tak mawiała jej świętej pamięci babka Cecylia, która czasem była jej bliższa niż matka. To z babcią rozmawiała o wszystkim, co powodowało skurcze w brzuchu, gdy była dzieckiem. To babka Cecylia uczyła ją szydełkować, pokazując, jak zrobić łańcuszek oczek z miękkiej wełnianej włóczki. Uczyła ją też gotować, obrządzać kury i króliki, cerować skarpetki w deszczowe dni. To z babką Cecylią spędzała godziny na grze w karty, gdy rodzice zajęci byli swoimi sprawami. Grały w tysiąca, makao, remika czy uwielbianą przez dziewczynkę dupę biskupa. A teraz Sara sterczała samotnie jak słup, dopóki z zamyślenia i beznadziei nie wyrwał jej męski głos.
– Podwieźć panienkę? Na pusto żal jechać, jeśli udajemy się w tym samym kierunku. – Był to facet w fedorze na głowie. Miał około sześćdziesiątki. Wcześniej nie przyjrzała się jego twarzy. Zlewała się z innymi, znudzonymi i zamyślonymi. Stał przy otwartych drzwiach pomarańczowej taksówki. Polonez caro delikatnie terkotał, wypuszczając z rury wydechowej nikłą chmurkę spalin.
Krawat zdobił opaloną i lekko pomarszczoną szyję mężczyzny, elegancko chowając się za klapami zapiętej szarej marynarki. Miał klasę, musiała to przyznać. Jej uwagę zwróciła błękitna poszetka z czerwonymi wstawkami. Zastanawiała się, kto jeszcze je nosił. W dodatku takie jak ta… Zdawało jej się, że zauważyła wyhaftowane inicjały AB, ale zmęczony podróżą wzrok mógł ją zmylić. Była okropnie zmęczona. Marzyła tylko o tym, by dotrzeć na miejsce, nawet jeśli perspektywa spędzenia tam najbliższych lat wcale nie napawała ją optymizmem.
– A dokąd pan jedzie? – zapytała trochę od niechcenia, nie bawiąc się w udawaną kurtuazję. Długi lot i jazda dusznym pekaesem niemal wyssały z niej całą energię, a co za tym idzie, również dobre maniery, na które ogromny nacisk kładła jej matka. Miała w nosie, czy tajemniczy elegancki mężczyzna uzna ją za dobrze, czy też źle wychowaną. Jedyne, co teraz zaprzątało jej głowę, to odpoczynek. Chciała już być na miejscu, chociaż w głębi duszy wciąż się przed tym wzbraniała. Miała wrócić do domu, z którego kiedyś uciekła i nigdy więcej nie chciała do niego wracać. Jednak los bywa przewrotny i lubi się bawić, rzucając pod nogi kłody, które nie sposób ominąć czy przeskoczyć.
– Kilka kilometrów za Grabniewo, w stronę Lipinek. Pomieścimy się. Widzę, że panienka zmęczona, w dodatku z bagażem.
– Jest pan niezwykle spostrzegawczy – odpowiedziała, a jej ton wybrzmiał szorstko i nieprzyjemnie. Od razu poczuła się nieswojo, ale to uczucie szybko minęło, gdy starszy mężczyzna się uśmiechnął. Zupełnie jakby nie zrażał się jej uszczypliwością.
– A tak, coś w tym jest. Wie panienka, lubię obserwować. Od dziecka, chociaż wiem, że to niezbyt eleganckie… Obserwuję, acz nie oceniam. Niebawem czasy przyjdą takie, że wszyscy oceniać będą, panienka wspomni moje słowa. Zmieni się wszystko. Świat się zmieni, ludzie się zmienią. To dokąd ruszamy?
Zerknęła na niego z ukosa, nieco nieufnie. Mężczyzna wydawał się dziwny, trochę jakby oderwany od rzeczywistości. Strój, który nosił, wyglądał aż nazbyt nowocześnie. Coś jej w nim nie pasowało. Idealnie skrojony garnitur nie przypominał tych, które lubił nosić jej ojciec. Wyglądał inaczej. W dodatku wypowiadane przez niego słowa sprawiły, że włoski na ciele dziewczyny zaczęły się delikatnie unosić, a na przedramionach poczuła gęsią skórkę. W usłyszanych zdaniach było coś nietypowego, odrobinę złowieszczego, niepokojącego do szpiku kości. Poczuła się dziwnie w jego towarzystwie. Miała wrażenie, że ten starszy pan nieco za bardzo ją osacza, choć właściwie nie zrobił jej nic złego. Tylko zapytał o to, czy ją podwieźć. A mimo to zasiał ziarenko niepewności, które szybciutko zaczęło kiełkować, rozlewając się tępym bólem w podbrzuszu. Jeszcze przed chwilą myślała, by wsiąść do taryfy z tym eleganckim mężczyzną, ale teraz zerkając na niego nieufnie, odstawiła ostrożnie walizkę, szukając wymówki, nie słuchając ciała, które wręcz błagało o odpoczynek.
– Niestety w przeciwnych kierunkach. Szkoda, by nadrabiał pan drogi, zwłaszcza że ceny za taksówki są horrendalne. A kierowca wiecznie na pana czekać nie będzie.
– Pieniądze nie grają roli – rzucił z lekkością w głosie, machając niedbale pomarszczoną dłonią. Widziała, że jest spracowana, jakby całe lata obrabiała tutejsze ziemie. Jedyne, co do niej nie pasowało, to złoty sygnet. Duży, z grawerunkiem, którego nie była w stanie odczytać. Człowiek w fedorze, widząc jej świdrujący wzrok, szybko schował dłoń za plecami, odchrząkując i kiwając się w przód i w tył. Wyglądał na zniecierpliwionego. Ewidentnie czekał na to, by zgodziła się na wspólną podróż. Czuła w jego spojrzeniu presję.
