Nic tylko pył - Shaun David Hutchinson - ebook

Nic tylko pył ebook

Shaun David Hutchinson

0,0
37,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Jedna ze 100 najlepszych książek młodzieżowych wg magazynu „Time”

Do końca świata zostały 144 dni.

Możesz powstrzymać go w każdej chwili.

Co zrobisz?

Życie Henry’ego Dentona to koszmar. Jego mama ledwie wiąże koniec z końcem, chora na alzheimera babcia coraz rzadziej jest sobą, a jego chłopak, Jesse, w zeszłym roku popełnił samobójstwo.

Jakby tego było mało, Henry’ego od lat regularnie porywają kosmici. Po latach obcy stawiają go przed wyborem: świat skończy się za 144 dni i tylko Henry może go uratować. Wystarczy, że wciśnie jeden przycisk. Nic więcej.

Rzecz w tym, że Henry nie wie, czy ma ochotę cokolwiek ratować. Bo ten jeden jedyny raz może sprawić, że ból i cierpienie znikną.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 405

Data ważności licencji: 11/4/2027

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Karta tytułowa

Dla Matta, mojego ulubionego kosmity

„Istnieją tylko dwie możliwości: albo jesteśmy sami we wszechświecie, albo nie. Obie są równie przerażające”.

Chemia: praca na dodatkową ocenę

Życie nie ma żadnego sensu.

Zastanów się przez chwilę nad swoim życiem. Pomyśl o tych wszystkich rytuałach, które towarzyszą ci każdego dnia – od momentu, kiedy się obudzisz, aż do tej ostatniej samotnej nocnej godziny, kiedy żłopiesz syropek na kaszel litrami, żeby uciszyć ten uporczywy głos w swojej głowie. Ten, który podpowiada, że trzeba się poddać, zrezygnować, że jutro wcale nie będzie lepiej. Zastanów się nad absurdalnością mycia zębów, kłócenia się z matką o to, czy wypada tak iść do szkoły, absurdalnością zadań domowych, średnich ocen, posiadania chłopaka i przerw obiadowych.

Życia.

Zastanów się nad absurdalnością życia.

Kiedy rozłożysz codzienne czynności na czynniki pierwsze, zaczniesz rozumieć, jakie są niedorzeczne. Na przykład całowanie. Nie pozwolisz, żeby obca osoba na ulicy napluła ci do ust, ale wymieniasz płyny ustrojowe z chłopakiem lub dziewczyną, którzy sprawiają, że przyspiesza ci puls, zaczynasz się pocić i staje ci w najgorszych możliwych chwilach. Wkładasz język do jego ust, jej ust, ich ust i pozwalasz im się odwzajemnić, nawet się nie zastanawiając, gdzie jeszcze był ten język, czy przekaże ci opryszczkę, mono, czy może resztki kanapki z tuńczykiem.

Golimy nogi, wyrywamy sobie brwi, nacieramy ciała kremami i balsamami. Głodzimy się, żeby wbić się w idealną parę dżinsów, zanieczyszczamy swoje ciała prochami, aby zwiększyć masę mięśniową i lepiej wyglądać bez koszuli. Jeździmy szybko, dużo imprezujemy i uczymy się do egzaminów, które gówno znaczą w szerszym planie wszechświata.

Fizyka głosi, że żyjemy w nieskończonym i nieustannie rozszerzającym się wszechświecie i że ostatecznie wszystko się powtórzy. Istnieją nieskończenie liczne kopie twojej mamy i twojego taty, a także twojej podwędzającej ci ubrania młodszej siostry. Istnieją nieskończenie liczne kopie ciebie. Wbrew temu, w co przez całe życie wierzysz, wcale nie jesteś unikatowym płatkiem śniegu. Gdzieś tam twoja kopia żyje twoim życiem. Spora szansa, że robi to lepiej od ciebie. Uczy się francuskiego albo bzyka do nieprzytomności, zamiast wylegiwać się na kanapie w bokserkach i opychać się miskami kolorowych płatków, zastanawiając się, dlaczego jest sama w piątkowy wieczór. Ale nie to jest najgorsze. To, co zepchnie cię na krawędź najbliższego mostu, to świadomość, że to wszystko nie ma żadnego znaczenia. Ja umrę, ty umrzesz, wszyscy umrzemy, a to, co robimy – wybory, jakich dokonujemy – absolutnie nic nie znaczy.

Gdzieś tam w polu, na obrzeżach jakiejś gównianej dziury o nazwie Shoshoni albo Medicine Bow żyje sobie mrówka. Nic ci o niej nie wiadomo. Nie wiesz, czy to truteń, robotnica czy królowa. Nie obchodzi cię, czy szuka pożywienia, aby je zanieść do mrowiska, czy buduje nowe tunele dla larw. Aż do tej chwili ta mrówka po prostu dla ciebie nie istniała. Gdybym o niej nie wspomniał, twoje życie dalej toczyłoby się od jednego nużącego zadania do następnego – wpychania języka w bakteryjne pole minowe ust twojej dziewczyny, gryzmolenia waszych połączonych imion na ostatniej stronie zeszytu – w oczekiwaniu, aż powietrze przeszyje impuls elektryczny, który powie ci, że ktoś o tobie myśli. Że przez jedną ulotną chwilę jesteś najważniejszą osobą w czyimś całkowicie nieważnym życiu. Obchodzi cię to czy nie, ta mrówka jednak nadal gdzieś tam jest i wykonuje swoje mrówcze obowiązki, podczas gdy ty czekasz na kolejną wiadomość tekstową, która pokaże, że pośród siedmiu miliardów egocentrycznych osób na tej planecie ty coś znaczysz. Całe twoje poczucie własnej wartości opiera się na wierze, że coś znaczysz, że znaczysz coś dla wszechświata.

Tyle że nie znaczysz.

Bo wszyscy jesteśmy mrówkami.

Nie traciłem czasu na rozmyślania o przyszłości, dopóki pomrowy mnie nie uprowadziły, by mi powiedzieć o końcu świata.

Nie zwariowałem. Kiedy mówię, że ludzkość jest ugotowana, nie hiperbolizuję, tak jak robią to ludzie powtarzający, że umieramy od dnia, w którym nasze matki wypędzą nas ze swoich ciał na świat, gdzie wszystko wydaje się trudniejsze, jaskrawsze i zbyt głośne. Mówię, że jutro – 29 stycznia 2016 roku – możesz się pożegnać ze swoją obżerającą się chipotle i opijającą frappuccino tłustą dupą.

Pewnie mi nie wierzysz – ja na twoim miejscu bym nie uwierzył. Ale miałem 143 dni na pogodzenie się z tą nieuniknioną zagładą, a przez większość tego czasu myślałem o przyszłości. Zastanawiałem się, czy mam jakąś, czy chcę jakąś mieć, próbowałem zdecydować, czy koniec wszelkiego istnienia to tragedia, komedia czy zdarzenie równie nieistotne co zadanie z chemii, którego nie oddałem w zeszłym tygodniu.

Największa ironia polega jednak na tym, że pomrowy nie tylko zdradziły mi datę końca świata, one dały mi możliwość, by mu zapobiec.

Miała być opowieść, więc oto ona. Zaczyna się tej nocy, kiedy pomrowy powiedziały mi, że Ziemia jest ugotowana, a w finale możemy razem zaczekać na koniec świata.

7 września 2015

Największe rozczarowanie, kiedy porywają cię kosmici, to istnienie grawitacji na ich statku. Przez pierwsze dziewięć miesięcy życia unosimy się nieważcy i niewidomi w worku owodniowym, zanim padniemy ofiarą grawitacji, więc o uwodzicielskim uroku podróży kosmicznych stanowi między innymi obietnica powrotu do tego stanu doskonałej lekkości. To wszystko kit. Grawitacja jest zazdrosna, sadystyczna i nieskończona.

Czasami wydaje mi się, że grawitacja to śmierć w przebraniu. Czasami wydaje mi się, że grawitacja to miłość, dlatego tak często wiąże się z nią upadek.

Pomrowy nie są szare. Nie mają wielkich jak spodki oczu ani cienkich, pozbawionych warg ust. Według mojej wiedzy w ogóle nie mają ust. Ich skóra jest szorstka jak mokra derma, ma kolor zakwitających glonów. Czarne sferyczne oczy są umieszczone na czubku głowy na chwiejnych czułkach. Zamiast rąk mają wyrostki, które wykwitają z ciała, kiedy zajdzie potrzeba. Jeśli kluczyki do UFO spadną z konsoli – bum – wyrasta nibynóżka. Jeśli trzeba mnie skrępować albo uciszyć moje przerażone zawodzenie, pojawia się tuzin wici do wykonania zadania. Bardzo skuteczne.

Co dziwne, pomrowy mają sutki. Małe brązowe guziczki wydają się u nich równie bezużyteczne jak u większości mężczyzn. Pomimo dzielących nas ogromnych różnic i lat świetlnych łączą nas sutki.

Powinienem drukować to na koszulkach. Copyright by Henry Jerome Denton.

Zanim zapytasz: nie, pomrowy nigdy nie badały mi odbytu. Jestem przekonany, że tę kurację zostawiają dla osób, które rozmawiają przez komórkę w kinie albo esemesują, kiedy prowadzą samochód.

Odbywa się to tak: najpierw pojawiają się cienie. Nawet w ciemnym pokoju, przy zamkniętych oknach i zaciągniętych zasłonach krążą po ścianach niczym muchy nad cuchnącym posiłkiem.

W moim kroczu pojawia się uczucie parcia, jak na siku, wzmaga się boleśnie i nieustępliwie, choć błagam mózg, aby je zignorował.

Potem jest bezradność. Paraliż. Niezdolność do sprzeciwu. Walki. Oddychania.

Nie mogę krzyczeć.

Na jakimś etapie pomrowy przenoszą mnie do laboratorium. Uprowadzono mnie przynajmniej dziesięć razy, lecz nadal nie wiem, jak przenoszą mnie z mojej sypialni na swój statek. Dzieje się to w mroku pomiędzy mrugnięciami, w pustce pomiędzy oddechami.

Na pokładzie zaczynają się eksperymenty.

Przynajmniej tak mi się wydaje, że to są eksperymenty. Próby zrozumienia motywacji wysoce rozwiniętej obcej rasy dysponującej technologią umożliwiającą podróże kosmiczne, są jak rozmyślania żaby, której robiłem sekcję w dziewiątej klasie, na temat tego, dlaczego ją otworzyłem i przyszpiliłem jej flaki do stołu. Pomrowy mogłyby porazić mnie śmiertelną dawką promieniowania albo wypchać swoimi pomrowimi jajeczkami tylko po to, żeby zobaczyć, co się stanie. Kurde, może to ja jestem projektem naukowym jakiegoś młodego pomrowa.

Raczej nigdy się tego nie dowiem.

Pomrowy nie mówią. W tych długich okresach, kiedy nie sprawuję żadnej kontroli nad swoim ciałem, często zastanawiam się, jak się ze sobą komunikują. Może za pomocą feromonów znacznikowych jak owady, może ruchy czułek ocznych to rodzaj języka podobny do tańca pszczół. A może są jak moi rodzice, którzy komunikowali się wyłącznie trzaskaniem drzwiami.

Miałem trzynaście lat, kiedy pomrowy uprowadziły mnie po raz pierwszy. Mój starszy brat Charlie chrapał w pokoju obok, a ja leżałem w łóżku i próbowałem przetłumaczyć sobie kłótnię rodziców. Można by pomyśleć, że wszystkie drzwi brzmią tak samo, kiedy ktoś nimi trzaśnie, ale to nieprawda.

Mój ojciec stosował metodę klasyczną, utrzymywał kontakt z drzwiami aż do całkowitego zatrzaśnięcia. Dawało mu to pełną kontrolę nad poziomem i tonacją dźwięku, dawało donośne, solidne walnięcie, od którego trzęsły się drzwi, futryna i ściana.

Mama stawiała na różnorodność. Czasami szła w dramatyczne dupnięcie, czasami wolała te drzwi kopnąć. Tamtej nocy zdecydowała się na serię trzaśnięć, głośną i skuteczną, lecz całkowicie pozbawioną niuansów.

Pomrowy uprowadziły mnie, zanim dowiedziałem się, o co poszło rodzicom. Policja odnalazła mnie dwa dni później, włóczyłem się po bezdrożach na zachód od Calypso, miałem na sobie papierową torbę zamiast bielizny i byłem pokryty malinkami, których pochodzenia nie potrafiłem wyjaśnić. Ojciec odszedł trzy tygodnie później, zatrzasnąwszy za sobą drzwi ten ostatni raz. To nie wymagało przekładu.

Do teraz nie oswoiłem się z nagością w otoczeniu kosmitów. Jesse Franklin często widywał mnie nago i twierdził, że to lubi, ale był moim chłopakiem, więc się nie liczy. Mam świadomość, że jestem za chudy, i wyobrażam sobie, że pomrowy wyśmiewają wszystkie moje wady – pieprzyk pośrodku mojej klatki piersiowej, który ma kształt Abrahama Lincolna, wystające obojczyki i żałośnie płaski tyłek. Raz, kiedy stałem w kolejce do lady podczas przerwy obiadowej i czekałem na swoją zapiekankę, Elle Smith powiedziała mi, że w życiu nie widziała równie płaskiego tyłka. Nie jestem pewien, ile tyłków mogła tak realnie obejrzeć dwunastolatka z Calypso w swoim krótkim życiu, ale zaraziła mnie tymi słowami jak opryszczką, która wychodzi od tamtej pory raz na jakiś czas, nieustępliwie wskazując mi moje miejsce.

Zastanawiam się czasami, czy pomrowy przesyłają zboczone fotki na swoją planetę, żeby dostarczyć rozrywki kumplom. Patrzcie, jakiego złapaliśmy mutanta. Mówią na to: nastolatek. Ma pięć odnóży, ale jedno jest małe i zdeformowane.

Nie ma żadnych deformacji, przysięgam!

Kiedy tamtej nocy pomrowy zakończyły już eksperymenty na mnie, stół operacyjny, na którym spoczywałem, zamienił się w krzesło. Podczas wcześniejszych uprowadzeń kosmici zamykali mnie w ciemnym pomieszczeniu, próbowali mnie utopić, a raz wysycili powietrze gazem, od którego śmiałem się tak, że się porzygałem, ale nigdy wcześniej nie dali mi krzesła. Od razu nabrałem podejrzeń.

Jeden został, pozostali rozpłynęli się w cieniach. Do tej pory widywałem tylko laboratorium, którego prawdziwe kształty i rozmiary i tak niknęły w mroku. Samo pomieszczenie było bardzo skromne: szara podłoga w zawijasy, które dawały wrażenie ruchu, punkty świetlne – cztery lub pięć – wynurzające się z cienia. Stół, a teraz krzesło, były czarne jak obsydian.

Poczułem mrowienie w kończynach i zrozumiałem, że znów mogę się ruszać. Strzepnąłem je, żeby pozbyć się kłucia, ale nie mogłem pozbyć się niemocy spowijającej moją głowę, przypominającej mi, że kosmici mogliby mnie obedrzeć żywcem ze skóry i mięśni, aby zobaczyć, jak działa mój organizm, a ja nie mógłbym w żaden sposób ich powstrzymać. Jako istoty ludzkie rodzimy się w przekonaniu, że jesteśmy szczytowym osiągnięciem ewolucji, że jesteśmy niezwyciężeni, że nie ma problemu, którego nie zdołalibyśmy rozwiązać. Ostatecznie jednak umieramy odarci z tych przekonań.

Czułem drapanie w gardle. Nawet szczurom w laboratoriach podaje się wodę i karmę.

– Jeśli testujecie moją cierpliwość, ostrzegam, że kiedyś przez trzy tygodnie mieszkałem w kamperze pełnym karaluchów z całą rodziną, bo zamarzyła się nam wycieczka z piekła rodem.

Dwadzieścia jeden dni w trasie z tatą, który wiecznie się gubił, wkurzoną mamą i bratem, który nie potrzebował wymówki, aby mnie walnąć, a to wszystko przy cudownym akompaniamencie skrzywionej przegrody nosowej babci.

Nic. Zero reakcji. Pomrów obok mnie pomachał czułkami ocznymi, szkliste kulki wykonały obrót o trzysta sześćdziesiąt stopni. Były jak kamery monitoringu ukryte pod kopułą, nie sposób było określić, na co są skierowane w danej chwili.

– To była najgorsza wycieczka mojego życia, powaga. Każdej nocy musieliśmy leżeć nieruchomo i udawać, że nie słyszymy, jak Charlie woskuje lufę na swojej pryczy. Jestem przekonany, że pobił światowy rekord w kategorii masturbowania się w tym samym pomieszczeniu, w którym przebywają rodzice, brat i babcia.

Nad moim ramieniem wystrzelił strumień światła, a na jego końcu kilka metrów przede mną ukazała się projekcja trójwymiarowej Ziemi. Odwróciłem się, żeby znaleźć źródło światła, ale pomrów wytworzył wyrostek i zdzielił mnie nim w kark.

– Mam szczerą nadzieję, że to była ręka – mruknąłem, rozcierając ślad po uderzeniu.

Projekcja była bardzo szczegółowa. Kłębiaste chmury przemykały po powierzchni, kiedy obraz leniwie obracał się wokół własnej osi. Bezczelne skupiska świateł buchały z każdego miasta, jasne niczym gwiazdy. Chwilę później obok z podłogi wyrósł gładki postument o wysokości mniej więcej metra. Był zakończony czerwonym guzikiem.

– Mam go wcisnąć? – Kosmici nigdy nie zdradzili się z tym, że rozumieją to, co mówię i robię, ale uznałem, że nie pokazaliby mi takiego wielkiego błyszczącego guzika, gdyby nie chcieli, żebym go nacisnął.

Kiedy tylko się podniosłem, impuls elektryczny przeszył moje stopy. Osunąłem się na podłogę w ataku drgawek. Z mojego gardła wyrwał się zdławiony jęk. Pomrów nie spieszył się z pomocą, choć mógł wyhodować sobie tyle rąk, ile tylko chciał, więc zaczekałem, aż drgawki miną, zanim znów usiadłem na krześle.

– Dobra, niczego nie dotykam.

Hologramowa Ziemia eksplodowała, zalewając mnie strumieniem iskier i światła. Podniosłem rękę, aby ochronić twarz, ale nie poczułem bólu. Kiedy otworzyłem oczy, obraz powrócił.

– Czyli bardzo nie chcecie, żebym go dotykał?

Pod czujnym wzrokiem mojego pozaziemskiego oprawcy jeszcze siedem razy widziałem, jak planeta wybucha, ale już nawet nie drgnąłem. Przy ósmej eksplozji pomrowy znów poraziły mnie prądem. Straciłem kontrolę nad pęcherzem i osunąłem się na podłogę w kałuży moczu. Szczęki bolały mnie od zaciskania, nie byłem pewien, ile jeszcze wytrzymam.

– Wiecie co, gdybyście mi po prostu powiedzieli, czego ode mnie chcecie, moglibyśmy pominąć tę część eksperymentu, kiedy odczuwam przeszywający ból.

Obraz znów powrócił, tyle że kiedy próbowałem usiąść, porazili mnie prądem i wysadzili Ziemię. Następnym razem kiedy Ziemia znów była cała, podczołgałem się do guzika i nacisnąłem go dłonią. Nagrodzono mnie za to wybuchem intensywnej euforii, która wezbrała od stóp w górę nóg po czubki palców i koniuszki uszu. Była to czysta błogość, jakby ze wszystkich porów mojego ciała trysnął ejakulat złożony z małych aniołków.

– To nie było takie złe.

Straciłem rachubę, ile razy naciskałem guzik. Raz razili mnie prądem, raz zanurzali w czystej rozkoszy, lecz nigdy nie wiedziałem, czego się spodziewać. Aż w końcu zauważyłem prawidłowość. Była tak oczywista, że poczułem się jak debil, bo nie widziałem jej wcześniej. Choć rażenie kogoś prądem, aż ten się posika, pewnie nie wspomaga racjonalnego myślenia.

Elektrowstrząsy i wybuchy euforii nie były karami i nagrodami, ale nie były też przypadkowe. Po prostu miały mnie zmusić do dostrzeżenia, że istnieje związek przyczynowy pomiędzy wciskaniem guzika a wybuchami planety. Pomrowy próbowały się ze mną porozumieć! Byłby to o wiele donioślejszy moment w historii ludzkości, gdybym nie miał na sobie mokrych majtek.

Postanowiłem sprawdzić tę teorię.

– Wysadzicie planetę?

WSTRZĄS.

– Ja ją wysadzę?

WSTRZĄS.

W końcu się poddałem i zostałem na podłodze.

– Coś zniszczy Ziemię?

EUFORIA.

– Możecie to powstrzymać?

ALLELUJA!

Oczy uciekły mi w tył czaszki, kiedy przeszył mnie dreszcz rozkoszy.

– Jak to powstrzymać? – Spojrzałem na pomrowa, szukając wskazówki, ale nie poruszył się, odkąd mnie walnął. Wiedziałem jedno: kiedy naciskałem guzik, Ziemia nie wybuchała. Kiedy nie naciskałem, wybuchała. Nie mogłem uwierzyć, że to takie proste. – Naciśnięcie guzika zapobiegnie zniszczeniu planety?

OBEZWŁADNIAJĄCA ROZKOSZ.

– Czyli kiedy naciskałem guzik, to były ćwiczenia?

CHÓRY ANIELSKIE.

– Świetnie. No to kiedy ta apokalipsa? – Nie byłem pewien, jak kosmici mieliby odpowiedzieć na pytanie otwarte, zwłaszcza że nigdy dotąd na żadne nie odpowiedzieli, ale potrafili podróżować po wszechświecie, mogli więc chyba zdobyć się na podsunięcie mi daty. Chwilę później hologram Ziemi zastąpił odcinek programu telewizyjnego Bunkier, a ze wszystkich stron zaatakował mnie donośny głos prowadzącego.

„Piętnaście osób zostało zamkniętych w bunkrze na sześć miesięcy. Zostały jeszcze tylko sto czterdzieści cztery dni, nie traćmy więc ani minuty i zobaczmy, jak walczą o jedzenie, wodę, papier toaletowy i swoje serca”.

– Łapiecie tu straszną telewizję. – Reklama zniknęła, a wróciła Ziemia. – Czyli zostały sto czterdzieści cztery dni? – Wstyd przyznać, ile zajęło mi policzenie tego w głowie. – A to oznacza, że świat skończy się dwudziestego dziewiątego stycznia dwa tysiące szesnastego roku?

SŁODKA EUFORIA.

Uwielbiam mieć rację.

Kiedy już rozjaśniło mi się w głowie, doszedłem do wniosku, że pomrowy robią sobie ze mnie jaja. To było jedyne logiczne wyjaśnienie. Nie mogłem uwierzyć, że miały możliwość zapobiec końcowi świata i postanowiły pozostawić tę decyzję szesnastoletniemu nołnejmowi.

Tyle że jeśli to nie był żart, jeśli wybór należał do mnie, los świata spoczywał w moich spoconych rękach. Kosmitom i tak pewnie było wszystko jedno.

– Żebyśmy się dobrze zrozumieli: do dwudziestego dziewiątego stycznia mam czas, żeby nacisnąć guzik?

EUFORIA.

– Jeśli to zrobię, zapobiegnę zniszczeniu planety?

EUFORIA.

– A jeśli go nie nacisnę?

Ziemia eksplodowała, hologram zniknął, wszystkie światła zgasły.

8 września 2015

Przemknąłem przez mokry od rosy trawnik przed naszym bliźniakiem. W dusznym żarze Florydy lał się ze mnie pot, a intymne części ciała zasłaniałem pokrywą od kosza na śmieci, którą ukradłem z domu dwie ulicy dalej. Miałem nadzieję, że pan Nabu – który każdego ranka siedział na patio i czytał gazetę – będzie zbyt zajęty przeczesywaniem nekrologów w poszukiwaniu znajomych nazwisk, aby zwrócić uwagę na moją białą dupę podskakującą na trawie.

Po drugim uprowadzeniu zacząłem chować worek z ubraniem na zmianę za klimatyzatorem pod oknem mojej sypialni. Nie zawsze wracałem całkiem nagi, ale jestem przekonany, że czasami pomrowy bawiło obserwowanie, jak przekradam się z jednego końca Calypso na drugi, próbując uniknąć aresztowania za publiczne obnażanie się.

Kiedy się ubierałem, próbowałem oswoić się z myślą, że być może zbliża się koniec świata, i absurdalnością pomysłu, że to mnie kosmici wybrali, abym podjął decyzję, czy apokalipsa wydarzy się zgodnie z planem, czy zostanie przesunięta. Na pewno nie byłem na tyle ważną postacią, by podejmować tak kluczowe decyzje. Mogli porwać prezydenta, papieża albo Neila deGrasse’a Tysona.

Nie wiem, dlaczego nie nacisnąłem guzika od razu, kiedy miałem okazję – chyba uznałem, że skoro kosmici dają mi tyle czasu, to po to, bym przemyślał sprawę. Większość z was uważa pewnie, że w tej sytuacji by go nacisnęła – przecież nikt nie marzy o końcu świata, co nie? – ale prawda jest taka, że nic nie jest takie proste, jak się wydaje. Włączcie wiadomości, poczytajcie niektóre blogi. Świat jest do dupy, więc muszę wziąć pod uwagę, że może lepiej byłoby wymazać to wszystko i dać cywilizacji, która wyewoluuje z naszych prochów i kości, możliwość ułożenia tego tak, jak należy.

Za pomocą zapasowego klucza ukrytego pod martwą begonią przed drzwiami dostałem się do domu. Powitał mnie zapach dymu papierosowego i smażonych jaj, wszedłem więc do kuchni, jakbym właśnie się obudził i był jeszcze trochę zaspany. Mama podniosła na mnie wzrok znad telefonu. W palcach trzymała papierosa, jej kręcone rozjaśnione włosy były zebrane w niedbały kucyk.

– Najwyższa pora. Wołałam cię, Henry. Nie słyszałeś? – Mama ma sylwetkę jak bakłażan, a pod oczami worki w bakłażanowym kolorze.

Oparłem się o drzwi, bo nie zamierzałem zostać długo. Po uprowadzeniach zawsze mam wrażenie, że powinienem się wygotować w wybielaczu pod prysznicem.

– Przepraszam.

Nana uśmiechnęła się do mnie znad kuchenki. Przerzuciła na talerz porcję oprószonej pieprzem jajecznicy, a obok postawiła majonez.

– Jedz. Jesteś za chudy. – Babcia jest szorstka i twarda, jej zmarszczki i plamy wątrobowe są jak blizny z wojny, której nigdy nie przestanie toczyć. Jest jak ziarnko piasku, które utknęło pomiędzy zębami Czasu, i kocham ją za to.

Mama zaciągnęła się papierosem, po czym wymierzyła go w moją stronę.

– Wołałam cię chyba sto razy.

Zanim zdołałem odpowiedzieć, do kuchni wpadł Charlie i zwinął mi talerz. Jedno jajko zjadł palcami, zanim usiadł na krześle, a potem zabrał się do reszty mojego śniadania. Czasami trudno uwierzyć, że mamy tych samych rodziców. Ja jestem wysoki, on niski, ja jestem chudy, on kiedyś był muskularny, potem mięśnie zastąpił tłuszcz. Ja potrafię policzyć do pięciu bez użycia palców, a Charlie… ma palce.

– Henry cię nie słyszał, ponieważ nie było go w domu. – Charlie wykrzywił się do mnie złośliwie, po czym chwycił palcami garść bekonu z talerza ustawionego na środku stołu. Odwrócił się do mamy. – Musisz palić, kiedy jem?

Mama go zignorowała.

– Gdzie byłeś, Henry?

– Tutaj.

– Kłamiesz – wtrącił Charlie. – Twoje łóżko było puste, kiedy wczoraj wróciłem od Zooey.

– Po cholerę włazisz do mojego pokoju?

Mama zaciągnęła się, po czym zgasiła niedopałek w popielniczce. Zacisnęła wargi niczym jasnoróżowy zwieracz, jej cisza przemawiała głośniej niż trzaskanie drzwiami. W kuchni unosił się tylko odgłos smażenia jaj i pogwizdywanie babci, która nuciła sobie motyw muzyczny z Bunkra.

– Nie mogłem spać, więc poszedłem na spacer. O co ta afera?

Charlie mruknął „gówno prawda” pod nosem, na co pokazałem mu palec.

– Nie… lunatykujesz znowu, prawda?

– Poszedłem na spacer, mamo, ale nie spałem.

Charlie rzucił we mnie grzanką, która trafiła mnie tuż pod okiem.

– Dwa punkty!

– Czy ty właśnie próbowałeś oślepić mnie grzanką? Normalny jesteś? – Podniosłem grzankę z podłogi, żeby ją wyrzucić, ale Charlie wyciągnął do mnie rękę.

– Brachu, nie marnuj żarcia.

Mama zapaliła kolejnego papierosa.

– Nikt by mi złego słowa nie powiedział, gdybym udusiła was obu poduszką we śnie. – Mama była chyba kiedyś ładna, ale upływ czasu odarł ją z młodości, urody i entuzjazmu wobec wszystkiego, co nie jest co najmniej dwunastoprocentowym alkoholem.

Nana podała mi papierową torbę poplamioną tłuszczem.

– Twój lunch, Charlie.

Zajrzałem do środka. Babcia wrzuciła do niej dwa smażone jajka, trzy kawałki bekonu i trochę przesmażonych ziemniaków. Żółtko rozlało się niczym ropa słonecznej barwy.

– Ja jestem Henry, babciu.

Kiedy tylko się odwróciła, wyrzuciłem torebkę do kosza na śmieci.

– Trzeba cię podrzucić do szkoły, Henry? – zapytała mama.

Zerknąłem na zegarek na mikrofalówce. Gdybym się pospieszył, miałbym dość czasu, żeby wziąć prysznic i iść spacerem do szkoły.

– Kuszące. Czytałem gdzieś, że rozpoczęcie dnia czymś, co cię absolutnie przeraża, może być dla ciebie korzystne, ale tym razem zrezygnuję.

– Mądrala.

– A możesz podrzucić mnie do Zooey? – Charlie pożarł resztę mojej jajecznicy i pocisk z grzanki, wepchnął je sobie na raz do tej grubej gęby.

– Nie masz porannych zajęć? – zapytałem, wiedząc doskonale, że Charlie rzucił naukę, tylko jeszcze nie powiedział o tym mamie.

– Mogę zahaczyć o college po drodze do pracy – oświadczyła mama.

– Super. Dzięki. – Charlie uśmiechnął się sztucznie, zaciskając zęby. Widać było, że wymyśla sto sposobów na zadanie mi ogromnego bólu, z których większość ogranicza się zapewne do jego pięści na mojej twarzy. Braciszek nie jest szczególnie kreatywny, za to konsekwentny.

Gdyby pomrowy uprowadziły Charliego, na pewno zafundowałyby mu badanie odbytu.

– Henry, zaraz po szkole wróć do domu.

– Dlaczego? – Przerwałem boleśnie powolną ewakuację z kuchni, z której trzeba było się zmywać w podskokach, jeśli chciałem jeszcze wziąć prysznic i nie spóźnić się do szkoły.

– Mam podwójną zmianę w restauracji, więc wieczorem musisz zająć się babcią.

Charlie wykrzywił się do mnie za plecami mamy i naszła mnie ochota, żeby walnąć go w tę zadufaną gębę.

– A jeśli mam już plany? – Nie miałem żadnych planów, ale opłakany stan mojego życia towarzyskiego to nie była jej sprawa.

Mama zaciągnęła się papierosem, którego końcówka się rozżarzyła.

– Wróć po szkole do domu, dobrze? Czy możesz zrobić jedną cholerną rzecz, o którą proszę, bez dyskutowania ze mną?

– Nie przeklinaj, młoda damo – wtrąciła babcia – bo pójdziesz spać bez kolacji.

– Pewnie – odparłem. – Jak chcesz.

W dniu moich narodzin fotony gwiazdy Gliese 832 rozpoczęły podróż ku Ziemi. Byłem tylko rozdartym, pomarszczonym, obsranym potworkiem, kiedy to światło wyruszyło w szesnastoletni rejs przez pustkę wszechświata i dotarło do pustki Calypso na Florydzie, gdzie spędziłem całe swoje dotychczasowe puste życie. Z punktu widzenia Gliese 832 nadal jestem pomarszczonym, obsranym potworkiem, który niedawno się urodził. Im większa dzieli nas odległość teraz, tym większa odległość oddziela naszą przeszłość.

Dawno temu tata zabierał mnie i Charliego na ryby w weekendy. Budził nas przed świtem i stawiał nam śniadanie w brudnej jadłodajni o nazwie Spooners. Opychałem się tam owsianką i jajecznicą z serem. Czasami dogadzałem sobie też porcją naleśników z czekoladą. Po śniadaniu jechaliśmy do portu, gdzie kumpel taty Dwight trzymał łódź, i wypływaliśmy na spokojne wody.

Siadałem na dziobie i przewieszałem nogi przez burtę, by woda łaskotała mnie w stopy, kiedy mknęliśmy kanałem ku otwartemu morzu. Uwielbiałem, kiedy słońce i morska woda układały się na mojej skórze, napełniając mnie wspomnieniem światła. W boskim planie na pewno tak miało wyglądać ludzkie życie. Bóg nie chciał, żebyśmy zamieniali się w zasuszone łupiny przed ekranem i marnowali letnie dni na kolejne memy.

Początki zawsze były udane. Rzucaliśmy wulgarnymi żartami, za które mama by nas zabiła. Dwight znajdował odpowiednie miejsce do cumowania. Tata zakładał przynętę na mój haczyk i cierpliwie tłumaczył, co robi, kiedy nabijał kalmara na drucik. Nawet nieprzerwane kuksańce w jądra i wykręcanie sutków, które fundował mi Charlie, nie mogły tego popsuć. To były piękne czasy, ale nic nie trwa wiecznie.

Lekarz wyjaśnił mi kiedyś, że to problem z błędnikiem. Z tym, jak odczuwanie ruchu wpływa na moją orientację. Pojęcia nie mam, jak uszy mogą wpływać na mój żołądek, ale uwierzyłem mu na słowo. W jednej chwili śmiałem się i cieszyłem dniem z wędką w dłoni i stopami opartymi o reling, a w następnej uderzały mdłości. Łódka się przechylała, pokład uciekał mi spod nóg i spływał ku wodzie. Skóra stawała w ogniu, do ust napływała ślina. Próbowałem oddychać normalnie, ale nie mogłem zaczerpnąć dość powietrza.

Lądowałem na tonącym okręcie pośrodku bezkresnego oceanu, przerażony, chory i bezradny. Łódka się kołysała, podskakiwała na falach, a ja walczyłem z mdłościami. Próbowałem targować się z Bogiem. Modliłem się do aniołów i demonów, żeby się nie rozchorować, ale nikt mnie nie słuchał ani się mną nie przejmował. Wymiociny w postaci nadal widocznych kęsów śniadania lądowały w wodzie, ktoś – zazwyczaj Charlie – robił sobie jaja, że to jakaś nowa przynęta, a ja schodziłem do kajuty i zwijałem się w kłębek na ławce, aby w takiej pozycji pozostać do końca wyprawy.

Po jakimś czasie tata przestał mnie zapraszać. Pewnego sobotniego poranka obudziłem się i zobaczyłem, że nie ma samochodu, a łóżko Charliego jest puste. Potem Charlie poszedł do liceum i wędkarstwo przestało pasować do jego nowego luzackiego stylu życia. Zrobił się zbyt zajebisty na wszystko. Swój czas dzielił pomiędzy oglądanie pornosów, masturbowanie się i wymyślanie sposobów na zdobycie wódy, aby zaimponować kumplom z wiecznie rozdziawionymi gębami. Byłem przekonany, że liceum z każdego chłopaka zrobi uzależnionego od porno, wiecznie masturbującego się alkoholika.

Myliłem się. Z niektórymi liceum robi jeszcze gorsze rzeczy.

Większość Calypso to raj, mieszkają tu najzamożniejsi ludzie w południowej Florydzie. Bogate nastolatki to też uzależnieni od porno, wiecznie się masturbujący alkoholicy, ale z dostępem do lepszych pornosów i lepszej gorzały. Mają też samochody i pieniądze. Ja nie mam ani samochodu, ani kasy, co oznacza, że rozpocząłem liceum z dwoma poważnymi przewinieniami na koncie.

Liceum jest jak te wycieczki na ryby z tatą: chcę tam być, chcę fajnie żyć jak wszyscy wokół, ale jakimś cudem zawsze ląduję zwinięty w kłębek na podłodze i modlę się o koniec.

Jesse powiedział kiedyś, że przeżyję, jeśli skupię się na jakimś stałym punkcie na horyzoncie, ale sam powiesił się w swojej sypialni w zeszłym roku, więc można powątpiewać w jakość jego porad.

Pani Faraci stała pod tablicą i próbowała wyjaśnić koncepcję wiązań kowalencyjnych, o których mieliśmy sami doczytać. Sądząc po spuszczonych oczach i znudzonych minach u większości klasy, tylko ja doczytałem.

Pani Faraci nie zwraca uwagi na społeczne konwenanse. Rzadko się maluje, często przychodzi do szkoły w dwóch różnych butach i ma nieprzyzwoitego wręcz fioła na punkcie nauki. Wszystko ją ekscytuje: magnetyzm, zasady dynamiki Newtona, cząstki dziwne. Sama też jest dość dziwna. Nasza apatia w ogóle jej nie zraża. Uczyłaby chemii, wymachując rękami albo z kukiełkami na palcach, gdyby uznała, że to nas zainspiruje. Jej entuzjazm bywa krindżowy, ale i tak jest moją ulubioną nauczycielką. Są takie dni, kiedy lekcje chemii to jedyny powód, dla którego idę do szkoły.

– Cześć, Kosmito – szepnął do mnie Marcus McCoy z końca sali. Jest z tych, co mają i pieniądze, i samochód. Zignorowałem go. – Ej, Kosmita! Zrobiłeś zadanie z chemii? – Po pytaniu wybrzmiał stłumiony śmiech. To też zignorowałem.

Wbiłem wzrok w rysunki cząsteczek w podręczniku, tak ładnie do siebie pasowały. Miały cel, miały jakieś przeznaczenie. Ja miałem guzik. Odpłynąłem w myślach do fantazji o końcu wszystkiego. W wizje, w których wszyscy Marcusowie McCoyowie tego świata giną straszliwą, krwawą śmiercią. Nie będę kłamać: aż mi stanął.

– Kosmita… Kosmita. – Ich sadystyczny rechot wkurzał mnie prawie tak samo jak ta ksywa.

Po mojej lewej siedziała Audrey Dorn, przyglądała mi się uważnie. Ma swobodny uśmiech południowczyni, przenikliwe oczy, zazwyczaj ubiera się tak, jakby szła na spotkanie biznesowe. Należy do tych osób, które nie chodzą na kompromisy. Kiedyś się przyjaźniliśmy. Kiedy zauważyła na sobie mój wzrok, wzruszyła ramionami i skupiła się na Faraci.

– Ej, Kosmito. Potrzebne mi tylko dwie odpowiedzi.

Obejrzałem się przez ramię. Marcus McCoy opierał się na łokciach, jego bicepsy wybrzuszały się pod ciasną koszulką, aby wszyscy mogli je podziwiać. Gęste brązowe włosy rozdzielił schludnym przedziałkiem. Posłał mi ten swój pyszałkowaty uśmiech. „Nie” nie oznacza dla Marcusa tego samego, co oznacza dla ludzi bez pieniędzy i samochodów.

– Sam odrabiaj swoje lekcje, Marcus.

Adrian Morse i Jay Oh, kumple Marcusa, parsknęli śmiechem, który był wycelowany we mnie, nie w niego.

– Nie mam żadnych małych zielonych ludzików, którym mógłbym to zlecić – odparł Marcus, skupiając na sobie coraz więcej uwagi.

– Co was tak bawi? – Pani Faraci zbeształa wzrokiem mnie i Marcusa. Bardzo poważnie traktowała podziały par elektronowych.

– Nic – wymamrotałem.

– Nic, proszę pani – dodał Marcus, zanim wybuchnął gromkim śmiechem.

To Charliemu należą się podziękowania za to, że wyoutował mnie przed całą szkołą. Był w ostatniej klasie, a ja w pierwszej, kiedy uznał, że jego największym osiągnięciem będzie powiedzieć wszystkim, że uprowadzili mnie kosmici, i zrobić ze mnie społecznego wyrzutka. Nie wiem, kto wymyślił ksywę „Kosmita”, ale się utrzymała. Większość dzieciaków w mojej klasie nie ma pojęcia, jak się nazywam, ale znają Kosmitę.

Kiedy w końcu rozległ się dzwonek, pani Faraci zatrzymała mnie przy drzwiach i odciągnęła na bok. Wbiłem wzrok w swoje buty, kiedy mijał mnie Marcus.

– Kosmita ssie kosmiczne kutasy – szepnął Adrian, wychodząc.

Według mojej wiedzy pomrowy nie mają kutasów, więc pewnie trudniej im się masturbować. Istnieje mnóstwo teorii na temat tego, dlaczego chłopcy gorzej radzą sobie w szkole w okresie nastoletnim – zapewniam, że o wiele więcej bym się uczył, gdybym nie miał kutasa.

Pani Faraci przycupnęła na brzegu biurka.

– Ciężki dzień?

– Nie taki najgorszy.

Jej troska wywoływała we mnie dyskomfort. Nie dość, że szkolni koledzy się nade mną znęcali, to jeszcze nauczycielce było mnie żal.

– Jesteś bystrym dzieciakiem, Henry, masz dar do przedmiotów ścisłych. Kiedyś im wszystkim pokażesz.

Może to prawda, ale takie tanie frazesy rzadko pomagają.

– Możliwe, żeby świat skończył się nagle?

Pani Faraci przechyliła głowę na bok.

– Ależ oczywiście. Jest cała masa scenariuszy, które mogłyby doprowadzić do końca życia na Ziemi.

– Na przykład?

– Uderzenie asteroidy, promieniowanie gamma z pobliskiej supernowej, wojna atomowa. – Odhaczyła kilka punktów na palcach, po czym zamilkła i zmrużyła powieki. – Wiem, że liceum nie jest łatwe, Henry, ale wysadzenie planety w powietrze to nie jest rozwiązanie.

– Widać, że już pani zapomniała, jak wygląda liceum z mojej strony ławki.

Marcus przycisnął mnie do ścianki toalety w łazience. Rozklekotana ścianka działowa aż się zatrzęsła, zaszczękała zasuwka, kiedy wkroczył w moją przestrzeń osobistą. Krawędź podajnika od papieru wbiła mi się przez dżinsy w tyły ud, kiedy oparł dłoń na moim mostku i naparł całym swoim ciężarem. Zapach jego wody po goleniu wypełnił moje nozdrza aromatem świeżo skoszonej trawy. Marcus McCoy zawsze pachniał jak lato.

Do moich uszu dotarł jakiś dźwięk, więc próbowałem to sprawdzić, ale Marcus chwycił mnie za szczękę, żeby mnie uciszyć. Wbił kciuk w mój policzek i pokonał ostatnie centymetry pomiędzy nami, żeby mnie pocałować, niecierpliwie i mocno. Drapał mnie zarostem po wargach, Przesunął dłonie po moich plecach, dotknął nimi policzków, a potem paska moich spodni przy rozporku tak szybko, że nie zdążyłem zareagować.

– Masz zimne łapy! – Wyrwałem się z jego miażdżącego uścisku, żeby wyjrzeć ponad drzwiami kubika i upewnić się, że jesteśmy sami. Zapiąłem spodnie i poprawiłem ubranie.

Kiedy się odwróciłem, Marcus właśnie się odlewał. Uśmiechnął się do mnie przez ramię, jakby obserwowanie go przy sikaniu było jakimś zaszczytem.

– Moi rodzice są w Tokio w ten weekend.

– Znowu?

– Ekstra, nie? – Zapiął spodnie i przyciągnął mnie do siebie za kark, żeby mnie pocałować, ale wyglądało to tak, jakby prowadził językiem wykopaliska w mojej twarzy. Tak się bałem, że ktoś nas nakryje, że oderwałem się od niego i wytoczyłem z kabiny. – Dokąd to, Kosmito?

– Umawialiśmy się, że nie będziesz mnie tak nazywać.

– Ale to takie słodkie. Ty jesteś słodki, Kosmito. – Stanęliśmy przed lustrem i oboje podziwialiśmy odbicie Marcusa: jego gładką oliwkową cerę i orli nos, które w połączeniu z dołeczkami w policzkach i umięśnionym ciałem sprawiały, że był nieziemsko przystojny. A co gorsza, wiedział o tym. Obok stałem ja. Okrągłe policzki, szerokie usta i wielki pryszcz na nosie, którego nijak nie dało się usunąć. Nie pojmowałem, dlaczego Marcus chce się ze mną spotykać, nawet jeśli tylko w tajemnicy.

Marcus wyjął z kieszeni podłużną tabletkę i połknął ją bez popijania.

– Co ty na to?

– Na co?

– Weekend u mnie?

– No nie wiem. Mama chce, żebym zajął się babcią i…

– Twoja strata, Kosmito. – Klepnął mnie w tyłek tak mocno, że czułem, jak pojawia się obrzęk.

Odgarnąłem falujące włosy z oczu i czoła. Nienawidzę swoich włosów, ale pozwalam im rosnąć, bo bardziej nienawidzę swoich uszu.

– Mógłbyś wpaść do mnie. Będzie babcia, ale powiemy jej, że najęliśmy cię do czyszczenia basenu.

Marcus zmarszczył nos, jakby przypadkiem wszedł do Walmarta i otoczyła go tam biedota.

– Przecież nie macie basenu.

Zastanawiam się, jak zareagowałby na koniec świata. Gdyby dowiedział się, że jego wspaniałe życie ma się ku końcowi. Rzuca się na mnie przy każdej okazji, odkąd wróciliśmy do szkoły po wakacjach, ale spotykamy się u niego, tylko kiedy jego rodziców nie ma w domu. Uważam, że jego niechęć do pokazywania się ze mną publicznie ma mniej wspólnego z obawą, że jego kumple dowiedzą się, że umawia się z chłopakiem, a więcej z tym, że umawia się z Kosmitą.

Oszukiwałem się. Nigdy nie będziemy niczym więcej niż to – czymkolwiek to jest.

– Gdybyś wiedział, że zbliża się koniec świata, ale możesz mu zapobiec, zrobiłbyś to?

Marcus był zbyt zajęty gapieniem się na siebie, żeby mnie usłyszeć.

– Co? – Pewnie by się sklonował i pieprzył samego siebie, gdyby istniała odpowiednia technologia.

– Chciałbyś… – Drzwi od łazienki otworzyły się, do środka wszedł napakowany chłopak ogolony niemal na zero. Skinął nam głową, po czym stanął przed pisuarem.

Marcus popchnął mnie na suszarkę do rąk. Pisnąłem, kiedy ostry metal wbił mi się w ramię.

– Uważaj, Kosmito – mruknął, wychodząc.

Chłopak przy pisuarze wybuchnął śmiechem.

– Pieprzona ciota.

Meteor

Zaczyna się od podekscytowania. Jest 24 stycznia 2016 roku. Mieszkająca w Grünstadt Frieda Eichman jako pierwsza identyfikuje asteroidę za pomocą teleskopu, który otrzymała od taty na trzynaste urodziny. Ojciec nie żyje od dwudziestu lat, ale byłby z niej taki dumny. Choć asteroida otrzymuje tymczasowe oznaczenie 2016BA11, dopóki nie uda się potwierdzić jej orbity, Frieda już wie, że nazwie ją Jürgen Eichman na cześć ojca.

Agencje kosmiczne na całym świecie – NASA, UKSA, CSA, CNSA, ISRO, CRTS, ROSCOSMOS – wydają oświadczenia zapewniające obywatelki i obywateli, że choć trajektoria lotu 2016BA11 przebiegnie blisko Ziemi, nie stanowi ona zagrożenia. Na szczytach władzy wiadomo już jednak, że to kłamstwo.

W noc przelotu Jürgena Eichmana nad Ziemią rodziny wychodzą przed domy, aby zobaczyć ślad na niebie. Tulą się do siebie, podziwiając piękno asteroidy, cieszą się, że będą mieć szczęście zobaczyć coś, co zdarza się raz w dziejach. Pieką pianki nad ogniskiem, piją wino w hurtowych ilościach, dzielą się opowieściami. Ci, którzy znają prawdę, częstują się kulami.

Kiedy Jürgen Eichman staje się coraz większy na nocnym niebie, kiedy przerasta księżyc, ludzie zaczynają uświadamiać sobie, że coś jest nie tak. Że asteroida wcale nie przemknie obok nieszkodliwie. Że stanie się meteorem. Szerzy się panika. Co robić? Gdzie się schować? Nie da się uciec przed ręką Boga.

Frieda Eichman stoi sama na pustym polu, widzi, że niebo zajmuje się ogniem.

– Ich habe dich so sehr vermisst, Papa– szepcze.

O 1:39 czasu uniwersalnego Jürgen Eichman wpada do Morza Śródziemnego. Ma średnicę Londynu. Wszyscy w promieniu trzech tysięcy kilometrów od miejsca uderzenia dostrzegają kulę ognia większą niż słońce nad horyzontem. W ciągu minuty ich ubrania stają w płomieniach, płonie trawa, płonie wszystko. Następują wstrząsy sejsmiczne. Rozchodzą się od epicentrum, wstrząsają ziemią niczym grzmot, obejmują cały glob w mniej niż dwadzieścia minut. Za trzęsieniem ziemi podąża podmuch powietrza, który unicestwia niemal wszystko na swojej drodze. Burzy domy, zabija ludzi, wyrywa stare drzewa z korzeniami. Kilka godzin później wysokie na setki kilometrów fale oceanu wypłukują ziemię do czysta.

Popiół i pył przesłaniają niebo, blokując dopływ słonecznego światła. Nieliczni, którzy przeżyli pierwsze uderzenie, umierają powoli z zimna, w samotności.

10 września 2015

Spośród czterech oddziaływań podstawowych to grawitacyjne jest uważane za najsłabsze pomimo swojego teoretycznie nieskończonego zasięgu. Wszystkie obiekty mające masę lub energię wzajemnie się przyciągają. Im większa masa, tym większe przyciąganie. Grawitacja przyciąga nas do Ziemi, to grawitacja utrzymuje Księżyc w orbicie okołoziemskiej, a na naszą planetę oddziałuje pole grawitacyjne Słońca. Grawitacja nie ogranicza się jedynie do ciał niebieskich, działa również na ludzi, choć w tym wypadku siły jej oddziaływania nie określa masa, lecz popularność.

Popularność jest dla nastolatków jak heroina. Dzieciaki, które jej zakosztowały, pragną więcej, te, które mają jej w nadmiarze, czci się niczym bogów, a te, które nigdy nie kąpały się w blasku jej chwały, w głębi ducha jej pożądają, nawet jeśli głośno mówią co innego. Popularność potrafi zrobić z w miarę normalnego dzieciaka narcystycznego, materialistycznego dupka z obsesją na punkcie własnego ego.

Nie przemawia przeze mnie doświadczenie. Nigdy nie byłem ani nie chciałem być popularny. To z powodu popularności Marcus upokarza mnie publicznie i rzuca się na mnie, kiedy jesteśmy sami. Pisał do mnie parę razy, próbował mnie przekonać, żebym spędził weekend u niego, ale nie odpowiedziałem.

Udawał, że wcale nie przygląda mi się spod swojej szafki, kiedy lawirowałem pomiędzy uczniami zbyt zajętymi gapieniem się w telefony, aby zauważyć, że zachodzą mi drogę. Zastanawiałem się, jak by zareagował, gdybym podszedł do niego i pocałował teraz przed całą szkołą. Oczywiście nigdy bym tego nie zrobił.

Chemia to moja oaza, zazwyczaj jestem pierwszy w sali, ale dzisiaj wyprzedziła mnie Audrey Dorn, siedziała już przy swoim biurku, gapiąc się to na swój telefon, to na drzwi.

Pomachałem do pani Faraci, wchodząc, ale była zbyt pochłonięta rysowaniem związków chemicznych na tablicy, żeby mnie zauważyć.

– Musisz to zobaczyć. – Audrey pokazała mi swój telefon, kiedy dotarłem do ławki. – To jeden z tych japońskich programów rozrywkowych. Wsadzili tego faceta do trumny pełnej martwych kalmarów i go tam zostawili.

Usiadłem na krześle.

– Klaustrofobia jest prześmieszna.

– No to może innym razem. – Do sali weszły dwie dziewczyny. Audrey odruchowo się przygarbiła, ale nawet na nas nie spojrzały. – Posłuchaj, Henry… – Pochyliła się w przejściu pomiędzy ławkami i zniżyła głos do szeptu. – Widziałam, jak wczoraj wychodziłeś z toalety.

– Nie zapiąłem rozporka? Znów zapomniałem majtek? Straszne, kiedy tak robię.

– Wiem, co tam robiłeś. – Rozglądała się po całej sali. – I wiem, z kim to robiłeś.

Dalsza część rozdziału dostępna w pełnej wersji

Trzecia wojna światowa

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Nanoboty

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Podróże w czasie

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Oko Umysłu

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Noc polarna

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Pszczoły?

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Superrobaki

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Pani Faraci,

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Podziękowania

Rozdział dostępny w pełnej wersji

Tytuł oryginału

We Are the Ants

Copyright © 2016 by Shaun David Hutchinson. All rights reserved

Adaptacja okładki

Anna Slotorsz

Ilustracja na okładce

© photo by cubird / Getty Images

Opieka redakcyjna

Karolina Pawlik

Bartłomiej Nawrocki

Opieka promocyjna

Maria Adamik-Kubala

Adiustacja

Marta Stochmiałek

Korekta

Aneta Iwan

Joanna Kłos

Opracowanie typograficzne i łamanie

Katarzyna Leja

Copyright © for the translation by Agnieszka Myśliwy

Copyright © for this edition by SIW Znak sp. z o.o., 2023

ISBN 978-83-240-8904-8

Znak Horyzont

Książki z dobrej strony: www.znakhoryzont.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak, 30-105 Kraków, ul. Kościuszki 37

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2023

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Angelika Kuler-Duchnik