Nie zamykaj oczu - Justyna Jelińska - ebook + książka

Nie zamykaj oczu ebook

Jelińska Justyna

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Po roku udręki Sara powraca do rodzinnej posiadłości — miejsca przesiąkniętego sekretami i śmiercią. To tam, w cieniu niewyjaśnionych zdarzeń, zginęli jej rodzice. Teraz dom ożywa. Jego ściany drżą od echa przeszłości, a w kątach czają się demony.

Na progu na Sarę czeka obcy mężczyzna, który oferuje jej pomoc. Jego oblicze budzi w niej niepokój — z jednej strony wydaje się znajome, z drugiej całkowicie inne od tego z jej wspomnień. Mimo lęku Sara decyduje się skorzystać z jego oferty.

Kim naprawdę jest ten człowiek? I co łączy go z przeklętym domem?

„Nie zamykaj oczu” — ostrzega dom. Bo ci, którzy je zamykają, już się nie budzą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 264

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Dedykacja

Mal­wi­nie Dyt­kie­wicz w podzię­ko­wa­niu za to, że nasze drogi się prze­cięły, two­rząc coś nie­zwy­kłego. Dzię­kuję za wszystko!

Wstęp

Przy­jaźń nie jest wieczna. Ma ter­min waż­no­ści; w naszym przy­padku minął dwa tygo­dnie temu. Dla­czego? Nie potra­fię odpo­wie­dzieć na to pyta­nie. Czego nie zro­bi­łam lub co takiego zro­bi­łam, że rela­cja legła w gru­zach, że przy­jaźń nie prze­trwała próby na obczyź­nie?

Z Moniką zna­ły­śmy się jak łyse konie. Dzie­li­ły­śmy ze sobą wszystko. Od gar­de­roby po sekrety. Były­śmy jak jeden orga­nizm, nie­roz­łączny i silny. Taki, który, gdy­by­śmy tylko chciały, mógł prze­no­sić góry. A jed­nak coś zawa­żyło na naszej dłu­go­let­niej rela­cji. Coś, przez co z dnia na dzień wyle­cia­łam z hukiem z pracy w hotelu West­ford w Chi­cago. Bez oszczęd­no­ści, bo byłam zbyt lek­ko­myślna, by odkła­dać na czarną godzinę. Żyłam chwilą! Bez zna­jo­mo­ści języka. Prze­cież do sprzą­ta­nia pokoi hote­lo­wych wystar­czyły mi pod­sta­wowe zwroty. Zwłasz­cza że prze­ło­żony był Pola­kiem. Nie zawra­ca­łam sobie głowy nauką nowych słów. Zosta­łam bez przy­ja­ciółki, bo ta wła­śnie mnie zosta­wiła, śmie­jąc się w głos, gdy oszklone drzwi hotelu zamy­kały się za moimi ple­cami.

I oto jestem.

Z nędz­nym gro­szem przy duszy, na sta­rych śmie­ciach, do któ­rych nie pla­no­wa­łam wra­cać. Samotna, zdez­o­rien­to­wana i bez planu na przy­szłość.

I choć wiem, że nic nie trwa wiecz­nie i należy wziąć byka za rogi, nie potra­fię odsu­nąć od sie­bie prze­czu­cia, że tym razem nie zdo­łam uciec prze­zna­cze­niu.

Część pierwsza. Pierwsza kwadra

W astro­no­mii jest to faza Księ­życa, w któ­rej Zie­mia, Księ­życ oraz Słońce two­rzą ze sobą kąt pro­sty, a w tym cza­sie Księ­życ zbliża się do pełni.

Pierw­sza kwa­dra to czas, kiedy zwy­kle try­skamy ener­gią. Nasz orga­nizm jest nasta­wiony na odbu­dowę oraz rege­ne­ra­cję. Nie­stety nie­kiedy zda­rza się, że możemy mieć też pogor­szony nastrój i wtedy nie­które wyzwa­nia stają się dla nas ogrom­nym obcią­że­niem.

Dzień pierwszy

Rozdział 1. Człowiek w czarnej fedorze

1

Pekaes zatrzy­mał się na pro­wi­zo­rycz­nej pętli nie­chluj­nie wysy­pa­nej żwi­rem. Hamulce nie­przy­jem­nie zaskrzy­piały, by po chwili wydać z sie­bie gło­śny i cha­rak­te­ry­styczny syk. Nawet nie kon­tro­lo­wała gry­masu na zmę­czo­nej podróżą twa­rzy. Wła­ści­wie to nie wie­działa, czy cokol­wiek potra­fiła jesz­cze kon­tro­lo­wać.

Była kłęb­kiem ner­wów. Tyka­jącą bombą, która mogła odpa­lić lont i wybuch­nąć w każ­dej chwili. A tego oba­wiała się naj­bar­dziej. Per­spek­tywa walki ze swo­imi ner­wami i demo­nami prze­szło­ści przy­pra­wiała ją o mdło­ści. Zbyt dużo zadziało się w jej życiu, by pod­cho­dzić do wszyst­kiego z lekką głową.

Podróż z Chi­cago do Grab­niewa była jedną z naj­gor­szych, a do tego trwa­jącą całą wiecz­ność. Wie­lo­go­dzinny lot i prze­jazd z War­szawy do rodzin­nej miej­sco­wo­ści odczu­wała nie­mal w całym ciele. Ból w lędź­wiach i pospi­na­nych mię­śniach nóg i poślad­ków nie dawał o sobie zapo­mnieć. Część drogi wier­ciła się nie­spo­koj­nie, nie mogąc zna­leźć sobie wygod­nej pozy­cji. Zer­kała na zega­rek i na zmie­nia­jące się widoki za oknem, cze­ka­jąc na te, które znała na pamięć.

Powoli prze­su­wała się do wyj­ścia. Poczuła na twa­rzy rześ­kie powie­trze, które wdzie­rało się do środka otwar­tymi na oścież drzwiami. Pach­niało świe­żo­ścią, jaką zwy­kle odczuwa się po desz­czu. Nie widziała jed­nak żad­nej kałuży. Nawet naj­mniej­szej, która mogłaby wytłu­ma­czyć jej ten zapach. Uznała, że widocz­nie w peka­esie pano­wał taki zaduch, że teraz oddy­chała powie­trzem naj­śwież­szym z moż­li­wych.

Kie­rowca wyda­wał się nie­wzru­szony tym, że zafun­do­wał pasa­że­rom nie­kom­for­towy prze­jazd. Odświęt­nie ubrany męż­czy­zna, wci­ska­jąc na głowę czarną fedorę, na odchodne wygło­sił dosad­nie, że lepiej podró­żują worki ziem­nia­ków. Trudno było się z nim nie zgo­dzić. Przez całą podróż odno­siła wra­że­nie, że oprócz potęż­nego bólu dodat­kowo naba­wiła się cho­roby loko­mo­cyj­nej, ni­gdy wcze­śniej nie­da­ją­cej o sobie znać. Żółć nie­bez­piecz­nie pod­cho­dziła jej do gar­dła, a ona tylko cze­kała na moment, w któ­rym postawi nogę na czar­nym żwi­rze. Przed oczami widziała nawet zabawne powi­doki, w któ­rych całuje rado­śnie zie­mię. Zie­mię, która ode­brała jej bli­skich i bez­tro­skie nasto­let­nie życie.

Wresz­cie wysia­dła z peka­esu, dzier­żąc w dłoni do połowy wypeł­nioną walizkę. Mogłaby powie­dzieć, że do połowy pustą, jed­nak wolała w tej całej kurio­zal­nej sytu­acji zacho­wać choć tro­chę opty­mi­zmu. Nie zawsze taka była. Zwy­kle sta­rała się pod­cho­dzić do życia prag­ma­tycz­nie, patrzeć real­nie. Buja­nie w obło­kach, spon­ta­niczne decy­zje i opty­mizm pozo­sta­wiała innym. Wolała być osobą, która real­nie patrzy na świat, twardo stą­pa­jąc po ziemi. A teraz, tro­chę wbrew swoim prze­ko­na­niom, trzy­mała się kur­czowo tego, że walizka jest do połowy pełna. Choć nie­wiele zmie­niało to w jej życiu, miała nadzieję, że przez takie myśle­nie poczuje się odro­binę lepiej.

Stała samot­nie na przy­stanku i roz­glą­dała się w nadziei, że zoba­czy jakąś zna­jomą twarz. Oszu­ki­wała samą sie­bie. Wszy­scy ci, któ­rzy wylali się przed chwilą z auto­busu niczym jedna zbita masa, pospiesz­nie ruszyli w sobie zna­nych kie­run­kach. Zasta­na­wiała się, dokąd tak się spie­szą. Śle­dząc wzro­kiem odda­la­jące się syl­wetki, spraw­dziła dło­nią, czy pęk klu­czy nie wysu­nął się z bocz­nej kie­szeni spodni. Mimo iż czuła ich cię­żar, chciała się upew­nić. Tkwiły nie­ru­chomo, co przy­jęła z ulgą, wypusz­cza­jąc gło­śno powie­trze. Były jedyną rze­czą, która dawała jej szansę sta­nąć na nogi. Klu­cze do rodzin­nej posia­dło­ści i walizka wypeł­niona do połowy oso­bi­stymi rze­czami i ubra­niami. Zda­wała sobie sprawę z tego, że to nie­wiele, ale cie­szyła się tym, co miała. Mogła prze­cież wró­cić z pustymi rękoma, w dodatku bez pomy­słu na to, gdzie mogłaby zamiesz­kać.

Miała dom. Co prawda nie chciała do niego wra­cać, ale daro­wa­nemu koniowi w zęby się nie zagląda. Tak mawiała jej świę­tej pamięci babka Cecy­lia, która cza­sem była jej bliż­sza niż matka. To z bab­cią roz­ma­wiała o wszyst­kim, co powo­do­wało skur­cze w brzu­chu, gdy była dziec­kiem. To babka Cecy­lia uczyła ją szy­deł­ko­wać, poka­zu­jąc, jak zro­bić łań­cu­szek oczek z mięk­kiej weł­nia­nej włóczki. Uczyła ją też goto­wać, obrzą­dzać kury i kró­liki, cero­wać skar­petki w desz­czowe dni. To z babką Cecy­lią spę­dzała godziny na grze w karty, gdy rodzice zajęci byli swo­imi spra­wami. Grały w tysiąca, makao, remika czy uwiel­bianą przez dziew­czynkę dupę biskupa. A teraz Sara ster­czała samot­nie jak słup, dopóki z zamy­śle­nia i bez­na­dziei nie wyrwał jej męski głos.

– Pod­wieźć panienkę? Na pusto żal jechać, jeśli uda­jemy się w tym samym kie­runku. – Był to facet w fedo­rze na gło­wie. Miał około sześć­dzie­siątki. Wcze­śniej nie przyj­rzała się jego twa­rzy. Zle­wała się z innymi, znu­dzo­nymi i zamy­ślo­nymi. Stał przy otwar­tych drzwiach poma­rań­czo­wej tak­sówki. Polo­nez caro deli­kat­nie ter­ko­tał, wypusz­cza­jąc z rury wyde­cho­wej nikłą chmurkę spa­lin.

Kra­wat zdo­bił opa­loną i lekko pomarsz­czoną szyję męż­czy­zny, ele­gancko cho­wa­jąc się za kla­pami zapię­tej sza­rej mary­narki. Miał klasę, musiała to przy­znać. Jej uwagę zwró­ciła błę­kitna poszetka z czer­wo­nymi wstaw­kami. Zasta­na­wiała się, kto jesz­cze je nosił. W dodatku takie jak ta… Zda­wało jej się, że zauwa­żyła wyha­fto­wane ini­cjały AB, ale zmę­czony podróżą wzrok mógł ją zmy­lić. Była okrop­nie zmę­czona. Marzyła tylko o tym, by dotrzeć na miej­sce, nawet jeśli per­spek­tywa spę­dze­nia tam naj­bliż­szych lat wcale nie napa­wała ją opty­mi­zmem.

– A dokąd pan jedzie? – zapy­tała tro­chę od nie­chce­nia, nie bawiąc się w uda­waną kur­tu­azję. Długi lot i jazda dusz­nym peka­esem nie­mal wyssały z niej całą ener­gię, a co za tym idzie, rów­nież dobre maniery, na które ogromny nacisk kła­dła jej matka. Miała w nosie, czy tajem­ni­czy ele­gancki męż­czy­zna uzna ją za dobrze, czy też źle wycho­waną. Jedyne, co teraz zaprzą­tało jej głowę, to odpo­czy­nek. Chciała już być na miej­scu, cho­ciaż w głębi duszy wciąż się przed tym wzbra­niała. Miała wró­cić do domu, z któ­rego kie­dyś ucie­kła i ni­gdy wię­cej nie chciała do niego wra­cać. Jed­nak los bywa prze­wrotny i lubi się bawić, rzu­ca­jąc pod nogi kłody, które nie spo­sób omi­nąć czy prze­sko­czyć.

– Kilka kilo­me­trów za Grab­niewo, w stronę Lipi­nek. Pomie­ścimy się. Widzę, że panienka zmę­czona, w dodatku z baga­żem.

– Jest pan nie­zwy­kle spo­strze­gaw­czy – odpo­wie­działa, a jej ton wybrzmiał szorstko i nie­przy­jem­nie. Od razu poczuła się nie­swojo, ale to uczu­cie szybko minęło, gdy star­szy męż­czy­zna się uśmiech­nął. Zupeł­nie jakby nie zra­żał się jej uszczy­pli­wo­ścią.

– A tak, coś w tym jest. Wie panienka, lubię obser­wo­wać. Od dziecka, cho­ciaż wiem, że to nie­zbyt ele­ganc­kie… Obser­wuję, acz nie oce­niam. Nie­ba­wem czasy przyjdą takie, że wszy­scy oce­niać będą, panienka wspo­mni moje słowa. Zmieni się wszystko. Świat się zmieni, ludzie się zmie­nią. To dokąd ruszamy?

Zer­k­nęła na niego z ukosa, nieco nie­uf­nie. Męż­czy­zna wyda­wał się dziwny, tro­chę jakby ode­rwany od rze­czy­wi­sto­ści. Strój, który nosił, wyglą­dał aż nazbyt nowo­cze­śnie. Coś jej w nim nie paso­wało. Ide­al­nie skro­jony gar­ni­tur nie przy­po­mi­nał tych, które lubił nosić jej ojciec. Wyglą­dał ina­czej. W dodatku wypo­wia­dane przez niego słowa spra­wiły, że wło­ski na ciele dziew­czyny zaczęły się deli­kat­nie uno­sić, a na przed­ra­mio­nach poczuła gęsią skórkę. W usły­sza­nych zda­niach było coś nie­ty­po­wego, odro­binę zło­wiesz­czego, nie­po­ko­ją­cego do szpiku kości. Poczuła się dziw­nie w jego towa­rzy­stwie. Miała wra­że­nie, że ten star­szy pan nieco za bar­dzo ją osa­cza, choć wła­ści­wie nie zro­bił jej nic złego. Tylko zapy­tał o to, czy ją pod­wieźć. A mimo to zasiał zia­renko nie­pew­no­ści, które szyb­ciutko zaczęło kieł­ko­wać, roz­le­wa­jąc się tępym bólem w pod­brzu­szu. Jesz­cze przed chwilą myślała, by wsiąść do taryfy z tym ele­ganc­kim męż­czy­zną, ale teraz zer­ka­jąc na niego nie­uf­nie, odsta­wiła ostroż­nie walizkę, szu­ka­jąc wymówki, nie słu­cha­jąc ciała, które wręcz bła­gało o odpo­czy­nek.

– Nie­stety w prze­ciw­nych kie­run­kach. Szkoda, by nad­ra­biał pan drogi, zwłasz­cza że ceny za tak­sówki są hor­ren­dalne. A kie­rowca wiecz­nie na pana cze­kać nie będzie.