Nie znosiła tego. Nie lubiła, gdy ktoś oczekiwał od niej szybkiej decyzji, niejednokrotnie wbrew jej woli. Wolała spokojnie przemyśleć sprawy, biorąc je na chłodno. Teraz jednak mężczyzna chciał wymusić na niej szybką zgodę, co potęgowało jej niepewność.
– Czcze gadanie, drogi panie. Dla kogoś, kto je ma, być może faktycznie nie grają roli. Powie to pan komuś, kto nie ma grosza przy duszy… – zauważyła, prychając. Chwyciła mocno walizkę za wysłużoną rączkę. Była zdesperowana, chciała jak najszybciej ruszyć w innym kierunku, byleby zakończyć tę dziwną wymianę zdań. Nawet nadrabiając drogi.
– Ma panienka rację. Głupio powiedziałem… Zupełnie nie pomyślałem, że mogę tym kogoś urazić.
– Jedziemy, czy będziemy tak stać? Panie, całego dnia nie mam! – wtrącił się taksówkarz. Zabawnie poruszał czarnymi jak węgiel wąsami. Podwinął rękawy koszuli w kratę. Zauważyła, że przedramię kierowcy zdobił tatuaż przedstawiający nieco rozmyty przez upływ lat stary galeon. Kreska rysunku rozjechała się pod skórą, przez co okręt stracił wyrazistość. Gdyby tylko miała czas, zagłębiłaby się w swych rozmyślaniach, czy kierowca był kiedyś członkiem załogi jakiegoś statku. Uwielbiała tworzyć w głowie ludzkie historie. Teraz jednak musiała z tego zrezygnować.
Człowiek w fedorze wciąż czekał. Nie patrząc na kierowcę, uniósł rękę w geście uciszenia. Jego oczy wciąż przewiercały Sarę na wylot. Czuła się niekomfortowo. Prawie tak, jak podczas ostatniej rozmowy z przełożonym w Hotelu Westford, kiedy dowiedziała się, że ma natychmiast opuścić miejsce pracy.
Lubiła ją. Wstając każdego poranka witana przez ciepłe promienie słońca, czuła, że żyje tak naprawdę, że jest w miejscu, w którym powinna być. Choć niejedna osoba powiedziałaby, że sprzątanie pokojów hotelowych po gościach nie jest pracą marzeń, ona zaciekle broniła swojego zdania, że właśnie to jest to, co chciała robić. Nie próbowała nikomu tłumaczyć, że ucieczka z domu i rozpoczęcie nowego życia na własny rachunek było o wiele lepszym rozwiązaniem niż pozostanie w nim, skoro działo się tam coś dziwnego, czego nie potrafiła zrozumieć. Tym bardziej inni by tego nie zrozumieli. Albo raczej nie staraliby się nawet zrozumieć czy uwierzyć. Zupełnie jak jej rodzice. Oni też jej nie wierzyli. Aż przyszła noc… Najgorsza noc w jej życiu. Do tych najgorszych chwil mogła teraz dopisać tę, w której przełożony kazał jej opuścić Hotel Westford, oraz powrót do rodzinnego domu, teraz jedynie pustych ścian z obrzydliwą historią. Bo z ciepłem ogniska rodzinnego miał niewiele wspólnego. Nie po tym, co ją tam spotkało.
– Mam za sobą parszywy i trudny czas. Miło byłoby spędzić być może ostatnią już w moim życiu chwilę z kimś, kto przypomina mi moją wnuczkę. Nawet milcząc, ale jednak w towarzystwie. Nie da się panienka prosić… Dokąd możemy panienkę podwieźć?
Patrzyła na niego, warząc usłyszane przed chwilą słowa. Z jego twarzy biła szczerość. Niczym nieskrywana, nieupiększana. Ot, szczerość w najczystszej postaci. Nie miała pojęcia, co przeżył ten mężczyzna, ale zrobiło jej się go dziwnie żal.
Pomyślała o sobie. O tym, że i ona spędzi najbliższy czas w ciszy, zamknięta w dużej rodzinnej posiadłości, bez środków do życia, ze wspomnieniami, których chciałaby się jak najszybciej pozbyć z głowy. Zapomniała już o tym, jak los igrał sobie z nią kilkanaście godzin wcześniej, gdy w pośpiechu wydawała ostatnie pieniądze na samolot do Polski. Z tych nędznych groszy stać ją było wyłącznie na to, by wrócić, skąd przybyła. Wolała dach nad głową niż most na obczyźnie. Chwyciła więc walizkę i ruszyła w kierunku pomarańczowego poloneza caro.
– Do dworku na końcu wsi, tego przy stawach – rzuciła wreszcie, pakując się do taryfy.
Kątem oka spostrzegła uśmiech starszego pana. Nie był to podstępny grymas, a prawdziwy, szczery uśmiech na zmęczonej życiem twarzy.
– Słyszał pan? Ruszamy! – ponaglił kierowcę, klaszcząc radośnie w dłonie, jakby właśnie wygrał los na loterii.
Samochód ruszył, wzbijając w powietrze chmurę kurzu. Spoglądając na oddalający się przystanek, zastanawiała się, czy ta decyzja nie okaże się błędem.
Polonez pomrukiwał miarowo, sunąc wiejską drogą. Przez otwarte okna wpadało powietrze i rozwiewało jej czarne włosy. Było rześkie i pachnące kwitnącymi przy głównej drodze wielkimi lipami. Doskonale pamiętała te drzewa. Ich widok działał na jej oczy jak balsam dla duszy. Lipy tworzyły zielony szpaler przy głównej drodze w Grabniewie. Gdy kwitły, wśród kwiatów krzątała się zgraja pszczół i os, które uwijały się jak w ukropie, bzycząc donośnie. Zagłuszając jedynie świerszcze, które próbowały swym dźwiękiem przebić się przez jednostajne i nisko brzmiące bzyczenie. Uśmiechnęła się delikatnie na to wspomnienie, a w policzkach pojawiły się maleńkie dołeczki. Szybko jednak ściągnęła wargi, które utworzyły wąską kreseczkę. Zachowywała się tak, jakby wstydziła się okazywać choć nikły cień radości. Wcześniej nie była taką osobą. Zwykle raczyła swym uśmiechem wszystkich wokół, a specyficznym perlistym i lekko chrumkającym śmiechem rozbawiała innych.
Uparcie milczała. Powrót do rodzinnego domu sprawiał, że w jej gardle tkwiła jakaś niewidoczna gula, której nie potrafiła przełknąć. Tylko na moment zapomniała się, przywołując na twarz uśmiech. Teraz czuła suchość w ustach. Nieprzyjemną, szczypiącą w podniebienie, nieznośną. Suchy jak wiór język nie chciał drgnąć. Zupełnie jakby był ciałem obcym w jej ustach.
– Co panienkę tu sprowadza? Z Grabniewa najczęściej się wyjeżdża, a nie przyjeżdża do niego, by się osiedlić. Tu brakuje perspektyw dla młodych ludzi. Proszę wybaczyć wścibskiemu starcowi, ale sądząc po pani gładkiej buzi, jest pani raczej młodziutką osobą. Ma pani tu rodzinę?
Patrzył na nią badawczo, ale jego oczy zdawały się uśmiechać. Tańczyły w nich malutkie iskierki. Widziała w tych oczach coś znajomego, ale nie potrafiła połączyć myśli w logiczną całość. Umysł nawet nie próbował dopasować głosu, oczu i sylwetki do kogoś, kogo mogła znać. Starała się porzucić dręczące ją wątpliwości, a jednak jakaś myśl nie dawała jej spokoju.
Już kiedyś spotkała tego człowieka. Była tego pewna.
– Nie mam już bliskich. A sprowadzają mnie tu błędy popełnione w życiu – rzuciła, odwracając głowę w stronę uchylonej szyby sunącej przez wieś taryfy.
Wsunęła za ucho niesforny kosmyk, który uparcie wpadał jej do oczu i próbował przyczepić się do suchych warg. Wreszcie dała za wygraną, gdy pasmo wciąż bawiło się z nią w najlepsze.
– Każdy popełnia błędy. Zwycięzcą staje się ten, kto potrafi wyciągnąć z nich lekcję na przyszłość.
Absolutnie nie czuła się zwycięzcą. Raczej przegraną z kretesem w nierównej walce. Mogła mu to wszystko opowiedzieć, ale nie chciała się uzewnętrzniać. Widziała tego człowieka pierwszy raz na oczy, chociaż cichy głos w głowie podpowiadał jej, że to nieprawda. Uznała, że lepiej zachować swoje tajemnice głęboko w sercu, zamiast opowiadać o nich pierwszej napotkanej w Grabniewie osobie. Co to, to nie. Jeszcze ktoś mógłby sobie pomyśleć, że przyjechała tu użalać się nad sobą, płacząc na brak pieniędzy i perspektyw. Za nic, nigdy! Wreszcie znajdzie sposób na to, by zacząć znów żyć. Na własnych warunkach.
Samochód toczył się powoli, mozolnie. Odnosiła wrażenie, że momentami prawie się zatrzymywał. Jedynie poruszający się za oknem krajobraz mówił dosadnie, że taryfa wciąż posuwa się w obranym wcześniej kierunku. Wychyliła się nieco i odklejając nos od bocznego okna, zerknęła przez przednią szybę. Była przybrudzona, nosiła ślady roztrzaskanych o taflę szkła owadów, których samochodowe wycieraczki nie mogły zetrzeć. Wzdrygnęła się, widząc martwe, mikroskopijne ciała zastygłe na przodzie pojazdu. Przez moment pomyślała nawet, że być może taki sam los mógłby ją spotkać wtedy, w domu rodzinnym. Gdyby została w nim dłużej, gdyby nie postanowiła uciec.
Podczas nieobecności Sary w Grabniewie w asfalcie pojawiło się więcej dziur. Droga wygląda jak naznaczona przez deszcz meteorytów, które wbiły się w czarną wstęgę przecinającą wieś na dwie połowy. Tylko która z połówek mogła być lepsza, a która gorsza? Lepsza jest ta, która jest dalej od domu – pomyślała, skupiając wzrok na swoich dłoniach.
– Trudno wyciągnąć lekcję, gdy nie ma się żadnych perspektyw – powiedziała wreszcie, by przerwać krępującą ciszę, która swym woalem osadziła się we wnętrzu pojazdu.
– Panienka patrzy na wszystko w ciemnych barwach. A nawet z najgorszej sytuacji da się znaleźć jakieś wyjście. Zgaduję, że grosza przy duszy panienka nie ma. Prawda to?
Jego pytania wprawiały ją w dyskomfort. Sara zaczęła wiercić się niespokojnie na siedzeniu, tłumacząc sobie w myślach, że to tylko ciekawość starszego pana, który nie ma w tym momencie innych rozrywek w życiu. Jednak mimo wszystko dyskomfort robił swoje. Czekała tylko, aż samochód zatrzyma się przed bramą, a ona postawi stopy na znajomym gruncie.
– W rzeczy samej, ale nie chciałabym o tym rozmawiać. Mam nadzieję, że pan rozumie. Dyskusja o moich kiepskich wyborach nie jest czymś przyjemnym i komfortowym. Więc może nie mówmy o tym, dobrze?
Starszy pan potaknął głową na znak zrozumienia. Wydawało jej się, że na chwilę posmutniał. Trudno – pomyślała i dyskretnie wypuściła powietrze, które z nerwów zatrzymywała w płucach.
Samochód omijał kolejne dziury w asfalcie. Jeszcze chwila i skręci w prawo, prosto na żwirówkę. Drobina z tej drogi tkwiła w jej nodze, gdy jako dziecko upadła z roweru, rozcinając i zdzierając sobie boleśnie skórę. Najpierw dostała burę od matki, a później kołysała się w jej ramionach, by wreszcie zasnąć ze zmęczenia w bezpiecznym uścisku. Sara mimowolnie dotknęła dłonią miejsca, w którym ciemna plamka wyróżniała się na jej ciele. Właściwie ta drobina nie była jedyną drobnostką, która wyróżniała Sarę spośród innych ludzi. Na myśl o swoim nadgarstku skrzywiła się nieznacznie. Przestań o tym myśleć – skarciła się w myślach, znów kierując wzrok na krajobraz za szybą.
W oddali majaczyła biała kapliczka otoczona brązowym płotem. Wstążki powiewały na wietrze, trzepocząc niczym żagiel. Krzewy przekwitłego bzu otulały ją w zielonym objęciu. Po bokach płotu ktoś posadził kolorowe bratki, których okazałe główki kierowały się w stronę chowającego się za chmurą słońca. Sielankowy obraz, który zaraz znów ulegnie zmianie.
– Nie chcę wyjść na wścibskiego starucha, który się narzuca – zaczął, ponownie przerywając ciszę.
– Proszę więc tego nie robić – odparła nieznoszącym sprzeciwu tonem.
Kumulacja złości, która wzbierała w dziewczynie od momentu wyjścia z hotelu aż do teraz, sięgnęła zenitu. Nie próbowała już nawet udawać, że jest miłą i sympatyczną młodą kobietą, gdy w głębi duszy kotłowały się w niej mrok i smutek.
– Mimo to chciałbym powiedzieć, że miałbym dla panienki propozycję, z której obopólnie możemy czerpać korzyści. Panienka majątkowe, ma się rozumieć.
– A pan? – spytała niby od niechcenia, ale z nutą ciekawości w głosie.
Wyobraźnia podsuwała jej najbardziej obrzydliwe rzeczy, jakie dało się słyszeć w plotkach o kobietach, które musiały robić coś wbrew własnej woli, byleby tylko zarobić na życie. Bała się, że stanie się taką właśnie dziewczyną. Robiącą te wszystkie wstrętne rzeczy wyłącznie dla pieniędzy. Miała ze sobą zaledwie pięćset dolarów wymienione na złotówki, w dodatku po wyjątkowo żałosnym kursie. Już podczas wymiany waluty wiedziała, że tysiąc sześćset złotych nie starczy na długo. Musi znaleźć pracę, jeśli chce się utrzymać na powierzchni. Może Grabniewo będzie dobrym przystankiem? Skoro i tak wbrew sobie trafiłam tu z powrotem… Wiedziała, że powinna wyciągnąć wnioski z lekcji, którą dostała w Chicago. Zarobić pieniądze, nawet jeśli miałaby zrobić coś wbrew sobie. Zarobić, odłożyć sporą sumę i uciec.
Znów uciec.
Bo życie zatoczyło cholerny krąg.
– A ja będę żył w czystym domu i od czasu do czasu wypiję herbatę w miłym towarzystwie – odparł, lecz na moment zawiesił głos. – Nie mam nikogo, z kim mógłbym porozmawiać. Towarzystwo panienki byłoby dla mnie zbawieniem. A i grosza nie poskąpię. Za dobrze wykonaną pracę sowicie zapłacę.
Prawie krzyknęła w duszy, przyklaskując z radości w dłonie. Skarciła się też za to, że jej myśli ruszyły w kompletnie innym kierunku. Jego propozycja brzmiała rozsądnie. Chodziło wyłącznie o sprzątanie i chwilę rozmowy przy gorącym napoju. Przecież robiła to samo na obczyźnie, może z wyjątkiem rozmów. Pozostawała jeszcze jedna kwestia.
Pieniądze.
– A ile mi pan zapłaci? I dlaczego tak bardzo panu zależy akurat na mnie? – spytała, skupiając na nim wzrok. Wciąż nie mogła pozbyć się poczucia, że te oczy są znajome.
– Ile zarabiałaś w hotelu, moja droga? – rzucił pytanie.
Sara znieruchomiała.
Nie wspominała nic o tym, że pracowała w hotelu. Dreszcz przeszył jej ciało, krople potu strużką zaczęły spływać po plecach, mimo że powietrze wcale nie było parne.
– Skąd pan wie…? – Jej głos zadrżał, gdy próbowała wypowiedzieć te trzy słowa. Ginęły gdzieś w gardle.
– Wiem więcej, niż może się wydawać…
Tymi słowami zbił ją z pantałyku. Nawet nie zauważyła, że właśnie dojeżdżali na miejsce. Serce waliło jak oszalałe, chcąc wyrwać się z jej piersi.
Samochód zaparkował pod żeliwną bramą rodzinnego domu Wieczorków. Wysokie skrzydła z ostrymi szpikulcami, niegdyś czarne, teraz pokryły się zielenią. Z daleka było widać, że nikt nie dbał o posesję.
Sara pospiesznie pociągnęła za klamkę auta, lecz ta nie chciała za nic w świecie puścić. Zaczęła ją nerwowo szarpać, miotając się jak ryba złowiona na haczyk. Robiła to coraz mocniej, byleby jak najszybciej opuścić pojazd.
– Niech mnie pan natychmiast wypuści! – syknęła przez zaciśnięte zęby, mocując się z zatrzaśniętymi drzwiami. Kierowca taryfy sapnął pod nosem. Nie potrafiła zrozumieć tego, co mówił. Chciała mu coś odpowiedzieć nieprzyjemnego. Już nawet otwierała usta, gdy mężczyzna w czarnej fedorze uciszył ich gestem dłoni.
– Nie trzymam cię, drogie dziecko. Chcę tylko dać ci szansę. To mój numer telefonu – odparł, wsuwając jej beżowy kartonik w kieszeń dżinsów, przekraczając tym samym cienką granicę strefy komfortu. Nie lubiła, gdy ktoś znienacka jej dotykał.
Drzwi ustąpiły. Sara wypadła z pojazdu jak wystrzelona z procy. Drzwi auta zatrzasnęły się za jej plecami. Spoconymi dłońmi zaczęła przecierać zmęczoną twarz. Polonez powoli zawracał na żwirowej drodze, chrzęszcząc donośnie.
Pochylona wpół, łapczywie chwytała powietrze dużymi haustami, zapominając o walizce, która spoczywała w bagażniku taksówki. Wyprostowała się nagle, gdy auto zaczęło nabierać prędkości.
Rzuciła się w pogoń za oddalającym się pojazdem.
– Walizka! Moja walizka została!
Taryfa odjeżdżała, zostawiając ją przed wysoką bramą. Zrezygnowana kucnęła na podjeździe. Dotarło do niej, że jest tu sama, mając w kieszeni kilka drobniaków, pęk kluczy i kartkę z numerem telefonu do tajemniczego starszego pana.
Krzyknęła głośno, wyjąc ze złości, a jej głos poniósł się echem po opustoszałej okolicy.
Gdy zamknęła za sobą skrzypiące skrzydło bramy, ogarnął ją niepokój. Obrazy z tamtego dnia, ucieczki z domu, wracały nagle ze zdwojoną siłą. Doskonale pamiętała tę noc, która zmieniła całe jej nastoletnie życie. Noc, podczas której w jednej chwili musiała wydorośleć i zacząć żyć na własny rachunek. Z dala od bliskich, bo nie chcieli dopuścić do siebie słów, które starała im się przekazać. Słów… Oni nie chcieli do siebie dopuścić faktu, że w tym domu działo się coś niedobrego.
Szeroki podjazd prowadził pod sam dom. Przed budynkiem pysznił się dziedziniec, pośrodku którego Władysław Wieczorek zamontował okazałą fontannę. Sara nigdy jej nie lubiła. Gdy była młodsza, odnosiła wrażenie, że rodzice za wszelką cenę chcieli pokazać wszystkim zasobność swojego portfela. Utwierdzić w poczuciu, że państwo Wieczorkowie są majętni i mogą mieć wszystko. A prawda była taka, że wcale nie byli bogaci. Pieniądze w ich domu raz się pojawiały, a raz znikały. Jednego dnia mieli gotówkę, innego przeliczali, czy starczy im na podstawowe sprawunki. Być może to przyczyniło się do tego, że Sara nie potrafiła gospodarować zarobionymi pieniędzmi. Miała to w genach.
Jej ojca forsa zupełnie się nie trzymała. Z natury był finansowym ryzykantem. Prowadził biznes, w którym podejmował śmiałe decyzje. Te niestety nie zawsze sprawiały, że spadał na cztery łapy z workiem po brzegi wypchanym pieniędzmi. Często wracał do domu z podkulonym ogonem, informując, że tym razem się nie udało, że stracił mnóstwo kasy. Zawsze mówił to z niebywałym spokojem w głosie, jakby skrajne i nieodpowiedzialne decyzje i roztrwonienie majątku było nic nieznaczącą drobnostką. Początkowo Aniela Wieczorek wściekała się na wybryki męża, ale ostatecznie skapitulowała, uznając, że i tak nie będzie w stanie go zmienić. Co do Władysława i jego trudnej relacji z gotówką, Sara wielokrotnie śmiała się, że teraz bardzo go przypominała. Ryzyko i trwonienie pieniędzy miała wpisane w życiorys. W Chicago powielała błędy ojca. Żyła chwilą, nie oszczędzała. Pieniądze pojawiały się szybko i równie prędko znikały, wydawane na wiele zachcianek i niepotrzebnych rupieci. Teraz pluła sobie w brodę, bo gdyby miała więcej oleju w głowie, gdyby zabezpieczyła się na wszelki wypadek, być może nie musiałaby teraz stać przed domem, którego szczerze nienawidziła.
Ten dom odebrał mi wszystko.
Z tej nocy pamiętała dokładnie każdą minutę. Wżarła się w pamięć Sary jak uporczywa plama, której nie da się wywabić żadnym specyfikiem ani domowym, babcinym sposobem. Czasem zastanawiała się, czy to, co się tu stało, nie było jedynie wynikiem bujnej wyobraźni. Tak przecież początkowo sądzili rodzice, gdy próbowała powiedzieć im, że coś ją niepokoi. Zbyli ją, odprawiając z kwitkiem. Nie wzięli na poważnie tego, co chciała im przekazać. Uznali mnie za pieprzoną wariatkę! – pomyślała z goryczą w sercu. Gdy patrzyła na swoje przedramię i nadgarstek, na których widniały blizny, utwierdzała się jedynie w przekonaniu, że wcale nie śniła. To zdarzyło się naprawdę. Wcale nie była pieprzoną wariatką. Bo jakżeby miała nią być? Zrobiłaby to sobie sama? Wszystko by wymyśliła?
To niedorzeczne. Niedorzeczne jak to, że znów tu jestem.
Rozejrzała się dookoła. Wierzby stojące po obydwu stronach podjazdu zdziczały. Natura zrobiła swoje. Gałęzie drzew gięły się do samej ziemi i stykały z nią w niektórych miejscach, utrudniając przeprawę od głównej bramy do samego dziedzińca. W myślach zanotowała, by możliwie jak najszybciej odnaleźć narzędzia. Przydałby się sekator, ale o ile dobrze pamiętała, ojciec użył go tamtej nocy. Nie wiedziała, czy zdążył zakupić nowy, podczas gdy ona próbowała ułożyć sobie życie za oceanem.
Ozdobne krzewy, które ogrodnik na prośbę Anieli formował w idealne kule, teraz w niczym ich nie przypominały. Straszyły dzikimi formami, wdzierały się na niegdyś perfekcyjnie przycięty trawnik. Ich gałęzie sterczały na wszystkie strony, przypominając wychudzone kończyny chcące pochwycić ofiarę w swoje ostre pazury.
Trawa, miejscami sucha i wypalona od słońca, sięgała połowy łydki. Fontanna na dziedzińcu zaszła zielenią. Wcześniej tryskająca orzeźwiającą wodą, teraz stała wyłączona. W głębi na samym dnie smętnie połyskiwała mała kałuża brudnej wody, która nie zachęciłaby nawet najbardziej spragnionego ptaka do zamoczenia w niej dzioba.
Krzewy róż nie kwitły, były suchymi badylami z ostrymi kolcami. Zagłuszone przez nieprzycinane krzaki dokonały swego żywota. Miłość Anieli. Kochała te róże, sama ich doglądała. Jakby w obawie, że ogrodnik popełni jakiś błąd, a kwiaty zaczną obumierać. I obumarły. Zakończyły swoje życie jak ich właścicielka. Krąg życia – pomyślała Sara, patrząc na ten smętny widok.
Bluszcz z dekoracyjnej drewnianej kratki wdarł się na ścianę budynku, strącając część przybrudzonego tynku z fasady domu. Wybite okno po prawej stronie ktoś zabił deskami.
Nie poznawała tego budynku. Niegdyś piękny, dziś straszył jak opuszczone zamczysko. Patrzyła na niego i wydawał się jej zupełnie obcy.
Gdy ostatni raz ze strachem spoglądała przez ramię, uciekając nocą, oświetlana jedynie światłem księżyca w pełni, dom wyglądał zgoła inaczej. Był na swój sposób piękny, choć krył jakąś mroczną tajemnicę. Teraz wydawał się koszmarny. W dodatku od długiego czasu stał zupełnie pusty.
Klucze w kieszeni ciążyły. Niby chciała je wyjąć, ale równocześnie celowo próbowała opóźnić ten moment. Ich wyjęcie wiązało się z jednym: otwarciem domu i zmierzeniem się z przeszłością. A tego tak bardzo nie chciała robić. Odwlekała więc tę chwilę, wciąż oglądając się za siebie, jakby liczyła, że zobaczy czyjąś przyjazną twarz, która z uśmiechem powie, że już nic jej nie grozi. Że jest bezpieczna.
Niestety bezpieczeństwo było ostatnim, co czuła. Miała dziwne wrażenie, że odkąd postawiła nogę na dziedzińcu, wszystkie odgłosy z zewnątrz ucichły. Ptaki zamilkły, lekki wiatr ustał. Nie ruszała się ani jedna gałązka zdziczałych drzew i krzewów. Odgłos szczekających w oddali psów zupełnie się rozmył, jakby ktoś ściszył głos w starym radioodbiorniku. Zerknęła z ukosa na krzew bukszpanu. Miała wrażenie, że jego gałęziste łapska przybliżyły się do niej o kilka centymetrów.
Przełknęła ślinę i odwróciła wzrok.
Otoczyła ją cisza. Cisza, która zaczynała dzwonić w uszach.
Jakbym weszła do innego wymiaru.
Wtedy też było cicho.
Gdy wybiegła w nocy z domu, ucichły wszystkie przerażające krzyki wydobywające się z każdego zakamarka budynku. A krzyk był wówczas nie do zniesienia. Wysoki i piskliwy wrzask mieszał się z makabrycznym i demonicznym głośnym jękiem, który sprawiał, że na samo wspomnienie robiło jej się niedobrze. Teraz czuła się tak jak tamtej nocy, a to nie pomagało wykonać tego jednego ruchu: otworzenia cholernych drzwi wejściowych.
Sara wzięła głęboki wdech. Musiała przezwyciężyć niechęć i strach, które w niej buzowały. Ta mieszanka uczuć stawała się nieznośna. Irytowała i blokowała jej ruchy. Nogi stały się ciężkie, z trudem stawiała kroki, które zdawały się prawie nie zbliżać jej do drzwi wejściowych.
Jesteś silna. Zrób to, do cholery. Inaczej będziesz uciekać przez resztę życia! – usłyszała w myślach własny szept, który pojawił się wyłącznie w jej głowie.
Pokonała trzy schodki. Jeden z nich był nieco naruszony. Musi na niego uważać, a przynajmniej do momentu, kiedy się z nim nie rozprawi, naprawiając uszkodzone części.
Już tylko dwa nieduże kroki dzieliły ją od drewnianych skrzydeł przeciętych cienkimi szybami ze szprosami. Cisza panująca wokół sprawiła, że ciało Sary pokryło się gęsią skórką, unosząc wątłe włoski na jej przedramionach. Od tamtej nocy nie przepadała za ciszą. Jest złowróżbna, odbiera komfort egzystowania.
Spięta jak struna, sięgnęła drżącą dłonią do głębokiej kieszeni spodni. Wyciągnęła ciężki pęk, który pobrzękiwał, gdy przekładała go w dłoniach. Była wdzięczna za ten dźwięk. Utwierdzał ją w przekonaniu, że nie zwariowała.
To wszystko dzieje się naprawdę.
Kołatka w kształcie głowy lwa pośrodku skrzydła była lekko odchylona od powierzchni drewna, jakby zastygła w nienaturalnej pozie. Sara jej nie poprawiła mimo wrodzonego pedantyzmu.
Ten dom nie był idealny. Nigdy taki nie będzie, nie po tym, co mnie tu spotkało. Nieśmiało wsunęła klucz do zamka. Poczuła dziwny opór. Coś bez wątpienia tkwiło w środku, blokując otworzenie drzwi.
– Szlag by to… – zaklęła pod nosem, z trudem wyciągając klucz.
Pochyliła się i zajrzała w dziurkę. W środku tkwił gruby kawałek papieru. Wyglądał jak złożony na dwa razy niewielki kartonik, który ktoś celowo włożył do środka. Chwyciła za cienki i długi breloczek kupiony w Chicago. Figurka przedstawiająca Willis Tower u podnóża nosiła ślady grawera z inicjałami SW – Sara Wieczorek. Miał przynosić jej szczęście, a przynajmniej to obiecywał wesoły sprzedawca, wręczając jej ciężkawy breloczek. Prychnęła na wspomnienie o szczęściu, które dziwnym trafem omijało ją szerokim łukiem. Pokręciła głową, myśląc o tym, jak przewrotny i parszywy bywa los. Kupisz coś na szczęście, a i tak dostaniesz od życia po dupie.
Wsunęła pod lekkim kątem przedmiot do zamka. Chciała spróbować wyciągnąć tkwiący w nim kawałek zwiniętej kartki, ale stawiał opór. Zrobiło się jej gorąco. Czuła, jak pot zaczyna rosić jej twarz. Spływał po plecach, gromadził się pod pachami granatowej bluzki, którą miała na sobie. Była pierwszym zakupem na obczyźnie. Miała do tej bluzki sentyment. Zawsze, gdy skupiała na czymś całą swoją uwagę, Sarę zaczynał oblewać pot. Próbowała tym razem nie zwracać na to uwagi, ale słone krople powoli spływały jej na oczy, ograniczając wyraźne widzenie.
Coś szurnęło za jej plecami. Jakiś ruch, rozmyty dźwięk. Odwróciła się, lecz nie zauważyła żywej duszy. Rozejrzała się lekko zaniepokojona.
Nikogo nie ma.
A jednak szuranie nie ustawało. Stawało się coraz głośniejsze. Miała wrażenie, że dźwięki dochodzą ze środka domu, jednak gdy tylko próbowała przystawić ucho do skrzydła drzwi, dźwięk zaczynał wydobywać się z zarośniętego trawnika. Spojrzała na bluszcz i krzaki. Ich powyginane gałęziste łapy sprawiały wrażenie, jakby przesunęły się o kilka centymetrów w jej stronę. Przymknęła oczy, odliczyła w myślach do trzech. Szuranie znów rozbrzmiało, tym razem ze zdwojoną siłą. Natychmiast uchyliła powieki.
Krzak bukszpanu wystawił swą gałąź. Dałaby sobie uciąć rękę, że był teraz znacznie bliżej niej.
– Czy ktoś tu jest? – zawołała drżącym głosem, próbując wyrzucić sprzed oczu widok zdziczałej roślinności czyhającej na to, aż dziewczyna spuści z niej swój badawczy wzrok.
Tu wszystko żyło. Żyło, choć nie tak, jak żyć powinno.
Obrazy z tamtej nocy znów wróciły, przyprawiając ją o mdłości. To miejsce od samego początku wymuszało na niej wspomnienia. Wystarczyło, że tylko stanęła przed bramą, a jej pamięć przywoływała okropne obrazy, których nie chciała sobie przypominać. Próbowała za wszelką cenę odgonić uparte powidoki, powracające z większą siłą. Wdzierały się w głowę, stawały przed oczami, a głosy tamtej nocy odbijały się echem w jej uszach. Widziała krew, ślady na swoich nadgarstkach i przedramieniu, które pulsowały pod nabrzmiałymi bąblami wypełnionymi gęstym płynem, słyszała krzyk i ten dziwny, nienaturalny głośny jęk przeobrażający się w demoniczny i pełen grozy śmiech. Widziała błyski w salonie, snopy niebieskiego światła, które rozjaśniały cały dom niczym flara, gdy uciekając, zerkała za siebie i potykała się o własne nogi.
Oddychała coraz szybciej. Upadła na kolana i złapała się za głowę, czuła, że lada moment może eksplodować od nadmiaru obrazów i dźwięków. Bombardowały ją, robiły to z taką siłą, że nie mogła złapać oddechu. Ten ciężar i ból rozlewały się po klatce piersiowej. Głos uwiązł jej w gardle, a szuranie i odgłosy wypełzające ze wspomnień zaczęły ją nieprzyjemnie osaczać. Sara mocniej zacisnęła powieki, zatykając szczelniej uszy. Jakby to miało jakoś jej pomóc… Chciała głęboko wierzyć w to, że taka postawa obronna odniesie jednak pożądany skutek.
Ulga i spokój nie chciały do niej przyjść. Z gardła wreszcie wydobył się zbolały krzyk przeobrażający się w żałosny jęk. Urwała go nagle, gdy poczuła ciężki dotyk na swym ramieniu.
Jak rażona prądem skoczyła na równe nogi, strącając z siebie czyjąś dłoń.
Nieco zdziwiony jej stanem człowiek w czarnej fedorze przyglądał się jej przerażonym wzrokiem.
– Walizki panienka zapomniała… – odezwał się wreszcie, nie spuszczając z niej oczu.
Sam odczuł dziwny strach i niepokój. Podniósł oczy na gmach rosnący przed nimi, wychodzący z zaniedbanej trawy, tonący w równie zaniedbanej roślinności. Przełknął głośno ślinę, licząc na to, że tym razem zło ukryte w zakamarkach domu nie zabierze do swego świata kolejnej ofiary.
Nim Sara doszła do siebie, minęło kilkanaście długich minut. A może kilkadziesiąt? Zdawało jej się, że czas płynie tu w inny sposób. Zwalnia i przyspiesza w zależności od tego, co dzieje się wokół niej.
Już kiedyś miała to przeczucie, że czas sobie z nią pogrywał, zwalniając w najmniej odpowiednim momencie i przyspieszając, gdy zupełnie się tego nie spodziewała. Tamtej nocy, gdy w panice uciekała z domu, obiecała sobie, że nigdy więcej jej noga nie postanie w tym przeklętym miejscu.
Słowa rozminęły się z czynami. Nie była konsekwentna, ale właściwie co innego miała zrobić? Bez grosza przy duszy wolała wrócić w niechciane miejsce, niż tułać się po innych krajach. Wróciła. Stanęła tu, przed drzwiami domu, zamglony wzrok kierując na starszego pana, który rozglądał się, nie kryjąc zakłopotania. Jakby wstydził się spojrzeć prosto w jej zmęczoną twarz.
– Nie chciałem panienki przestraszyć… – powiedział wreszcie, pocierając policzki muśnięte słońcem, z lekkim zarostem.
Znów jeden szczegół przykuł jej uwagę. Sygnet, który nosił na palcu. Gdy tylko mężczyzna zauważył, że Sara przygląda się błyskotce, schował pospiesznie rękę za siebie, starając się ukryć pierścień przed jej świdrującym wzrokiem.
Domyślał się, że prędzej czy później prawda wyjdzie na jaw, a ona wreszcie doda dwa do dwóch, rozpoznając w nim osobę z przeszłości. Ale o to akurat się nie martwił. Bardziej obawiał się tego, jak zareaguje, gdy pozna prawdę. Tę mroczną, najstraszniejszą prawdę.
Drugą ręką chwycił jej walizkę i przesunął ją bliżej drzwi.
W jednej chwili dziwne dźwięki dochodzące ze środka budynku zupełnie ucichły. Ciszę przerywał jedynie wesoły świergot ptaków. Ich trele niosły się w powietrzu razem z delikatnymi podmuchami ciepłego wiatru. Sara zastanawiała się, ile w tym wszystkim związanym z głosami, które słyszała, maczała palce jej wybujała wyobraźnia, a ile było w tym prawdy. Przecież słyszałam to głośno i wyraźnie. Nie mogłam się przesłyszeć. Poważna twarz mężczyzny w czarnej fedorze również utwierdzała ją w przekonaniu, że nie było szans na to, żeby jej wyobraźnia aż tak szalała. Przewiercała go wzrokiem raz za razem i widziała jak na dłoni, że ten człowiek też coś tu słyszał. Albo czuł…
– Dziękuję za walizkę, ale nie musiał się pan fatygować. Jakoś bym sobie poradziła. – To kłamstewko bardzo gładko i naturalnie przeszło jej przez gardło.
Przecież prawda była zgoła inna. Nie poradziłaby sobie i dobrze o tym wiedziała. W walizce oprócz ubrań schowała całą wymienioną gotówkę. Z kilkoma monetami w kieszeni nie przeżyłaby nawet tygodnia. Tygodnia… – prychnęła. Kilku dni! Pieniądze były jej potrzebne. Bez ubrań jakoś mogłaby sobie poradzić, ale gotówka była dla niej wszystkim, co miała i co mogło pozwolić jej przeżyć chociaż przez jakiś czas. Korciło ją, by od razu sprawdzić, czy pieniądze nie zniknęły z walizki. Czy miała zaufać temu mężczyźnie? Wciąż nie mogła oprzeć się wrażeniu, że już go kiedyś widziała. Umysł podpowiadał jej, że jego twarz była już obecna w jej życiu. Tylko jak to możliwe, by kogoś kojarzyć, ale zupełnie go nie znać? To wszystko wydało się jej niemożliwe. Ileż to ludzi na świecie może mieć podobne oczy, które podczas uśmiechu skrzą się tysiącem promyków! Ileż osób może mieć sygnet, który gdzieś już kiedyś widziała? Przecież to tylko błyskotka, na pewno można zamówić taką u jubilera. Sara skarciła samą siebie w myślach za to, że była zbyt przewrażliwiona.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki