Nasza część nocy - Mariana Enriquez - ebook + książka
BESTSELLER

Nasza część nocy ebook

Mariana Enriquez

4,2

Opis

Uzbrojeni po zęby żołnierze, strzeżone drogi i unoszące się w powietrzu napięcie – to Argentyna pod rządami wojskowej junty. Ojciec z synem zamierzają przeprawić się z Buenos Aires do północnej granicy kraju z Brazylią. Matka Gaspara, bo tak ma na imię chłopiec, zginęła w tajemniczych okolicznościach.

Ojciec jest zdeterminowany, by uratować chłopca przed jego przeznaczeniem. Gaspar ma bowiem zostać medium na usługach Bractwa – tajnego stowarzyszenia, które przy pomocy zakazanych i niebezpiecznych rytuałów kontaktuje się z Ciemnością. By zyskać nieśmiertelność, członkowie Bractwa, rządzonego przez krewnych matki Gaspara, nie cofną się przed niczym. Ich starania sięgają setki lat wstecz, odkąd wieść o Ciemności przewędrowała z Afryki, przez Anglię, do Argentyny.

Enriquez czerpie garściami z historii swojego kraju i dawno zapomnianych wierzeń, tworząc niepokojącą, lecz olśniewającą powieść. Nasza część nocy to kolejny dowód na to, że autorka jest jednym z najważniejszych głosów w literaturze latynoamerykańskiej.

  • Premio de la Crítica 2019
  • Zdobywczyni Premio Herralde 2019

Utalentowana pisarka. W jej dziełach skażone rzeki, zepsute ulice, zgniłe mięso i zabite dzieci dogłębnie oddają horror znanych motywów. Swoje opowiadania osadza w atmosferze prawdy, nadając im mrocznego i poetycko opisowego tonu.

Patti Smith

Czytanie Enriquez to trudne, ekscytujące doświadczenie. Jej historie nie są kojące. Jest mistrzynią makabry, która nie odwołuje się do tanich emocji, ale każdy najmniejszy szczegół mroku ma swój powód, a każda jej opowieść zawiera ładunek polityczny.

Anne Meadows „Granta”

Horror, który rygorystycznie, wprost i z ogromnym entuzjazmem trzyma się zasad gatunku.

„El Cutural”

Najambitniejsza powieść autorki łączy opowieść grozy, w której pojawia się okrutne bóstwo, z krytyką argentyńskiej dyktatury i jej miejsc kaźni. Na długo zostaje z czytelnikiem.

„El Imparcial”

Ta powieść to saga, podróż przez krajobrazy z najgorszych koszmarach. Kontynuuje tradycję „wielkich latynoamerykańskich powieści” – utworów bardzo różnych, ale tak samo ambitnych i równie oszałamiających, jak Gra w klasy (…), Sto lat samotności czy 2666.

Juan Pablo Villalobos

Mariana Enriquez – argentyńska pisarka i dziennikarka. Urodzona w Buenos Aires w 1973 roku uznawana jest za jedną z najważniejszych latynoamerykańskich autorek. Debiutowała jako nastolatka w 1995 roku. Jej opowiadania ukazywały się w antologiach i czasopismach na całym świecie. Wydany w 2016 roku tom opowiadań To, co znaleźliśmy w ogniu wdarł się na listy bestsellerów w Argentynie i Hiszpanii. Od tamtej pory został przetłumaczony na trzydzieści języków. Nasza część nocy to najbardziej wyczekiwana powieść pisarki.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 893

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (85 ocen)
46
21
11
5
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
EwelinaV
(edytowany)

Nie oderwiesz się od lektury

Przeczytana ponad rok temu pozostała ze mną do teraz. I mam zamiar do niej wrócić. Horror inteligentny i literacko wysmakowany. Jest mrocznie i gęsto. Upalna Argentyna, kości i duchy pozostawione przez juntę to więcej niż przypadkowe tło - to integralna część wrażenia, jakie pozostawia za sobą ta książka. Do tego smacznie uważony dodatek południowoamerykańskiego folkloru, motywów klasycznego okultyzmu, makabry i czarnej magii erotycznej energii. Niesamowicie wciągały wędrówki w inne światy, ale też wędrówki po jak najbardziej realnym globie i historii najnowszej. Polecam gorąco!
30
andegawenska

Nie oderwiesz się od lektury

Uwielbiam tę powieść! Mroczna i wciągająca w swój świat, gdzie magia przeplata się z historycznym tłem Argentyny. Niektóre opisy są dość makabryczne, nie dla wrażliwych osób. Mnie wciągnęło bez reszty. Polecam.
20
stacjastoslow

Nie oderwiesz się od lektury

Znakomity horror dla bardziej wymagających, wyrobionych czytelników.
10
Carmaniola

Dobrze spędzony czas

Szalenie podobał mi się zbiór opowiadań "To, co utraciłyśmy w ogniu". W powieści zaburzone wydały mi się proporcje pomiędzy elementami fantastycznymi a faktami - tak, jakby autorka nie mogła się zdecydować czy pisze horror czy powieść społeczno-obyczajową. Koszmar rządów junty wojskowej w Argentynie został całkowicie przyćmiony przez makabryczne obrazy z działań powieściowego bractwa.
tejewka

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita
00

Popularność




Szpony żywego boga

sty­czeń 1981

Uwa­żam, że nie­śmier­tel­ność tra­cimy dla­tego, iż instynkt samo­za­cho­waw­czy nie postą­pił w swej ewo­lu­cji; roz­wój badań wska­zy­wałby na pierw­szą zasad­ni­czą myśl: utrzy­mać całe ciało przy życiu. Nale­ża­łoby tylko szu­kać spo­sobu utrwa­le­nia wszyst­kiego, co wiąże się z zacho­wa­niem świa­do­mo­ści.

Adolfo Bioy Casa­res, Wyna­la­zek Morela (przeł. Andrzej Nowak)

I cried, ‘Come out of the sha­dow, king of the nails of gold!’

W.B. Yeats, The Wan­de­rings of Oisin

Tyle świa­tła tego ranka i czy­ste niebo, zale­d­wie kilka bia­łych pla­mek na cie­płym błę­ki­cie, przy­po­mi­na­ją­cych bar­dziej smugi dymu niż chmury. Było już późno i musiał wyje­chać, i ten upalny dzień będzie iden­tyczny jak następny; jeśli spad­nie deszcz, znad rzeki napły­nie wil­goć, i jesz­cze ten przy­tła­cza­jący kli­mat Buenos Aires; ni­gdy nie zdoła opu­ścić mia­sta.

Juan bez popi­ja­nia połknął tabletkę, by zapo­biec bólowi głowy, któ­rego jesz­cze nie czuł, i wszedł do domu, żeby obu­dzić syna przy­kry­tego prze­ście­ra­dłem. Wyjeż­dżamy, powie­dział, deli­kat­nie nim potrzą­sa­jąc. Chło­piec obu­dził się natych­miast. Czy inne dzieci też spały snem tak płyt­kim, tak czuj­nie? Umyj buzię, powie­dział i deli­kat­nie wyjął mu śpioszki z oczu. Nie było czasu na śnia­da­nie, zje­dzą po dro­dze. Wziął torby przy­go­to­wane już wcze­śniej i przez chwilę zasta­na­wiał się, jaką książkę jesz­cze dopa­ko­wać; posta­no­wił dorzu­cić jesz­cze dwie. Spoj­rzał na leżące na stole bilety na samo­lot; wciąż jesz­cze ist­niała ta moż­li­wość. Mógł poło­żyć się do łóżka i zacze­kać na datę odlotu, za kilka dni. Żeby nie ulec leni­stwu, podarł bilety i wyrzu­cił je do śmieci. Dłu­gie włosy spra­wiały, że pociła mu się szyja; w słońcu to będzie nie­zno­śne. Nie miał czasu, żeby je obciąć, ale zaczął szu­kać noży­czek w kuchen­nych szu­fla­dach. Kiedy je zna­lazł, wrzu­cił do tej samej pla­sti­ko­wej torebki, w któ­rej miał tabletki, ciśnie­nio­mierz, strzy­kawkę i kilka ban­daży, pod­sta­wowe arty­kuły pierw­szej pomocy na podróż. Także sta­ran­nie naostrzony nóż i torbę z pro­chami, któ­rych zamie­rzał wresz­cie użyć. Zapa­ko­wał też puszkę z tle­nem, będzie jej potrze­bo­wał. W aucie pano­wał chłód, obi­cie sie­dzeń nie nagro­ma­dziło w nocy zbyt wiele cie­pła. Poło­żył na przed­nim sie­dze­niu pik­ni­kową lodówkę z lodem i dwoma syfo­nami wody sodo­wej. Syn będzie musiał podró­żo­wać na tyl­nym sie­dze­niu, cho­ciaż on sam wolałby mieć go z przodu, ale było to zabro­nione, a on nie mógł pozwo­lić sobie na żadne pro­blemy z poli­cją czy z woj­skiem, które bru­tal­nie strze­gły dróg. Samotny męż­czy­zna z synem mógł budzić podej­rze­nia. Reżim był nie­prze­wi­dy­walny, a Juanowi zale­żało na tym, żeby unik­nąć wszel­kich nie­po­ro­zu­mień.

Gaspar, zawo­łał, nie pod­no­sząc zbyt­nio głosu. Nie docze­kał się odpo­wie­dzi, więc wró­cił do domu po chłopca. Gaspar pró­bo­wał wła­śnie zawią­zać sznu­rówki teni­só­wek.

– Ale żeś wszystko poplą­tał – powie­dział i schy­lił się, żeby mu pomóc. Syn pła­kał, a ojciec nie potra­fił go pocie­szyć. Gaspar tęsk­nił za matką, ona robiła to wszystko instynk­tow­nie: obci­nała paznok­cie, przy­szy­wała guziki, myła go za uszami i pomię­dzy pal­cami stóp, pytała przed wyj­ściem, czy zro­bił siu­siu, poka­zy­wała, jak ele­gancko zawią­zać sznu­rówki. On też za nią tęsk­nił, ale tego ranka nie mógł zapła­kać z synem. Masz wszystko, czego potrze­bu­jesz?, zapy­tał. Ostrze­gam, że nie będziemy po nic wra­cać.

Od dawna nie pro­wa­dził samo­chodu przez tyle kilo­me­trów. Rosa­rio zawsze nale­gała, żeby sia­dał za kie­row­nicą raz w tygo­dniu, by nie wyjść z wprawy. Dla Juana auto było za małe, jak pra­wie wszystko: spodnie za krót­kie, koszule zbyt obci­słe, krze­sła nie­wy­godne. Upew­nił się, że mapa z Klubu Auto­mo­bi­lo­wego znaj­duje się w schowku, i ruszył.

– Jestem głodny – powie­dział Gaspar.

– Ja też, ale zatrzy­mamy się na śnia­da­nie w świet­nym miej­scu. Za chwilę, dobrze?

– Jeśli cze­goś nie zjem, zwy­mio­tuję.

– A mnie boli głowa, kiedy jestem głodny. Wytrzy­maj. To tylko chwilka. Nie wyglą­daj przez okno, bo jesz­cze bar­dziej zakręci ci się w gło­wie.

Sam czuł się gorzej, niż chciał przy­znać. Palce rąk mu drę­twiały, roz­po­zna­wał w piersi aryt­miczne ude­rze­nia serca. Wsu­nął na nos ciemne oku­lary i popro­sił Gaspara, by opo­wie­dział mu bajkę, którą czy­tał wie­czo­rem. Miał dopiero sześć lat, ale czy­tał już płyn­nie.

– Nie pamię­tam.

– Na pewno pamię­tasz. Ja też jestem w kiep­skim humo­rze. Spró­bu­jemy jakoś razem się z tym upo­rać, czy przez całą drogę będziemy mieć miny jak sra­jące koty?

Gaspar roze­śmiał się na wspo­mnie­nie o sra­ją­cych kotach. Potem opo­wie­dział o kró­lo­wej dżun­gli, która śpie­wała, prze­cha­dza­jąc się pomię­dzy drze­wami, i wszy­scy lubili jej słu­chać. Pew­nego dnia nade­szli żoł­nie­rze, a ona prze­stała śpie­wać i stała się wojow­niczką. Schwy­tali ją, spę­dziła noc w zamknię­ciu; żeby uciec, musiała zabić pil­nu­ją­cego jej straż­nika. Nikt nie chciał uwie­rzyć, że miała siłę go zabić, bo była bar­dzo wątła, dla­tego uznali ją za cza­row­nicę i spa­lili; przy­wią­zali ją do drzewa, pod które pod­ło­żyli ogień. Ale rano zamiast ciała zna­leźli czer­wony kwiat.

– Drzewo o czer­wo­nych kwia­tach.

– Tak, drzewo.

– Podo­bała ci się ta histo­ria?

– Nie wiem, bałem się jej.

– Drzewo nazywa się kora­lo­drzew koguci grze­bień. Tu nie rośnie ich zbyt wiele, ale nie­długo ci je pokażę. Nie­da­leko domu two­ich dziad­ków jest ich mnó­stwo.

W lusterku wstecz­nym zoba­czył, że Gaspar unosi brwi.

– Jak to mnó­stwo?

– To legenda, tłu­ma­czy­łem ci już, co to jest legenda.

– Więc ta dziew­czyna nie ist­nieje?

– Nazy­wała się Anahí. Być może ist­niała, ale tę histo­rię o kwia­tach opo­wiada się po to, by o niej pamię­tać, a nie dla­tego, że wyda­rzyła się naprawdę.

– Więc to się stało naprawdę czy nie?

– I tak, i nie. Obie rze­czy naraz.

Lubił patrzeć, jak Gaspar robi się poważny, a nawet zły, jak zagryza kąciki ust, jak otwiera i zamyka pięść.

– Teraz też pali się cza­row­nice?

– Nie, teraz się ich nie pali. Poza tym nie ma już zbyt wielu cza­row­nic.

Łatwo było wyje­chać z mia­sta w nie­dzielny stycz­niowy pora­nek. Zosta­wili za sobą budynki wcze­śniej, niż się spo­dzie­wał. I niskie baraki z bla­chy w dziel­ni­cach nędzy. I nagle uka­zały się drzewa za mia­stem i pola. Gaspar już spał, a słońce grzało Juana w ramię, jakby był zwy­kłym ojcem na week­en­do­wej wycieczce. Ale nie był zwy­kłym ojcem, inni cza­sem domy­ślali się tego, kiedy patrzyli mu w oczy, kiedy roz­ma­wiali z nim przez chwilę, w jakiś spo­sób wyczu­wali nie­bez­pie­czeń­stwo; nie mógł ukry­wać, kim jest, przy­naj­mniej nie­zbyt długo.

Zapar­ko­wał przed barem rekla­mu­ją­cym gorącą cze­ko­ladę i droż­dżowe roga­liki. Zjemy śnia­da­nie, powie­dział do Gaspara, który obu­dził się natych­miast i prze­tarł nie­bie­skie oczy, wiel­kie, nieco zagu­bione.

Kobieta, która czy­ściła sto­liki, z całą pew­no­ścią wyglą­dała na wła­ści­cielkę baru, poza tym spra­wiała wra­że­nie miłej i skłon­nej do plo­tek. Obrzu­ciła ich zacie­ka­wio­nym spoj­rze­niem, kiedy usie­dli z dala od okna, przy lodówce. Chło­piec z samo­cho­dzi­kiem z kolek­cji i jego ojciec wysoki na dwa metry, z wło­sami opa­da­ją­cymi na ramiona. Prze­tarła ich sto­lik ścierką i zapi­sała zamó­wie­nie w note­siku, jakby bar był pełny. Gaspar zamó­wił cze­ko­ladę i droż­dżówki z masą kaj­ma­kową, Juan szklankę wody i kanapkę z serem. Zdjął ciemne oku­lary i się­gnął po leżącą na stole gazetę, cho­ciaż wie­dział, że ważne wia­do­mo­ści ni­gdy nie uka­zują się w pra­sie. Nie pisano nic o taj­nych cen­trach zatrzy­mań ani o noc­nych star­ciach, porwa­niach, ani ode­bra­nych dzie­ciach. Tylko kro­niki o roz­gry­wa­nych w Uru­gwaju mistrzo­stwach Ame­ryki Łaciń­skiej, które go nie inte­re­so­wały. Uda­wa­nie nor­mal­no­ści cza­sami przy­cho­dziło mu z tru­dem, kiedy nie był skon­cen­tro­wany, kiedy był tak bez­brzeż­nie smutny i zmar­twiony. Poprzed­niej nocy pró­bo­wał jesz­cze raz skon­tak­to­wać się z Rosa­rio. Nie potra­fił. Nie było jej ni­gdzie, nie mógł jej poczuć, ode­szła w spo­sób, któ­rego abso­lut­nie nie potra­fił zro­zu­mieć ani się z nim pogo­dzić.

– Ale upał – powie­dział Gaspar.

Chło­pak pocił się, miał wil­gotne włosy i czer­wone policzki. Juan dotknął jego ple­ców. Miał mokrą koszulkę.

– Pocze­kaj tu na mnie – powie­dział i poszedł do samo­chodu po nową. Potem zapro­wa­dził chłopca do łazienki, zmo­czył mu głowę, otarł pot, wło­żył świeżą koszulkę, która tro­chę pach­niała ben­zyną.

Kiedy wró­cili do stołu, cze­kały na nich śnia­da­nie i kobieta; Juan popro­sił o szklankę wody dla Gaspara.

– Nie­da­leko jest świetny kem­ping, jeśli chcie­li­by­ście ochło­dzić się w rzece.

– Dzię­ku­jemy, ale nie mamy czasu – odparł Juan, siląc się na uprzejmy ton. Roz­piął sobie kilka guzi­ków koszuli.

– Podró­żu­je­cie sami? Jakie wiel­kie oczy ma ten mały! Jak masz na imię?

Juan miał ochotę powie­dzieć, nie odpo­wia­daj jej synu, jedzmy, a ja uci­szę ją na zawsze, ale Gaspar zdra­dził już kobie­cie swoje imię, ona zaś, ośmie­lona, zapy­tała fał­szy­wym sło­dziut­kim gło­sem:

– A twoja mamu­sia?

Juan poczuł ból chłopca w całym swoim ciele. Był to ból pier­wotny, nie­moż­liwy do wyra­że­nia sło­wami; gwał­towny i przy­pra­wia­jący o zawrót głowy. Musiał kur­czowo chwy­cić się stołu, żeby uwol­nić się od syna i tego bólu. Gaspar nie mógł odpo­wie­dzieć i patrzył na niego, jakby pro­sił o pomoc. Zjadł zale­d­wie pół droż­dżówki. Juan będzie musiał go nauczyć nie chwy­tać się w ten spo­sób, ani jego, ani nikogo innego.

– Prze­pra­szam – Juan sta­rał się zacho­wać pano­wa­nie nad sobą, ale ton jego głosu zabrzmiał groź­nie – ale co to, kurwa, panią obcho­dzi?

– Chcia­łam tylko poroz­ma­wiać, nic wię­cej – odrze­kła ura­żona.

– Wspa­niale. Obraża się pani, bo nie chcemy bawić pani durną roz­mową, pro­szę sobie wyobra­zić, że pani kre­tyń­ska nie­dy­skre­cja, wty­ka­nie nosa w nie swoje sprawy są dla nas bole­sne. Naprawdę chce pani wie­dzieć? Moja żona zgi­nęła trzy mie­siące temu potrą­cona przez auto­bus, który prze­cią­gnął ją przez dwie prze­cznice.

– Bar­dzo mi przy­kro.

– Nie, nie jest pani przy­kro, bo nie znała jej pani, tak samo, jak nie zna pani nas.

Kobieta chciała powie­dzieć coś jesz­cze, ale ode­szła pra­wie z pła­czem. Gaspar wciąż patrzył na ojca, ale oczy miał suche. Był tro­chę wystra­szony.

– Nic się nie stało. Skończ śnia­da­nie.

Juan sku­bał swoją kanapkę z serem; nie był głodny, ale nie mógł brać leków na pusty żołą­dek. Kobieta wró­ciła z prze­pra­sza­jącą miną, wycią­ga­jąc przed sie­bie ramiona. Nio­sła dwa soki poma­rań­czowe. Na koszt firmy, powie­działa i popro­siła o wyba­cze­nie. Nie wyobra­ża­łam sobie takiej tra­ge­dii. Gaspar bawił się kolo­ro­wym małym samo­cho­dem z otwie­ra­nymi drzwicz­kami i bagaż­ni­kiem, pre­zen­tem, który stry­jek Luis przy­słał mu z Bra­zy­lii. Juan kazał Gaspa­rowi skoń­czyć cze­ko­ladę i wstał, żeby zapła­cić przy kon­tu­arze. Kobieta wciąż prze­pra­szała, a Juanowi skoń­czyła się cier­pli­wość. Kiedy wycią­gnęła rękę, żeby przy­jąć pie­nią­dze, zła­pał ją za nad­gar­stek. Pra­gnął wysłać jej znak, od któ­rego by osza­lała, wbiła sobie do głowy, że powinna obe­drzeć ze skóry stopy swo­jego wnuka albo ugo­to­wać psa w sosie wła­snym. Powstrzy­mał się. Nie chciał się zmę­czyć. Utrzy­my­wa­nie tej podróży z synem w tajem­nicy wykoń­czyło go i na pewno nie pozo­sta­nie bez kon­se­kwen­cji. Zosta­wił więc kobietę w spo­koju.

Gaspar cze­kał na niego przy drzwiach, wło­żył ciemne oku­lary Juana. Ten chciał mu je zabrać, ale chło­piec uciekł mu ze śmie­chem. Juan zła­pał go przy samo­cho­dzie i pod­niósł do góry: Gaspar był lekki i długi, ale nie będzie taki wysoki jak ojciec. Posta­no­wił, że poszu­kają jakie­goś miej­sca na obiad, zanim wyru­szą w dal­szą drogę do Entre Ríos.

Dzień oka­zał się wyczer­pu­jący, pomimo że podróż upły­nęła cał­ko­wi­cie nor­mal­nie: ruch był nie­wielki, zje­dli pyszny obiad w przy­droż­nym grillu, a potem ucięli sobie drzemkę w cie­niu drzew; od rzeki powie­wało chłod­nym wia­trem. Wła­ści­ciel grilla też ich zaga­dy­wał i był cie­kaw­ski, ale nie zapy­tał o żonę, Juan poroz­ma­wiał z nim, popi­ja­jąc wino. Poczuł się źle po drzemce i czuł się tak przez całą drogę do Esqu­iny; upał był nie­zno­śny. Ale teraz, kiedy pró­bo­wał wyja­śnić recep­cjo­ni­ście, że potrze­buje mał­żeń­skiego łóżka dla sie­bie i poje­dyn­czego dla syna, a cena nie ma zna­cze­nia, zdał sobie sprawę z tego, że być może będzie potrze­bo­wał pomocy. Zapła­cił z góry i pozwo­lił, żeby ktoś zajął się wnie­sie­niem jego toreb. W pokoju włą­czył tele­wi­zor, żeby zająć czymś Gaspara, i wycią­gnął się na łóżku. Wie­dział, jak inter­pre­to­wać to, co się dzieje; aryt­mia wymknęła się spod kon­troli, sły­szał świst, ten odgłos wysiłku, mdło­ści osza­la­łych zasta­wek, bolało go w piersi, z tru­dem oddy­chał.

– Gaspar, podaj mi torbę – popro­sił.

Wyjął z niej ciśnie­nio­mierz i prze­ko­nał się, że ma niskie ciśnie­nie; to dobrze. Poło­żył się na ukos, tylko w ten spo­sób stopy nie wysta­wały mu poza mate­rac, i zanim połknął tabletki i spró­bo­wał odpo­cząć, naj­le­piej zasnąć, wyrwał kartkę z notat­nika (z nadru­kiem „Hotel Panambí, Esqu­ina”), który leżał dla gości na noc­nym sto­liku, i zapi­sał numer tele­fonu.

– Synu, posłu­chaj mnie uważ­nie. Jeśli się nie obu­dzę, zadzwoń pod ten numer.

Gaspar otwo­rzył sze­roko oczy, a potem skrzy­wił się, wydął usta w pod­kówkę.

– Nie płacz. To tylko na wypa­dek, gdy­bym się nie obu­dził, ale prze­cież się obu­dzę, okej?

Poczuł, jak serce mu ska­cze, jakby doda­wał gazu, zmie­nia­jąc bieg. Czy uda mu się zasnąć? Przy­ło­żył palce do szyi. Sto sie­dem­dzie­siąt, może wię­cej. Ni­gdy nie miał tak wiel­kiej ochoty, żeby umrzeć, jak teraz, w tym pokoju hote­lo­wym na pro­win­cji, i ni­gdy tak bar­dzo się nie bał zosta­wić syna samego.

– To tele­fon do stryjka Luisa. Musisz wykrę­cić naj­pierw dzie­wiątkę, a kiedy usły­szysz sygnał, wybierz numer. Jeśli się nie obu­dzę, potrzą­śnij mną. A jeśli potrzą­śniesz mną i wciąż się nie obu­dzę, zadzwo­nisz do niego. Naj­pierw zawia­do­misz jego, a potem pana na dole, w recep­cji. Rozu­miesz?

Gaspar powie­dział, że tak, i ści­ska­jąc kartkę z nume­rem w dłoni, poło­żył się przy nim, bli­sko, ale wystar­cza­jąco daleko, żeby mu nie prze­szka­dzać.

Juan obu­dził się spo­cony ze snu bez snów. Była już noc, w pokoju paliło się słabe świa­tło; Gaspar włą­czył nocną lampkę i czy­tał. Juan patrzył na niego, nie rusza­jąc się z miej­sca: chło­piec wyjął z torby książkę i cze­kał, miał obok sie­bie na poduszce kartkę z nume­rem tele­fonu. Gaspar, zawo­łał go, a chło­piec zare­ago­wał spo­koj­nie, odło­żył książkę, pod­szedł na czwo­ra­kach, zapy­tał, czy czuje się lepiej; jak doro­sły, jak wiele razy pytali go doro­śli, któ­rzy się nim opie­ko­wali. Juan usiadł i zacze­kał minutę z odpo­wie­dzią. Serce wró­ciło do nor­mal­nego rytmu albo rytmu nor­mal­nego dla niego. Nie był zde­ner­wo­wany, nie było mu słabo. Czuję się dobrze, powie­dział, posa­dził sobie Gaspara na nogach i objął go, gła­dząc ciemne włosy syna.

– Która jest godzina?

Gaspar poka­zał mu zegar.

– Znasz się już na zegarku. Powiedz mi.

– Wpół do pierw­szej.

W tej miej­sco­wo­ści nie znajdą o tej porze nic otwar­tego, żeby zjeść kola­cję. Mógł oczy­wi­ście pójść do cen­trum, wejść do jakie­goś sklepu czy zamknię­tej restau­ra­cji i wziąć sobie wszystko, co było mu potrzebne, otwar­cie drzwi było bar­dzo pro­ste. Ale jeśli ktoś by go zoba­czył, musiałby upo­rać się z tym świad­kiem. A każdy taki drobny czyn mógł się zmie­nić w długi i wyczer­pu­jący łań­cuch śla­dów, które trzeba zma­zać, wspo­mnień, które należy znisz­czyć. Nauczono go tego już wiele lat temu: naj­le­piej żyć naj­nor­mal­niej, jak to moż­liwe. Mógł zro­bić rze­czy dla innych nie­osią­galne. Jed­nak każda zdo­bycz, każdy wysi­łek woli, żeby zdo­być to, czego pra­gnął, miały swoją cenę. W kwe­stiach mało waż­nych nie warto było jej pła­cić. Teraz powi­nien prze­ko­nać noc­nego por­tiera, żeby przy­go­to­wał im coś do jedze­nia. Nie czuł głodu, Gaspar pew­nie też nie, cho­ciaż nie jadł pod­wie­czorku, a on zapo­mniał wyjąć wodę sodową z samo­chodu, powi­nien się zacho­wy­wać jak ojciec.

Przed wyj­ściem z pokoju musiał się jed­nak wyką­pać, bo śmier­dział. I może pod­ciąć sobie włosy. Gaspar też potrze­bo­wał kąpieli, może nie tak pil­nie. Wstał z łóżka, wciąż trzy­ma­jąc Gaspara na rękach, i zaniósł go pod prysz­nic. Odkrę­cił kurek z cie­płą wodą, odcze­kał chwilę i upew­nił się, że jest tak, jak podej­rze­wał.

– Nie wyką­pię się w zim­nej – oświad­czył Gaspar.

– Prze­cież jest gorąco. Nie? No dobrze, potem umyję cię ręcz­ni­kiem.

Juan wszedł pod prysz­nic, sły­szał, że Gaspar, usiadł­szy na pokry­wie ubi­ka­cji, mówi do niego, opo­wia­dał o tym, co czy­tał i co zoba­czył z hote­lo­wego okna, ale Juan go nie słu­chał. Prysz­nic był za nisko, musiał się schy­lić, żeby umyć głowę, ale przy­naj­mniej hotel zapew­niał szam­pon i mydło. Z bio­drami prze­pa­sa­nymi ręcz­ni­kiem sta­nął przed lustrem: mokre włosy się­gały za ramiona, pod oczami miał sińce.

– Przy­nieś mi nożyczki, są w mniej­szej tor­bie.

– Mogę cię ostrzyc? Tylko tro­chę.

– Nie.

Juan zapa­trzył się we wła­sne odbi­cie, sze­ro­kie ramiona, ciemna bli­zna prze­ci­na­jąca pierś, opa­rze­nie na ramie­niu. Rosa­rio zawsze obci­nała mu włosy. Wiele razy też go goliła. Przy­po­mniał sobie jej duże okrą­głe kol­czyki, ni­gdy ich nie zdej­mo­wała, cza­sem nawet do snu. Przy­po­mniał sobie, jak kie­dyś się roz­pła­kała, przy­kuc­nąw­szy nago na pod­ło­dze w łazience, bo przy­tyła w ciąży. Jak krzy­żo­wała ręce, kiedy usły­szała coś, co wyda­wało się jej głu­potą. Pamię­tał, jak krzy­czała na niego na ulicy, wście­kła; była taka silna, kiedy waliła go pię­ściami pod­czas awan­tur. Ilu rze­czy nie umiał zro­bić sam, ilu zapo­mniał, ile umiała zro­bić tylko ona? Roz­cze­sał włosy grze­bie­niem, ciął tak dobrze, jak umiał. Zosta­wił sobie dłuż­szy kosmyk z przodu, potem wysu­szył włosy, żeby spraw­dzić, czy nie wyszło tra­gicz­nie. Rezul­tat wydał mu się przy­zwo­ity. Miał tro­chę zaro­stu na policz­kach, ale nie rzu­cał się w oczy, bo był bar­dzo blady. Wrzu­cił obcięte włosy, które zebrał na chu­s­teczce, do klo­zetu.

– Chodź, zoba­czymy, czy uda nam się zna­leźć coś do jedze­nia.

W hote­lo­wym kory­ta­rzu było ciemno i pach­niało wil­go­cią. Przy­dzie­lony im pokój znaj­do­wał się tuż przy scho­dach. Juan prze­pu­ścił Gaspara przo­dem, ale chło­piec, zamiast od razu zejść na dół, popę­dził kory­ta­rzem. Z początku Juan myślał, że bie­gnie do windy. Ale po chwili uświa­do­mił sobie, że Gaspar widzi to samo co on, cho­ciaż reago­wał zupeł­nie ina­czej, zamiast tego uni­kać – Juan był przy­zwy­cza­jony do tych zjaw i nie zwra­cał na nie uwagi – idzie na spo­tka­nie, zain­try­go­wany. To, co kryło się na końcu kory­ta­rza, było wystra­szone i nie sta­no­wiło nie­bez­pie­czeń­stwa, ale było bar­dzo stare i jak wszystko, co dawne, żar­łoczne i nie­szczę­śliwe, i zawistne.

Pierw­szy raz syn coś wyczu­wał, przy­naj­mniej w jego obec­no­ści. Cze­kał, aż to się wyda­rzy, Rosa­rio była pewna, że sta­nie się tak już nie­długo, a zwy­kle mie­wała rację, ale teraz był już pewien, że Gaspar odzie­dzi­czył tę zdol­ność, co pogrą­żyło go w smutku, ści­snęło za gar­dło. Ni­gdy nie robił sobie zbyt­nich nadziei, że syn będzie nor­malny, ale tu, na tym kory­ta­rzu, ulot­niły się one cał­ko­wi­cie, i Juan poczuł żałość jak łań­cuch zaci­ska­jący się na szyi. Dzie­dziczną klą­twę. Sta­rał się uda­wać spo­kój.

– Gaspar – powie­dział, nie pod­no­sząc głosu. – Idziemy tędy. Po scho­dach.

Chło­piec odwró­cił się i spoj­rzał na niego zdez­o­rien­to­wany, jakby obu­dził się w obcym pokoju ze snu trwa­ją­cego wiele dni. To spoj­rze­nie trwało zale­d­wie sekundę, ale Juan je roz­po­znał. Musiał nauczyć go zamy­kać się na ten dry­fu­jący w powie­trzu świat, te lep­kie tunele, jeziora, zro­zu­mieć, jak ich uni­kać. I musiał zacząć prędko, bo pamię­tał prze­ra­że­nie z wła­snego dzie­ciń­stwa. A Gaspar nie powi­nien prze­ży­wać tego samego.

Mój syn uro­dzi się ślepy, powta­rzała zjawa na końcu kory­ta­rza, była łysa i ubrana w nie­bie­ską sukienkę. Gaspar jej nie sły­szał, cho­ciaż moż­liwe, że ją zoba­czył. O niej mówił wcze­śniej w łazience – o kobie­cie sie­dzą­cej na placu przed hote­lem, która spo­glą­dała w okno z otwar­tymi ustami. Juan nie zwró­cił wtedy na to uwagi, bo syn nie mówił o niej z lękiem, co było dobre. Chło­piec intu­icyj­nie miał rację, nie było się czego bać, ta kobieta była led­wie echem. Teraz było wiele takich ech. Jak zwy­kle, kiedy odby­wały się masowe mor­der­stwa; efekt podobny do krzyku w jaskini, trwał, póki czas nie poło­żył mu kresu. Do tego kresu było jesz­cze daleko, nie­spo­kojni zmarli prze­miesz­czali się szybko, chcieli być widziani. The dead tra­vel fast, pomy­ślał.

Zeszli po scho­dach po cichu, żeby nie zbu­dzić innych gości. Kobieta, naj­pew­niej jedna z wła­ści­cie­lek hotelu, prze­glą­dała w recep­cji cza­so­pi­smo. Unio­sła głowę na ich widok i wstała; szyb­kim gestem popra­wiła bluzkę i włosy, tro­chę roz­czo­chrane.

– Dobry wie­czór – powie­działa. – Mogę wam w czymś pomóc?

Juan pod­szedł do kon­tu­aru i oparł dłoń na książce tele­fo­nicz­nej, która leżała otwarta pod lampką.

– Dobry wie­czór. Czy może przy­pad­kiem można gdzieś jesz­cze coś zjeść?

Kobieta prze­krzy­wiła głowę.

– Być może uda­łoby się w grillu w klu­bie rybaka, ale pozwól­cie, że zadzwo­nię i zapy­tam, bo to spory kawa­łek stąd.

Spory kawa­łek, pomy­ślał Juan, nie­moż­liwe, w tej małej miej­sco­wo­ści nic nie mogło być daleko. Ściany recep­cji do połowy wyło­żono boaze­rią, pod­łoga była obita pla­sti­kową wykła­dziną, klu­cze wisiały na tablicy. Gaspar pod­szedł do nie­wiel­kiego akwa­rium i pal­cem śle­dził pły­wa­jącą rybkę. Nikt nie odbiera, oznaj­miła kobieta po dłu­giej chwili wisze­nia na tele­fo­nie. No trudno, pój­dziemy spać bez kola­cji. Juan uśmiech­nął się i zauwa­żył, że kobieta – młoda, około czter­dziestki, ale spra­wiała wra­że­nie star­szej w smut­nym świe­tle pogrą­żo­nego w ciszy hotelu – obser­wuje go uważ­nie i wcale tego nie ukrywa. Zaspa­łem, wyja­śnił Juan. Podróż z Buenos Aires jest długa i byłem zmę­czony.

Na zewnątrz abso­lutna cisza. Zauwa­żył nie­bie­skie świa­tła radio­wozu, ale pra­wie nie usły­szał sil­nika. Nawet tę miej­sco­wość patro­lo­wali?

– Prze­pra­szam za nie­dy­skre­cję – powie­działa, wycho­dząc zza blatu recep­cji. Wachlo­wała się, mimo że pra­co­wał wia­trak. – Jeste­ście w pokoju dwie­ście jeden? Mój pra­cow­nik powie­dział, że miał dziś wra­że­nie, że gość z tego pokoju nie czuje się naj­le­piej. Mar­twi­li­śmy się, ale nie sły­sze­li­śmy żad­nych odgło­sów ani nie zadzwo­nił pan na recep­cję, więc nie chcie­li­śmy nie­po­koić.

– A skąd pani wie, że to ja jestem gościem z pokoju dwie­ście jeden?

– Bo mój pra­cow­nik wspo­mniał, że to wysoki jasno­włosy męż­czy­zna z dziec­kiem.

– Dzię­kuję za tro­skę, pro­szę pani. Teraz czuję się znacz­nie lepiej, musia­łem odpo­cząć. Pół roku temu mia­łem ope­ra­cję, cza­sem wydaje mi się, że jestem już zupeł­nie zdrowy, i prze­sa­dzam z wysił­kiem.

I z roz­my­słem, teatral­nym gestem Juan oparł jedną dłoń na koszuli roz­pię­tej do połowy piersi, żeby poka­zać wyraź­nie ogromną bli­znę.

– No dobrze – powie­działa kobieta. – Zro­bię wam coś, choćby kanapki. Chło­piec lubi spa­ghetti? Pod­grze­jemy je w kąpieli wod­nej z odro­biną masła i gotowe.

– Co to jest spa­ghetti? – zapy­tał Gaspar, który prze­stał się inte­re­so­wać akwa­rium.

– Takie dłu­gie klu­seczki, słonko – wyja­śniła kobieta i uklę­kła przed nim. Z maseł­kiem i ser­kiem?

– Tak. I też z sosi­kiem.

– Zoba­czymy, co da się zro­bić.

– Mogę popa­trzeć, jak pani gotuje?

– Lubi goto­wać – powie­dział Juan i wzru­szył ramio­nami, żeby dać wyraz swo­jemu zdzi­wie­niu.

Godzinę póź­niej Gaspar umiał już uży­wać otwie­ra­cza do kon­serw; obaj zje­dli maka­ron, tro­chę poskle­jany, z pysz­nym sosem i napili się wody z lodem, a kobieta towa­rzy­szyła im, popi­ja­jąc słod­kie wino i paląc papie­rosy. Kiedy skoń­czyli, Juan zapro­po­no­wał, że zmyje naczy­nia, żeby kobieta mogła wró­cić do recep­cji, a ona się zgo­dziła; na odchod­nym życzyła mu szyb­kiego powrotu do zdro­wia. Gaspar poma­gał powy­cie­rać tale­rze, ale naj­pierw podzię­ko­wał, z ustami wciąż umo­ru­sa­nymi sosem, a ona cmok­nęła go w poli­czek.

Nie chciał wejść do pokoju: sta­nął w drzwiach jak wryty, oczy mu lśniły, wyda­wał się prze­stra­szony.

– Tato, tam jest jakaś pani – powie­dział. Juan zamru­gał, żeby ją zoba­czyć i poczuć; to była ta sama kobieta co w kory­ta­rzu, widocz­nie krą­żyła po hotelu.

– Nie patrz na nią. – Ujął twarz Gaspara w dło­nie, były tak wiel­kie, że pra­wie ota­czały mu głowę. – Spójrz na mnie.

Potem usiadł na pod­ło­dze i zapa­lił lampkę nocną. Na szczę­ście Gaspar nie sły­szał, co mówiła. Zawsze lepiej tylko widzieć. Juan przy­słu­chi­wał się jej przez minutę, z czy­stej cie­ka­wo­ści. Ta sama stara, samotna, roz­pacz­liwa śpiewka śmierci, echo śmierci. Potem ogłuchł na ten głos, ale jej nie wyrzu­cił, musiał nauczyć tego syna, i to szybko. Juan nie chciał, by bał się ani minutę dłu­żej.

– Posłu­chaj mnie teraz uważ­nie.

– Kto to jest, tatu­siu?

– Nikt. To tylko wspo­mnie­nie.

Poło­żył mu dłoń poni­żej mostka i poczuł serce swo­jego syna, szyb­kie, silne, zdrowe. Z zazdro­ści zaschło mu w ustach.

– Zamknij oczy. Czu­jesz moją dłoń?

– Tak.

– Czego doty­kam?

– Brzu­cha.

– A teraz?

Poło­żył dwa palce dru­giej ręki na kręgu znaj­du­ją­cym się za żołąd­kiem.

– Ple­ców.

– Nie, nie ple­ców.

– Krę­go­słupa.

– No wła­śnie. Teraz musisz pomy­śleć o tym, co znaj­duje się mię­dzy moimi dłońmi, jak wtedy, kiedy boli cię głowa i opo­wia­dasz mi, że wydaje ci się, że coś sie­dzi tam w środku. Dobrze, pomyśl o tym, co tam jest.

Gaspar zaci­snął powieki i zagryzł dolną wargę.

– Już.

– Dobrze. A teraz powiedz tej pani, żeby sobie poszła. Nie mów tego gło­śno. Możesz powie­dzieć po cichu, jeśli chcesz, ale ważne, żeby prze­mó­wiła ta część, którą trzy­mam w dło­niach. Rozu­miesz? To ważne.

To mogło zająć nawet całą noc, i Juan o tym wie­dział.

– Powie­dzia­łem jej.

Juan spoj­rzał na kobietę, która stała wciąż obok łóżka, była w ciąży, z otwar­tymi oczami, wciąż pew­nie mówiąc o swoim pierw­szym dziecku, w oczach miała pustkę.

– Jesz­cze raz. Jakby twój głos dobie­gał stam­tąd, jak­byś miał w środku usta.

– Mam powie­dzieć to na głos?

O co w ogóle pytał? Ale tak poważna wąt­pli­wość wyma­gała odpo­wie­dzi.

– Tak, dzi­siaj tak.

Obraz kobiety powoli się ulot­nił jak roz­pra­sza­jący się dym. Powie­trze w pokoju oczy­ściło się, jakby ktoś otwo­rzył okna. Świa­tło lampki noc­nej stało się jaśniej­sze.

– Bar­dzo dobrze, Gaspa­rze, bar­dzo dobrze.

Chło­piec rozej­rzał się po całym pokoju, szu­ka­jąc kobiety, która ode­szła. Był poważny.

– Już nie wróci?

– Jeśli wróci, zro­bisz to samo co przed chwilą.

Gaspar się trząsł, tro­chę z wysiłku, tro­chę ze stra­chu. Juan przy­po­mniał sobie, jak pierw­szy raz odpę­dzał bez­cie­le­snego: chłopcu przy­szło to rów­nie łatwo, może nawet jesz­cze łatwiej, zwa­żyw­szy na sytu­ację. Oby był to koniec odzie­dzi­czo­nych przez Gaspara talen­tów. Oby ni­gdy nie nawią­zał takiego rodzaju kon­taktu, do jakiego on sam był zdolny. Rosa­rio była pewna, że syn odzie­dzi­czy jego umie­jęt­no­ści. Nagle jej wspo­mnie­nie stało się tak żywe, jakby dotknął nie­chcący jakie­goś owada w mroku: Rosa­rio upar­cie sie­działa na łóżku, w swo­ich bia­łych sze­ro­kich spodniach z bawełny, z wło­sami zwią­za­nymi wysoko w koń­ski ogon. Gaspar odzie­dzi­czy wszystko, wszystko, co tak bar­dzo mu cią­żyło. Poczuł gorąco w oczach.

– Teraz znów pójdę spać, bo nie­długo muszę usiąść za kie­row­nicą.

– Chcę spać z tobą.

– Nie bój się. Idź do łóżka. Jeśli nie będziesz mógł zasnąć, poczy­taj książkę. Świa­tło mi nie prze­szka­dza.

Ale Gaspar nie chciał czy­tać. Poło­żył się na ple­cach i cze­kał, aż zmo­rzy go sen, wyka­zu­jąc się dys­cy­pliną nie­ty­pową dla swo­jego wieku. Nie zasło­nił żalu­zji, więc skąpe świa­tło z ulicy wpa­dało do pokoju, a gałę­zie drzew rzu­cały cie­nie na ściany. Juan zacze­kał, aż oddech Gaspara zacznie wska­zy­wać na to, że chło­piec zasnął, i wtedy zbli­żył się do niego: roz­chy­lone usta, małe zęby mleczne, pot skle­ja­jący włosy na czole.

Mógł zro­bić to we wła­snym łóżku, sie­dząc obok. Nie chciał jed­nak, żeby chło­piec obu­dził się i to zoba­czył. Łazienka była rów­nie dobrym miej­scem. Nie potrze­bo­wał wiele: wystar­czyła cisza, pukiel wło­sów Rosa­rio, jakieś ostre narzę­dzie i pro­chy.

Sie­dząc na zim­nych kafel­kach, owi­nął wokół pal­ców kosmyk wło­sów Rosa­rio, który woził ze sobą w spe­cjal­nym puz­derku. Obie­ca­łaś, powie­dział jej cichym gło­sem. I była to poważna obiet­nica, przy­pie­czę­to­wana ranami i krwią, a nie sen­ty­men­tal­nymi sło­wami.

Wyjął z pla­sti­ko­wej torebki garść pro­chów i roz­sy­pał przed sobą na pod­ło­dze, two­rząc znak pół­nocy. Od śmierci Rosa­rio robił to każ­dej nocy, a rezul­tat był iden­tyczny – cisza. Pusty­nia zim­nego pia­sku i mętne gwiazdy. Wymy­ślił też bar­dziej pod­sta­wowe metody i efekt był zawsze taki sam – wiatr nad pustką.

Powtó­rzył słowa, pogła­skał kosmyk wło­sów, przy­wo­łał ją zaka­żo­nym języ­kiem, któ­rego nale­żało uży­wać pod­czas rytu­ału pro­chów. Z zamknię­tymi oczami zoba­czył pokoje i puste kąty, zga­szone ogni­ska, porzu­cone ubra­nia, suche rzeki, ale błą­kał się dalej, aż w końcu wró­cił do hote­lo­wej łazienki, ciszy i dale­kiego odde­chu syna, i znów ją przy­wo­łał. Ani muśnię­cia, drże­nia, ułudy, pod­stęp­nej mary. Nie przy­cho­dziła, nie mógł do niej dotrzeć, od śmierci żony nie udało mu się natra­fić na naj­mniej­szy ślad jej obec­no­ści.

W pierw­szych dniach zło­żył nie­wła­ściwe ofiary. Ktoś powie­dział mu kie­dyś, że praw­dzi­wej magii nie upra­wia się, ofia­ro­wu­jąc krew innych. Ofia­ro­wuje się wła­sną, tra­cąc jaką­kol­wiek nadzieję, że kie­dy­kol­wiek się ją odzy­ska. Juan pod­niósł żyletkę, którą wcze­śniej poło­żył obok sie­bie i roz­ciął sobie dłoń sko­śnie, mniej wię­cej po linii zwa­nej linią umy­słu albo głowy. Była to nie­zno­śna rana, ni­gdy nie goiła się do końca, naj­gor­sza z moż­li­wych i dla­tego powinna zadzia­łać. Kiedy poczuł w ciem­no­ściach cie­pło krwi, oparł dłoń na znaku usy­pa­nym z pro­chów na pod­ło­dze. Wymó­wił nie­zbędne słowa i cze­kał. Cisza przy­pra­wiała go o zawrót głowy. Juan wie­dział, że to oznaka tego, że traci moc. Nie miał pew­no­ści, czy stało się tak dla­tego, że był bar­dzo chory, czy dla­tego, że za bar­dzo się prze­mę­czał; tak czy siak, utrata mocy wyda­wała się oczy­wi­sta. To przy­wo­łu­jące zaklę­cie nie wyma­gało od niego zbyt wielu sił, świat zmar­łych był mu bar­dzo bli­ski, drzwi były lek­kie, z łatwo­ścią otwie­rały się i zamy­kały. W wypadku innego rytu­ału, każ­dego innego, zwąt­piłby pew­nie, czy jest w sta­nie go odpra­wić. W wypadku tego – nie. Ten był jak prze­cią­gnię­cie się.

Zre­zy­gno­wany umył rękę i starł ręcz­ni­kiem krew z pod­łogi. Już się nie dener­wo­wał. Po pierw­szych nie­uda­nych pró­bach prze­kli­nał Rosa­rio, poła­mał meble i pra­wie pogru­cho­tał sobie palce, waląc pię­ścią w pod­łogę. Teraz po pro­stu roz­cza­ro­wany pozbie­rał pro­chy i scho­wał z powro­tem kosmyk wło­sów do skrzy­neczki. For the dead tra­vel fast, pomy­ślał jesz­cze raz. W sumie była to prawda. Jemu odmó­wiono tej zwy­kłej szyb­ko­ści.

Gaspar wciąż spał, cho­ciaż upły­nęło już sporo czasu; rytuał znaku pół­nocy wyda­wał się krótki dla tego, kto go odpra­wiał, ale zaj­mo­wał wiele godzin pły­ną­cych nie­po­strze­że­nie. Już świ­tało, kiedy polał alko­ho­lem ranę, która ni­gdy nie goiła się do końca, bo zawsze ciął się i ciął od nowa w tym samym miej­scu, żeby dać krew pro­chom, zwra­ca­ją­cym mu tylko tę podej­rzaną ciszę, spra­wia­jącą, że myślał o swo­jej zakne­blo­wa­nej żonie, z ustami zaszy­tymi przez kogoś, kto chciał ich roz­dzie­lić na zawsze.

Hote­lowe śnia­da­nie ser­wo­wano na sto­łach nakry­tych obru­sami w kratkę, w sali jadal­nej o bia­łych ścia­nach. Ozdo­biono ją obra­zami przed­sta­wia­ją­cymi ryby, wysu­szo­nymi rybami w witry­nach i kolej­nym akwa­rium, tro­chę więk­szym od tego w recep­cji. Esqu­ina była czymś w rodzaju sto­licy węd­kar­stwa. Juan ni­gdy w życiu nie łowił ryb. I, skoro tema­tem prze­wod­nim hotelu była ich­tio­lo­gia, nie rozu­miał, dla­czego nazy­wał się Panambí, co w języku guaraní zna­czyło „motyl”. Ni­gdzie nie było motyli, nawet w logo. Napił się nie­zbyt moc­nej her­baty i posma­ro­wał Gaspa­rowi tosty masą kaj­ma­kową. Syn był bar­dzo mil­czący.

– Co się stało?

– Jesteś na mnie zły.

– Nie, synku, jestem w złym humo­rze. Kiedy skoń­czysz śnia­da­nie, pój­dziemy się wyką­pać.

Gaspar prze­pła­kał cały ranek, zanim zeszli do jadalni. Odkąd zmarła jego mama, pła­kał codzien­nie po prze­bu­dze­niu. Cza­sami tak po pro­stu, cza­sem zło­ściło go jakieś głup­stwo, cza­sem mówił, że boli go głowa, chce mu się spać, jest mu za gorąco. Śniła mu się i Juan o tym wie­dział, zwy­kle śnił, że jej śmierć była tylko snem. Zda­rzało się, że Juan dawał mu się wypła­kać, kiedy indziej sia­dał przy nim w mil­cze­niu, cza­sem prze­my­wał mu twarz zimną wodą, ale ni­gdy nie wie­dział dokład­nie, co powi­nien zro­bić. Tego ranka, kiedy Gaspar uspo­koił się po chwili pła­czu i krzy­ków, wyry­wa­nia sobie wło­sów i wale­nia pię­ścią w poduszkę, zapro­po­no­wał mu, że pójdą na plażę. Gaspar zgo­dził się i zapy­tał, czy woda jest zimna jak w Mar del Plata. Powie­dział, że nie, to roz­le­wi­sko rzeki, a rzeki są zupeł­nie inne, bar­dziej podobne do basenu. Było to kłam­stwo, ale podzia­łało. Tak naprawdę to Juan chciał się wyką­pać, uznał też, że czas naj­wyż­szy, by syn popra­co­wał tro­chę nad tech­niką, któ­rej go uczył. On sam nauczył się pły­wać w wieku ośmiu lat, przez czy­stą nie­od­po­wie­dzial­ność swo­jego brata, który wycho­dził z nim na spa­cery i nie wie­dział, jak zor­ga­ni­zo­wać mu czas, więc zapi­sał go na basen. Juan wie­dział, że mu nie wolno; jego lekarz Jorge Brad­ford zabro­nił mu wyczer­pu­ją­cych ćwi­czeń fizycz­nych. Ni­gdy nie dowie­dział się o popo­łu­dniach na base­nie albo uda­wał, że nie ma o nich poję­cia, czę­sto zacho­wy­wał się ambi­wa­lent­nie; stać go było na gesty nie­sa­mo­wi­cie wyro­zu­miałe, cza­sem jed­nak bywał wredny i trudno było prze­wi­dzieć jego reak­cje.

Brad­ford nauczył go zamy­ka­nia się, gdy Juan miał sześć lat i docho­dził do sie­bie po kry­zy­sie kar­dio­lo­gicz­nym; wiele waż­nych rze­czy w jego życiu wyda­rzyło się na szpi­tal­nym łóżku, pomię­dzy bólem, znie­czu­le­niem i stra­chem. Sko­rzy­stał z tej samej metody, któ­rej on sam użył z Gaspa­rem w nocy. Dok­tor Brad­ford, ten, który zope­ro­wał go, kiedy Juan był umie­ra­jący, odwie­dzał go codzien­nie, a potem adop­to­wał pod pre­tek­stem, że w ten spo­sób zapewni mu naj­lep­szą opiekę. Ele­ganc­kie porwa­nie. Zakup: zapła­cił za niego. To cud, powie­dział Brad­ford rodzi­com, praw­dziwy cud, że jesz­cze żyje, potrze­buje lecze­nia i opieki, któ­rych pań­stwo, nie­stety, ze względu na złą sytu­ację finan­sową, nie mogą mu zapew­nić. A oni się zgo­dzili.

Tam­tej nocy w szpi­tal­nym łóżku Juan nie mógł uci­szyć gło­sów, jakieś ręce macały go po całym ciele – od środka i na zewnątrz – widział ludzi wokół łóżka nawet wtedy, gdy zamy­kał oczy. I Brad­ford kazał mu usiąść, zwil­żył jego włosy chłodną wodą i powie­dział mniej wię­cej to samo, co Juan powie­dział Gaspa­rowi. Użyj głosu doby­wa­ją­cego się spo­mię­dzy krę­go­słupa i żołądka, każ im odejść, a sobie pójdą. Pamię­tał dobrze, że musiał pró­bo­wać wiele razy, szu­ka­jąc wska­zó­wek w ciem­nych i chci­wych oczach tego męż­czy­zny, dopóki nie zapa­dła cisza, a sala inten­syw­nej tera­pii nie stała się na powrót pomiesz­cze­niem peł­nym pacjen­tów, umie­ra­ją­cych albo po cięż­kich ura­zach. Brad­ford został z nim, dopóki Juan nie zasnął. Rano, po prze­bu­dze­niu, głosy i obrazy wró­ciły, a Brad­ford wciąż tam był. Znów udzie­lił mu wska­zó­wek, a Juanowi udało się za pierw­szym razem. Póź­niej Brad­ford popro­sił, żeby opowie­dział mu o tym, co widział. I Juan wyli­czył: budził się i przy stole ze śnia­da­niem albo w łóżku widział trupa; usta, które się z niego śmiały, dłoń zakry­wa­jącą mu twarz i nie­po­zwa­la­jącą oddy­chać w nocy; ptaki i owady, które ata­ko­wały go, wla­tu­jąc pro­sto w głowę, kiedy wycho­dził na patio; dwie maleń­kie twa­rze patrzące na niego spod kamie­nia, któ­rego uży­wała matka, żeby drzwi szopy w głębi się nie zamy­kały. Opowie­dział o tym rodzi­com, ale oni nie wyda­wali się go rozu­mieć. Brad­ford ow­szem.

Rodzice bali się go, pró­bo­wali uspo­ka­jać i czym prę­dzej zmie­niali temat. Jego brat Luis był inny. Też się bał, ale pró­bo­wał pomóc. Mówił, żeby myślał o czym innym. Nauczył go pły­wać.

Teraz on musi nauczyć syna, ale naj­pierw chciał popły­wać chwilę w rzece sam. Poje­chali samo­cho­dem na plażę, która była piękna i czy­sta, i w dodatku pra­wie pusta, posa­dził Gaspara na tra­wie, pod drze­wem, posta­wił obok prze­no­śną lodówkę. Nalał mu wody sodo­wej do pla­sti­ko­wego kubka i powie­dział, tata idzie popły­wać, ale nie martw się, jeśli ktoś się do cie­bie zbliży, poża­łuje. Nie odchodź ni­gdzie, bo i tak cię znajdę i wiesz, co będzie.

Wcho­dząc do wody, minął parę wycho­dzącą na brzeg. Ona była ładna, miała na sobie jed­no­czę­ściowy nie­bie­ski kostium i powie­działa mu cześć, on spoj­rzał na niego dość agre­syw­nie i mocno objął ją w pasie. Żadne z nich nie potra­fiło unik­nąć gapie­nia się na bli­znę na piersi Juana. Jemu to nie prze­szka­dzało. Pły­wał pięt­na­ście minut, dokład­nie tyle, by się nie nad­wy­rę­żyć. Mógł pły­wać o wiele dłu­żej, ale musiał uwa­żać na sie­bie, skoro miał potem usiąść za kie­row­nicą. Rzeka lśniła sre­brzy­ście w pro­mie­niach słońca, ale woda była dość mętna. Zanim wyszedł, przez chwilę uno­sił się na wodzie; od syna czuł wyłącz­nie spo­kój. Kiedy woda się­gała mu do kolan, poma­chał do Gaspara i krzyk­nął: chodź, musisz się nauczyć, zdej­mij koszulkę i teni­sówki. Uło­żył Gaspara na wodzie i pochy­lił się nad nim. Przy­trzy­mam cię, powie­dział, kiedy poczuł, że wije się ze stra­chu, żeby nie pójść na dno. Machaj nogami, dodał, ochlap mnie, rób jak naj­wię­cej hałasu.

Było coś w tym gorą­cym poranku i śli­skiej skó­rze chłopca na jego rękach, co spra­wiło, że poczuł obok sie­bie Rosa­rio, przy­po­mniał sobie, jak umie­rała z zimna na angiel­skiej wsi, przy­po­mniał sobie, jak śpie­wała pio­senkę Toni­ght will be fine, jak tań­czyła do pio­senki Bowiego i skar­żyła się, że w radiu ni­gdy nie pusz­czają dobrej muzyki, i jej szyję, i piersi, które były duże, ale ni­gdy nie nosiła sta­nika, nawet kiedy uro­dził się Gaspar, i ranki, kiedy ją budził, ona się skar­żyła, daj mi pospać, ale po chwili także go obej­mo­wała, a on uno­sił jej nogi, kładł je na swo­ich ramio­nach, pie­ścił ją języ­kiem i pal­cami, aż robiła się wil­gotna.

Nie mógł jej zna­leźć. Mógł zoba­czyć tę biedną cię­żarną kobietę z hotelu, mógł zoba­czyć setki ludzi mor­do­wa­nych codzien­nie, a jej nie mógł spo­tkać. Pro­sił ją, kiedy jesz­cze żyła, pra­wie żar­tem, uda­jąc postać z powie­ści, nie zosta­wiaj mnie samego, haunt me, nie było po hisz­pań­sku słów, żeby oddać ten cza­sow­nik, nie cho­dziło o zacza­ro­wa­nie ani o uka­za­nie się, cho­dziło o haunt, ale ona ni­gdy nie wzięła tego na poważ­nie. Prze­cież to on miał umrzeć pierw­szy, to byłoby logiczne; żało­sne, że jesz­cze żył.

Cza­sem myślał, że Rosa­rio się przed nim ukrywa. Albo że coś nie pozwala jej przy­być. Albo że ode­szła zbyt daleko.

– A teraz co?

– Teraz wło­żysz głowę pod wodę. Ale nie zaty­kaj nosa.

– Uto­pię się.

– Na pewno się nie uto­pisz.

Ćwi­czyli, jak wstrzy­mać oddech, nie zanu­rza­jąc się w wodzie. Gaspar napeł­niał policzki powie­trzem, a Juan poczuł nie­moż­liwy do pomy­le­nia z niczym ból w skro­niach. Za dużo czasu na słońcu. Ale nie zamie­rzał prze­stać, póki chło­pak nie nauczy się wstrzy­my­wać odde­chu.

Kiedy ponow­nie zna­leźli się pod drze­wem, nalał sobie zim­nej wody sodo­wej i dodał kilka kostek lodu, które pły­wały w lodówce. Połknął dwie tabletki i zamknął oczy oparty o korze­nie, żeby ból nieco ustą­pił. Pul­so­wało mu w gło­wie, ale przy­naj­mniej rytm był regu­larny, nieco powolny.

– Nie uto­pi­łem się – powie­dział nagle Gaspar.

– Widzisz? Pły­wa­nie jest łatwe, szybko się nauczysz.

– Obu­dzisz się?

– Nie śpię, odpo­czy­wam.

– Chcesz kanapkę?

– Nie, nie­długo zjemy obiad. A wie­czo­rem zoba­czymy Tali.

– Mogę zro­bić kanapkę dla sie­bie?

Naj­lep­szym spo­so­bem na zna­le­zie­nie drogi do domu Tali było zlo­ka­li­zo­wa­nie na tra­sie sta­rego mostu z zardze­wia­łego żelaza, już nie­użyt­ko­wa­nego, poro­śnię­tego nie­moż­liwą do powstrzy­ma­nia zie­le­nią wybrzeża, jej lia­nami i kwia­tami. Obok niego wyła­niała się Kaplica Dia­bła i wtedy nale­żało jechać pro­sto drogą z ubi­tej ziemi, która oka­zy­wała się nie­prze­jezdna, kiedy było błoto. Kaplica sta­no­wiła for­malne wej­ście do Colo­nia Camila. Tali uwiel­biała tu miesz­kać, w tej wio­sce mają­cej dwu­stu miesz­kań­ców i dwa sklepy.

Tali była jego pra­wie szwa­gierką. Córką ojca Rosa­rio i jego kochanki z Cor­rien­tes, kobiety z klasy śred­niej, która wypro­wa­dziła się na wieś, zało­żyła świą­ty­nię San La Muerte – Świę­tego Umrzyka – i zyskała lokalną sławę jako uzdro­wi­cielka i wielka pięk­ność. Umarła młodo – Juan i Rosa­rio wie­dzieli, że cho­ciaż zacho­ro­wała, jej śmierć zde­cy­do­wa­nie nie nale­żała do natu­ral­nych – Adolfo Reyes zaś, który kochał ją naprawdę i kolek­cjo­no­wał wize­runki świę­tego (tak się wła­śnie poznali), dbał o jej świą­ty­nię. Tali pod­trzy­my­wała teraz tra­dy­cję swo­jej matki, straż­niczki i kapłanki świę­tego. Razem z Rosa­rio stwo­rzyła salę poświę­coną San La Muerte w Muzeum Sztuki Ludo­wej w Asun­ción, sta­no­wiącą część wystawy sta­łej, uzna­waną za naj­lep­szą w Para­gwaju, w regio­nie i praw­do­po­dob­nie na całym świe­cie.

Od lat w sank­tu­arium Tali orga­ni­zo­wano pota­jemne uro­czy­sto­ści. Colo­nia Camila leżała z dala od miast, wpraw­dzie nad rzeką, cho­ciaż oddzie­lona od kąpie­lisk i przy­stani; można tu było wyzna­wać w miarę spo­koj­nie wszyst­kie te kulty, za któ­rymi nie prze­pa­dał Kościół i które budziły strach i nie­uf­ność. W ostat­nich cza­sach Tali utrzy­my­wała swoje sank­tu­arium w dys­kret­nej tajem­nicy. Nasłu­chała się o woj­sko­wych, któ­rzy roz­trza­ski­wali domowe ołta­rzyki pod­czas prze­szu­kań, cza­sem pory­wali ich wła­ści­cieli, prze­trzy­my­wali potem kilka nocy w komi­sa­ria­cie, trak­tu­jąc to jako demon­stra­cję siły. Ona była córką boga­tego biz­nes­mena mają­cego kon­takty. I tak nie mogliby jej nic zro­bić, ale lepiej na sie­bie uwa­żać.

Adolfo Reyes kupił także sporo hek­ta­rów wokół świą­tyni i domu córki, gdyż na tym tere­nie znaj­do­wała się Kaplica Dia­bła don Lorenza Simo­net­tiego. Kościół został zbu­do­wany przez imi­granta z Włoch, jed­nak dziw­nym zbie­giem oko­licz­no­ści ni­gdy nie został kon­se­kro­wany. Tali sprzą­tała w nim w nocy, przy­świe­ca­jąc sobie lampką naf­tową. Wiele osób widziało w oknach blask, krą­żyły roz­ma­ite histo­rie o tym, co dzieje się w jego ścia­nach, ale żadna nie była praw­dziwa. Juan potwier­dził to Tali i jej ojcu wię­cej niż raz: w kościele pano­wała wpraw­dzie dziwna atmos­fera, ale nie nawie­dzały go duchy. Adolfo Reyes, który lubił robić sobie roz­ma­ite kpiny, nie znie­chę­cił się wcale: wymy­ślał różne plotki, nowe histo­rie do tego stop­nia, że nie dało się już odróż­nić fik­cji od naj­praw­dziw­szych fak­tów doty­czą­cych tej kaplicy i zapo­mnia­nej miej­sco­wo­ści.

Lorenzo Simo­netti przy­był do Cor­rien­tes z Włoch jako wdo­wiec z ośmior­giem dzieci. W 1904, rok po tym, jak osie­dlił się w Colo­nia Camila, zaczął budo­wać kaplicę, nie pro­sząc o pozwo­le­nie władz kościel­nych. Był rze­mieśl­ni­kiem: wyrzeź­bił Madonnę z drzewa urun­day, sta­ra­jąc się nadać jej rysy swo­jej żony zmar­łej przy poro­dzie. Z pomocą sąsia­dów wyko­nał też wszystko inne: prace murar­skie, drew­niane ławy, szkła do lichych witraży. Dzwony przy­wiózł mu z Włoch jego rodak. Ołtarz zdo­biły bla­szane kwiaty i roślinne wzory. Kościół z dżun­gli i z pogra­ni­cza, bli­sko Bra­zy­lii i Para­gwaju.

Cały swój entu­zjazm wło­żył jed­nak don Lorenzo w ścianę zakry­stii. Tam umie­ścił swoje arcy­dzieło, budzące lęk sąsia­dów i przy­pusz­czal­nie będące przy­czyną dez­apro­baty kurii. Drew­niana pła­sko­rzeźba zacho­wała się dobrze mimo upływu czasu, cho­ciaż kolory nieco wybla­kły. Była to wizja pie­kła, prze­ra­ża­jąca nastawa ołta­rzowa: dzieci z nie­pro­por­cjo­nal­nie wiel­kimi gło­wami i powy­krzy­wia­nymi nogami, plą­sa­jące w rytu­al­nych tań­cach wokół ognisk, bawiące się ze smo­kami i żmi­jami. Nagie kobiety prze­pa­sane wężami. Pomię­dzy nimi osza­lałe twa­rze, zawsze otwarte okrą­głe oczy i jesz­cze wię­cej gadów i pła­zów, przede wszyst­kim ropuch, ropu­chy powta­rzają się obse­syj­nie, w nawią­za­niu do egip­skiej plagi. Scenę Sądu Osta­tecz­nego uzu­peł­nia postać czło­wieka, który czyta książkę i bez­na­mięt­nym wzro­kiem obser­wuje prze­raź­liwe obrazy pełne bólu.

Simo­netti, skoń­czyw­szy kościół, pró­bo­wał poda­ro­wać go kurii, ale księża po obej­rze­niu odrzu­cili dar. Odbyły się kolejne nego­cja­cje, zakoń­czone kolej­nymi odmo­wami. Z przy­czyn pozor­nie biu­ro­kra­tycz­nych, nikt jed­nak nie wie­rzył w to wyja­śnie­nie. Mówiono, że reta­bu­lum przed­sta­wia zlot cza­row­ni­ków, w któ­rym bie­rze udział sam dia­beł, kre­ol­ski sabat. Mówiono, że don Lorenzo uczest­ni­czył w takich obrzę­dach. Simo­netti zmarł, nie zdo­ław­szy prze­ko­nać księży o świę­to­ści swo­jego dzieła. Być może ślu­bo­wał – nie był stary, ale chory – że przej­dzie drogę z Colo­nia Camila do Goya, żeby poroz­ma­wiać z kościel­nymi wła­dzami. Kiedy wró­cił, poło­żył się do łóżka, żeby odpo­cząć, i następ­nego dnia już nie żył.

W naj­więk­szym skle­pie w Colo­nia Camila, w któ­rym dzia­łał rów­nież skromny bar, ludzie opo­wia­dali, że widzieli widmo ubra­nego na czarno Simo­net­tiego, idą­cego do Goya. Opo­wia­dano rów­nież histo­rie o jakimś mrocz­nym sto­wa­rzy­sze­niu, które odwra­cało się ple­cami do ołta­rza i klę­kało przed nastawą ołta­rzową przed­sta­wia­jącą Sąd Osta­teczny.

Usły­szała go wcze­śniej, niż zoba­czyła, gdy słońce roz­pa­lało na nie­bie żółty pło­mień, a palmy w oddali przy­po­mi­nały cie­nie. Tali wybie­gła z domu, biała sukienka pach­niała jaśmi­no­wym mydłem, które przy­wie­ziono jej z Para­gwaju, w pośpie­chu zapo­mniała wło­żyć butów. Nie wie­rzyła w to jesz­cze, kiedy czuła tylko jego zapach, ale kiedy go zoba­czyła z nie­wiel­kiego wznie­sie­nia, na któ­rym stały jej dom i świą­ty­nia, nie miała już naj­mniej­szych wąt­pli­wo­ści. W wie­czor­nym słońcu jego jasne włosy nabrały poma­rań­czo­wych poły­sków, a czarna koszulka zabar­wiła się gra­na­tem zmierz­chu. Nawet kiedy śmiał się w ten spo­sób, z otwar­tymi ustami i zazna­czo­nymi dołecz­kami na policz­kach, i było coś roz­czu­la­ją­cego w tym, jak zgi­nał bar­dzo dłu­gie nogi, śli­zga­jące się w bło­cie, i wycią­gał ramiona, i mówił do syna, dawaj, a chło­piec dro­bił małymi krocz­kami obok niego, nawet obser­wu­jąc tę scenę rodzinną i zwy­kłą, można było zro­zu­mieć, dla­czego nazy­wano go Zło­ci­stym Bogiem, z tymi żyłami na ramio­nach przy­po­mi­na­ją­cymi kable pod skórą i zbyt wiel­kimi rękami, cien­kimi pal­cami, dłu­gimi i sze­ro­kimi dłońmi.

Ni­gdy nie widziała takiego męż­czy­zny, ani wcze­śniej, ani póź­niej, ani teraz, a kiedy go widy­wała, zda­wał się jej tak nie­zwy­kle piękny, że oczy zacho­dziły jej mgłą i patrze­nie na niego było jak zaska­ku­jący zachód słońca, kiedy natura uka­zuje swoją grozę i swoje piękno.

– Czyż­byś polu­bił błoto, cha­migo? – krzyk­nęła. Miała nadzieję, że jej głos, iro­niczny i jed­no­cze­śnie cie­pły, nie będzie się łamał, i tak się stało. Juan poznał ją od razu.

– Tali, co to za kata­klizm? Ugrzęź­li­śmy w bagnie!

Juan i Gaspar – już cał­kiem wyro­śnięty i chudy – śmiali się jak wariaci. Tali nie mogła w to uwie­rzyć. Spo­dzie­wała się, że będzie rów­nie wście­kły i smutny jak kilka mie­sięcy wcze­śniej. Teraz stał tu, w drzwiach jej domu, zwi­ja­jąc się ze śmie­chu, z nogami grzę­zną­cymi w bło­cie, mówiący do syna: „To ruchome pia­ski Cor­rien­tes!”.

– No, posta­raj­cie się bar­dziej, jeśli się prze­wró­ci­cie, weź­mie­cie kąpiel.

Tali oparta o bramę chciała nacie­szyć się tym nie­sły­cha­nym spek­ta­klem: Zło­ci­sty Bóg żar­tu­jący z wła­snej nie­zdar­no­ści, uda­jący, że pogrąża się w bagnie, że krzy­czy ze stra­chu. Chło­piec, który był lżej­szy, wydo­stał się z błota pierw­szy, a Tali otwo­rzyła przed nim bramę. On spoj­rzał jej w oczy, z cie­ka­wo­ścią, uważ­nie. Cześć, Tali, powie­dział. I odwró­cił się, reagu­jąc okrzy­kami na to, że ojciec się pośli­zgnął i pra­wie upadł.

– Wiesz, Juan­cito, że droga za domem jest wyas­fal­to­wana?

– Bujasz.

– No dobrze. Wysy­pali ją tylko szu­trem.

– Czemu tamta droga jest szu­trowa? Pro­wa­dzi do jakiejś więk­szej miej­sco­wo­ści?

– Nie, ale to Cor­rien­tes. Nie warto szu­kać logiki.

– W takim razie potem prze­sta­wię samo­chód. Mam nadzieję, że nie ugrzązł w bło­cie.

– Naj­wy­żej go popchniemy.

Juan prze­sko­czył na kawa­łek suchej trawy i stam­tąd zro­bił dwa dłu­gie kroki; dotarł do bramy. Tali wresz­cie mogła popa­trzeć na niego z bli­ska i uświa­do­miła sobie, że wie­czorne świa­tło oka­zało się złudne, Juan miał opuch­nięte oczy i wychudł; te jego dziwne oczy, z tęczówką o wymie­sza­nych kolo­rach, zie­lone i nie­bie­skie bły­ski, i tro­chę żół­tych, były zmę­czone i senne. Ale to bla­dość Juana spra­wiła, że Tali zro­zu­miała, iż wygłupy w bło­cie były wła­śnie tym – wygłu­pami.

– Gdy­bym nie wie­działa, że żyjesz, pomy­śla­ła­bym, że mam przed sobą ducha, taki jesteś, kurwa, blady.

Udał, że tego nie sły­szy, i objął ją mocno, tak że aż uniósł z ziemi. Pobru­dził Tali sukienkę, ale ona się tym nie prze­jęła. Wtu­liła się raz jesz­cze, po tak dłu­giej prze­rwie, w ciało Juana, które było potężne i wraż­liwe; zanu­rze­nie się w jego sze­ro­kiej piersi, poczu­cie na koszulce zapa­chu cie­pła, ben­zyny i płynu prze­ciw owa­dom uspo­ka­jało. On oddy­chał głę­boko, z ulgą. Zamknęła oczy i wsłu­chała się w ten oddech i w nocne owady, które budziły się i bzy­czały. Wziął ją za rękę, ona poczuła smu­tek na koniusz­kach jego pal­ców, jakby się z nich sączył. Zauwa­żyła też, że ma brudny ban­daż zawią­zany na ranie wewnątrz dłoni. Musisz zmie­nić tę szmatę, zawy­ro­ko­wała, ale Juan nic nie powie­dział. Gaspar sie­dział na ziemi, pró­bu­jąc doczy­ścić białe teni­sówki.

– Zostaw to, słonko, wypiorę ci je – ode­zwała się i natych­miast zaczęła dzia­łać. Podała mu rękę, zawo­łała ski­nie­niem dłoni, jakby machała na powi­ta­nie, chło­paka pra­cu­ją­cego na poletku za domem i popro­siła go, żeby przy­pro­wa­dził samo­chód utwar­dzaną drogą, i podała bar­dzo chłodne tereré na stole na weran­dzie. – Mam tylko z wer­beny. Zaraz przy­niosę coś dla cie­bie, mitaí, lubisz coca-colę?

Kiedy wró­ciła z napo­jem, Juan wycią­gnął się na roz­kła­da­nym leżaku i zwil­żył sobie twarz zimną wodą.

– Mogłeś uprze­dzić, że przy­je­dziesz, przy­go­to­wa­ła­bym coś, posprzą­tała w domu.

– Nie wie­dzia­łem, czy uda mi się dotrzeć na miej­sce samemu, więc tro­chę się pospie­szy­łem. A kiedy zda­łem sobie sprawę, że jest jesz­cze wcze­śnie, posta­no­wi­łem cię odwie­dzić, zanim ruszę do Puerto Reyes.

– Dobrze się czu­jesz?

Nie spoj­rzał na nią. Wolał czer­wień zmierz­chu pomię­dzy drze­wami.

– A mały jak się miewa?

– Nie roz­ma­wiaj­cie o mnie, jakby mnie tu nie było – zapro­te­sto­wał Gaspar i odsta­wił na stół szklankę z colą. Zmarsz­czył czoło i skrzy­żo­wał ramiona.

– No wła­śnie. Jego spy­taj.

– Co za cha­rak­ter, chłop­cze. Jak się mie­wasz?

– Cza­sem dobrze, cza­sem źle. Tęsk­nię za mamą i boję się, kiedy on cho­ruje. – I ze złym, pra­wie oskar­ży­ciel­skim wyra­zem twa­rzy wska­zał na ojca.

Tali przy­tu­liła chłopca i posa­dziła sobie na kola­nach, cho­ciaż był już na to za duży. Nie wie­działa, co zro­bić, bo ni­gdy wcze­śniej nie sły­szała, żeby sze­ścio­let­nie dziecko mówiło tak jasno i szcze­rze, powie­działa więc, chodź, zmie­nimy buty, i zapy­tała Juana, czy przy­wieźli drugą parę.

No jasne, odpo­wie­dział, przy­wio­złem też san­dały, ale tu może chyba cho­dzić boso. Nie, boso nie, zaopo­no­wała Tali, za dużo owa­dów.

W łazience umyła Gaspa­rowi nogi, zmie­niła mu teni­sówki i koszulkę, słu­cha­jąc, jak opo­wiada o widzia­nych po dro­dze zwie­rzę­tach, nawet jele­niu z rogami. Wydało jej się dziwne, żeby jeleń mógł zawę­dro­wać tak daleko od rzeki, ale co mogło naprawdę dzi­wić, kiedy Juan był bli­sko?

Tali poznała Juana w Buenos Aires. Ojciec zawiózł ją tam, żeby zmu­sić Tali do nauki, ale ona ucie­kała z lek­cji, rzu­cała się na pod­łogę, pła­kała. Rosa­rio pró­bo­wała ją pocie­szać, mówiąc, że szkoła nie jest wcale taka zła, że bywa tam nawet miło, ale Tali odpo­wie­działa, że to nie jej nie­na­wi­dzi, lecz mia­sta. Adolfo Reyes zre­zy­gno­wał więc z kształ­ce­nia młod­szej córki w naj­lep­szej szkole w Buenos Aires, w któ­rej uczyła się Rosa­rio, i pozwo­lił jej wró­cić na pół­noc, do swo­jej świą­tyni i swo­ich zió­łek, i wiej­skiej szkoły.

Rosa­rio i ona były nie tylko przy­rod­nimi sio­strami, ale rów­nież dobrymi przy­ja­ciół­kami. Tali pła­kała, kiedy Rosa­rio, w wieku osiem­na­stu lat, wyje­chała do Anglii na stu­dia. Miała się uczyć, tak powie­działa Tali, na naj­lep­szym uni­wer­sy­te­cie na świe­cie i była szczę­śliwa. Juan skoń­czył pięt­na­ście i tego roku spę­dził całe lato w Puerto Reyes. On też był bar­dzo smutny. Tali, która przy­je­chała tam z wizytą, aż otwo­rzyła usta ze zdu­mie­nia, kiedy znów zoba­czyła Juana w chłod­nym miej­scu na tara­sie wycho­dzą­cym na rzekę. Dora­stała, patrząc na synów imi­gran­tów, wyso­kich i jasno­wło­sych jak ten chło­pak, Szwe­dów z Oberá, Niem­ców z Eldo­rado, Ukra­iń­ców z Ari­stó­bulo del Valle. Pod­czas wycie­czek z ojcem cza­sem jadła na obiad kieł­basę i podzi­wiała orchi­dee na uro­czy­sto­ściach tych wspól­not; zako­chi­wała się jak głu­pia w chło­pakach o przej­rzy­stych oczach i skó­rze przy­ciem­nio­nej słoń­cem. Ale kiedy Juan wstał z ple­cio­nego krze­sła i poca­ło­wał ją w oba policzki, tamci męż­czyźni i kobiety wydali się jej wpraw­kami nie­zbyt zdol­nego mala­rza, szki­cami nie­wpraw­nej dłoni, która pró­bo­wała wciąż od nowa, a w końcu nary­so­wała Juana i dała mu życie, i mówiła: o to cho­dzi, tego szu­ka­łam, to wła­śnie dosko­nałe wykoń­cze­nie. Juan miał pięt­na­ście lat, ona sie­dem­na­ście, a jed­nak zapło­nęły jej uszy, kiedy patrzyła na niego w mil­cze­niu. Chcesz się przejść?, zapy­tała Tali. Nie jest chyba bar­dzo gorąco. Obe­szli zdzi­czały ogród wokół domu. Opowie­działa mu o Skan­dy­na­wach z Oberá i zapy­tała, czy jego rodzina też stam­tąd pocho­dzi. Juan odparł, że tak, ale prze­pro­wa­dzili się do Buenos Aires, bo on był bar­dzo chory. Może masz tam jesz­cze rodzinę. Nie wiem, przy­znał Juan.

Tego wie­czoru, po kola­cji zło­żo­nej z kaj­mana żakare i sma­żo­nego manioku, spe­cjal­no­ści Rufiny, kucharki z Puerto Reyes, Juan wyrwał kartkę z zeszytu, w któ­rym coś ryso­wał, kiedy pozo­stali pili kawę (on nie pił), i podał jej obra­zek: dwa psy szcze­kały do księ­życa z pro­mie­niami przy­po­mi­na­ją­cego bar­dziej słońce, ale był to księ­życ, bo miał twarz i to twarz kobiety, w oddali naryso­wał dwa budynki, dwie niskie wieże, po jed­nej na każ­dego psa, a przed nimi jezioro albo staw, z któ­rego wycho­dziło zwie­rzę przy­po­mi­na­jące lan­gu­stę albo skor­piona. Pod spodem wid­niał napis „La Lune” i Tali natych­miast roz­po­znała, że to jedna z kart tarota, któ­rego sta­wiała Rosa­rio, księ­życ z tarota mar­syl­skiego. Sio­stra pró­bo­wała ją nauczyć, ale Tali wolała hisz­pań­ską talię.

– Mogę cię nauczyć, teraz, kiedy ona wyje­chała – powie­dział Juan.

– Skąd wiesz, że tego chcę?

– Od Rosa­rio, powie­działa, że nie potra­fiła ci dobrze tego wytłu­ma­czyć. Ja umiem to zro­bić lepiej niż ona.

– A ta karta co ozna­cza?

– To zależy od inter­pre­ta­cji.

Juan scho­wał ołó­wek w kie­szeni nie­ska­zi­tel­nie bia­łej koszuli, którą miał na sobie. Nie wyda­wał się chory, cho­ciaż ona wie­działa, że jego stan jest poważny. Czemu ukry­wali to przed nią przez ostat­nie lata? Dowie­działa się tego póź­niej, w dość bru­talny spo­sób.

Wciąż miała tam­ten rysu­nek, tam­ten księ­życ, tamte psy.

Gaspar, czy­sty i ze zmę­czoną twa­rzą, usiadł na dru­gim leżaku. Już nie zbie­rało się na deszcz, ale zapa­dała ciemna i wil­gotna noc. Guil­ler­mito, chło­pak, który pra­co­wał u Tali, zapa­lił świa­tła na patio i na weran­dzie. Juan zdjął koszulę i otrze­pał ją, żeby osu­szyć pot. Przy­niosę ci wia­trak, zapro­po­no­wała Tali. Nie, nie potrzeba, odparł.

– Pew­nie cię szu­kają.

– Nie znajdą mnie. Teraz tro­chę trud­niej utrzy­mać tajem­nicę, ale wciąż mogę to zro­bić.

– Betty nie przy­je­dzie w tym roku?

– Jeśli cho­dzi o nią i jej córkę, nic się nie zmie­niło. Nie może wziąć udziału w Cere­mo­nii, póki nie zde­cy­dują, co z dziew­czynką. Na razie bar­dzo jej to odpo­wiada. Kiedy zde­cy­dują, co zro­bić z małą, a naj­praw­do­po­dob­niej odbiorą ją Betty, zoba­czymy, co będzie.

– A wiesz, że w Reyes mają nowe psy? Boję się ich panicz­nie, są ogromne, przy­po­mi­nają konie. Jeden z nich, czarny, ma chyba z pół­tora metra, nazywa się Nix.

– Pies nie może mieć pół­tora metra, prze­sa­dzasz.

– Co to jest Nix? – zain­te­re­so­wał się nagle Gaspar.

– Juan­cito, to dziecko jest nie­moż­liwe, wszystko sły­szy.

– Nyks to grecka bogini nocy. Noc.

– A jest w mojej książce?

– Nie sądzę, to zapo­mniana bogini. Opo­wia­da­łem ci już o zapo­mnia­nych bogach. Ludzi, któ­rzy ich wyzna­wali, było nie­wielu, z cza­sem robiło się ich coraz mniej i prze­stano o nich opo­wia­dać.

– To bar­dzo smutne.

– Tak, to smutne. Ale o Nyks wia­domo kilka rze­czy. Była żoną Ereba, ciem­no­ści, która nie jest tym samym co noc, bo możesz też spo­tkać ją w dzień. Miała synów bliź­nia­ków, Hyp­nosa i Tana­tosa. Hyp­nos to sen, a Tana­tos śmierć. Są podobni, ale oczy­wi­ście nie tacy sami.

– I miesz­kają wszy­scy razem?

– Tego nie wia­domo, więc możesz wyobra­zić sobie, co chcesz.

Juan spoj­rzał na Tali i powie­dział, że Gaspar czyta książkę z mitami. Obie­ca­łem, że pokażę mu kora­lo­drzew, ze względu na Anahí. Po cichu Tali powie­działa, dzie­ciak zanu­dzi ci się w szkole.

Guil­ler­mito pod­szedł do stołu. Pro­szę, znajdź mały mate­rac dla chłopca, powie­działa Tali. Poproś Karinę, ona ma mnó­stwo mate­racy. Zza załomu kory­ta­rza wyło­niła się dziew­czynka tro­chę więk­sza od Gaspara. Miała ubło­cone kolana i włosy ucze­sane w dwa nie­chluj­nie sple­cione war­ko­cze.

– Lau­rita, może zabie­rzesz Gaspara i poba­wi­cie się razem? Masz ochotę, Gaspa­rze? Potem zawo­łamy was na kola­cję.

Dzieci przez chwilę nie wie­działy, o czym roz­ma­wiać, ale Lau­rita opo­wie­działa Gaspa­rowi o szcze­niaczku, któ­rego dostała, i zapy­tała, czy chce go zoba­czyć, i poszli. Tali zauwa­żyła, że Juan patrzy za nimi, jak odcho­dzą, i zagryza wargi.

– Nic mu się nie sta­nie, ona jest stąd, jest przy­zwy­cza­jona, zaopie­kuje się nim lepiej niż ty. To nor­malne, co się z tobą dzieje.

– Nic nie jest nor­malne. Nie mogę z nią poroz­ma­wiać.

– Z Rosa­rio? Juan, za parę dni masz Cere­mo­nię. Na tym musisz się teraz sku­pić.

Juan spoj­rzał na nią oczyma mie­nią­cymi się kolo­rami w sła­bym świe­tle werandy. Odwi­nął ban­daż i poka­zał jej ranę. Tali obej­rzała ją uważ­nie, nie była spuch­nięta, nie dostrze­gła śla­dów infek­cji.

– Nie mogę jej spro­wa­dzić, nawet uży­wa­jąc znaku pół­nocy. Skoro nie mogę nawią­zać z nią kon­taktu za pomocą tego rytu­ału, to zna­czy, że ktoś nie pozwala jej przy­być.

– Ktoś może to zro­bić?

– Ktoś potężny tak. Albo kilka osób wspól­nie. Myślę, że jest ich kil­koro.

– Cza­sem nie udaje się nam dotrzeć do naszych zmar­łych, wiesz o tym.

– Nie sądzę, żeby tak było w tym przy­padku.

Juan spoj­rzał na Tali i odgar­nął sobie z czoła kosmyk wło­sów.

– Ja nic nie czuję.

Teraz, kiedy nie było już sły­chać gło­sów dzieci, Tali przy­su­nęła się do Juana i wycią­gnęła do niego rękę. Chodź, wyką­pię cię i oczysz­czę ci ranę. Kupi­łam sobie olbrzy­mią wannę, jak­bym prze­czu­wała, że może się przy­dać. On wstał powoli, leni­wie, a w kory­ta­rzu pro­wa­dzą­cym do łazienki Tali wspięła się na palce i go poca­ło­wała, popchnęła do swo­jego pokoju i zamknęła ple­cami drzwi. Seks z Juanem zawsze był nieco bru­talny, nawet jeśli on pró­bo­wał być deli­katny, a teraz nie pró­bo­wał; Tali czuła ból, kiedy roz­su­wała nogi, żeby przy­jąć tak wiel­kie ciało, zabo­lało ją, kiedy upa­dła na pod­łogę sypialni, prze­szka­dzało jej twarde drewno pod ple­cami. Zawsze nastę­po­wał też moment zała­ma­nia, czu­łego, ale też deli­kat­nego, to szarp­nię­cie, ten przy­pra­wia­jący o zawrót głowy poślizg, kiedy pozna­wała dło­nie, które tar­gały jej włosy, a on poru­szał się w niej. I zawsze przy­cho­dziła ta nie­bez­pieczna chwila, kiedy ona musiała go pro­sić, żeby zatrzy­mał to, co zaczy­nało się jak przy­jemne wra­że­nie, drżące i gorącz­kowe, a koń­czyło jak szybko wzbie­ra­jący przy­pływ, cie­pła i zbyt głę­boka fala, która już nie przy­po­mi­nała przy­jem­no­ści. On zawsze jej słu­chał i prze­sta­wał: tym razem usiadł, przy­cią­gnął ją do sie­bie tylko jedną ręką i zmu­sił, by spoj­rzała mu w oczy.

Potem Juan poło­żył się nagi w łóżku, na boku. I się roz­pła­kał, wciąż trzy­ma­jąc za rękę Tali, która znała go na tyle dobrze, by słu­chać w ciszy tego pła­czu i cze­kać. Angá, pierw­szy raz pła­cze po niej, pomy­ślała, ale nic nie powie­działa, bo Juan źle zno­sił współ­czu­cie. Pogła­dziła go po wło­sach, tak cien­kich i jasnych; nie ściem­niały mu z wie­kiem, jak wielu innym blon­dy­nom. Wyzwo­lił się deli­kat­nie z jej uści­sku. Znaj­dziesz sobie wresz­cie kogoś, zapy­tał, a Tali poło­żyła się u jego boku i zapa­liła papie­rosa, dała mu się zacią­gnąć, on zro­bił to z zamknię­tymi oczyma i wil­gotną twa­rzą, nie wytarł łez. Nie, powie­działa, ty jesteś moim męż­czy­zną. Ale nie jestem tak odważna jak Rosa­rio. Nie zro­bię dla cie­bie wszyst­kiego.

Juan zga­sił nie­do­pa­łek w popiel­niczce na noc­nym sto­liku i poca­ło­wał Tali; ona poza dymem i wer­beną poczuła słony smak łez i che­miczny posmak lekarstw. Idę poszu­kać Gaspara, powie­dział Juan i poszedł, boso i bez koszuli, wciąż miał ubło­cone nogi. Po chwili Tali usły­szała, jak roz­ma­wiają nie­da­leko od okna sypialni. Wciąż mówili o bogini nocy i jej dzie­ciach bliź­nia­kach, tak podob­nych i tak róż­nych, o śmierci i śnie.

Tali zro­biła Juanowi miej­sce, kiedy w nocy wśli­zgnął się do jej łóżka. Pozwo­lił Gaspa­rowi spać w salo­nie – chciał poło­żyć mate­rac tam, a nie w pokoju, i nie było sensu z nim dys­ku­to­wać, mógł spać, gdzie chciał; Juan wyką­pał się, spra­wiał wra­że­nie, że jest myślami gdzie indziej, ona znała go dobrze, więc nawet go nie dotknęła. Szybko zasnął. Leżał ple­cami do niej. W pół­mroku mogła dostrzec bli­znę zaczy­na­jącą się na żebrach i koń­czącą na ple­cach, ślad po prze­by­tej w dzie­ciń­stwie ope­ra­cji. Za pierw­szym razem, kiedy zoba­czyła go nagiego, bli­zny zro­biły na niej tak wiel­kie wra­że­nie, że chciała się wyco­fać; poza tym była od niego star­sza, co robiła w łóżku z cho­rym nasto­lat­kiem? Działo się to w Puerto Reyes, w jed­nym z gościn­nych pokoi posia­dło­ści. Tali pamię­tała, że za pierw­szym razem byli ostrożni, on był pra­wicz­kiem i cho­ciaż buzo­wały w nim hor­mony, jak w każ­dym chłopcu w jego wieku, był tro­chę zdy­stan­so­wany, jakby potra­fił zba­dać sytu­ację i unik­nąć nasto­let­niego nie­po­koju. I w pew­nym sen­sie potra­fił. To przez cho­robę, wyja­śnił jej póź­niej. Każda rzecz, którą robił, wyma­gała nego­cja­cji, wyli­czeń. Jakby jego obo­wiąz­kiem było opie­ko­wa­nie się deli­kat­nym szkla­nym skar­bem, któ­rego ni­gdy nie mógł odło­żyć na bok ani w bez­pieczne miej­sce, i musiał poru­szać się ostroż­nie, by go nie uszko­dzić, nie potłuc, namy­śla­jąc się nad każ­dym ruchem, zawsze na pal­cach, zawsze zasta­na­wia­jąc się, czy to gwał­towne posu­nię­cie skoń­czy się wypad­kiem, osta­tecz­nym znisz­cze­niem.

Tam­tego lata Tali została ini­cjo­wana w Brac­twie przez Adolfa Rey­esa, swo­jego ojca, i zapro­szona na Cere­mo­nię. Kiedy zoba­czyła Juana w miej­scu mocy, zemdlała. Nikt nie zauwa­żył, wszy­scy byli w jakimś tran­sie. Strach nie potrwał długo. Ojciec od lat opo­wia­dał jej o Brac­twie i sły­szała histo­rie róż­nych mediów. Ale nie spo­dzie­wała się, że Juan jest medium. Ukry­wali to przed nią skrzęt­nie, nawet Rosa­rio, tak bli­ska, ukry­wała to latami, a Tali wie­działa dla­czego.

Tro­chę ponad rok póź­niej Juan poje­chał do Lon­dynu, żeby się zope­ro­wać i znów spo­tkać z Rosa­rio. Zamiesz­kał na jakiś czas w Anglii, ale nie­szczę­ście spro­wa­dziło go z powro­tem. Tali nie zło­ściła się, gdy doszło do niej, że są z Rosa­rio razem, bo czuła, że tak powinno być. Pła­kała tylko, kiedy się dowie­działa. Potem pró­bo­wała o nim zapo­mnieć, ale jej się nie udało.

Tali zasnęła nad ranem, a kiedy się obu­dziła, Juan i Gaspar byli już w kuchni i szy­ko­wali śnia­da­nie. Wło­żyła świeżą sukienkę i pode­szła do stołu, żeby im pomóc. Gaspar powie­dział, robimy smaczne rze­czy. Przez chwilę pomy­ślała, czemu nie? Czemu nie zająć miej­sca sio­stry, nie zaopie­ko­wać się wdow­cem po niej i jej dziec­kiem?

– Dzień dobry, chłopcy – przy­wi­tała się.

Gaspar w nie­zwy­kłym sku­pie­niu sma­ro­wał grzanki, tro­chę przy­pa­lone, ale zupeł­nie jadalne. Juan powie­dział:

– Ochrona two­jej świą­tyni to kata­strofa.

Znów ten pogar­dliwy ton, któ­rego nie­na­wi­dziła, ta wyż­szość, która ją iry­to­wała.

– Nie mam two­ich umie­jęt­no­ści.

– To oczy­wi­ste. Potem zro­bię to, co konieczne.

Gaspar dał jej grzankę. Była posma­ro­wana zbyt grubą war­stwą mar­mo­lady, ale Tali i tak ją zja­dła. Posta­no­wiła się nie kłó­cić.

– Poje­dziemy potem nad wodę?

– Tak, tak! – zakrzyk­nął Gaspar. – Ja już umiem pły­wać.

– Uczy się – powie­dział Juan.

– Możemy pójść, nie ma już sier­pi­ków.

– Co to są sier­piki?

– Ryby podobne do pira­nii. Ale tylko gryzą, nie zje­dzą cię.

Gaspar otwo­rzył sze­roko oczy.

– Być może będziesz miał szczę­ście i jakąś zoba­czysz.

– Ale nie chcę, żeby mnie pogry­zły.

– Nie martw się tym, będę cię chro­nił.

– Mogę pooglą­dać tele­wi­zję?

Tali powie­działa, że tak, i zanio­sła mu mleko i cia­steczka do salonu. Kiedy wró­ciła do kuchni, Juan sie­dział przy stole i palił papie­rosa.

– Wcze­śnie wsta­łeś?

– Sta­ram się wcze­śnie wsta­wać, bo Gaspar budzi się z pła­czem.

Spoj­rzała mu w oczy i zoba­czyła tak wielką złość, że aż się prze­ra­ziła. On zga­sił papie­rosa w kubku, wyjął z torby notes i powie­dział: musimy zała­twić sprawę tej świą­tyni. Idziemy na spa­cer, powie­dział synowi, wró­cimy za jakiś czas. Chło­pak poki­wał głową, zahip­no­ty­zo­wany poranną kre­skówką, mimo że antena była kiep­ska i obraz wypeł­niał się pio­no­wymi kre­skami i desz­czem. Po wyj­ściu Juan zatrzy­mał się na chwilę w ogro­dzie Tali, który był nie­wielki, ale rosły w nim męczen­nice, chry­zan­temy, dalie, nie­za­po­mi­najki, gli­cy­nie opie­ra­jące się na wyso­kich papro­ciach, i docie­rały aż do domu, wspi­nały się po ścia­nach do dachu, naparst­nice pur­pu­rowe, które przy­po­mi­nały kap­tury i kilka orchi­dei zwi­sa­ją­cych z pnia brzo­skwini.

Tali poszła za Juanem do świą­tyni, którą zamy­kała na kłódkę. Rzadko ją otwie­rała, wierni przy­jeż­dżali głów­nie w sierp­niu, żeby skła­dać ofiary. Jeśli ktoś miał spe­cjalną prośbę, naj­pierw ją odwie­dzał i usta­lali wspól­nie datę rytu­ału.

– Chcesz wejść?

– Teraz nie.

Juan otwo­rzył swój notat­nik i ryso­wał, trzy­ma­jąc w dłu­gich pal­cach maleńki ołó­wek. Kiedy robił to na sto­jąco, zawsze wygi­nał ciało w łuk, wysu­wał do przodu bio­dra i kulił grzbiet. Nie zajęło mu to zbyt wiele czasu; kiedy skoń­czył, zdjął ciemne oku­lary, żeby spraw­dzić, czy efekt jest zado­wa­la­jący, i otarł koszulką wil­gotne czoło. Potem pod­szedł do drzwi świą­tyni, dotknął ich, pogła­dził.

– Chodź, Tali – powie­dział.

Popro­sił, żeby przy­trzy­mała rysu­nek, by dobrze go widzieć, i z tyl­nej kie­szeni spodni wyjął brzy­twę. Roz­ciął sobie środ­kowy palec pra­wej dłoni od opuszka do knyk­cia i opu­ścił rękę. Kiedy krwa­wił już dość mocno, sko­pio­wał pal­cem obra­zek na poma­lo­wa­nych na biało drzwiach. Tali spoj­rzała na pie­częć, była deli­katna i zacho­wy­wała geo­me­tryczną pre­cy­zję typową dla rysun­ków Juana. Dopiero kiedy skoń­czyła podzi­wiać ochronny znak, który wyda­wał się pro­sty, ale nawet w niej powo­do­wał odruch odrzu­ce­nia, Tali zdała sobie sprawę z ciszy.

– Teraz nie będziesz już potrze­bo­wała innej ochrony. Możesz nawet zosta­wić drzwi otwarte. – Zamilkł i spoj­rzał Tali w oczy. – Nie­dawno poda­ro­wano mi tę pie­częć.

– Pro­si­łeś o ochronę?

Juan spoj­rzał na ban­daż opa­su­jący mu dłoń, brudny i prze­po­cony.

– Tak, pro­si­łem o ochronę i dają mi ją, cho­ciaż jak zwy­kle się ocią­gają. Wiesz dobrze, że wciąż nie dosta­łem tego, czego naprawdę potrze­buję.

Potem zdrową ręką ode­brał notat­nik.

– Jeśli chcesz popły­wać, zro­bię ci taki opa­tru­nek, żebyś mógł wejść do wody.

Póź­niej, w łazience, Tali oczy­ściła ranę, myśląc o tym, jak brudne były tamte drzwi i jak kru­che jest zdro­wie Juana; wie­działa, że dla niego infek­cja może być bar­dzo nie­bez­pieczna. On dał się jej opa­trzyć, popro­sił tylko, żeby moc­niej zaci­snęła ban­daż.

– Jesteś piękna – powie­dział, kiedy skoń­czyła.

– Nie mów tak, wiesz, że tego nie lubię.

– Zawsze byłaś piękna. Rosa­rio była ładna, a ty jesteś piękna.

– Ale ty kochasz ją, więc pro­szę, nie mów tak.

– Ach, prze­cież zako­cha­nie nie ma nic wspól­nego z pięk­nem.

Tali wzięła się pod boki i zaczęła głę­boko oddy­chać, żeby nie krzy­czeć.

– Wiesz, Juan­cito, że musisz mnie uprze­dzać, zanim przy­je­dziesz, bo jak nie, to dzieją się takie rze­czy.

– Jakie? – zapy­tał i usiadł na kra­wę­dzi wanny, krzy­żu­jąc nogi.

– Takie, że ni­gdy o tobie nie zapo­mi­nam, ale jakoś sobie radzę, lubię moje rośliny, mój dom, moje psy, mam swoje łóżko i cza­sem w nocy, kiedy sły­szę jakieś kroki, wyobra­żam sobie, że to ty, ale naj­czę­ściej śpię sobie spo­koj­nie, tylko tyle ci powiem. I nagle przy­jeż­dżasz z dziec­kiem i ja zacho­wuję się jak idiotka, jak kom­pletna idiotka, rozu­miesz, wyobra­żam sobie, że zosta­nie­cie i że będziemy razem, i podobne głu­poty. Wyobra­żam sobie nawet, to nie do pomy­śle­nia, że moja sio­stra byłaby zado­wo­lona, gdy­by­ście ze mną zostali. Moja biedna kochana sio­stra. Nie dajesz mi, kurwa, spo­koju.

Ktoś zapu­kał deli­kat­nie do drzwi łazienki, a Juan powie­dział, wejdź, synku. Gaspar wszedł nie­śmiało. Tali sta­nęła wypro­sto­wana obok umy­walki i popra­wiła sobie włosy, były bar­dzo dłu­gie, pra­wie do pasa. Cza­sem myślała, że jest już za stara na takie włosy. Gaspar nawet na nią nie spoj­rzał.

– Co ci się stało w palec?

– Ska­le­czy­łem się na dwo­rze.

– Czym?

– Roz­bitą butelką, która stała tam, żeby koty nie weszły do kur­nika.

– Boli cię?

– Nie.

– Kiedy roz­cięli cię tu, musiało strasz­nie boleć. – I Gaspar wska­zał na jego pierś.

– Ach, ale to co innego – odparł Juan, a Tali zauwa­żyła, że powstrzy­muje uśmiech. – To tylko małe ska­le­cze­nie, w palec, mówi­łem ci, że po tam­tej ope­ra­cji bolały mnie kości.

– No tak, musieli ci je prze­ciąć piłą, żeby cię zope­ro­wać.

– Ach, dziecko, nie mów tak – jęk­nęła Tali.

– Pocięli go, nie wie­dzia­łaś? – Gaspar spoj­rzał na nią, mru­ga­jąc oczami, jakby draż­niło go świa­tło. – Prze­cięli go na pół, a potem z powro­tem zaszyli. Mieli wyle­czyć mu serce, ale wydaje mi się, że chyba nie za bar­dzo im się udało.

Juan zaczął się gło­śno śmiać. Wziął go na ręce i uniósł wysoko.

– Two­jego ojca nie da się wyle­czyć! Jesteś okropny, stra­szysz Tali.

– Chcia­łem jej tylko wytłu­ma­czyć.

– Już jej wszystko wyja­śni­łem przez tele­fon, dawno temu.

– Więc ja już nie muszę.

– Nie, już nie trzeba jej niczego tłu­ma­czyć.

– A poje­dziemy nad wodę?

– Tak, zaraz.

Juan poca­ło­wał Gaspara w poli­czek i wziął Tali za rękę, żeby wycią­gnąć ją z łazienki, ale ona powie­działa, idź­cie sami, obaj jeste­ście sza­leni. Ja muszę się prze­brać i umyć. Nie rób dra­matu, szep­nął Juan, a ona pokrę­ciła głową. Potrze­bo­wała kilku minut, musiała zna­leźć krem do opa­la­nia, ręcz­niki, zwil­żyć sobie twarz, zmyć krew z wanny, zacze­kać, aż ręce prze­staną się jej trząść.

Poje­dziemy moim samo­cho­dem, powie­działa Tali, ja popro­wa­dzę. Jezioro znaj­do­wało się nie­da­leko i lepiej było się kąpać w nim niż w rzece, zdra­dli­wej na tym odcinku, z wirami i piasz­czy­stymi głę­bi­nami. Pano­wał duszący upał, ale niebo było czy­ste, ani jed­nej desz­czo­wej chmurki; może poja­wią się póź­niej, oby nie, pomy­ślała Tali, stycz­niowa wil­goć potra­fiła być nie­zno­śna. Ruszyw­szy, pogła­dziła Juana po nodze; on wło­żył bojówki i spra­wiał wra­że­nie, że bar­dzo mu nie­wy­god­nie w renault, o wiele dla niego za małym. Gaspar mil­czał na tyl­nym sie­dze­niu i Tali spró­bo­wała go zaga­dać o jego rysunki, ale chło­pak nie odpo­wia­dał, więc dała sobie spo­kój. Był w żało­bie, i ona też, i rozu­miała, jak smutne jest to gorące powie­trze, otwarty piec połu­dnia, któ­rego żar leje im się na twa­rze. Umarła mu mama. Nic nie zdoła go ukoić.

Zatrzy­mała samo­chód na pobo­czu i wysia­dła.

– Chodź, Gaspa­rze, chcę ci coś poka­zać – powie­działa do chłopca z zewnątrz.

Przed drew­nia­nym domem poma­lo­wa­nym na błę­kitno, który wyglą­dał, jakby zaraz miał się zawa­lić, stał pokryty kwie­ciem kora­lo­drzew. Gaspar wygra­mo­lił się z auta nie­chęt­nie, ale posłu­chał jej.

– To drzewo, o któ­rym opo­wia­dał ci tata, drzewo tej Indianki, Anahí.

Chło­piec pod­szedł do pnia i z dołu zaczął się przy­glą­dać czer­wo­nym kwia­tom.

– Na gałęzi jest kot.

– Gdzie?

Tali pode­szła i spoj­rzała w górę: rudy kot spał z roz­ło­żo­nymi łapami w chło­dzie liści. Gaspar wciąż był poważny, ona schy­liła się, żeby zna­leźć się na jego wyso­ko­ści i spoj­rzeć mu w oczy. Twoja mama na­dal cię kocha, powie­działa. Nie może być dłu­żej z tobą, ale kocha cię do sza­leń­stwa. Gaspar zasło­nił twarz i zaczął pła­kać, kiwa­jąc się na nogach; Tali zosta­wiła go w spo­koju, nie patrzyła w stronę samo­chodu, nie chciała wie­dzieć, czy Juan ich obser­wuje, czy zbliża się, żeby im prze­rwać, czy wpad­nie w szał, że przez nią jego syn pła­cze. Nie wróci już, prawda?, zapy­tał Gaspar, a Tali nie miała ochoty odpo­wia­dać na to pyta­nie, ale powie­działa to, co powinna, że nie, nie wróci. Wie­dzia­łaś, że potrą­cił ją auto­bus? Tak, nie pamię­tasz, że przy­je­cha­łam na pogrzeb, możesz nie pamię­tać, kiedy czło­wiek jest bar­dzo smutny, łatwo zapo­mina.

– Tu jest dużo auto­bu­sów, nie podoba mi się to.

Umiera ze stra­chu, zro­zu­miała Tali i chciała go przy­tu­lić, ale w posta­wie chłopca nie było nic, co by ją do tego zachę­ciło. Jest w tym podobny do ojca, przy­po­mi­nają koty.

– Tutaj nazy­wamy je busami. Są inne niż auto­busy.

Nie pocie­szy go tym, ale przy­naj­mniej to była prawda.

– Jedziemy nad wodę?

Nie chce odda­lać się od ojca, pomy­ślała Tali i z zasko­cze­niem ujęła dłoń wycią­gniętą do niej przez Gaspara. W aucie dalej mil­czał, ale przy­naj­mniej wyglą­dał przez okno, wcze­śniej sie­dział z pochy­loną głową. Juan nic nie mówił, zapa­lił tylko papie­rosa i palił go powoli, napeł­nia­jąc sobie płuca dymem, jakby nie wystar­czał mu upał.

Reszta dnia prze­bie­gła spo­koj­nie i cicho, pomimo że na plaży i nad jezio­rem pełno było ludzi. Gaspar dostał sporo okla­sków, kiedy poło­żył się plac­kiem na wodzie, bez pomocy ojca; wpraw­dzie nie zjadł zbyt wiele na obiad, ale zgo­dził się poba­wić w kopa­nie dołów, kiedy zapro­siły go inne dzieci, mające mnó­stwo wia­de­rek i łopa­tek. Nie odchodź­cie daleko, chcemy mieć was na oku, popro­siła Tali, a one odpo­wie­działy, tak, pro­szę pani, i usa­do­wiły się nie dalej niż trzy metry. Juan wszedł głę­boko do wody, żeby popły­wać, a Tali, sama pod para­so­lem, w końcu się uspo­ko­iła. Była już gotowa wysłu­chać Juana. Wie­działa, że chce jej coś powie­dzieć. Juan nie był jej przy­god­nym kochan­kiem. Ona nie była tylko zakli­naczką znad rzeki. Oboje nale­żeli do Brac­twa. Mogli uda­wać, że o tym zapo­mi­nają, ale nie na długo.

Gaspar na­dal kopał swój dołek, który według matki innych dzieci przy­po­mi­nał kra­ter. Radio w jed­nym z samo­cho­dów było włą­czone, docho­dziło stam­tąd melan­cho­lijne chamamé, gruba kobieta spa­ce­ro­wała brze­giem z czar­nym psem, który ska­kał na nią i spra­wiał, że wybu­chała śmie­chem, dwóch mło­dych męż­czyzn cho­wało swoje wędki i przy­nęty, i ryby na pace fur­go­netki, pew­nie przy­rzą­dzą je gdzieś na grillu. Tali roz­po­znała męż­czyznę, który dwa mie­siące wcze­śniej popro­sił ją o ochronę, a ona wpu­ściła go samego do świą­tyni i pozwo­liła pomo­dlić się do Świę­tego; pobło­go­sła­wiła jego szkie­let winem i popio­łem. Poznała też kobietę, która przy­szła, żeby wywró­żyć z kart, co stało się z jej córką. Tali zoba­czyła, że nie żyje, że leży pod wodą, i powie­działa o tym. Jedna z tylu dziew­czyn zamor­do­wa­nych przez woj­sko­wych i wrzu­co­nych do rzeki, oczy wyje­dzone przez ryby, stopy zaplą­tane w wodo­ro­sty, mar­twe syreny z brzu­chami peł­nymi oło­wiu. Tali nie kła­mała, nie dawała fał­szy­wych nadziei. Ojco­wie i matki mło­dych ofiar dyk­ta­tury kon­tak­to­wali się z nią, żeby dowie­dzieć się przy­naj­mniej, jak zgi­nęły, czy ich ciała zna­la­zły się w maso­wym gro­bie peł­nym kości, pod wodą czy na jakimś pro­win­cjo­nal­nym cmen­ta­rzu. Kobieta teraz na nią nie patrzyła, bawiła się z dziew­czynką. Czyżby była to córeczka zmar­łej córki? Pamię­tała tamto popo­łu­dnie, padało, niebo było czarne, ale ona i tak chciała wra­cać, nie bojąc się pio­ru­nów; Tali spo­glą­dała za nią, jak bie­gnie drogą z ubi­tej ziemi. Pozbie­rała karty, uło­żyła je w sto­sik, a potem piła mate, na zewnątrz ciemna sza­rość, i patrzyła, jak wiatr szar­pie drze­wem brzo­skwini i drze­wami w oddali, nad rzeką. Ka’aru, pomy­ślała, powinna mówić wię­cej w guaraní, zapo­mi­nała języka, spę­dzała zbyt wiele czasu samot­nie.

Juan wró­cił, ale ona nie widziała, jak szedł po plaży, musiał zro­bić kółko. Poło­żył się obok niej na ręcz­niku. Był tak pod­eks­cy­to­wany, że po kilku minu­tach Tali poważ­nie się zanie­po­ko­iła.

– Czy ty rozu­miesz, że jeśli coś ci się tu sta­nie, będzie nie­szczę­ście? Wiesz, co mogą mi zro­bić? Musie­li­by­śmy jechać aż do Cor­rien­tes, żeby udzie­lono ci pomocy. Nde tavy, kurwa.

Juan przez długą chwilę nie mógł jej odpo­wie­dzieć, a Tali wyko­rzy­stała ten czas, by patrzeć na niego z dez­apro­batą, póki nie odzy­ska odde­chu.

– Nie rób skan­dalu – powie­dział Juan i napił się seven-upa z butelki.

– Gaspar bawi się spo­koj­nie z innymi dziećmi.

– Wiem. Musimy poroz­ma­wiać.

– Odkąd przy­je­cha­łeś, wiem, że musimy poroz­ma­wiać.

– Potrze­buję two­jej pomocy.

Juan usiadł ze skrzy­żo­wa­nymi nogami, i nagle nie był już jej przy­ja­cie­lem ani kochan­kiem, ani nawet męż­czy­zną, który ją dener­wo­wał i w któ­rym była zako­chana. Był medium. Tali wie­działa, że ota­cza­jący go ludzie nie zdo­łają usły­szeć, co mówi, a jeśli nawet usły­szą, nic nie zro­zu­mieją w tym nie­zna­nym im języku. Uświa­do­miła to sobie, bo powie­trze wokół nich zaczęło drgać, a deli­katne wło­ski na jej ramio­nach sta­wały dęba, jakby nie słońce doty­kało jej skóry, tylko sopel lodu.

Naprawdę musisz to robić? Nikt nie wie, że tu jesteś, nie mamy nikogo w pobliżu.

Nie ufam nikomu. Nawet sobie. Gaspar jest w pułapce. Oni chcą, by był moim spad­ko­biercą. Myślą, że odzie­dzi­czył moją zdol­ność przy­wo­ły­wa­nia Ciem­no­ści, albo chcą, żebym prze­niósł swoją świa­do­mość do jego ciała, kiedy nadej­dzie moment. Wciąż był­bym uwię­ziony.

Już o tym wiemy, czemu znów mi o tym opo­wia­dasz?

Żeby upo­rząd­ko­wać myśli. I popro­sić cię. Jestem pewien, że zabili Rosa­rio. Rosa­rio pokłó­ciła się z matką i z Flo­rence. Kiedy ja leża­łem w szpi­talu. Rosa­rio popro­siła je, żeby zosta­wiły nas w spo­koju. Że nie mogą mnie dłu­żej wyko­rzy­sty­wać, że ja już nie chcę przy­wo­ły­wać, i że ni­gdy nie odda im Gaspara, żeby wyko­rzy­stali jego ciało.

Tali poczuła mdło­ści. To, co sły­szała, było nie­moż­liwe.

Moja sio­stra była sza­lona. Angá, dla­czego jej nie powstrzy­ma­łam?

Dla nich to nie do pomy­śle­nia, że nie chcę użyć ciała Gaspara. Powie­dzia­łem im oczy­wi­ście, że to zro­bię. Rosa­rio opo­wie­działa mi o kłótni nie­długo przed wypad­kiem. Była wście­kła, bo po prze­pro­wa­dze­niu Cere­mo­nii zna­la­złem się na skraju wyczer­pa­nia, ale nara­ziła Gaspara na nie­bez­pie­czeń­stwo. Znów będą spraw­dzać, czy jest medium, jak zawsze, tym razem jed­nak wynik będzie pozy­tywny.

Jesteś pewien? Może jest po pro­stu wraż­liwy, i tyle?

Jestem pewien. Jeśli potra­fimy spra­wić, że tego nie zauważą, że próba jak zwy­kle się nie powie­dzie, pozo­sta­nie tylko cze­kać, żeby osią­gnął odpo­wiedni wiek, bym mógł wejść w jego ciało, i wiem, że przez te lata zdo­łam zna­leźć spo­sób, żeby go od nich uwol­nić. To potrwa, ale jestem zde­spe­ro­wany i w końcu mi się to uda.

Czemu Rosa­rio nie opo­wie­działa ci o tym wcze­śniej?

Przez dłu­gie mie­siące cią­gle tra­fia­łem do szpi­tala i wypi­sy­wali mnie z niego, zanim mogli mnie zope­ro­wać. Nie miała odwagi. Nie wiem.

Nie wiń jej za to.

Winię ją. Winię ją, ale jej wyba­czam.

Możesz odmó­wić przy­wo­ły­wa­nia?