– Pie­nią­dze nie grają roli – rzu­cił z lek­ko­ścią w gło­sie, macha­jąc nie­dbale pomarsz­czoną dło­nią. Widziała, że jest spra­co­wana, jakby całe lata obra­biała tutej­sze zie­mie. Jedyne, co do niej nie paso­wało, to złoty sygnet. Duży, z gra­we­run­kiem, któ­rego nie była w sta­nie odczy­tać. Czło­wiek w fedo­rze, widząc jej świ­dru­jący wzrok, szybko scho­wał dłoń za ple­cami, odchrzą­ku­jąc i kiwa­jąc się w przód i w tył. Wyglą­dał na znie­cier­pli­wio­nego. Ewi­dent­nie cze­kał na to, by zgo­dziła się na wspólną podróż. Czuła w jego spoj­rze­niu pre­sję.

Nie zno­siła tego. Nie lubiła, gdy ktoś ocze­ki­wał od niej szyb­kiej decy­zji, nie­jed­no­krot­nie wbrew jej woli. Wolała spo­koj­nie prze­my­śleć sprawy, bio­rąc je na chłodno. Teraz jed­nak męż­czy­zna chciał wymu­sić na niej szybką zgodę, co potę­go­wało jej nie­pew­ność.

– Czcze gada­nie, drogi panie. Dla kogoś, kto je ma, być może fak­tycz­nie nie grają roli. Powie to pan komuś, kto nie ma gro­sza przy duszy… – zauwa­żyła, pry­cha­jąc. Chwy­ciła mocno walizkę za wysłu­żoną rączkę. Była zde­spe­ro­wana, chciała jak naj­szyb­ciej ruszyć w innym kie­runku, byleby zakoń­czyć tę dziwną wymianę zdań. Nawet nad­ra­bia­jąc drogi.

– Ma panienka rację. Głu­pio powie­dzia­łem… Zupeł­nie nie pomy­śla­łem, że mogę tym kogoś ura­zić.

– Jedziemy, czy będziemy tak stać? Panie, całego dnia nie mam! – wtrą­cił się tak­sów­karz. Zabaw­nie poru­szał czar­nymi jak węgiel wąsami. Pod­wi­nął rękawy koszuli w kratę. Zauwa­żyła, że przed­ra­mię kie­rowcy zdo­bił tatuaż przed­sta­wia­jący nieco roz­myty przez upływ lat stary galeon. Kre­ska rysunku roz­je­chała się pod skórą, przez co okręt stra­cił wyra­zi­stość. Gdyby tylko miała czas, zagłę­bi­łaby się w swych roz­my­śla­niach, czy kie­rowca był kie­dyś człon­kiem załogi jakie­goś statku. Uwiel­biała two­rzyć w gło­wie ludz­kie histo­rie. Teraz jed­nak musiała z tego zre­zy­gno­wać.

Czło­wiek w fedo­rze wciąż cze­kał. Nie patrząc na kie­rowcę, uniósł rękę w geście uci­sze­nia. Jego oczy wciąż prze­wier­cały Sarę na wylot. Czuła się nie­kom­for­towo. Pra­wie tak, jak pod­czas ostat­niej roz­mowy z prze­ło­żo­nym w Hotelu West­ford, kiedy dowie­działa się, że ma natych­miast opu­ścić miej­sce pracy.

Lubiła ją. Wsta­jąc każ­dego poranka witana przez cie­płe pro­mie­nie słońca, czuła, że żyje tak naprawdę, że jest w miej­scu, w któ­rym powinna być. Choć nie­jedna osoba powie­dzia­łaby, że sprzą­ta­nie poko­jów hote­lo­wych po gościach nie jest pracą marzeń, ona zacie­kle bro­niła swo­jego zda­nia, że wła­śnie to jest to, co chciała robić. Nie pró­bo­wała nikomu tłu­ma­czyć, że ucieczka z domu i roz­po­czę­cie nowego życia na wła­sny rachu­nek było o wiele lep­szym roz­wią­za­niem niż pozo­sta­nie w nim, skoro działo się tam coś dziw­nego, czego nie potra­fiła zro­zu­mieć. Tym bar­dziej inni by tego nie zro­zu­mieli. Albo raczej nie sta­ra­liby się nawet zro­zu­mieć czy uwie­rzyć. Zupeł­nie jak jej rodzice. Oni też jej nie wie­rzyli. Aż przy­szła noc… Naj­gor­sza noc w jej życiu. Do tych naj­gor­szych chwil mogła teraz dopi­sać tę, w któ­rej prze­ło­żony kazał jej opu­ścić Hotel West­ford, oraz powrót do rodzin­nego domu, teraz jedy­nie pustych ścian z obrzy­dliwą histo­rią. Bo z cie­płem ogni­ska rodzin­nego miał nie­wiele wspól­nego. Nie po tym, co ją tam spo­tkało.

– Mam za sobą par­szywy i trudny czas. Miło byłoby spę­dzić być może ostat­nią już w moim życiu chwilę z kimś, kto przy­po­mina mi moją wnuczkę. Nawet mil­cząc, ale jed­nak w towa­rzy­stwie. Nie da się panienka pro­sić… Dokąd możemy panienkę pod­wieźć?

Patrzyła na niego, warząc usły­szane przed chwilą słowa. Z jego twa­rzy biła szcze­rość. Niczym nie­skry­wana, nie­upięk­szana. Ot, szcze­rość w naj­czyst­szej postaci. Nie miała poję­cia, co prze­żył ten męż­czy­zna, ale zro­biło jej się go dziw­nie żal.

Pomy­ślała o sobie. O tym, że i ona spę­dzi naj­bliż­szy czas w ciszy, zamknięta w dużej rodzin­nej posia­dło­ści, bez środ­ków do życia, ze wspo­mnie­niami, któ­rych chcia­łaby się jak naj­szyb­ciej pozbyć z głowy. Zapo­mniała już o tym, jak los igrał sobie z nią kil­ka­na­ście godzin wcze­śniej, gdy w pośpie­chu wyda­wała ostat­nie pie­nią­dze na samo­lot do Pol­ski. Z tych nędz­nych gro­szy stać ją było wyłącz­nie na to, by wró­cić, skąd przy­była. Wolała dach nad głową niż most na obczyź­nie. Chwy­ciła więc walizkę i ruszyła w kie­runku poma­rań­czo­wego polo­neza caro.

– Do dworku na końcu wsi, tego przy sta­wach – rzu­ciła wresz­cie, paku­jąc się do taryfy.

Kątem oka spo­strze­gła uśmiech star­szego pana. Nie był to pod­stępny gry­mas, a praw­dziwy, szczery uśmiech na zmę­czo­nej życiem twa­rzy.

– Sły­szał pan? Ruszamy! – pona­glił kie­rowcę, klasz­cząc rado­śnie w dło­nie, jakby wła­śnie wygrał los na lote­rii.

Samo­chód ruszył, wzbi­ja­jąc w powie­trze chmurę kurzu. Spo­glą­da­jąc na odda­la­jący się przy­sta­nek, zasta­na­wiała się, czy ta decy­zja nie okaże się błę­dem.

2

Polo­nez pomru­ki­wał mia­rowo, sunąc wiej­ską drogą. Przez otwarte okna wpa­dało powie­trze i roz­wie­wało jej czarne włosy. Było rześ­kie i pach­nące kwit­ną­cymi przy głów­nej dro­dze wiel­kimi lipami. Dosko­nale pamię­tała te drzewa. Ich widok dzia­łał na jej oczy jak bal­sam dla duszy. Lipy two­rzyły zie­lony szpa­ler przy głów­nej dro­dze w Grab­nie­wie. Gdy kwi­tły, wśród kwia­tów krzą­tała się zgraja psz­czół i os, które uwi­jały się jak w ukro­pie, bzy­cząc dono­śnie. Zagłu­sza­jąc jedy­nie świersz­cze, które pró­bo­wały swym dźwię­kiem prze­bić się przez jed­no­stajne i nisko brzmiące bzy­cze­nie. Uśmiech­nęła się deli­kat­nie na to wspo­mnie­nie, a w policz­kach poja­wiły się maleń­kie dołeczki. Szybko jed­nak ścią­gnęła wargi, które utwo­rzyły wąską kre­seczkę. Zacho­wy­wała się tak, jakby wsty­dziła się oka­zy­wać choć nikły cień rado­ści. Wcze­śniej nie była taką osobą. Zwy­kle raczyła swym uśmie­chem wszyst­kich wokół, a spe­cy­ficz­nym per­li­stym i lekko chrum­ka­ją­cym śmie­chem roz­ba­wiała innych.

Upar­cie mil­czała. Powrót do rodzin­nego domu spra­wiał, że w jej gar­dle tkwiła jakaś nie­wi­doczna gula, któ­rej nie potra­fiła prze­łknąć. Tylko na moment zapo­mniała się, przy­wo­łu­jąc na twarz uśmiech. Teraz czuła suchość w ustach. Nie­przy­jemną, szczy­piącą w pod­nie­bie­nie, nie­zno­śną. Suchy jak wiór język nie chciał drgnąć. Zupeł­nie jakby był cia­łem obcym w jej ustach.

– Co panienkę tu spro­wa­dza? Z Grab­niewa naj­czę­ściej się wyjeż­dża, a nie przy­jeż­dża do niego, by się osie­dlić. Tu bra­kuje per­spek­tyw dla mło­dych ludzi. Pro­szę wyba­czyć wścib­skiemu star­cowi, ale sądząc po pani gład­kiej buzi, jest pani raczej mło­dziutką osobą. Ma pani tu rodzinę?

Patrzył na nią badaw­czo, ale jego oczy zda­wały się uśmie­chać. Tań­czyły w nich malut­kie iskierki. Widziała w tych oczach coś zna­jo­mego, ale nie potra­fiła połą­czyć myśli w logiczną całość. Umysł nawet nie pró­bo­wał dopa­so­wać głosu, oczu i syl­wetki do kogoś, kogo mogła znać. Sta­rała się porzu­cić drę­czące ją wąt­pli­wo­ści, a jed­nak jakaś myśl nie dawała jej spo­koju.

Już kie­dyś spo­tkała tego czło­wieka. Była tego pewna.

– Nie mam już bli­skich. A spro­wa­dzają mnie tu błędy popeł­nione w życiu – rzu­ciła, odwra­ca­jąc głowę w stronę uchy­lo­nej szyby suną­cej przez wieś taryfy.

Wsu­nęła za ucho nie­sforny kosmyk, który upar­cie wpa­dał jej do oczu i pró­bo­wał przy­cze­pić się do suchych warg. Wresz­cie dała za wygraną, gdy pasmo wciąż bawiło się z nią w naj­lep­sze.

– Każdy popeł­nia błędy. Zwy­cięzcą staje się ten, kto potrafi wycią­gnąć z nich lek­cję na przy­szłość.

Abso­lut­nie nie czuła się zwy­cięzcą. Raczej prze­graną z kre­te­sem w nie­rów­nej walce. Mogła mu to wszystko opo­wie­dzieć, ale nie chciała się uze­wnętrz­niać. Widziała tego czło­wieka pierw­szy raz na oczy, cho­ciaż cichy głos w gło­wie pod­po­wia­dał jej, że to nie­prawda. Uznała, że lepiej zacho­wać swoje tajem­nice głę­boko w sercu, zamiast opo­wia­dać o nich pierw­szej napo­tka­nej w Grab­nie­wie oso­bie. Co to, to nie. Jesz­cze ktoś mógłby sobie pomy­śleć, że przy­je­chała tu uża­lać się nad sobą, pła­cząc na brak pie­nię­dzy i per­spek­tyw. Za nic, ni­gdy! Wresz­cie znaj­dzie spo­sób na to, by zacząć znów żyć. Na wła­snych warun­kach.

Samo­chód toczył się powoli, mozol­nie. Odno­siła wra­że­nie, że momen­tami pra­wie się zatrzy­my­wał. Jedy­nie poru­sza­jący się za oknem kra­jo­braz mówił dosad­nie, że taryfa wciąż posuwa się w obra­nym wcze­śniej kie­runku. Wychy­liła się nieco i odkle­ja­jąc nos od bocz­nego okna, zer­k­nęła przez przed­nią szybę. Była przy­bru­dzona, nosiła ślady roz­trza­ska­nych o taflę szkła owa­dów, któ­rych samo­cho­dowe wycie­raczki nie mogły zetrzeć. Wzdry­gnęła się, widząc mar­twe, mikro­sko­pijne ciała zasty­głe na przo­dzie pojazdu. Przez moment pomy­ślała nawet, że być może taki sam los mógłby ją spo­tkać wtedy, w domu rodzin­nym. Gdyby została w nim dłu­żej, gdyby nie posta­no­wiła uciec.

Pod­czas nie­obec­no­ści Sary w Grab­nie­wie w asfal­cie poja­wiło się wię­cej dziur. Droga wygląda jak nazna­czona przez deszcz mete­ory­tów, które wbiły się w czarną wstęgę prze­ci­na­jącą wieś na dwie połowy. Tylko która z połó­wek mogła być lep­sza, a która gor­sza? Lep­sza jest ta, która jest dalej od domu – pomy­ślała, sku­pia­jąc wzrok na swo­ich dło­niach.

– Trudno wycią­gnąć lek­cję, gdy nie ma się żad­nych per­spek­tyw – powie­działa wresz­cie, by prze­rwać krę­pu­jącą ciszę, która swym woalem osa­dziła się we wnę­trzu pojazdu.

– Panienka patrzy na wszystko w ciem­nych bar­wach. A nawet z naj­gor­szej sytu­acji da się zna­leźć jakieś wyj­ście. Zga­duję, że gro­sza przy duszy panienka nie ma. Prawda to?

Jego pyta­nia wpra­wiały ją w dys­kom­fort. Sara zaczęła wier­cić się nie­spo­koj­nie na sie­dze­niu, tłu­ma­cząc sobie w myślach, że to tylko cie­ka­wość star­szego pana, który nie ma w tym momen­cie innych roz­ry­wek w życiu. Jed­nak mimo wszystko dys­kom­fort robił swoje. Cze­kała tylko, aż samo­chód zatrzyma się przed bramą, a ona postawi stopy na zna­jo­mym grun­cie.

– W rze­czy samej, ale nie chcia­ła­bym o tym roz­ma­wiać. Mam nadzieję, że pan rozu­mie. Dys­ku­sja o moich kiep­skich wybo­rach nie jest czymś przy­jem­nym i kom­for­to­wym. Więc może nie mówmy o tym, dobrze?

Star­szy pan potak­nął głową na znak zro­zu­mie­nia. Wyda­wało jej się, że na chwilę posmut­niał. Trudno – pomy­ślała i dys­kret­nie wypu­ściła powie­trze, które z ner­wów zatrzy­my­wała w płu­cach.

Samo­chód omi­jał kolejne dziury w asfal­cie. Jesz­cze chwila i skręci w prawo, pro­sto na żwi­rówkę. Dro­bina z tej drogi tkwiła w jej nodze, gdy jako dziecko upa­dła z roweru, roz­ci­na­jąc i zdzie­ra­jąc sobie bole­śnie skórę. Naj­pierw dostała burę od matki, a póź­niej koły­sała się w jej ramio­nach, by wresz­cie zasnąć ze zmę­cze­nia w bez­piecz­nym uści­sku. Sara mimo­wol­nie dotknęła dło­nią miej­sca, w któ­rym ciemna plamka wyróż­niała się na jej ciele. Wła­ści­wie ta dro­bina nie była jedyną drob­nostką, która wyróż­niała Sarę spo­śród innych ludzi. Na myśl o swoim nad­garstku skrzy­wiła się nie­znacz­nie. Prze­stań o tym myśleć – skar­ciła się w myślach, znów kie­ru­jąc wzrok na kra­jo­braz za szybą.

W oddali maja­czyła biała kapliczka oto­czona brą­zo­wym pło­tem. Wstążki powie­wały na wie­trze, trze­po­cząc niczym żagiel. Krzewy prze­kwi­tłego bzu otu­lały ją w zie­lo­nym obję­ciu. Po bokach płotu ktoś posa­dził kolo­rowe bratki, któ­rych oka­załe główki kie­ro­wały się w stronę cho­wa­ją­cego się za chmurą słońca. Sie­lan­kowy obraz, który zaraz znów ule­gnie zmia­nie.

– Nie chcę wyjść na wścib­skiego sta­ru­cha, który się narzuca – zaczął, ponow­nie prze­ry­wa­jąc ciszę.

– Pro­szę więc tego nie robić – odparła nie­zno­szą­cym sprze­ciwu tonem.

Kumu­la­cja zło­ści, która wzbie­rała w dziew­czy­nie od momentu wyj­ścia z hotelu aż do teraz, się­gnęła zenitu. Nie pró­bo­wała już nawet uda­wać, że jest miłą i sym­pa­tyczną młodą kobietą, gdy w głębi duszy kotło­wały się w niej mrok i smu­tek.

– Mimo to chciał­bym powie­dzieć, że miał­bym dla panienki pro­po­zy­cję, z któ­rej obo­pól­nie możemy czer­pać korzy­ści. Panienka mająt­kowe, ma się rozu­mieć.

– A pan? – spy­tała niby od nie­chce­nia, ale z nutą cie­ka­wo­ści w gło­sie.

Wyobraź­nia pod­su­wała jej naj­bar­dziej obrzy­dliwe rze­czy, jakie dało się sły­szeć w plot­kach o kobie­tach, które musiały robić coś wbrew wła­snej woli, byleby tylko zaro­bić na życie. Bała się, że sta­nie się taką wła­śnie dziew­czyną. Robiącą te wszyst­kie wstrętne rze­czy wyłącz­nie dla pie­nię­dzy. Miała ze sobą zale­d­wie pięć­set dola­rów wymie­nione na zło­tówki, w dodatku po wyjąt­kowo żało­snym kur­sie. Już pod­czas wymiany waluty wie­działa, że tysiąc sześć­set zło­tych nie star­czy na długo. Musi zna­leźć pracę, jeśli chce się utrzy­mać na powierzchni. Może Grab­niewo będzie dobrym przy­stan­kiem? Skoro i tak wbrew sobie tra­fi­łam tu z powro­tem… Wie­działa, że powinna wycią­gnąć wnio­ski z lek­cji, którą dostała w Chi­cago. Zaro­bić pie­nią­dze, nawet jeśli mia­łaby zro­bić coś wbrew sobie. Zaro­bić, odło­żyć sporą sumę i uciec.

Znów uciec.

Bo życie zato­czyło cho­lerny krąg.

– A ja będę żył w czy­stym domu i od czasu do czasu wypiję her­batę w miłym towa­rzy­stwie – odparł, lecz na moment zawie­sił głos. – Nie mam nikogo, z kim mógł­bym poroz­ma­wiać. Towa­rzy­stwo panienki byłoby dla mnie zba­wie­niem. A i gro­sza nie poską­pię. Za dobrze wyko­naną pracę sowi­cie zapłacę.

Pra­wie krzyk­nęła w duszy, przy­kla­sku­jąc z rado­ści w dło­nie. Skar­ciła się też za to, że jej myśli ruszyły w kom­plet­nie innym kie­runku. Jego pro­po­zy­cja brzmiała roz­sąd­nie. Cho­dziło wyłącz­nie o sprzą­ta­nie i chwilę roz­mowy przy gorą­cym napoju. Prze­cież robiła to samo na obczyź­nie, może z wyjąt­kiem roz­mów. Pozo­sta­wała jesz­cze jedna kwe­stia.

Pie­nią­dze.

– A ile mi pan zapłaci? I dla­czego tak bar­dzo panu zależy aku­rat na mnie? – spy­tała, sku­pia­jąc na nim wzrok. Wciąż nie mogła pozbyć się poczu­cia, że te oczy są zna­jome.

– Ile zara­bia­łaś w hotelu, moja droga? – rzu­cił pyta­nie.

Sara znie­ru­cho­miała.

Nie wspo­mi­nała nic o tym, że pra­co­wała w hotelu. Dreszcz prze­szył jej ciało, kro­ple potu strużką zaczęły spły­wać po ple­cach, mimo że powie­trze wcale nie było parne.

– Skąd pan wie…? – Jej głos zadrżał, gdy pró­bo­wała wypo­wie­dzieć te trzy słowa. Ginęły gdzieś w gar­dle.

– Wiem wię­cej, niż może się wyda­wać…

Tymi sło­wami zbił ją z pan­ta­łyku. Nawet nie zauwa­żyła, że wła­śnie dojeż­dżali na miej­sce. Serce waliło jak osza­lałe, chcąc wyrwać się z jej piersi.

Samo­chód zapar­ko­wał pod żeliwną bramą rodzin­nego domu Wie­czor­ków. Wyso­kie skrzy­dła z ostrymi szpi­kul­cami, nie­gdyś czarne, teraz pokryły się zie­le­nią. Z daleka było widać, że nikt nie dbał o pose­sję.

Sara pospiesz­nie pocią­gnęła za klamkę auta, lecz ta nie chciała za nic w świe­cie puścić. Zaczęła ją ner­wowo szar­pać, mio­ta­jąc się jak ryba zło­wiona na haczyk. Robiła to coraz moc­niej, byleby jak naj­szyb­ciej opu­ścić pojazd.

– Niech mnie pan natych­miast wypu­ści! – syk­nęła przez zaci­śnięte zęby, mocu­jąc się z zatrza­śnię­tymi drzwiami. Kie­rowca taryfy sap­nął pod nosem. Nie potra­fiła zro­zu­mieć tego, co mówił. Chciała mu coś odpo­wie­dzieć nie­przy­jem­nego. Już nawet otwie­rała usta, gdy męż­czy­zna w czar­nej fedo­rze uci­szył ich gestem dłoni.

– Nie trzy­mam cię, dro­gie dziecko. Chcę tylko dać ci szansę. To mój numer tele­fonu – odparł, wsu­wa­jąc jej beżowy kar­to­nik w kie­szeń dżin­sów, prze­kra­cza­jąc tym samym cienką gra­nicę strefy kom­fortu. Nie lubiła, gdy ktoś znie­nacka jej doty­kał.

Drzwi ustą­piły. Sara wypa­dła z pojazdu jak wystrze­lona z procy. Drzwi auta zatrza­snęły się za jej ple­cami. Spo­co­nymi dłońmi zaczęła prze­cie­rać zmę­czoną twarz. Polo­nez powoli zawra­cał na żwi­ro­wej dro­dze, chrzęsz­cząc dono­śnie.

Pochy­lona wpół, łap­czy­wie chwy­tała powie­trze dużymi hau­stami, zapo­mi­na­jąc o walizce, która spo­czy­wała w bagaż­niku tak­sówki. Wypro­sto­wała się nagle, gdy auto zaczęło nabie­rać pręd­ko­ści.

Rzu­ciła się w pogoń za odda­la­ją­cym się pojaz­dem.

– Walizka! Moja walizka została!

Taryfa odjeż­dżała, zosta­wia­jąc ją przed wysoką bramą. Zre­zy­gno­wana kuc­nęła na pod­jeź­dzie. Dotarło do niej, że jest tu sama, mając w kie­szeni kilka drob­nia­ków, pęk klu­czy i kartkę z nume­rem tele­fonu do tajem­ni­czego star­szego pana.

Krzyk­nęła gło­śno, wyjąc ze zło­ści, a jej głos poniósł się echem po opu­sto­sza­łej oko­licy.

3

Gdy zamknęła za sobą skrzy­piące skrzy­dło bramy, ogar­nął ją nie­po­kój. Obrazy z tam­tego dnia, ucieczki z domu, wra­cały nagle ze zdwo­joną siłą. Dosko­nale pamię­tała tę noc, która zmie­niła całe jej nasto­let­nie życie. Noc, pod­czas któ­rej w jed­nej chwili musiała wydo­ro­śleć i zacząć żyć na wła­sny rachu­nek. Z dala od bli­skich, bo nie chcieli dopu­ścić do sie­bie słów, które sta­rała im się prze­ka­zać. Słów… Oni nie chcieli do sie­bie dopu­ścić faktu, że w tym domu działo się coś nie­do­brego.

Sze­roki pod­jazd pro­wa­dził pod sam dom. Przed budyn­kiem pysz­nił się dzie­dzi­niec, pośrodku któ­rego Wła­dy­sław Wie­czo­rek zamon­to­wał oka­załą fon­tannę. Sara ni­gdy jej nie lubiła. Gdy była młod­sza, odno­siła wra­że­nie, że rodzice za wszelką cenę chcieli poka­zać wszyst­kim zasob­ność swo­jego port­fela. Utwier­dzić w poczu­ciu, że pań­stwo Wie­czor­ko­wie są majętni i mogą mieć wszystko. A prawda była taka, że wcale nie byli bogaci. Pie­nią­dze w ich domu raz się poja­wiały, a raz zni­kały. Jed­nego dnia mieli gotówkę, innego prze­li­czali, czy star­czy im na pod­sta­wowe spra­wunki. Być może to przy­czy­niło się do tego, że Sara nie potra­fiła gospo­da­ro­wać zaro­bio­nymi pie­niędzmi. Miała to w genach.

Jej ojca forsa zupeł­nie się nie trzy­mała. Z natury był finan­so­wym ryzy­kan­tem. Pro­wa­dził biz­nes, w któ­rym podej­mo­wał śmiałe decy­zje. Te nie­stety nie zawsze spra­wiały, że spa­dał na cztery łapy z wor­kiem po brzegi wypcha­nym pie­niędzmi. Czę­sto wra­cał do domu z pod­ku­lo­nym ogo­nem, infor­mu­jąc, że tym razem się nie udało, że stra­cił mnó­stwo kasy. Zawsze mówił to z nie­by­wa­łym spo­ko­jem w gło­sie, jakby skrajne i nie­od­po­wie­dzialne decy­zje i roz­trwo­nie­nie majątku było nic nie­zna­czącą drob­nostką. Począt­kowo Aniela Wie­czo­rek wście­kała się na wybryki męża, ale osta­tecz­nie ska­pi­tu­lo­wała, uzna­jąc, że i tak nie będzie w sta­nie go zmie­nić. Co do Wła­dy­sława i jego trud­nej rela­cji z gotówką, Sara wie­lo­krot­nie śmiała się, że teraz bar­dzo go przy­po­mi­nała. Ryzyko i trwo­nie­nie pie­nię­dzy miała wpi­sane w życio­rys. W Chi­cago powie­lała błędy ojca. Żyła chwilą, nie oszczę­dzała. Pie­nią­dze poja­wiały się szybko i rów­nie prędko zni­kały, wyda­wane na wiele zachcia­nek i nie­po­trzeb­nych rupieci. Teraz pluła sobie w brodę, bo gdyby miała wię­cej oleju w gło­wie, gdyby zabez­pie­czyła się na wszelki wypa­dek, być może nie musia­łaby teraz stać przed domem, któ­rego szcze­rze nie­na­wi­dziła.

Ten dom ode­brał mi wszystko.

Z tej nocy pamię­tała dokład­nie każdą minutę. Wżarła się w pamięć Sary jak upo­rczywa plama, któ­rej nie da się wywa­bić żad­nym spe­cy­fi­kiem ani domo­wym, bab­ci­nym spo­so­bem. Cza­sem zasta­na­wiała się, czy to, co się tu stało, nie było jedy­nie wyni­kiem buj­nej wyobraźni. Tak prze­cież począt­kowo sądzili rodzice, gdy pró­bo­wała powie­dzieć im, że coś ją nie­po­koi. Zbyli ją, odpra­wia­jąc z kwit­kiem. Nie wzięli na poważ­nie tego, co chciała im prze­ka­zać. Uznali mnie za pie­przoną wariatkę! – pomy­ślała z gory­czą w sercu. Gdy patrzyła na swoje przed­ra­mię i nad­gar­stek, na któ­rych wid­niały bli­zny, utwier­dzała się jedy­nie w prze­ko­na­niu, że wcale nie śniła. To zda­rzyło się naprawdę. Wcale nie była pie­przoną wariatką. Bo jak­żeby miała nią być? Zro­bi­łaby to sobie sama? Wszystko by wymy­śliła?

To nie­do­rzeczne. Nie­do­rzeczne jak to, że znów tu jestem.

Rozej­rzała się dookoła. Wierzby sto­jące po oby­dwu stro­nach pod­jazdu zdzi­czały. Natura zro­biła swoje. Gałę­zie drzew gięły się do samej ziemi i sty­kały z nią w nie­któ­rych miej­scach, utrud­nia­jąc prze­prawę od głów­nej bramy do samego dzie­dzińca. W myślach zano­to­wała, by moż­li­wie jak naj­szyb­ciej odna­leźć narzę­dzia. Przy­dałby się seka­tor, ale o ile dobrze pamię­tała, ojciec użył go tam­tej nocy. Nie wie­działa, czy zdą­żył zaku­pić nowy, pod­czas gdy ona pró­bo­wała uło­żyć sobie życie za oce­anem.

Ozdobne krzewy, które ogrod­nik na prośbę Anieli for­mo­wał w ide­alne kule, teraz w niczym ich nie przy­po­mi­nały. Stra­szyły dzi­kimi for­mami, wdzie­rały się na nie­gdyś per­fek­cyj­nie przy­cięty traw­nik. Ich gałę­zie ster­czały na wszyst­kie strony, przy­po­mi­na­jąc wychu­dzone koń­czyny chcące pochwy­cić ofiarę w swoje ostre pazury.

Trawa, miej­scami sucha i wypa­lona od słońca, się­gała połowy łydki. Fon­tanna na dzie­dzińcu zaszła zie­le­nią. Wcze­śniej try­ska­jąca orzeź­wia­jącą wodą, teraz stała wyłą­czona. W głębi na samym dnie smęt­nie poły­ski­wała mała kałuża brud­nej wody, która nie zachę­ci­łaby nawet naj­bar­dziej spra­gnio­nego ptaka do zamo­cze­nia w niej dzioba.

Krzewy róż nie kwi­tły, były suchymi bady­lami z ostrymi kol­cami. Zagłu­szone przez nie­przy­ci­nane krzaki doko­nały swego żywota. Miłość Anieli. Kochała te róże, sama ich doglą­dała. Jakby w oba­wie, że ogrod­nik popełni jakiś błąd, a kwiaty zaczną obumie­rać. I obumarły. Zakoń­czyły swoje życie jak ich wła­ści­cielka. Krąg życia – pomy­ślała Sara, patrząc na ten smętny widok.

Bluszcz z deko­ra­cyj­nej drew­nia­nej kratki wdarł się na ścianę budynku, strą­ca­jąc część przy­bru­dzo­nego tynku z fasady domu. Wybite okno po pra­wej stro­nie ktoś zabił deskami.

Nie pozna­wała tego budynku. Nie­gdyś piękny, dziś stra­szył jak opusz­czone zamczy­sko. Patrzyła na niego i wyda­wał się jej zupeł­nie obcy.

Gdy ostatni raz ze stra­chem spo­glą­dała przez ramię, ucie­ka­jąc nocą, oświe­tlana jedy­nie świa­tłem księ­życa w pełni, dom wyglą­dał zgoła ina­czej. Był na swój spo­sób piękny, choć krył jakąś mroczną tajem­nicę. Teraz wyda­wał się kosz­marny. W dodatku od dłu­giego czasu stał zupeł­nie pusty.

Klu­cze w kie­szeni cią­żyły. Niby chciała je wyjąć, ale rów­no­cze­śnie celowo pró­bo­wała opóź­nić ten moment. Ich wyję­cie wią­zało się z jed­nym: otwar­ciem domu i zmie­rze­niem się z prze­szło­ścią. A tego tak bar­dzo nie chciała robić. Odwle­kała więc tę chwilę, wciąż oglą­da­jąc się za sie­bie, jakby liczyła, że zoba­czy czy­jąś przy­ja­zną twarz, która z uśmie­chem powie, że już nic jej nie grozi. Że jest bez­pieczna.

Nie­stety bez­pie­czeń­stwo było ostat­nim, co czuła. Miała dziwne wra­że­nie, że odkąd posta­wiła nogę na dzie­dzińcu, wszyst­kie odgłosy z zewnątrz uci­chły. Ptaki zamil­kły, lekki wiatr ustał. Nie ruszała się ani jedna gałązka zdzi­cza­łych drzew i krze­wów. Odgłos szcze­ka­ją­cych w oddali psów zupeł­nie się roz­mył, jakby ktoś ści­szył głos w sta­rym radio­od­bior­niku. Zer­k­nęła z ukosa na krzew buksz­panu. Miała wra­że­nie, że jego gałę­zi­ste łap­ska przy­bli­żyły się do niej o kilka cen­ty­me­trów.

Prze­łknęła ślinę i odwró­ciła wzrok.

Oto­czyła ją cisza. Cisza, która zaczy­nała dzwo­nić w uszach.

Jak­bym weszła do innego wymiaru.

Wtedy też było cicho.

Gdy wybie­gła w nocy z domu, uci­chły wszyst­kie prze­ra­ża­jące krzyki wydo­by­wa­jące się z każ­dego zaka­marka budynku. A krzyk był wów­czas nie do znie­sie­nia. Wysoki i piskliwy wrzask mie­szał się z maka­brycz­nym i demo­nicz­nym gło­śnym jękiem, który spra­wiał, że na samo wspo­mnie­nie robiło jej się nie­do­brze. Teraz czuła się tak jak tam­tej nocy, a to nie poma­gało wyko­nać tego jed­nego ruchu: otwo­rze­nia cho­ler­nych drzwi wej­ścio­wych.

Sara wzięła głę­boki wdech. Musiała prze­zwy­cię­żyć nie­chęć i strach, które w niej buzo­wały. Ta mie­szanka uczuć sta­wała się nie­zno­śna. Iry­to­wała i blo­ko­wała jej ruchy. Nogi stały się cięż­kie, z tru­dem sta­wiała kroki, które zda­wały się pra­wie nie zbli­żać jej do drzwi wej­ścio­wych.

Jesteś silna. Zrób to, do cho­lery. Ina­czej będziesz ucie­kać przez resztę życia! – usły­szała w myślach wła­sny szept, który poja­wił się wyłącz­nie w jej gło­wie.

Poko­nała trzy schodki. Jeden z nich był nieco naru­szony. Musi na niego uwa­żać, a przy­naj­mniej do momentu, kiedy się z nim nie roz­prawi, napra­wia­jąc uszko­dzone czę­ści.

Już tylko dwa nie­duże kroki dzie­liły ją od drew­nia­nych skrzy­deł prze­cię­tych cien­kimi szy­bami ze szpro­sami. Cisza panu­jąca wokół spra­wiła, że ciało Sary pokryło się gęsią skórką, uno­sząc wątłe wło­ski na jej przed­ra­mio­nach. Od tam­tej nocy nie prze­pa­dała za ciszą. Jest zło­wróżbna, odbiera kom­fort egzy­sto­wa­nia.

Spięta jak struna, się­gnęła drżącą dło­nią do głę­bo­kiej kie­szeni spodni. Wycią­gnęła ciężki pęk, który pobrzę­ki­wał, gdy prze­kła­dała go w dło­niach. Była wdzięczna za ten dźwięk. Utwier­dzał ją w prze­ko­na­niu, że nie zwa­rio­wała.

To wszystko dzieje się naprawdę.

Kołatka w kształ­cie głowy lwa pośrodku skrzy­dła była lekko odchy­lona od powierzchni drewna, jakby zasty­gła w nie­na­tu­ral­nej pozie. Sara jej nie popra­wiła mimo wro­dzo­nego pedan­ty­zmu.

Ten dom nie był ide­alny. Ni­gdy taki nie będzie, nie po tym, co mnie tu spo­tkało. Nie­śmiało wsu­nęła klucz do zamka. Poczuła dziwny opór. Coś bez wąt­pie­nia tkwiło w środku, blo­ku­jąc otwo­rze­nie drzwi.

– Szlag by to… – zaklęła pod nosem, z tru­dem wycią­ga­jąc klucz.

Pochy­liła się i zaj­rzała w dziurkę. W środku tkwił gruby kawa­łek papieru. Wyglą­dał jak zło­żony na dwa razy nie­wielki kar­to­nik, który ktoś celowo wło­żył do środka. Chwy­ciła za cienki i długi bre­lo­czek kupiony w Chi­cago. Figurka przed­sta­wia­jąca Wil­lis Tower u pod­nóża nosiła ślady gra­wera z ini­cja­łami SW – Sara Wie­czo­rek. Miał przy­no­sić jej szczę­ście, a przy­naj­mniej to obie­cy­wał wesoły sprze­dawca, wrę­cza­jąc jej cięż­kawy bre­lo­czek. Prych­nęła na wspo­mnie­nie o szczę­ściu, które dziw­nym tra­fem omi­jało ją sze­ro­kim łukiem. Pokrę­ciła głową, myśląc o tym, jak prze­wrotny i par­szywy bywa los. Kupisz coś na szczę­ście, a i tak dosta­niesz od życia po dupie.

Wsu­nęła pod lek­kim kątem przed­miot do zamka. Chciała spró­bo­wać wycią­gnąć tkwiący w nim kawa­łek zwi­nię­tej kartki, ale sta­wiał opór. Zro­biło się jej gorąco. Czuła, jak pot zaczyna rosić jej twarz. Spły­wał po ple­cach, gro­ma­dził się pod pachami gra­na­to­wej bluzki, którą miała na sobie. Była pierw­szym zaku­pem na obczyź­nie. Miała do tej bluzki sen­ty­ment. Zawsze, gdy sku­piała na czymś całą swoją uwagę, Sarę zaczy­nał oble­wać pot. Pró­bo­wała tym razem nie zwra­cać na to uwagi, ale słone kro­ple powoli spły­wały jej na oczy, ogra­ni­cza­jąc wyraźne widze­nie.

Coś szur­nęło za jej ple­cami. Jakiś ruch, roz­myty dźwięk. Odwró­ciła się, lecz nie zauwa­żyła żywej duszy. Rozej­rzała się lekko zanie­po­ko­jona.

Nikogo nie ma.

A jed­nak szu­ra­nie nie usta­wało. Sta­wało się coraz gło­śniej­sze. Miała wra­że­nie, że dźwięki docho­dzą ze środka domu, jed­nak gdy tylko pró­bo­wała przy­sta­wić ucho do skrzy­dła drzwi, dźwięk zaczy­nał wydo­by­wać się z zaro­śnię­tego traw­nika. Spoj­rzała na bluszcz i krzaki. Ich powy­gi­nane gałę­zi­ste łapy spra­wiały wra­że­nie, jakby prze­su­nęły się o kilka cen­ty­me­trów w jej stronę. Przy­mknęła oczy, odli­czyła w myślach do trzech. Szu­ra­nie znów roz­brzmiało, tym razem ze zdwo­joną siłą. Natych­miast uchy­liła powieki.

Krzak buksz­panu wysta­wił swą gałąź. Dałaby sobie uciąć rękę, że był teraz znacz­nie bli­żej niej.

– Czy ktoś tu jest? – zawo­łała drżą­cym gło­sem, pró­bu­jąc wyrzu­cić sprzed oczu widok zdzi­cza­łej roślin­no­ści czy­ha­ją­cej na to, aż dziew­czyna spu­ści z niej swój badaw­czy wzrok.

Tu wszystko żyło. Żyło, choć nie tak, jak żyć powinno.

Obrazy z tam­tej nocy znów wró­ciły, przy­pra­wia­jąc ją o mdło­ści. To miej­sce od samego początku wymu­szało na niej wspo­mnie­nia. Wystar­czyło, że tylko sta­nęła przed bramą, a jej pamięć przy­wo­ły­wała okropne obrazy, któ­rych nie chciała sobie przy­po­mi­nać. Pró­bo­wała za wszelką cenę odgo­nić uparte powi­doki, powra­ca­jące z więk­szą siłą. Wdzie­rały się w głowę, sta­wały przed oczami, a głosy tam­tej nocy odbi­jały się echem w jej uszach. Widziała krew, ślady na swo­ich nad­garst­kach i przed­ra­mie­niu, które pul­so­wały pod nabrzmia­łymi bąblami wypeł­nio­nymi gęstym pły­nem, sły­szała krzyk i ten dziwny, nie­na­tu­ralny gło­śny jęk prze­obra­ża­jący się w demo­niczny i pełen grozy śmiech. Widziała bły­ski w salo­nie, snopy nie­bie­skiego świa­tła, które roz­ja­śniały cały dom niczym flara, gdy ucie­ka­jąc, zer­kała za sie­bie i poty­kała się o wła­sne nogi.

Oddy­chała coraz szyb­ciej. Upa­dła na kolana i zła­pała się za głowę, czuła, że lada moment może eks­plo­do­wać od nad­miaru obra­zów i dźwię­ków. Bom­bar­do­wały ją, robiły to z taką siłą, że nie mogła zła­pać odde­chu. Ten cię­żar i ból roz­le­wały się po klatce pier­sio­wej. Głos uwiązł jej w gar­dle, a szu­ra­nie i odgłosy wypeł­za­jące ze wspo­mnień zaczęły ją nie­przy­jem­nie osa­czać. Sara moc­niej zaci­snęła powieki, zaty­ka­jąc szczel­niej uszy. Jakby to miało jakoś jej pomóc… Chciała głę­boko wie­rzyć w to, że taka postawa obronna odnie­sie jed­nak pożą­dany sku­tek.

Ulga i spo­kój nie chciały do niej przyjść. Z gar­dła wresz­cie wydo­był się zbo­lały krzyk prze­obra­ża­jący się w żało­sny jęk. Urwała go nagle, gdy poczuła ciężki dotyk na swym ramie­niu.

Jak rażona prą­dem sko­czyła na równe nogi, strą­ca­jąc z sie­bie czy­jąś dłoń.

Nieco zdzi­wiony jej sta­nem czło­wiek w czar­nej fedo­rze przy­glą­dał się jej prze­ra­żo­nym wzro­kiem.

– Walizki panienka zapo­mniała… – ode­zwał się wresz­cie, nie spusz­cza­jąc z niej oczu.

Sam odczuł dziwny strach i nie­po­kój. Pod­niósł oczy na gmach rosnący przed nimi, wycho­dzący z zanie­dba­nej trawy, tonący w rów­nie zanie­dba­nej roślin­no­ści. Prze­łknął gło­śno ślinę, licząc na to, że tym razem zło ukryte w zaka­mar­kach domu nie zabie­rze do swego świata kolej­nej ofiary.

4

Nim Sara doszła do sie­bie, minęło kil­ka­na­ście dłu­gich minut. A może kil­ka­dzie­siąt? Zda­wało jej się, że czas pły­nie tu w inny spo­sób. Zwal­nia i przy­spie­sza w zależ­no­ści od tego, co dzieje się wokół niej.

Już kie­dyś miała to prze­czu­cie, że czas sobie z nią pogry­wał, zwal­nia­jąc w naj­mniej odpo­wied­nim momen­cie i przy­spie­sza­jąc, gdy zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wała. Tam­tej nocy, gdy w panice ucie­kała z domu, obie­cała sobie, że ni­gdy wię­cej jej noga nie posta­nie w tym prze­klę­tym miej­scu.

Słowa roz­mi­nęły się z czy­nami. Nie była kon­se­kwentna, ale wła­ści­wie co innego miała zro­bić? Bez gro­sza przy duszy wolała wró­cić w nie­chciane miej­sce, niż tułać się po innych kra­jach. Wró­ciła. Sta­nęła tu, przed drzwiami domu, zamglony wzrok kie­ru­jąc na star­szego pana, który roz­glą­dał się, nie kry­jąc zakło­po­ta­nia. Jakby wsty­dził się spoj­rzeć pro­sto w jej zmę­czoną twarz.

– Nie chcia­łem panienki prze­stra­szyć… – powie­dział wresz­cie, pocie­ra­jąc policzki muśnięte słoń­cem, z lek­kim zaro­stem.

Znów jeden szcze­gół przy­kuł jej uwagę. Sygnet, który nosił na palcu. Gdy tylko męż­czy­zna zauwa­żył, że Sara przy­gląda się bły­skotce, scho­wał pospiesz­nie rękę za sie­bie, sta­ra­jąc się ukryć pier­ścień przed jej świ­dru­ją­cym wzro­kiem.

Domy­ślał się, że prę­dzej czy póź­niej prawda wyj­dzie na jaw, a ona wresz­cie doda dwa do dwóch, roz­po­zna­jąc w nim osobę z prze­szło­ści. Ale o to aku­rat się nie mar­twił. Bar­dziej oba­wiał się tego, jak zare­aguje, gdy pozna prawdę. Tę mroczną, naj­strasz­niej­szą prawdę.

Drugą ręką chwy­cił jej walizkę i prze­su­nął ją bli­żej drzwi.

W jed­nej chwili dziwne dźwięki docho­dzące ze środka budynku zupeł­nie uci­chły. Ciszę prze­ry­wał jedy­nie wesoły świer­got pta­ków. Ich trele nio­sły się w powie­trzu razem z deli­kat­nymi podmu­chami cie­płego wia­tru. Sara zasta­na­wiała się, ile w tym wszyst­kim zwią­za­nym z gło­sami, które sły­szała, maczała palce jej wybu­jała wyobraź­nia, a ile było w tym prawdy. Prze­cież sły­sza­łam to gło­śno i wyraź­nie. Nie mogłam się prze­sły­szeć. Poważna twarz męż­czy­zny w czar­nej fedo­rze rów­nież utwier­dzała ją w prze­ko­na­niu, że nie było szans na to, żeby jej wyobraź­nia aż tak sza­lała. Prze­wier­cała go wzro­kiem raz za razem i widziała jak na dłoni, że ten czło­wiek też coś tu sły­szał. Albo czuł…

– Dzię­kuję za walizkę, ale nie musiał się pan faty­go­wać. Jakoś bym sobie pora­dziła. – To kłam­stewko bar­dzo gładko i natu­ral­nie prze­szło jej przez gar­dło.

Prze­cież prawda była zgoła inna. Nie pora­dzi­łaby sobie i dobrze o tym wie­działa. W walizce oprócz ubrań scho­wała całą wymie­nioną gotówkę. Z kil­koma mone­tami w kie­szeni nie prze­ży­łaby nawet tygo­dnia. Tygo­dnia… – prych­nęła. Kilku dni! Pie­nią­dze były jej potrzebne. Bez ubrań jakoś mogłaby sobie pora­dzić, ale gotówka była dla niej wszyst­kim, co miała i co mogło pozwo­lić jej prze­żyć cho­ciaż przez jakiś czas. Kor­ciło ją, by od razu spraw­dzić, czy pie­nią­dze nie znik­nęły z walizki. Czy miała zaufać temu męż­czyź­nie? Wciąż nie mogła oprzeć się wra­że­niu, że już go kie­dyś widziała. Umysł pod­po­wia­dał jej, że jego twarz była już obecna w jej życiu. Tylko jak to moż­liwe, by kogoś koja­rzyć, ale zupeł­nie go nie znać? To wszystko wydało się jej niemoż­liwe. Ileż to ludzi na świe­cie może mieć podobne oczy, które pod­czas uśmie­chu skrzą się tysią­cem pro­my­ków! Ileż osób może mieć sygnet, który gdzieś już kie­dyś widziała? Prze­cież to tylko bły­skotka, na pewno można zamó­wić taką u jubi­lera. Sara skar­ciła samą sie­bie w myślach za to, że była zbyt prze­wraż­li­wiona.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki