Następcy - Joseph Conrad, Ford Madox Hueffer - ebook

Opis

Następcy” to opowieść o grupie osób będących przedstawicielami obcej rasy pochodzącej z Czwartego Wymiaru. Jedną z nich jest tajemnicza i fascynująca kobieta, którą przypadkowo poznaje Artur, niedoceniony angielski pisarz. To ona powoli odsłania przed nim kulisy skomplikowanej operacji mającej na celu przejęcie władzy nad Ziemią. Artur, otrzymując przy okazji coraz większe korzyści finansowe i społeczne, daje wplątać się w skomplikowaną, makiaweliczną intrygę, nie zdając sobie sprawy, że jest jedynie drobnym narzędziem w dążeniu do globalnego celu.

Autorzy w swojej historii wykorzystali wiele elementów literatury gatunkowej – science fiction oraz grozy – dzięki którym poczucie zagrożenia i niestabilności świata potęguje jej złowrogą wymowę.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 289

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł: Następcy

Tytuł oryginału: The Inheritors: An Extravagant Story

Autorzy: Joseph Conrad, Ford Madox Hueffer

Copyright

© 1901 by Joseph Conrad, Ford Madox Hueffer

© 2023 by Wydawnictwo IX

Copyright for the cover art

© 2023 Joanna Widomska & Wydawnictwo IX

All rights reserved.

Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX

Przekład, opracowanie tekstu oraz posłowie: Katarzyna Koćma

Redakcja: Ksenia Olkusz

Korekta: Krzysztof Biliński

Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński

Ilustracja na okładce: Joanna Widomska

Wszystkie prawa zastrzeżone.

Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.

Wydawnictwo IX

[email protected]

wydawnictwoix.pl

Kraków 2023

Wydanie I

ISBN 978-83-67482-53-0

Rozdział pierwszy

Idee… — zaczęła. — Jeśli chodzi o idee…

— Co z nimi? — Postawiłem wszystko na jedną kartę. — Jeśli chodzi o idee, to?

Przeszliśmy przez starą bramę. Obejrzałem się. Południowe słońce świeciło wysoko nad murem, nad wizerunkami świętych, nad zdobionymi markizami, nad brudem i białymi smugami pozostawionymi przez ptaki.

— A tamto? — Wskazałem. — Czy coś ci to przypomina?

Wykonała głową ruch przeczący i jednocześnie wyrażający pogardę.

— Przecież… — wyjąkałem — …powiązania… idee… historyczne idee…

Nie skomentowała.

— Wy, Amerykanie… — zacząłem, lecz jej uśmiech mnie powstrzymał. Zupełnie jakby rozbawiła ją wypowiedź starszej pani zaszokowanej tym, w jaki sposób jej własne córki spędzają czas wolny. Był to uśmiech osoby przekonanej, że raz na zawsze może zepchnąć kogoś z piedestału.

We wszystkich rozmowach jedna ze stron zawsze zakłada swą wyższość – wyższość statusu społecznego bądź intelektualnego. Nawet jeśli dziewczyna nie uzyskała naturalnej przewagi milczącym przyzwoleniem, w naszej wymianie zdań to ona zdawała się potwierdzać, że nie ma najmniejszej wątpliwości, kto tu jest górą. Nie byłem do tego przyzwyczajony. Jestem człowiekiem gadatliwym, szczycącym się łatwością podtrzymywania konwersacji.

Już wcześniej przyglądałem się nieznajomej, ale teraz otaksowałem ją krytycznym spojrzeniem, zastanawiając się, jaka jest. Bujne włosy, ładne oczy i sporo uroku. Owszem. Ale i coś jeszcze. Coś takiego… co nie stanowi atrybutu fizycznego piękna. Rysy twarzy miała tak doskonałe i delikatne, że zdawała się przezroczysta. A mimo to nie sposób było podejrzewać ją o jakąkolwiek kruchość. Jej spojrzenie odznaczało się niezwykłą siłą wyrazu. Włosy jasne i lśniące, a policzki zaróżowione, jakby padał na nie ciepły blask. Zdawało mi się, że skądś ją znam, dopóki nie uświadomiłem sobie, że obcość wprost od niej bije.

— Dokąd idziesz? — zapytała.

— Wybieram się do Dover.

— Mogę pójść z tobą?

Znów omiotłem ją wzrokiem. Chaciałem tym jednym spojrzeniem pojąć istotę owej nietypowości. Oczywiście okazało się to niemożliwe. Na analizy przyjdzie jeszcze czas.

— Drogi są dostępne dla wszystkich — odparłem. — Nie jesteś przypadkiem Amerykanką?

Potrząsnęła głową. Nie. Nie była również Australijką ani nie pochodziła z żadnej z brytyjskich kolonii.

— Nie jesteś też Angielką. Za dobrze mówisz po angielsku.

Poczułem się zirytowany. Nie odpowiedziała, tylko znów uśmiechnęła się, a ja zdenerwowałem. W katedrze zareagowała chichotem na pochwałę kościelnego wobec tej wyjątkowo paskudnie odrestaurowanej budowli, a jej śmiech, który tak mnie pociągał, zmusił do wygłoszenia potępiających uwag na temat paryskiego tynku.

Wiecie zapewne, w jaki sposób należy się zwracać do młodej damy, która potrafi sama o siebie zadbać. Ja tak właśnie czyniłem. Rozśmieszyło ją mamrotanie przewodnika przejawiającego niezdrową fascynację żołnierzami, którzy tworzyli oddziały w miejscu męczeństwa błogosławionego Tomasza. Wyrażała taką pogardę dla jego zwolenników. Cieszyło mnie to wówczas, ale teraz, w krętych uliczkach miasta, gdy jej uśmiech zdawał się przeznaczony dla kogoś innego niż mnie, poczułem się oszukany. W końcu byłem kimś więcej niż kościelnym przewodnikiem. W tamtych czasach uważałem się za ważną osobistość – człowieka, którego umysł ukształtowały refleksja i samotność. Byłem pisarzem z ideami największymi z największych. Wycofałem się ze świata, żyłem w izolacji, ukryłem się na wsi niczym pustelnik, mając nadzieję, że któregoś dnia uwiecznię piórem coś wielkiego.

Nieznajoma odgadła moje myśli.

— Piszesz — oznajmiła.

Zapytałem, skąd wie, zastanawiając się, który z moich utworów mogła czytać. Było tego tak niewiele.

— Jesteś popularnym autorem? — zapytała.

— A skąd. Nie! Przecież wiesz.

— A chciałbyś być?

— Jak każdy. Chociaż tak po prawdzie, niektórzy zapierają się, że zostali stworzeni do wyższych celów.

— Rozumiem — powiedziała z rozwagą. Zdawało mi się, że podjęła jakąś decyzję. Instynktownie niechętny takiemu obrotowi rzeczy, usiłowałem się przebić przez skorupę jej myśli.

— Ale tak naprawdę jestem dość pospolity. Porozmawiajmy lepiej o tobie. Skąd pochodzisz?

Ponownie przyszło mi do głowy, że nie znam za dobrze tego typu kobiet. Identyczny uśmiech, dokładnie taki sam. Ale uśmiechy mają różne odcienie, podobnie jak śmiech czy modulacja głosu.

Nie umiałem utrzymać języka za zębami.

— Skąd pochodzisz? Musisz należeć do jednego z tych nowych narodów. Jesteś cudzoziemką, dam sobie rękę uciąć. Żywisz dla nas taką pogardę. Drażnisz mnie tak, że z powodzeniem mogłabyś być Prusaczką. Ale to oczywiste, że pochodzisz z jakiegoś młodego narodu, który dopiero zaczyna kształtować swą tożsamość.

— Och, mamy odziedziczyć Ziemię, jeśli o to ci chodzi — odparła nonszalancko.

— To wszystko wyjaśnia. — Byłem zdeterminowany, by się nie poddawać. — Z jakiego zakątka świata pochodzisz? — Pytanie zadałem celowo. Miałem nadzieję, że wystarczyło, by pokazać mą intelektualną wyższość. — Wiesz, uczciwość to prawdziwy skarb. Ja na przykład jestem w pełni gotów udzielić ci informacji o sobie. Powiedziałem już o tym, co najważniejsze, teraz ty powinnaś coś powiedzieć. To byłoby uczciwe.

— Dlaczego miałabym grać uczciwie?

— A dlaczego nie? Czy to twoja cecha narodowa?

— Naprawdę chciałbyś wiedzieć, skąd pochodzę?

Ostrożnie przytaknąłem.

— Słuchaj — zaczęła, wydając z siebie kilka dźwięków. Nagle, cicho, intensywnie. Poczułem w tym swoistą niestosowność. Jak podmuch wiatru, gdy pozbawia tchu.

— C… co?! — wykrzyknąłem.

— Powiedziałam, że mieszkam w CzwartymWymiarze.

Odzyskałem równowagę, nie przestając myśleć, że właśnie doświadczyłem chwilowo fizycznej niedyspozycji.

— Chyba zbyt szybko wspięliśmy się na wzgórze — wyjaśniłem. — Nie czuję się najlepiej. Umknęło mi, co powiedziałaś. — Nie mogłem oddychać.

— Powiedziałam, że mieszkam w Czwartym Wymiarze — powtórzyła z godną podziwu powagą.

— Och, daj spokój — wyrzuciłem z siebie. — To cios poniżej pasa. Najpierw pozbawiasz chorego tchu, a potem zasypujesz zagadkami.

Odzyskałem oddech, a wraz z nim gotowość, by drążyć temat. Zaczynałem rozumieć. Oczywiste, że była obcą w obcym kraju. Kraju, który obnażył jej cechy narodowe. Musi należeć do jakiejś odmiennej rasy. Może semickiej albo słowiańskiej, w każdym razie – innej. Nigdy wcześniej nie spotkałem Czerkiesów, ale mówi się, że ich kobiety są piękne, mają jasną karnację i tak dalej. To, co było w niej odpychające, wynikało z odmienności perspektywy. Człowiek nie różni się zbytnio od konia. Jak czegoś nie rozumie, to się tego boi i postrzega jako złowrogą siłę. I taką właśnie jawiła mi się dziewczyna.

— Czyli nie powiesz mi, kim jesteś?

— Przecież to zrobiłam.

— Jeśli sądzisz, że uwierzę, że zamieszkujesz jakieś matematyczne okropieństwa, bardzo się mylisz. Jesteś prawdziwa.

Odwróciła się i wskazała na miasto.

— Patrz! — zawołała.

Wspięliśmy się na zachodnie wzgórze. Pod naszymi stopami, pod niebem, które wiatr ogołocił z chmur, rozpościerała się dolina. Rozległa niczym szeroka misa, wypełniona fioletem kłębów dymu. A nad taflą czerwonych dachów górowała złota kamienna wieża katedry. Niczym wizja, ostatnie słowo wielkiej sztuki.

Spojrzałem na dziewczynę. Byłem wzruszony i wiedziałem, że majestat tego widoku ją także musiał poruszyć. Uśmiechnęła się.

— Popatrz! — powtórzyła, a ja popatrzyłem.

Fiolet i czerwień, i złota wieża. Wizja. Ostatnie słowo…

Nieznajoma powiedziała coś, wydała dźwięk. Co to było? Nie wiem. Wszystko straciło znaczenie. Zdawało mi się, że widzę coś jeszcze. Coś większego od samej katedry, a nawet wyobrażeń bogów, dla których wzniesiono świątynię. Wieża zakołysała się. Poza prostopadłościennym gmachem nie można było dostrzec dachów, dymu, wzgórza, ale fantastyczny, nierealny, nieskończenie rozległy krajobraz.

Trwało to tylko przez chwilę. Zarysy wieży ponownie wypełniły przestrzeń.

— Cholerne… — zacząłem histerycznie. — Do diabła, w co ty ze mną pogrywasz?

— Widzisz, to są właśnie filary rozumu.

— Musisz mi wybaczyć, jeśli nie rozumiem — powiedziałem, chwytając się okruchów roztrzaskanej godności. — Kręci mi się w głowie. — Czułem potrzebę usprawiedliwienia wybuchu. — Przepraszam za te przekleństwa — dodałem na dowód, że odzyskałem spokój.

Wracaliśmy w milczeniu. Byłem zdruzgotany fizycznie i psychicznie. Sam siebie oszukiwałem, usiłując znaleźć przyczynę rozstroju. Po jakimś czasie powiedziałem:

— Upierasz się przy zachowaniu swojego incognito.

— Nie mam żadnych tajemnic.

— Powiedziałaś, że pochodzisz z Czwartego Wymiaru — zauważyłem ironicznie.

— Ponieważ pochodzę z Czwartego Wymiaru — odparła cierpliwie.

Zdawało się, że ma trudny charakter. Była tego świadoma, ale lekceważyła to. Przejawiała rodzaj apatii właściwy osobie oświeconej, która bez końca tłumaczy głupim dzieciakom coś tak oczywistego jak tabliczka mnożenia.

Chyba odgadła me myśli. Powiedziała nawet „tak”, nim zdążyłem zadać kolejne pytanie.

— Tak — zgodziła się. — To tak, jakby próbować wyjaśnić cuda przyszłego wieku osobie żyjącej w poprzedniej epoce. — Przerwała, szukając dosadnej analogii, która by do mnie przemówiła. — Jakbym wyjaśniała doktorowi Johnsonowi warsztat i cechy poezji w dialekcie cockney.

— Rozumiem, że chcesz, abym uważał się za dzikusa niczym jakiś Komacz. Nie rozumiem jednak, czemu pleciesz o Czwartym Wymiarze.

— Zaraz wyjaśnię.

— Ale musisz wyjaśnić tak, jakbyś tłumaczyła Komaczowi. Zwięźle i przekonująco.

— Taki mam zamiar.

Wygłosiła długą przemowę, której poszczególne zdania zlewały się w jedno. Nie pamiętam dokładnie każdego słowa – było ich tak wiele, ale mówiła, jakby czytała książkę. W doborze wyrazów zdawało się coś niesamowicie ekscytującego, co kontrastowało z jej pozbawionym modulacji głosem. Odniosłem wrażenie, że słucham płyty gramofonowej odtwarzającej pracę z dziedziny techniki. I znów ogarnęło mnie jakieś nieprzystojne uczucie szaleństwa, które mi się spodobało. Widziałem zwyczajny krajobraz, białą pofałdowaną drogę, która wiedzie z wierzchołka wzgórza. Biegła milami prosto przed siebie, z bieli do bieli. Prześwitywała przez majestatyczny błękit nieba, po którym pikowały niezliczone stada skowronków. Słuchałem parodii dzieła naukowego recytowanego przez gramofon.

Dowiedziałem się o naturze Czwartego Wymiaru. Jest to zamieszkała przestrzeń, niewidzialna dla naszych oczu, lecz wszechobecna. Ujrzałem ją, gdy wieża katedry zakołysała się przede mną. Poznałem charakter Czwartowymiarowców – istot prostych, nadzwyczaj praktycznych, niesamowitych: bez ideałów, uprzedzeń i wyrzutów sumienia, bez rozumienia sztuki i szacunku dla życia, wolnych od tradycji etycznych, nieczułych na ból, słabość, cierpienie i śmierć, jak gdyby były nietykalne i nieśmiertelne. Nieznajoma nie powiedziała jednak, że jej rasa jest wieczna.

— Mógłbyś… Znienawidzisz nas — podsumowała.

Dopiero co doszedłem do siebie. Siła jej wyobraźni była tak wielka, że zdawało mi się, że oto stanąłem twarzą w twarz z najwyższą prawdą. Przypuszczam, że bawiło ją to, ale jej pragnienie, by mnie przestraszyć, było niedopuszczalne. Nie czułem się jeszcze do końca sobą, lecz uprzejmie oznajmiłem:

— Nie ulega wątpliwości, że udało ci się rozbudzić we mnie nienawiść względem tych istot.

— Przecież nic nie zrobiłam. — Broniła się z lekkim uśmiechem i dalej zabawiała mym kosztem, wyjaśniając kwestie pochodzenia. — Wasi… — użyła tego słowa jako oznaczającego, jak przypuszczam, mieszkańców kraju lub ziemskiej populacji — …wasi przodkowie byli moimi, ale dawno temu zostaliście wypchnięci z Czwartego Wymiaru i rozpleniliście się po Ziemi. Mu także uczynimy to niebawem. Zapadliście jednak na pewne choroby, które i nas zaczną nękać – wierzenia, tradycje, lęki, idee współczucia oraz… miłości. Znaleźliście szczęście w kulcie własnych ideałów oraz smutku. Uśmierzyliście tęsknotę wiarą i sztuką. Zapomnieliście!

Mówiła z niezachwianą pewnością, przytłaczającym, beznamiętnym przekonaniem własnych racji. To nie była kwestia wiary – przytaczała fakty.

Zbliżaliśmy się do małego przydrożnego zajazdu. Na ławce przed drzwiami, z głową spoczywającą na stole, spał ubrany w łachmany wieśniak.

— Zatkaj sobie uszy! — rozkazała moja towarzyszka, a ja posłuchałem.

Widziałem, jak poruszają się jej wargi. Mężczyzna ocknął się, wzdrygnął i niezdarnym, konwulsyjnym ruchem strącił kufel. Przetarł oczy. Zanim zdążył wyrazić wściekłość, poszliśmy już dalej.

— Kiedyś widziałem, jak ujeżdżano w ten sposób konia — skomentowałem. — Wiem, że istnieją słowa, które wywierają określony efekt. Ale nie powinnaś robić psikusów niczym diabeł w Fauście.

— Przypuszczam, że to nie na miejscu — zadrwiła.

— To kwestia przyzwoitości. Biedak stracił piwo.

— A co mnie to obchodzi?

— Jego to bardzo obchodzi.

— Ale mnie?

Nie skomentowałem. Natychmiast zaprzestała wywnętrzania się, a narastająca cisza stawała się destrukcyjna. Wyglądało to tak, jakby nauczyła się jakiejś przemowy na pamięć i właśnie dotarła do końca. Nie wiedziałem, do czego to doprowadzi. Była w niej jakaś nowość, dziwność. Czasami robiła wrażenie szalonej, innym znów razem porażało mnie, jak bardzo pozostawała przy zdrowych zmysłach.

Gdzieś po drodze zjedliśmy posiłek, który zatrzymał falę jej słów, zaś późnym popołudniem wyruszyliśmy w drogę, wędrując po ustronnych dolinach. Byłem chory, a moje nerwy znajdowały się w ruinie. Efekt refleksji i jałowego życia w cieniu niepowodzeń. Znałem te okolice i spacerowałem po nich, szukając normalności w cichych zaułkach, usiłując zespolić się z własnym umysłem. Nie chciałem się zastanawiać, jak przeżyję kolejny rok, dumać nad tysiącami drobiazgów, które są istotne. Więc z nią rozmawiałem. Słuchała wspaniale. Ale tematy wyczerpały się i w końcu sam skierowałem konwersację na Czwarty Wymiar.

Szliśmy po zapomnianej dolinie pomiędzy Hardves a Stelling Minnis. Milczeliśmy od kilku minut. Cisza rodziła we mnie nieokreślone emocje, które czasami, niczym elektryczne wyładowania, przebiegają między mężczyzną a kobietą. Słońce świeciło coraz słabiej, w dolinie było już ciemno. Roześmiałem się, sam już nie wiem, z jakiego powodu, a potem zacząłem ją nękać pytaniami. Próbowałem sprowadzić kwestię Czwartowymiarowców do absurdu. Czyniłem groteskowe konkluzje. Powiedziałem coś w stylu: „A kiedy zbyt wielu z was zostanie wypchniętych z Czwartego Wymiaru i zrobicie najazd na Ziemię, uczynicie to i tamto”. To miało być coś niedorzecznego i ironicznego. Chłodno zaprotestowała, a jej sarkazm wydawał się wręcz groteskowy, jak żarty włóczęgi. Czasami mówiła na przykład: „Tak, właśnie to powinniśmy zrobić” – i podkreślała zdanie nie słowami, lecz jakimś nieznanym gestem. Było w nim coś imponującego, niemal królewskiego, ale w takich mrocznych, opuszczonych miejscach, jak to, wydawał się złowrogi. W otaczających nas lasach kryło się widmo minionego świata, małe zasłony nieruchomej mgły, jakby w bruzdach nieskalanych rzeczywistością czas w ogóle nie istniał. Wszystko mogło się zdarzyć. Znudziło mi się brzmienie własnego głosu. Ale kiedy chciałem przestać, odkryłem, że nieznajoma wywiera na mnie niewiarygodny wpływ, jakby czymś odurzała.

Dotarliśmy do krańca doliny, gdzie droga zaczynała się wić na południowe wzgórze. Udało się utrzymać niezmąconą ciszę. Z ponurych, beznamiętnych opowieści potrafiłem wysnuć jasną koncepcję, zwizualizować sobie fantazyjny pomysł – alegorię, marę, cokolwiek to było.

Czwartowymiarowcy przylecieć mieli w rojach, zmaterializować się i pożerać wszystko niczym szarańcza. Nie można było z nimi walczyć, ponieważ nie dało się ich rozpoznać. Mieli spaść niczym śnieg w nocy: gdy rano podziwiamy, że nagle świat zrobił się biały. Mieli przybyć niespostrzeżenie jak siwizna na głowie, by wyssać z nas siłę ducha niby czas pozbawia siłę mięśni. Jeśli chodzi o metody, powinniśmy zostać potraktowani tak, jak sami traktujemy niższe rasy. Nie będzie walki, zabijania. My, cały nasz system społeczny, złamiemy się jak gałązka, ponieważ jesteśmy toczeni przez robaki zwane altruizmem i etyką. W najgorszym razie przeszlibyśmy przez pewną granicę, pewien etap, w którym wykrzykiwalibyśmy: „Nie, to zbyt okrutne”, ponieważ mieliśmy skrupuły, które ciążyły jak kamienie.

Nieznajoma wypowiedziała zaledwie dwa zdania: „Będziemy was ścigać, ale my nie będziemy niczym obciążeni” oraz „My po prostu przygnieciemy was naszym ciężarem”. Reszta rozmowy wyglądała mniej więcej tak: „Ale wtedy” – mawiałem – „nie będziemy mogli zaufać nikomu. Każdy może być jednym z was…”. A ona potwierdzała: „Każdy”. Przepowiedziała panowanie terroru. Gdy ktoś będzie mijał na ulicy sąsiada, obrzuci go nienawistnym, podejrzliwym spojrzeniem.

Milczałem. Ptaki śpiewały pod zachodzącym słońcem. Między gałęziami było bardzo ciemno, kolory świata gasły z minuty na minutę. Ogarnęło mnie uczucie niepokoju.

— Ale… — zacząłem — …ale dlaczego mi to wszystko mówisz? Myślisz, że do was przystanę?

— W końcu będziesz musiał, a ja nie chcę tracić sił. Gdybyś musiał współpracować z nami nieświadomie, stawiałbyś opór i się buntował. Powinnam wykorzystać mą władzę nad tobą. Będziesz opierał się tylko na początku, a potem zaczniesz rozumieć. Zobaczysz, jak poniżymy człowieka. Człowieka z wielkim nazwiskiem, z wartościami, honorowego. Zobaczysz, jak sieci plączą się coraz bardziej i zaczniesz rozumieć. Wtedy przestaniesz się opierać. To wszystko.

Milczałem. Czerwcowy słowik zaczął chrapliwie trele. Wydawało się, że czekamy na jakiś sygnał. Nocne stworzenia przychodziły i odchodziły, szeleściły w trawie i liściach. W końcu nie zdołałem nawet dojrzeć białego blasku jej oblicza. Wyciągnąłem rękę i bez wahania dotknąłem jej policzka.

— Jak mógłbym ci się oprzeć? — wyszeptałem.

Zdziwiłem się, słysząc własny głos targany emocjami. Ująłem jej dłoń. Była bardzo zimna i wydawało się, że dziewczyna nie myśli o oporze, ale zanim moje usta dosięgły jej ręki, napadło mnie coś na kształt paniki. Pojęcia nie miałem, do czego może dojść. Przypomniałem sobie, że nawet nie wiem, kim ona jest. Od początku uderzyła mnie jakaś groza, ale teraz, w ciemnościach, milczenie i chłód zdawały się stanowić niemą zapowiedź dziwacznego splątania.

— Musimy iść dalej — wyszeptałem.

Droga wiodła przez gęstwinę lasu. Między gałęziami prześwitywało iluzoryczne światło, wystarczające jednak, by oświetlić jej twarz. Ale nie spuszczałem wzroku z ziemi. Byłem rozdrażniony. Teraz, kiedy tamta chwila minęła, okazało się, że straciłem swą szansę. Mieliśmy się rozstać, a jej rzadkie talenty umysłu i obce, lecz bardzo żywe piękno sprawiły, że pomysł rozstania jawił mi się jako okropnie nieprzyjemny. Wypełniła mnie ciekawością, lecz nie zrobiła nic, co by mogło ją zaspokoić, oraz fascynacją, która przekształciła się w lęk.

Wspięliśmy się na wzgórze i wyszliśmy na polanę. Wtedy odgłos naszych kroków ustał, a świat stał się cichszy. Księżyc rzucał słaby blask, lśniąca mgła wisiała na rozrośniętych żywopłotach. Szerokie drogi biegły w świat z każdej strony.

— Czy jeszcze… — zapytałem w końcu — …czy jeszcze kiedyś się spotkamy? — Mój głos brzmiał ochryple, jakbym nie odzywał się przez lata.

— Och, bardzo często będziemy się spotykać — odpowiedziała.

— Bardzo często?

Nie wiedziałem, czy jestem zadowolony czy przerażony. Przez szczelinę w żywopłocie dostrzegłem błysk białej ściany domu. Zdawało się, że należy do innego świata, innej rzeczywistości.

— Przecież to dom Callana. To tam szedłem…

— Wiem. Tutaj się rozstaniemy.

— Ale spotkamy jeszcze? — upewniłem się.

— Spotkamy, spotkamy. Pewnie, że jeszcze się spotkamy.

Rozdział drugi

Jej postać rozpłynęła się w ciemnościach jak blada poświata tonąca w głębinach wód, a gdy zniknęła, mój dobry nastrój powrócił. Epizod ten postrzegałem jako flirt z przypadkową, lecz zdecydowanie uroczą towarzyszką podróży. Dziewczyna była zagadką, a zagadka rozwiązana staje się trywialną. I ona również taką by się okazała, gdybym tylko znalazł do niej klucz. Przyszło mi do głowy, że chciała, bym uważał ją za symbol przyszłości – przedstawicielkę pokolenia, które odziedziczy Ziemię. Bawiła się ze mną w ciuciubabkę w tej swojej natarczywej nowoczesności. Pragnęła uświadomić mi, jaki jestem niedzisiejszy – że sposób myślenia zarówno mój, jak i moich rówieśników nieodwołalnie przeminął. Musimy zostać zepchnięci na margines, odsunąć od siebie staroświeckie zwyczaje. Oczywiste było, że to ona lepiej przystosowała się do tempa współczesnego życia. Miała w sobie coś takiego – nie tylko spryt, nie tylko bezlitosną determinację, ale coś zupełnie innego. Coś, czym mogła zaimponować znacznie bardziej. Może była to jedynie pewność spadkobierczyni, ta szczególna cecha, którą posiadają przedstawiciele imperium Zachodu. Ale ja nie byłem Murzynem ani nawet Hindusem. Do diabła, przecież byłem kimś! Kimś przecież byłem…

Jako autor cieszyłem się tak przytłaczającym niepowodzeniem, byłem tak absolutnie nierozpoznawalny, że uznałem, iż wyprzedzam swe czasy, uważając się za wojownika jutra. Taki nawyk umysłu – jedyna zemsta, którą mogłem poprzysiąc okrutnemu losowi. Ta dziewczyna wprawiła mnie w zakłopotanie prostą konkluzją: oświadczyła, że jest potomkinią, mieszka w przyszłości, o którą walczyłem. Prawdopodobnie należała do jakiejś kliki, która nazywała siebie Czwartowymiarowcami, tak jak niegdyś istnieli prerafaelici. Oczywiście w sensie metaforycznym. Zacząłem się zastanawiać, jak to możliwe, że nigdy o nich nie słyszałem. I jakim cudem oni usłyszeli akurat o mnie?

Musiała przeczytać jakiś mój utwór, pomyślałem. Pewnie opowiadanie o Jenkinsie. O tak, na pewno opowiadanie o Jenkinsie. Umieścili je na eksponowanym miejscu w tym przebrzydłym magazynie. Musiała zauważyć, że to prawdziwa literatura i…

Wiecie, gdy jest się autorem, tak właśnie postrzega się rzeczywistość.

I tak oto, rozmyślając, szykowałem się, by zapukać do drzwi słynnego Callana. Wydawało mi się, że jestem uwikłany w sieć powiązań wielkiego, wspaniałego, nieskończenie cudownego pisarza, że należę niemal do domowników.

Zaprowadzono mnie do dobrze oświetlonego salonu, gdzie powitała mnie żona tego niezwykłego mężczyzny, łagodnie wepchnięto do sypialni umeblowanej na podobieństwo sanktuarium, jak mi się zdawało, przynajmniej póki oczy nie przywykły do blasku lamp.

Callan siedział na sofie w otoczeniu podziwiającej go śmietanki lokalnej socjety. Zapomniałem już nawet, jak wyglądali. Zdaje mi się, że widziałem człowieka, któremu rudawa broda zupełnie nie pasowała i innego, który z kolei zyskałby tylko, gdyby obdarzyć go takową. Był tam również wyjątkowo posępny, czarno odziany mężczyzna, niejasno przypominam sobie też jakąś sepleniącą postać.

Nie mówiono za wiele, właściwie nie toczono żadnych rozmów. Tylko Callan móóówiiił baaardzooo pooowoooliii i baaaardzooo aaauuutoooraaatyyyywnyyyym toooneeeem. Niczym wybitny aktor, który chce pozostać na scenie jak najdłużej.

Otwierając drzwi, uniósł ciężkie powieki, co wzbudziło wrażenie psychicznego znużenia. Biały nos wydawał się jeszcze dłuższy. Pomyślałem, że jego krótka brązowa broda siwieje. Dobrze znałem to wyniosłe czoło i przyklejony do twarzy pobłażliwy uśmieszek. Widziałem go na afiszach umieszczonych na murach.

Notable nie chcieli rozmawiać. Pragnęli zostać oczarowani – i tak właśnie się stało. Callan siedział z odpowiednią pozą, tą, w której zawsze był fotografowany. Jedna ręka wspierała głowę, druga bawiła się łańcuszkiem od zegarka. Twarz pełna powagi, ale oczy niepokojąco rozbiegane. Zapytał mnie o wrażenia z Canterbury. Powiedział, że katedra jest wspaniałym pomnikiem gotyku i podsunął właściwe tropy. Wydawał się zadowolony, gdy skonstatowałem, że niewiele pamiętam z tego, co powinienem był zauważyć po drodze. Dało mu to szansę zamanifestowania erudycji.

— Zaaa moooiiich czaaasów w dooomkuuu kooołooo młyyynaaa w Steeelliiing miiieeeszkaaałaaa nieeezwyyykłaaa kooobieeetaaa. Piiieeerwooowzóóór Kaaateee Wiiingfiiieeeld.

— Z pańskiego Boldero? — wtórował chór.

Wspomnienie łąki w Stelling i migoczących w mroku białych ścian oblepiło mnie niczym fala klejącej mgły. Zapomniałem nawet zawołać: „Faktycznie!”.

— Ooonaaa byyyłaaa… baaardzooo nieeezwyyykłąąą kooobiiieeetąą… Ooonaaa…

Zastanawiałem się, co jest prawdziwe: pospolity krajobraz ze skąpanymi we mgle żywopłotami i widmowym księżycem czy może ten pokój z szeregami równo ułożonych książek i popiersiem wielkiego człowieka, które rzucało złowieszczy cień z cokołu za lampą.

Zanim doszedłem do siebie, notable żegnali się, by zdążyć na ostatni pociąg.

Zostałem z Callanem sam. Nie zadał sobie trudu, aby powrócić do udawanej pozy. Nawet mówił szybciej.

— Prawda, że interesujący człowiek z tego pana Jinksa? — zagaił. — Rozpoznałeś go?

— Nie — odparłem. — Nie sądzę, żebym wcześniej go spotkał.

Callan wyglądał na zirytowanego.

— Myślałem, że dobrze go opisałem. To Hector Steele z mojej Blanfield.

— Jasne! — zapewniłem. Nigdy nie byłem w stanie przeczytać Blanfield. — Faktycznie. No tak, oczywiście.

Nastąpiła niezręczna przerwa.

— Whisky podadzą za chwilę. — Nagle oprzytomniał. — Nie podają jej, kiedy przychodzi pastor. Jest zagorzałym zwolennikiem abstynencji. Najpierw się napijemy, a potem przejedziemy do interesów.

— Och, czyli twoje listy naprawdę…

— Oczywiście — odpowiedział. — A oto i whisky… No cóż, Fox był tu wczorajszego wieczoru. Rzecz jasna, znasz Foxa?

— Czy to jego szmatławiec…

— Tak, tak. Odniósł wielki sukces w prasie, teraz próbuje swoich sił z czymś nowym. Ma sporo zwolenników, wielkie nazwiska, rozumiesz. Będzie drukował moją nową powieść w odcinkach. To przedsięwzięcie o wiele poważniejsze niż wszystkie dotychczasowe, rozumiesz?

— Rozumiem, ale nie wiem, do czego zmierzasz…

Zamyślony Callan nalał nieco whisky, dodał trochę wody i jeszcze odrobinę whisky, aż mieszanka przypadła mu do gustu.

— Widzisz, Fox dostał list, że Wilkinson zmarł nagle, coś z sercem. Wilkinson miał napisać serię artykułów na temat wybitnych ludzi. Cóż, Fox znalazł się w trudnej sytuacji, więc szepnąłem mu o tobie słówko.

— Naprawdę jestem ci bardzo… — zacząłem.

— Ależ nie ma za co, nie ma za co — przerwał uprzejmie Callan. — Znamy się od tylu lat.

Nagle pewien obraz zatańczył mi przed oczyma – widok Callana z dawnych czasów – płochliwego, wątłego osobnika w łachmanach, z błędnym wzrokiem i udawanymi manierami.

— No tak — powiedziałem — ale nie rozumiem, dlaczego miałoby mi to dać prawo…

Callan odchrząknął.

— Upływ czasu — powiedział wzniośle — wzmacnia to, co możemy nazwać więzami znajomości.

Przerwał, by zanotować sentencję w kartach swej pamięci. Z pewnością zostanie włączona do nowej powieści na zaszczytnym miejscu.

— Widzisz — kontynuował — napisałem dużo rzeczy autobiograficznych i jeszcze trochę, a wyglądałoby to na autoreklamę, a wiesz, jak bardzo tego nie lubię, więc pokazałem Foxowi twój szkic w „Kensington”.

— Historię Jenkinsa? Gdzie ją w ogóle zauważyłeś?

— Przysyłają mi „Kensington” — odpowiedział. W jego głosie zabrzmiała nuta zgryźliwości i przypomniałem sobie, że w „Kensington” wydrukowano przecież Callanowi siedem stron powieści w odcinkach. Siedem bitych, nieczytelnych stron…

— Jak już mówiłem — Callan zaczął od nowa — znasz mnie bardzo dobrze i przypuszczam, że zapoznałeś się też z moimi książkami, a co do reszty, dostarczę ci wszelkich materiałów, jakich tylko zechcesz.

— Ależ, mój drogi, ja nigdy nie próbowałem swoich sił w tego typu sprawach.

Uciszył mnie machnięciem ręki.

— Zarówno Foxa, jak i mnie uderzył fakt, że twoje… twój Jenkins jest dokładnie tym, czego potrzebujemy. Oczywiście to był portret jakiegoś upadłego malarza, ale praca została wykonana porządnie.

Skinąłem głową. Pochwały Callana najlepiej przyjmować w milczeniu.

— Widzisz, to, czego chcemy, a raczej to, czego chce Fox, to coś na kształt serii szkiców o słynnych osobistościach. Oczywiście nie tak zdegenerowanych, ale jeśli potrafiłbyś je uchwycić tak jak Jenkinsa… W ich pracowniach, na tle tego, co stanowiłoby odpowiednik połamanych modeli i kotar z pluszu… Tak właśnie należy zrobić, nowe podejście, a raczej – co jest o wiele lepsze dzięki twemu talentowi – stare podejście potraktowane nieco, bardzo nieznacznie, w odmienny sposób. Tego domaga się publiczność.

— Może właśnie tego domaga się publiczność, robiono to przecież od niepamiętnych czasów. Widziałem już z pół tuzina zdjęć i ciebie, i twojego fotela, i twojej wycieraczki w tanich szmatławcach.

Callan ponownie okazał łagodną wyższość machnięciem ręki.

— Nie doceniasz siebie.

— Dzięki — wymamrotałem.

— Nie chodzi o zwykłe rozbudzenie ciekawości, ale próbę dotarcia do istoty rzeczy, aby należycie, że tak powiem, odmalować „aurę” danej osoby. To nie katalog mebli. — Cytował z prospektu nowej gazety, a potem odchrząknął, by oznajmić prawdę objawioną. — Foootooograaafiaaa nieee jeeest sztuuukąąą.

Fantastyczny aspekt naszej rozmowy zaczął mnie uwierać. W końcu, pomyślałem sobie, dlaczego ta dziewczyna nie może być mieszkanką innej sfery. Robiła to o wiele lepiej niż Callan. Robiła to nawet zbyt dobrze.

— Wynagrodzenie jest bardzo przyzwoite — wtrącił mój rozmówca. — Nie wiem dokładnie, ile za tysiąc słów, ale…

Stwierdziłem, że jednak – wbrew własnej woli – rozważam tę możliwość.

— Spodziewam się, że przyjmiesz zlecenie? — zapytał.

Pomyślałem o swoich długach.

— Tak, tak, przypuszczam, że tak. Ale kim są ci ludzie, których „aurę” mam oddać?

Callan wzruszył ramionami.

— Och, różnego rodzaju wybitne jednostki: żołnierze, mężowie stanu, pan Churchill, minister spraw zagranicznych, artyści, kaznodzieje wszelkiej maści.

Sławne rozmaitości – przyszło mi do głowy.

— Gazeta pokryje wydatki, oczywiście w rozsądnych granicach — uspokoił mnie Callan.

— To będzie nawet niezła zabawa — powiedziałem. — Jestem ci nieskończenie zobowiązany.

Zasłonił się obiema rękami przed podziękowaniem.

— Zaraz wyślę do Foxa depeszę, że akceptujesz zlecenie.

Usiadł przy biurku w odpowiedniej pozie. Miał właściwą pozę na każdą okazję. Tę przybierał już przed tak wieloma ludźmi, że nawet teraz, nad ranem, był gotów stanąć przed obiektywem aparatu fotograficznego. Pod ręką miał wszelkie drobiazgi niezbędne w pracy, każdy możliwy rodzaj literackiego bibelotu. Stały tu zatem podpórki do książek, które można było odpowiednio ustawić, stosy małych zielonych pudełek oznaczonych dużymi czerwonymi literami i wielkie czerwone pudła z małymi czarnymi literkami. Była też lampa do pisania, która rzucała stosowną poświatę na właściwą pozę i jedna maszyna do pisania z założoną ryzą brudnopisu, a druga z papierem na czystopis.

Mój Boże! – pomyślałem. Na jakie szczyty wspina się Muza!

Gdy spojrzałem na lśniącą bryłę maszyny do pisania, przed oczyma zjawił mi się obraz mojego własnego biurka: zagraconego, poplamionego atramentem, nieprzyzwoicie zakurzonego. Pomyślałem, że kiedy znów zapalę starą, poobijaną blaszaną lampę, zobaczę popiół i pety, pudełko tytoniu, pogniecioną podstawkę na pióra, kawałki różowej bibuły, pudełka zapałek, stare listy, wszechobecny kurz. I wiedziałem, że moja poza, kiedy przy nim zasiadałem, z pewnością była niewłaściwa.

Callan układał telegram.

— Pójdzie o ósmej rano — powiedział.