Na tyłach. Eseje i szkice zebrane - Andrzej Bobkowski - ebook

Na tyłach. Eseje i szkice zebrane ebook

Andrzej Bobkowski

0,0

Opis

Andrzej Bobkowski nie uważał się za pisarza, ale za człowieka, który "trochę pisze". Mimo to, przenikliwgo widzenia współczesnej cywilizacji, które niejednokrotnie po dziś zaskakuje aktualnością, może mu pozazdrościć niejeden za autora się uznający (i uznawany). Tom "Na tyłach" to pierwsza kompletna prezentacja rozproszonych tekstów tego wybitnego pisarza emigracyjnego, zawierający m.in. nieznane szkice o Keyserlingu, o "Dysku olimpijskim" Parandowskiego, o antykomunistycznym przewrocie w Gwatemali w 1954 roku oraz wspomnienie z brawurowej budowy kolejki na Kasprowy w roku 1935.
Tom "Na tyłach" jest pierwszym zbiorczym wydaniem esejów i szkiców Bobkowskiego rozproszonych po różnych tytułach prasowych.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 509

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




redaktor prowadzący: Hubert Musiał

projekt okładki i stron tytułowych: Piotr Tarasiuk

korekta: Sylwia Majcher, Joanna Morawska

© Copyright by Tomasz Wójcik

© Copyright for this edition

by Państwowy Instytut Wydawniczy 2023

Wydanie pierwsze

Warszawa 2023

Państwowy Instytut Wydawniczy

ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa

tel. 22 826 02 01

e-mail: [email protected]

Księgarnia internetowa www.piw.pl

www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy

ISBN 978-83-8196-644-3

Keyserling

• Dwudziestego ósmego kwietnia tego roku [1946] zmarł w Innsbrucku1 Herman Keyserling2, jeden z najznakomitszych myślicieli naszych czasów. Tak jak o zmarłym niedawno lordzie Keynesie3 powiedział premier Attlee4, iż w obecnych burzliwych czasach Anglia nie może sobie pozwolić na utratę takich ludzi, tak o Keyserlingu można by powiedzieć podobnie: Europę dzisiejszą nie stać na ubytek tego rodzaju umysłu.

W czasach, w których nad całą Europą wraz z tym wszystkim, co uważa się za jej kulturę, stawia się coraz częściej „postępowy” znak zapytania, a Zachód z całym jego dorobkiem duchowym poddaje się gwałtownym próbom rozbicia za pomocą zręcznie upozorowanego zaburzenia równowagi umysłów, od najbardziej przeciętnych począwszy i na najświetniejszych skończywszy – śmierć Keyserlinga jest bezsprzecznie utratą najwyższej wartości busoli myślowej. Był on nią dla każdego człowieka, który zmęczony ogłupiającym dreptaniem w kole ciągle tych samych pytań i programowych odpowiedzi, odczuwał potrzebę pójścia dalej.

Dziś, gdy nowoczesna sofistyka5 zaczyna święcić coraz większe triumfy we wszystkich pracach i przejawach myśli ludzkiej, utrata Keyserlinga jest śmiercią kogoś, kogo jedynie można by przyrównać do Sokratesa6 – Sokratesa nowoczesnego świata. Bo może żaden z myślicieli naszych czasów nie potrafił tak znakomicie jak on wydobyć na jaw istoty wszystkich problemów nowego świata, wyczuć dokładniej rzeczywistości i kierunku rozwoju obecnej ludzkości, ostrzegać i – snując swe rozważania – nie odbiegać od życia, od żywego człowieka. Nikt tak jak on nie potrafił rozbrajać min psychologicznych, których stawianie przez jeden naród w umysłach innych ludów zaczęło rozwijać się jako nowa broń po pierwszej wojnie światowej. Toteż śmierć jego jest tym większą stratą, że przypada w momencie, w którym technika minowania psychologicznego jest w pełnym rozwoju, a wprowadzenie jasnej myśli na zaminowane w ten sposób morza umysłów staje się nie lada wyczynem. Z tego punktu widzenia Europa traci w Keyserlingu wybitnego specjalistę.

Keyserling nie był filozofem w tym znaczeniu, w jakim pojmuje to ogół. Wiemy, i być może nie należy się temu dziwić, że w obecnym wieku techniki panuje tendencja ośmieszania wszystkiego, co ma związek z filozofią, a określenie „filozof” bywa często stosowane wśród ludzi nawet bardzo kulturalnych jako epitet określający w najlepszym wypadku pewną właściwość umysłu lub spojrzenia, wobec których należy zachować pobłażliwość. Jeżeli z jednej strony przypisać to należy pewnej pogardzie myśli, jaka lansowana jest dziś świadomie do wszystkiego, co wykracza ponad rozumowanie łatwostrawnego reportażu i dostrojonego do beku trzody komentarza radiowego, to z drugiej strony należy to zawdzięczać bez wątpienia wyczynom tych filozofów ostatniej doby, głównie niemieckich, o których Keyserling – z właściwą mu nieraz gwałtownością i dowcipem – nie waha się powiedzieć, że „filozofia ich jest najczystszym wyrazem najprawdziwszej onanii umysłu, jaki znam w historii”. On sam stanowił jaskrawe zaprzeczenie tego rodzaju filozofów i jeżeli całą jego przebogatą twórczość chce się nazwać filozofią, to jest ona przede wszystkim filozofią stosowaną – w tym samym znaczeniu, w jakim używa się tego określenia w odniesieniu do sztuki.

Na pewno żadnemu z filozofów doby obecnej nie udało się spełnić lepiej tego nakazu w dziedzinie myśli, który tak dobrze sformułował Bierdiajew7: „Filozofia powinna być działaniem, służyć polepszeniu życia, być praktyczną – taką, jaką starali się ją uczynić wielcy filozofowie, a przynajmniej ci, którzy nie wyrzekli się zupełnie mądrości. Prawdziwa filozofia, ta, która jest mądrością, nie może pozostać filozofią szkolną… Trzeba, aby filozofia zbliżyła się do praktyki, jak trzeba, by język filozoficzny zbliżył się do języka potocznego”. I właśnie to zbliżenie się filozofii Keyserlinga do praktyki i dostosowanie jego języka filozoficznego do języka potocznego, dało mu niewątpliwą wyższość nad innymi, współczesnymi mu myślicielami, i zapewniło tak silne promieniowanie jego myśli, a co za tym idzie – jej działanie.

Jest rzeczą dziwną, że w czasie, gdy tłumaczono u nas tyle książek, gdy Aldous Huxley8, Bertrand Russell9 i Nikołaj Bierdiajew zostali przetłumaczeni na język polski i byli dyskutowani nie tylko w Ziemiańskiej10 lub SiM-ie11, nie ukazało się (o ile wiem) żadne tłumaczenie Keyserlinga, a nawet jego nazwisko było nieznane. Jest to tym bardziej niezrozumiałe, że w całej Europie przedwojennej było o nim głośno, a każdy jego odczyt lub cykl odczytów był wydarzeniem w życiu kulturalnym stolic europejskich. Szkoda, że pozostał on dla nas nieznany, tym bardziej że chociażby znajomość jego świetnych analiz poszczególnych narodów byłaby się bardzo przydała niejednemu z nas w jego wędrówkach wojennych po świecie; nie mówiąc o rozszerzeniu kręgów myśli i uelastycznieniu jej w zetknięciu się z tym wszystkim, co się działo, co dzieje się ciągle, a czego tak wielu z nas, mimo woli zamykających się w tak zwanym polskim getcie, tak często nie rozumie.

Keyserling pochodził ze starej, arystokratycznej rodziny kolonistów bałtyckich. Urodził się w roku 1880 w Estonii, w rodzinnej posiadłości Raykull12. Uważał się zawsze za przedstawiciela Bałtów, co nie przeszkadzało mu twierdzić, że właściwie w pierwszym rzędzie jest sobą, w drugim rzędzie arystokratą, w trzecim Keyserlingiem, w czwartym człowiekiem Zachodu, w piątym Europejczykiem, w szóstym Bałtem, w siódmym Niemcem, w ósmym Rosjaninem, wreszcie w dziewiątym Francuzem.

Jako chłopiec nie wykazywał żadnego zainteresowania problemami intelektu i miał wybitny wstręt do wszystkiego, co abstrakcyjne. Wstręt ten pozostał mu aż do końca. Wychowany do późnego wieku chłopięcego pod kierownictwem domowych nauczycieli, po śmierci ojca oddany został do rosyjskiego gimnazjum w Pernau13. Wątły i delikatny dotąd chłopak, szybko musi dorównać silnym i zawadiackim kolegom. Tu wyrabia się w nim to, co nazwie później „płodnością braków”. Ta płodność jest tak wielka, że na Uniwersytecie w Dorpacie (1898–1900) znany jest w korporacjach jako sławny zabijaka i awanturnik. Ciężko ranny w pojedynku traci na lata całe fizyczną możliwość kontynuowania dotychczasowego trybu życia. Zmienia go to w intelektualistę.

Opuszcza Dorpat14 i studiuje w Heidelbergu15 geologię. W roku 1902 uzyskuje stopień doktora. Nie wie, co robić dalej: nauka i filozofia w postaci uprawianej na uniwersytetach nie pociągały go.

W tym czasie czyta sławne wówczas Grundlagen des 19. Jahrhunderts Houstona Stewarta Chamberlaina16, tego dziwnego, zniemczonego pod wpływem Wagnera17, Anglika. Narodowy socjalizm uważa go za prekursora teorii rasizmu i to on, ujrzawszy Hitlera wśród pielgrzymów w Bayreuth18 w roku 1923 (Chamberlain był żonaty z córką Wagnera, Ewą19), napisał do niego ów sławny list, przepowiadający mu karierę Führera, jeszcze jeden dowód angielskiej intuicji. List ten jest dziś specjalnie pikantny.

„Wrażenie, jakie książka ta wywarła na mnie, było olbrzymie. Zrozumiałem nagle, że jeżeliby mi było danym spotkać człowieka, który by napisał podobne dzieło, nie czekałbym długo na odkrycie, do czego jestem zdolny” – pisze Keyserling w doskonałym szkicu autobiograficznym, dołączonym do krytycznego studium filozoficznego pod tytułem Menschen als Sinnbilder20. Natychmiast wyjeżdża z Heidelbergu do Wiednia, by tam spotkać się z Chamberlainem, gdzie jego wpływ, jego rola „zapalnika” została całkowicie spełniona. Już w 1903 roku Keyserling „wybucha” i pisze kilka krótkich studiów, uwalniając się równocześnie spod wpływu Chamberlaina, z którego teoriami rasistowskimi nie mógł się zgodzić od początku do końca, za co między innymi tak źle był widziany w hitlerowskich Niemczech.

Opuściwszy Wiedeń, gdzie według słów Adolfa Harnacka21 Chamberlain był dla niego akuszerem, Keyserling udaje się do Paryża, czyniąc stąd częste wypady do Anglii. Tu powstaje w latach 1904–1905 pierwsza większa praca – Das Gefüge der Welt22. Budzi się w nim zamiłowanie do filozofii krytycznej. W roku 1906 stara się bez skutku (z czego jest jakby dumny) o docenturę przy katedrze filozofii w Berlinie. W jesieni 1907 wygłasza cykl wykładów na wolnym Uniwersytecie w Hamburgu, opublikowanych w roku 1910 pod tytułem Prolegomena zur Naturphilosophie23.

Od roku 1908 do 1911 Keyserling zarządza swoją ojcowizną, dzieląc czas pomiędzy rolnictwo, podróże i pisanie. W jesieni 1911 roku wypływa z Genui w długą podróż: Cejlon, Indie, Chiny, Japonia, Wyspy Pacyfiku, Ameryka Północna. Owocem tej wielkiej podróży jest napisany między rokiem 1914 a 1918 Dziennik podróży filozofa24. Dzieło to, pisane w Raykull w czasie wojny (Keyserling zwolniony był od służby w armii rosyjskiej ze względu na słaby stan zdrowia) zostaje opublikowane w roku 1919 i uzyskuje niespodziewane przez niego powodzenie.

Dziennik podróży filozofa (Reisetagebuch eines Philosophen) jest czymś zupełnie nowym w literaturze filozoficznej. Jest to wspaniała analiza zwiedzanych krajów i charakterystyka ludów, pełna dygresji i uwag, nieoczekiwanych spostrzeżeń i opisów, w których myśl przerzuca się kolejno z dziedziny świetnej obserwacji do rozważań zawsze aktualnych problemów. Śmiało wykreśla on tutaj drogi dla tych wszystkich, dla których chrystianizm nie jest tylko formułą, lecz zdecydowaną formą europejskich wiecznych prawd. Płyną szybkie wywody na temat – jakże ciągle istotny – Wschodu i Zachodu, zagadnień cywilizacji i ich współżycia. Na tle kultur dalekiego Wschodu już wtedy dostrzega Keyserling, że jeżeli przez barbarzyństwo rozumie się niszczenie lub brak form kultury, to bez wątpienia żyjemy w epoce rosnącego barbarzyństwa, że uświęconym motywem niszczenia wszystkiego stał się ideał lepszego życia. Tymczasem abstrakcyjne ulepszanie lub logiczny zbiór koncepcji nie jest w stanie zmienić naprawdę rzeczywistości społecznej Zachodu. Burzymy więcej, niż budujemy.

Obok podobnych rozważań wykwitają raz po raz kapitalne obserwacje jak na przykład: „Skąd wiem, że stonoga jest tworem doskonałym? Nie sposób podać tu jakiś szczególny powód, ale fakt jest zupełnie jasny; okaże się on zupełnie jasnym każdemu, kto potrafi «wejść w skórę» innych istot. Ta oczywistość, właściwa każdej doskonałości, jest naprawdę godna uwagi: w granicach przyjętych narzuca się ona nawet najmniej spostrzegawczemu. Żaden przykład nie wykazuje tego jaśniej aniżeli przykład Anglika. Ilekroć znajduję się w obecności reprezentanta tego narodu, uderza mnie kontrast istniejący pomiędzy ubóstwem jego talentów naturalnych, ciasnotą jego horyzontu i szacunkiem, jakim napawa on zarówno mnie, jak i każdego innego. Nawet najznakomitszych spośród nich (oczywiście tu, jak i wszędzie, naprawdę znakomici pozostają poza ramami ogólnych rozważań) trudno jest brać poważnie w sensie istot intelektualnych; robią oni na mnie wrażenie zwierząt, które posiadając pewną ilość nieomylnych instynktów, opanowują świetnie pewien odcinek rzeczywistości, będąc poza tym ślepymi i niezdatnymi. Brak im często – i to w stopniu zupełnie nadzwyczajnym – oryginalności, jakkolwiek są oni zresztą tak naturalni, jak tylko można: każdy z nich myśli, czuje i działa, jak jego sąsiad; życie wewnętrzne nie sprawia u nich żadnej niespodzianki. Ale, identycznie jak w stosunku do zwierząt, tak w stosunku do Brytyjczyków, nie mogę przeszkodzić temu, by nie brać ich takimi, jakimi są; przedstawiają oni absolutną realizację ich możliwości: są oni całkowicie tym, czym mogliby być. I tu właśnie kryje się przyczyna ich mocy przekonywania, ich wyższość nad innymi narodami Europy (wyższość, która obecnie nie podlega dyskusji), a także powód zaraźliwego charakteru ich natury; oni jedni wśród wszystkich Europejczyków są naprawdę doskonałymi w swoim rodzaju; a każdy skłania czoło przed doskonałością. Nieskończenie bogatsza natura Niemca nie znalazła jeszcze swojego kształtu; oto dlaczego nie jest on jeszcze nigdzie przyjmowany bez przyczyny wyższej”.

Sukces Dziennika polegał przede wszystkim na tym, że obok żywych obserwacji, przedstawione w nim problemy osobiste autora były równocześnie problemami powszechnie ludzkimi. Gdy czyta się to dziś, trudno oprzeć się wrażeniu, że stały się one jeszcze bardziej aktualne i bardziej powszechnie ludzkie w chwili obecnej; jest to najlepszym sprawdzianem wartości Keyserlinga. Obok tego największą rolę w powodzeniu Dziennika odegrał moment, który jest najbardziej charakterystyczny także dla całej późniejszej twórczości Keyserlinga, a który tak świetnie ujął Valéry25, mówiąc o pisarzach: „Nie cenię i nie mogę cenić innych pisarzy, jak tylko tych, którzy potrafią wyrazić to, co ja znalazłbym trudnym do wyrażenia, gdyby zagadnienie wyrażenia tego pojawiło się przede mną lub narzucało mi się”. Całe późniejsze promieniowanie myśli Keyserlinga i ocena jej oparły się właśnie na tym: potrafił on wyrazić to, co będąc przeczuwane przez wielu ludzi, nie potrafiło znaleźć sformułowania.

Przeprowadzona w tym samym roku reforma rolna w Estonii26 pozbawiła Keyserlinga całej fortuny rodzinnej bez jakiegokolwiek odszkodowania. Katastrofa ta wyzwala w nim całkowicie utajone dotąd zasoby energii i dynamizmu. Pracuje, pisze i wygłasza odczyty. W roku 1920 zakłada w Darmstadcie27 głośną ongiś Szkołę Mądrości28; zadaniem jej jest odnowienie życia w imię ducha. „Doktryna moja odnawia wszystkie problemy, wychodząc nie od człowieka abstrakcji, lecz od żywej duszy” – streszcza w jednym zdaniu istotę swego kierunku. Tak jak wyobrażał to sobie Pascal29, jak stwierdził to potem Max Scheler30, tak i Keyserling poszedł po linii poznania emocjonalnego. Poznanie nie zawsze jest racjonalistyczne; poznajemy daleko więcej poprzez uczucie aniżeli poprzez rozum i inteligencję. Każde uczucie może stanowić pomoc w poznaniu. Obiektywizm niekoniecznie jest wyższy od subiektywizmu, gdy chodzi o rezultat w tym sensie, w jakim Życie jest doktryną.

Ukryty demonizm i siła dominują w każdej jego myśli. Czasem jest to igranie ze wszystkim, pełne uśmiechu mędrca, kpiarstwa Sokratesa: „Nie wydaje mi się, abym zbytnio przesadzał, ujmując pokrótce w ten sposób koncepcję świata, jaką posiada olbrzymia większość naszych współczesnych: Bóg stworzył Wszechświat w powijakach. To wyjaśnia, iż ten najlepszy ze światów stał się tym, czym jest, i że wszystko szło na nim od lepszego ku gorszemu, w miarę jak postępowała ewolucja twórcza, zwana postępową. Dziś technika głośnika doszła do doskonałości. Nie ma więc żadnej przeszkody, by stworzyć doskonały świat w ciągu najwyżej pięciu lat – co w porównaniu z sześciu dniami Stwórcy jest rekordem szybkości: ponieważ wszystko przemawia za tym, iż dni Pana są dłuższe aniżeli lata ludzkie”.

Keyserling prowokuje, a równocześnie uchyla się od dyskusji. Dyskutuj z samym sobą – nie ze mną; bo moją rolą jest jedynie budzenie myśli. Zresztą myśl albo trafia, albo nie trafia. Jeżeli trafiła, to dobrze; jeżeli nie trafiła, to wszelkie przekonywanie nie ma sensu. „Prawdziwy mędrzec – powiada on – nie dyskutuje, nie broni się. Mówi albo słucha, twierdzi lub stara się zgłębić określenia”.

Równocześnie nie ma w jego wywodach cienia wielkości, tej głupiej, napuszonej zarozumiałości, która tak często wobec słusznych nawet spostrzeżeń i konkluzji budzi w czytelniku ducha przekory. Z każdego zdania przebija zupełna bezinteresowność, szczodrość słońca, szeroki gest grand seigneura31. Nie pragnąc nikogo przekonać, ogarnia w człowieku wszystko albo nic. Nie można zachować wobec Keyserlinga jakiegoś półuczucia; albo nie chce się mieć z nim do czynienia w ogóle, albo wchłania się go, co pobudza do ruchu i zmusza przede wszystkim do samodzielnego myślenia. „Albo narkotyk, jakim jestem, działa, albo nie działa” – pisze dowcipnie w przedmowie do francuskiego wydania Dziennika podróży.

Myśl jest dla Keyserlinga ciągłym stawaniem się i próba jakiejkolwiek krystalizacji, systemu, jest bezcelowa. Każda forma definitywna jest odpadkiem, który życie odrzuca na bok; może być świadectwem przeszłości, stopniem wzwyż – nigdy zbiornikiem ducha i myśli. „Wiedzieć” nie jest celem; może być tylko środkiem do „Rozumieć”. Abstrakcja jest zasadniczo zbrodnią i grzechem przeciwko duchowi, bo duch działa tylko wtedy, gdy staje się ciałem. Mól książkowy, „uczony”, przemijają w mgnieniu oka i pozostają bez wpływu. Między myśleniem a samogwałtem intelektualnym jest przepaść. Człowiek w każdym myśleniu musi być żywym. Filozofia nie jest nauką, lecz sztuką, a mądrość nie jest sumą wiadomości, lecz formą życia, zaletą duszy, bodźcem. Myśl należy przede wszystkim związać z życiem, które jest tylko jedno. Nie ma jednej Prawdy, istniejącej gdzieś poza naszym dotychczasowym zasięgiem; jest ona we wszystkim i ciągle staje się. Nie należy ślepnąć, lecz zdobywać bezustannie nowe spojrzenie, nowe perspektywy, by móc swobodnie obracać się w coraz to innych wymiarach życia. Najbliższym prawdy będzie raczej ten, kto będzie uważał ją za odległą i ciągle dążył do jej poznania.

Prawdy uznane, zaklasowane, posegregowane, nie są już prawie nigdy prawdami; życie je zawsze wyprzedza. Toteż zawsze najsłabsze przeczucie dalekiej jeszcze prawdy bywa aktualniejsze aniżeli to, co w danej chwili za prawdę przyjęto i uznano.

Nasz postęp jest jednostronny, naszą jedyną ambicją jest zwycięstwo nad czasem. Ale grozi to „insektyfikacją” człowieka, zamienieniem się człowieka w owada. Tak jak to określił Bergson32, zwierzę człowiek i termit są końcowymi punktami dwóch zupełnie rozbieżnych linii ewolucji. Tymczasem zwierzę człowiek jest w trakcie zbaczania ze swojej linii ewolucyjnej i coraz to większego przybliżania się do tego zmyślnego owada. Dla człowieka, który nie urodził się owadem, jest to równoznaczne z deformacją czysto patologiczną, pociągającą za sobą utratę wartości, dewitalizację i w końcu śmierć gatunku. To zbieganie się linii ewolucyjnej człowieka z linią termita odbywa się przede wszystkim na skutek zbyt wielkiej roli, jaką odgrywają w życiu człowieka „przedmiot” i „uprzedmiotowanie” wszystkiego. Oczywiście umiejętność bycia przedmiotowym i oddziaływania na otaczający świat za pomocą „rzeczy” wyprodukowanej dzięki inteligencji jest cechą charakterystyczną zwierzęcia człowieka i umiejętności tej zawdzięcza on swe dominujące stanowisko w całej naturze. Ale „przedmiot” i „przedmiotowość” nie mogą przekraczać ich normalnych atrybucji; musimy obniżyć ich wartość do wartości narzędzi, sprzętu, którego to dziwne zwierzę, jakim jest człowiek, potrzebuje w swej walce o istnienie w takim samym stopniu, w jakim pająk potrzebuje swej pajęczyny. „Bo człowiek jest czymś więcej aniżeli zwierzęciem; jest on całkowicie wehikułem Ducha”, mówi obrazowo Keyserling.

To, co stanowi jedyność człowieka wśród wszelkich innych stworzeń, to także jego „otwartość na świat” (Das weltoffene Tier Maxa Schelera). Tymczasem jak utrzymać swą otwartość na świat przy ciągłym wzroście szybkości. Człowiek zamyka się, specjalizuje, bo tego wymaga od niego coraz to szybsze tempo życia i coraz częstszy kontakt z precyzją techniki. Przypominamy coraz bardziej pchły. Żadna pchła nie skakałaby beztrosko, z precyzją, bez pomyłki co do punktu, w którym ma wylądować, gdyby skacząc, musiała się jeszcze poświęcać kulturze swego życia wewnętrznego. Tak – ale cofanie się i skargi pod adresem postępu nie przydadzą się na nic, bo postępu nie można i nie wolno zatrzymywać.

„Jeżeli chodzi o postęp, to problemem żywotnym, który zadecyduje na ostatnim miejscu, nie jest problem możliwie największego oddziaływania na świat zewnętrzny, lecz problem poznania, w jaki sposób tymczasowe nieprzystosowanie się ducha i duszy do możliwości zewnętrznych, nieprzystosowanie się, które grozi przemianą wszelkich korzyści zewnętrznych na stratę – mogłoby być zamienione na przystosowanie się” – stwierdza Keyserling.

Według niego to przystosowanie się możliwe jest jedynie przez poddanie „Rzeczy” wpływowi ducha, przez pogłębianie osobowości człowieka dzięki przeniesieniu akcentu z „zewnętrznego” na „wewnętrzne”. Tylko ponowne przebudzenie się inicjatywy duchowej człowieka może uratować go od zamiany w owada, a więc od zagłady, ponieważ wszelki postęp na ziemi rodzi się z człowieka, który jest twórcą w absolutnym znaczeniu tego słowa, tak jak był nim Bóg, kiedy stworzył świat”.

Wczuwając się doskonale w tempo życia nowego świata, przewidując trudności, jakie pojawią się przed nami, Keyserling dostrzega, że jakakolwiek dyskusja pomiędzy siłami, które dojdą do głosu, będzie niemożliwa. I tu proponuje rozwiązanie.

Wszelka dyskusja jest jego zdaniem bezcelowa, jeżeli nie rodzi się z niej coś nowego. Idealnym rozwiązaniem problemów, w jakie zabrnął świat, nie jest ani neutralizacja, ani przewaga jakiegoś danego elementu celem narzucenia go, lecz wytworzenie wyższego rytmu, który mógłby służyć za punkt wyjścia dla nowego postępu na wyższej płaszczyźnie, na której zostaną  o p a n o w a n e,  a nie  p o g o d z o n e,  sprzeczności pozornie niemożliwe do pogodzenia.

Jeżeli zastanowimy się przez chwilę i uświadomimy sobie sytuację, w jakiej świat znajduje się obecnie, zobaczymy, ile racji jest w tej koncepcji Keyserlinga. Zgodnie z nią każdy konflikt, rozgrywający się na tle rozwiązywania problemu, jest niemożliwy do rozwiązania tak długo, jak długo pozostaje się na tej samej płaszczyźnie, na jakiej on wynikł; natomiast możliwym jest przekreślenie go przez wzniesienie się ponad tę płaszczyznę, chociażby przez postawienie na miejscu dotychczasowego konfliktu nowego problemu wyższego gatunku. I gdy widzi się rosnące dziś nieporozumienie, trudno rzeczywiście obronić się przed sugestywnością tej propozycji. Konflikty narastają dziś, bo żadna ze stron, a szczególniej jedna z nich, nie chce ruszyć się z płaszczyzny, na jakiej weszła w konflikt z drugą stroną. Kto wie, czy wyraźne odwrócenie się od kilku problemów i przeniesienie dyskusji na wyższą płaszczyznę (o co bezskutecznie zresztą stara się Zachód), na płaszczyznę człowieka i całej ludzkości na przykład, nie pozwoliłoby na opanowanie obecnych trudności.

Nie ograniczając się jedynie do głoszenia swych myśli w zamkniętym kole Szkoły Mądrości, ale do bezpośredniego działania, czym tak bardzo różni się od innych filozofów, Keyserling nie zamyka się w przysłowiowej wieży z kości słoniowej i przerzuca od roku 1926 swoją działalność z Niemiec na cały Zachód. Precyzując swoje poglądy na ewolucję świata w wydanej w roku 1926 doskonałej pracy Rodzący się świat (Die neuentstehende Welt), w której dostrzega już to, co naprawdę oczywistym staje się dzisiaj dla każdego, a mianowicie, że poziom obecnej cywilizacji zewnętrznej jest wyższy od naszego poziomu duchowego – poziomu kierowcy maszyny, uprymitywnionego technika, rozpoczyna on budzenie inicjatywy duchowej ludzi, budzenie myśli. Staje się „metafizykiem akcji”, jak świetnie określa go Daniel-Rops33.

Stosuje tutaj technikę prowokacji; prowokując, porusza umysły, zmusza do myślenia. Robi to zupełnie świadomie, choć wie, że popularność jego może na tym ucierpieć. Wychodząc z założenia, że żadne dzieło oryginalne nie da się naprawdę przetłumaczyć na język obcy, gdyż myśl jest tak samo ciasno związana z językiem, który ją wyraża, jak dusza z ciałem, Keyserling wykorzystuje swoją wspaniałą znajomość obcych języków i pisze po niemiecku lub wprost po francusku albo po angielsku – zależnie od tego, przez kogo chce być najlepiej zrozumianym.

W roku 1927 ukazuje się jego sławna Analiza spektralna Europy (Das Spektrum Europas). Keyserling sam jeden rzuca w niej wyzwanie wszystkim narodom Europy. Rozpoczyna on tu od nakreślania wspaniałej karykatury każdego poszczególnego narodu, aby natychmiast potem dać jego idealny obraz. Pokazuje, że każdy z nich jest i tym, i tym, zależnie od punktu spojrzenia. Analiza Keyserlinga jest odważna, pełna humoru i polotu. Każdemu dostaje się tu, z każdym Keyserling „zadziera” mniej albo więcej. „Dla Europejczyka z kontynentu mieszkańcy Wysp Brytyjskich są zupełnie niezrozumiali. To przede wszystkim tłumaczy zjawisko anglomanii”. Od tak krótkiego i kapitalnego spostrzeżenia rozpoczyna się rozdział o Anglii. „Francuz jest całkowicie i w najwyższym stopniu ogrodnikiem…” – brzmi zaczepka. „Jest rzeczą niemożliwą dyskutować owocnie z Francuzem, jeżeli nie podziela się jego przekonania fundamentalnego”. Świetną analizę Niemców, z której wynika, że nie są oni właściwie narodem, można by umieścić dziś we wszystkich czytankach w szkołach niemieckich, jeżeli się wierzy w reedukację. Keyserling wykazuje tu, czym Niemcy mogliby być, gdyby… Charakterystyka Szwajcarii, cięta i przenikliwa, wywołała niemal skandal. W Zurychu odbywały się specjalne mityngi i zebrania, poświęcone uwagom Keyserlinga. Luźno rzucane uwagi o Rosji wykazują świetną znajomość tego narodu: „Historia Rosji rozpoczęła się pod postacią renesansu ducha bizantyjskiego. Ten renesans skończył się, gdy centrum przeniesione zostało z Kijowa do Moskwy, gdzie duch Dżingis Chana34 stał się dominantą. Tradycję tego ducha kontynuuje bolszewizm, będąc potężnym duchem organizacyjnym. Jawnym celem obecnej Rosji jest człowiek kolektywny, przeciwstawiający się indywidualności samookreślającej się. Tam ma się literalnie nadzieję zastąpienia pewnego dnia aparatem osobowości ludzkiej, jak dotąd niestety nieodzownej. Bolszewizm jako ruch ludowy – który jest oczywiście zupełnie inną rzeczą aniżeli tym, za co uważany jest przez swych przywódców doktrynalnych – nie może być zrozumiany, jeżeli nie weźmie się pod uwagę, że jest to pańszczyzna działająca nadal w podświadomości; obiecuje on królestwo raju bezimiennej masie. I, jak zwykle, ideał przyszłości podobny jest najbardziej do tego, co zwalcza z taką gwałtownością. Ideał robotnika rosyjskiego przypomina najbardziej rzymską triremę, gdzie niewolnicy, zmieniani co kilka godzin, miarowo ruszali wiosłami w rytmie wystukiwanym przez nadzorcę”.

W obrazie Europy brak Polski. Następne, powiększone wydanie, miało zawierać i naszą charakterystykę. Niestety nie ukazało się ono. Ale jedno krótkie zdanie, charakteryzujące nas i wypowiedziane na tle rozważań o krajach bałtyckich, świadczy o tym, jak świetnie Keyserling wyczuł treść Polski: „Polska jest w stopniu o wiele gwałtowniejszym katolicka i zachodnia aniżeli jakikolwiek inny kraj właśnie dlatego, że dzięki swojemu słowianizmowi czuje ona specjalnie różnicę, jaka istnieje między nią a duchem rosyjskim”. Nie wydaje się, aby ktokolwiek przedtem potrafił tak trafnie i tak zwięźle ująć istotę Polski. Wypadki potwierdzają codziennie i coraz bardziej głębię tego spostrzeżenia. Mógł to dostrzec jedynie ten, o kim Rabindranath Tagore35 powiedział: „Spośród wszystkich ludzi Zachodu, jakich znam, Keyserling jest najbardziej gwałtownie zachodnim”.

Całe to pełne uśmiechu i humoru poważne studium kończy się rozdziałem o Europie i apelem do Europy. Keyserling wyczuwa już wówczas to, co tak silnie zarysowuje się dzisiaj: „Dziś przeważa poczucie różnicy w przeciwstawieniu do charakteru rosyjskiego, a szczególniej do charakteru azjatyckiego i poczucie to będzie przeważało coraz bardziej, w miarę jak klimat duchowy i nieporozumienia wojny światowej zatrą się… Europejczyk, a z nim Europa, tworzy się w wyniku naturalnej konieczności. Tworzy się on jako produkt specyficznego zróżniczkowania w łonie ludzkości, wyczuwanej przez niego wewnętrznie jako jedno praistniejące. Tworzy się on dzięki poczuciu różnic istniejących pomiędzy Wschodem i Zachodem, poczuciu, które coraz bardziej powoduje u Europejczyków przewagę tego, co jest im wspólne, nad tym, co ich rozdziela… Jeżeli wszystko pójdzie dobrze, nowa jedność wyższego rzędu utworzy się ponad narodami, które pozostaną zresztą równie żywotne jak dawniej. Jeżeli jednak sprawy potoczą się źle, skończy się to zupełnym rozbiciem Europy…”.

Wyjaśnia to w zupełności wszystkie zamachy na jedność europejską, jedność ducha przede wszystkim.

W niedługi czas potem Keyserling puszcza w świat doskonałe studium o Ameryce, pisane wprost po angielsku pod tytułem America set free36. Sławny André Siegfried37, profesor paryskiej Szkoły Nauk Politycznych i autor poważnej pracy o Stanach Zjednoczonych, pisze po przeczytaniu tej książki: „Keyserling wskazuje nam kierunek do nowej psychologii Amerykanów, która będzie, być może, bardziej psychologią jutra niż psychologią dzisiaj”.

Ale stanowisko zajęte tu przez Keyserlinga w odniesieniu do ideałów amerykańskich, maszynizmu i technokracji, wzbudziło wrogość tak powszechną, jak gdyby nakazano ją dekretem. Gdy cały świat pisze i mówi w kilka lat później z zachwytem o Medytacjach południowoamerykańskich, czołowym dziele Keyserlinga, Stany Zjednoczone milczą. Nawet Glenn Frank38, prezes Uniwersytetu w Madison, Wisconsin, który rok przedtem oświadczył, że może któregoś dnia Keyserling zostanie uznany za świętego Jana Chrzciciela nowej cywilizacji zachodniej, milczy teraz z uporem. Oznacza to tylko, że cios był dobrze wymierzony.

W roku 1932 Keyserling kończy swoje Medytacje południowoamerykańskie39. On sam uważa je za swoje dzieło kapitalne, za wielką syntezę całej swojej myśli. Książka ta jest absolutnie czymś jedynym w swoim rodzaju. Z każdej strony bije tu niebywałe wprost bogactwo i intensywność myśli – myśli związanej bezpośrednio z człowiekiem i jego problemami. To wszystko znowu na tle tego „kontynentu trzeciego dnia stworzenia”, jak nazywa on Amerykę Południową.

Począwszy od roku 1933, Keyserling znajduje coraz mniejsze echo. Ryk Führera, rozlegający się w całym świecie, głuszy słowa mędrca. „Gdyby Einstein został usunięty z naszego kraju – pisze Keyserling – dla Niemiec byłoby to równoznaczne z drugą bitwą nad Marną40”. Einstein zostaje wygnany, a Keyserling skreślony z listy pisarzy. Ale działa dalej. Zakazany w Niemczech, przerzuca swą działalność na Francję. Wygłasza odczyty i pisze wprost po francusku41. Ukazuje się wtedy prześliczne La vie intime42, Sur l’art de la vie43 i La révolution mondiale et la responsabilité de l’esprit44. Po mistrzowsku określa tutaj sytuację: „Wiek mas jest w rzeczywistości wiekiem prowodyrów. Masy nigdy nie działają same przez się. Czym większa ilość ludzi wchodzi w grę, w tym większym stopniu organizacja i dyscyplina biorą górę. Ale organizacja i dyscyplina, aby być skutecznymi, z góry zakładają istnienie wodzów, którzy je narzucają i podtrzymują. Toteż czym bardziej zwiększa się liczba mas, tym sztywniejszą staje się nieodzowna dyscyplina; tym większą staje się w wyniku tego władza jednostek, za którymi masa podąża i których słucha. Wodzowie ci tworzą znikomą mniejszość, prawdopodobnie najbardziej znikomą, jaka kiedykolwiek rządziła milionami ludzi. Ale też nigdy mniejszość nie miała większego wpływu. Toteż jej działanie jest jedynym, jakie się dzisiaj liczy, w sensie historycznym. Łatwo jest wysławiać wszechpotęgę wielkiej osobowości: w rzeczywistości żadna osobowość nie wywierała wpływu, o ile inni nie otworzyli się dla niej. Jeżeli raz otwarli się oni, podleganie wpływowi staje się często nieograniczone; jednak pierwsza decyzja za takim czy innym przywódcą zależy zawsze od «innych». Od tego momentu rozumiemy, dlaczego każda epoka ma przywódców, na jakich zasługuje. A zatem jaki jest typowy okaz przywódcy naszych czasów? Niech się nie mówi, że jest on pozbawiony inteligencji, ponieważ rzadko działa on na umysły niezależne; niech się zatem nie mówi, że inteligencja jest bez znaczenia w naszej epoce; wprost przeciwnie, prowodyr nowoczesny jest bardzo często wybitnie inteligentny. W rzeczywistości inteligencja odgrywa w ostatnich dziesiątkach lat rolę znacznie większą aniżeli przed wojną, gdy wystarczało być nieraz głupim w odpowiedni sposób, by mieć prawo ubiegania się o stanowiska obciążone bardzo wielką odpowiedzialnością. Jeżeli chodzi o prawdę, oto ona: jedynie  i n t e l i g e n c j a   p e w n e g o   g a t u n k u   o d g r y w a   r o l ę:   i n t e l i g e n c j a   p o s k r a m i a c z a   d z i k i c h   z w i e r z ą t,   a   n i e   p r z e w o d n i k a   d u c h o w e g o” .

W roku 1934 Keyserling „naucza” w Hiszpanii, w 1935 jest znowu w Paryżu. Powróciwszy w roku 1937 do Darmstadtu, staje się właściwie więźniem. Nie wypuszczają go za granicę, a „Völkischer Beobachter”45 zauważa pół żartem, pół serio, że „największą chwałą Rzeszy nie było zgniecenie komunizmu, lecz zmuszenie Keyserlinga do milczenia”.

W przedmowie do ukazujących się we Francji w 1939 roku Figures Symboliques46 jest jakby pożegnanie: „Od chwili, gdy historia rodzaju ludzkiego rozwija się pod znakiem rewolty sił tellurycznych (najniższych instynktów), przedstawiciele tych sił nie tylko wiodą prym, ale wprost nie mogą nie zajmować pierwszego miejsca i wszystkich trybun, z których głos dosięga milionów ludzi”. Od tej chwili Duch, jeżeli chce działać, może to czynić jedynie głosem Milczenia, akumulując siłę wewnętrzną dzięki bezustannemu skupieniu.

Czas jego nadejdzie.

Keyserling próbuje milczenie to przerwać i cenzura puszcza jakoś pisane po niemiecku Medytacje milczeniaiskupienia47. Ale żaden następny rękopis nie prześlizguje się więcej. Goebbels48, zapytywany przez bliskich filozofa o motywy tej instrukcji, odpowiada: „Nie chodzi o politykę, chodzi o Keyserlinga”. W tym samym roku, to jest w 1941, hitlerowcy „wyprowadzają” z Darmstadtu trzydzieści pięć tysięcy tomów zabranych w Szkole Mądrości. W rok później Keyserling przenosi się do Tyrolu. Cierpi na serce.

Toczy się wojna. Walczące kraje nie mają czasu na myślenie. Ale w ponurej codzienności okupacji we Francji Keyserling żyje. Głos Milczenia przenika tu. Pomimo ograniczeń papieru ukazują się pod koniec roku 1941 i w początkach 1942 Diagnostic de l’Amérique49, Méditations Sud-Américaines50 i De la souffrance à la plénitude51. Skazany na milczenie w Niemczech, mówi cały czas we Francji i jest słuchany. W krótkim czasie każda jego książka staje się drogocennym egzemplarzem, osiągalnym jedynie na czarnym rynku. Wieczorami przerzuca się kartki: „Książę Machiavela52 został nie tylko prześcignięty, lecz pozostawiony daleko w tyle przez nowoczesnego męża stanu, który przy byle sposobności mówi bez zająknienia o ideale i prawie. Wywiad, kontrwywiad, prowokacja, wyzyskiwanie słabości drugiego, uparty nacisk, godny Shylocka53, na traktaty lub hipokryzyjny wysiłek obejścia ich, wszystko to należy do rutyny każdej polityki zagranicznej, ukoronowanej powodzeniem. W tym znaczeniu nie znam zawodu bardziej nikczemnego. Najgorszym w tym zawodzie nie jest jego notorycznie kryminalny charakter, objawiający się jedynie przy sposobności, lecz jego pretensja do reprezentowania lub obrony «prawa». Polityka jest zawsze niesprawiedliwa, moralnie zawsze zła. I dlatego tyle natur zbrodniczych było wielkimi mężami stanu…”.

Miejsca tego rodzaju nabierały specjalnego smaku; chyba go nie straciły… Inne zyskały: „Tropiony przez niezrozumienie innych, każdy naród staje się z dnia na dzień coraz bardziej zamknięty i dogmatyczny w określaniu swych ideałów, swoich planów i interesów, co na dalszą metę mogłoby doprowadzić do prawdziwych wojen religijnych. Jedyna płaszczyzna, na jakiej istnieje pewna wspólnota, to  n i e z r o z u m i e n i e,  którego wszystkie narody, bez wyjątku, dają dowód w obliczu kryzysu światowego. Wszystkie instytucje międzynarodowe lub ponadnarodowe, stworzone po wojnie, grzeszą jednym: starają się one znaleźć kompromis albo zatrzeć prawdziwe różnice i antagonizmy, siłą popierając przewagę swych wyłącznie własnych interesów.

Tymczasem zagadnienie pacyfikacji świata nie jest zagadnieniem zewnętrznym, lecz wybitnie problemem życia wewnętrznego. A życie wewnętrzne, osobiste i jedyne w każdym poszczególnym wypadku, nie jest zdolne do kompromisu ani do głębokich zmian, które by nie były wyrazem całkowitej metamorfozy. Jedyna płaszczyzna, na jakiej porozumienie wydaje się możliwym, to płaszczyzna, na której zagadnienia dzielące narody byłyby per definitionem54 wyeliminowane i na której postawiłoby się inne. Ta płaszczyzna, która jedynie mogłaby ocalić świat przed nową i tym razem prawdopodobnie fatalną katastrofą, jest oczywiście z rzędu duchowych. Odpowiadałaby ona temu, czym był dla średniowiecza chrystianizm”.

Keyserling przetrwał wojnę. W lecie 1945 roku nawiązuje pierwsze kontakty ze światem. Jest pełen energii, humoru i zapału. Skończył pisać większe studium, którego nie mógł opublikować dotąd. Poza tym zamierza pracować nad swoim olbrzymim dziennikiem, prowadzonym od roku 1936, który ma być w czasie tym, czym Dziennik podróży był w przestrzeni. Ma zamiar napisać około tysiąca dalszych stron. Zapytany o Niemców odpowiada świetnym skrótem: „To, co brali oni za wiarę, było jedynie posłuszeństwem”.

W jesieni 1945 roku przemawia przez radio. Ale emanuje z niego jakby mniej energii. Jest coś bezgranicznie smutnego w tym głosie, który tak samotnie i bez żadnego oddźwięku przemawia w burzliwą przestrzeń. Mówi o sobie i o tych czarnych latach wojny, czeka na propozycje wydawców. Ale ma się wrażenie, że nie starczy mu już sił, by jakimś tytanicznym zrywem wewnętrznym dobrać się z powrotem do dusz ludzi tego świata.

Jego rolę i znaczenie określił może najlepiej Robert Nichols55: „Keyserling jest nowoczesnym Faustem. Nawet jego błędy wywierają bardziej ożywcze działanie aniżeli prawdy wypowiedziane przez umysły mniejszych rozmiarów”. Po jednym z jego odczytów w Paryżu ktoś napisał do niego: „Daje nam pan nie myśl, lecz chleb”.

Jego śmierć pozbawia nas tego chleba – chleba myśli najwyższego gatunku, równie ważnego w życiu i koniecznego, jak ten powszedni.

1946

Wiosna w Paryżu

Poniedziałek

Czuło się jej nadejście w sobotę. To moment przypominający otwarcie butelki szampana: korek powoli wysuwa się, ciężko i opornie, a potem nagle pyk! – jest wiosna.

Drzewa na moim bulwarze, przedwczoraj czarne i wyraźne, jakby rysowane węglem na tle brudnego nieba, dziś pokryte są zielenią. Liście kasztanów, od razu wielkie, są jeszcze zmięte i pogniecione. Dusiły się w pączkach już w naturalnej wielkości. Każdy z nich jest teraz zielonym damskim płaszczykiem z jedwabiu, wyszarpniętym wdzięcznie z torebki w oczekiwaniu deszczu. Przyrodniczy film, w którym wszystkie rośnięcia i rozwijania odbywają się w kilkunastu sekundach. Jest pochmurno i chłodno, ale inaczej. Deszcz nie będzie już tym zimowym, dobrze zorganizowanym deszczem; będzie padał bezładnie i swobodnie. Tak sobie.

Poniedziałek nie jest tu żadnym dniem. Ni to święto, ni dzień powszedni. Jest także nudny, szczególniej przed południem. Każda quartier1, każda ulica jest wtedy prowincjonalną mieściną z dala od Paryża. Nie ma gazet, sklepy i warsztaty zamknięte, właściwie nie można nic kupić. Na ulicach jest pusto i dopiero od południa zaczyna się gdzieniegdzie półniedzielny ruch. Wcześniejsze programy w kinach, popołudniówki w teatrach i wieczorne dzienniki. Poniedziałek jest tu zawsze niemrawy i nijaki.

Czekam na métro. Nie ma już dwóch klas i ceny biletów są jednakowe. Ale czerwone i miękkie wagony pierwszej klasy toczą się nadal w środku. Ci, co jeździli nimi dawniej, wsiadają do nich i teraz. Tamci inni nie pchają się tam wcale. Wagony te obrażają jednak ich uczucia równości i wobec tego mają je przerobić na zwykłe. Dużo o tym pisali – a jakże! C’est un problème2. Są dwa rodzaje demokracji: ta, która chciałaby, aby wszystkie wagony były wygodne, i ta, która miękkie przerabia na twarde, uznając to za zdobycz ludu. Ta druga, to właśnie francuska. Zemsta społeczna za obrazę ideału równości, nieproduktywna i kosztowna, bywała tu często jedyną oznaką przemian i reform. I wystarczała. Czasem zmieniały się także nazwy tych instytucji i urzędów. Dziś Francja, może bardziej niż jakikolwiek inny kraj, płaci za efektowną zmianę form bez treści. Jeszcze raz chciałaby się wykręcić z właściwym jej wdziękiem; stworzyć jakąś nową syntezę ze starych kawałków, kitując szpary uroczą continuité3, lecz coraz bardziej przyciskana jest do muru. Ta epoka jest dla niej specjalnie bezlitosna, bo nie ma w niej miejsca na kokieterie i maquillage4. Żąda wszystkiego. W tym „albo – albo” Francja wije się i męczy. Biega od drzwi do drzwi, puka, odskakuje, nie czekając odpowiedzi z wewnątrz, i znowu biega nerwowo po poczekalni. Jak wielu ludzi, tak i ona nie może znaleźć dla siebie pokoju w tym świecie – w obu znaczeniach tego słowa. Na każdym kroku ją łapią, jak się pudruje, spogląda w lustro i wmawia sobie, że jednak przytyła. I jak każda kobieta w tym wieku, jest bardzo wrażliwa…

„To najwięksi konserwatyści na świecie. W ich duszy kapitalizm trwa jeszcze ciągle w swej najczystszej, najbardziej szkolnej postaci” – mówił mi w zeszłym roku Gerald F. z Londynu po wakacjach we Francji. Wśród pól, domków, ogródków i proprietés5 okolic Provins6 dostrzegł jej treść. „Cóż za konserwatyści” – powiedział mi niedawno Jaques V. po miesięcznym pobycie w Anglii. Widział tylko zewnętrzne formy.

W métro jakaś matka wyjmuje z torebki banany. Jeden daje dziecku, drugi obiera dla siebie. Banan!!! Siedzące obok baby są uroczyście zgorszone. Syczą zawistne żmije: Elle lui mange sa ration! Voyez-vous ça? Pauvre gosse!7. Nie do siebie, ale tak, żeby „wyrodna” matka słyszała. Jadowita ślina napływa im do ust na widok bananów. Nie o dziecko im chodzi. Zazdrość i zawiść mają tu naprawdę żółty kolor, ostrą i wyraźną woń; są skończone, wspaniałe i trzymają przy życiu. Żałuję, że nie mam bananów. Jadłbym je głośno, z ciamkaniem i mlaskaniem, prosto w ich obleśnie sprawiedliwe twarze. A potem modliłbym się szczerze i gorąco, żeby połamały sobie nogi na łupinach. Oburzenie ich jechało dość długo i wysiadło na Bastille8. Dodało mu to wagi…

Ma się wrażenie, że nie „tworzyć nowe”, lecz przede wszystkim „odebrać i rozdzielić stare”, po raz nie wiem który pogrąża Francję w tym jakimś gorączkowym otępieniu i ruchliwej bierności. Ileż zostało ze „starego”? Chyba już niewiele. A więc zemścić się socjalnie i nic więcej. Za wszystko – chociażby nawet za te banany.

Wtorek

W nocy padał deszcz. Rano świeci słońce. Parno i mglisto. Jadę do pracy na rowerze. Paryż pachnie. W całym mieście jest ciepły i wilgotny zapach podobny do tego, jaki bucha spod uniesionej nagle szyby inspektów. Kasztany szaleją, wielkie drzewa nad Sekwaną rozpuszczają się w zielonej mgiełce małych listków. To ten jedyny ranek, po którym zmieni się już niewiele. Jedno przedpołudnie pełnej wiosny.

Na rue de Rivoli9 ciasno i rojno. Strefa przyfrontowa paryskich hal. Samochody, ciężarówki, ciągniki, przyczepki, wozy i wózki; na nich kalafiory, skrzynki, daktyle, sałata, zielone góry szpinaku. Zapach spalin zmieszany z ostrą wonią porów. Kropidła warzywne. Jestem tylko cząstką ulicy, pędzącą razem z nią. Wspaniały slalom poprzez ruchome bramki, ustawione co sekunda coraz to inaczej ze wszystkich pojazdów. Za rue du Louvre10 kończy się zamęt, a przy rue Royale11 policjant spokojnie spuszcza ze smyczy coraz to nowe sfory maszyn. Rozbiegają się po Concorde12 bezładnie w pogoni za czasem straconym na skrzyżowaniu. Przymglona płaszczyzna Pól Elizejskich13 podbiega łagodnie do stóp Łuku14. Setki samochodów. Stąd nie widać ich, nie można rozróżnić; błyskają tylko chromem i szkłem. Wygląda to tak, jakby tam, w dalekiej dymnej pomroce, tysiące ludzi bawiło się lusterkami. Przy avenue de Marigny15 policjant zatrzymuje ruch. Po chwili, okadzany dymem czterech motocykli, wytoczył się czarny wóz z prezydentem. Okrągły, mały, łysawy pan w grubych okularach. Jest zupełnie podobny do mojego „episjera”16, tylko na pewno mniej ważny i nie mówi wszystkim per „ty”. Bo jego władza jest mniejsza, od rzeczywistej potęgi tych prezydentów w szarych kitlach. To oni kierują Francją, a nie ten uśmiechnięty pan w czarnej limuzynie. Tylko z ust „episjera” padają słowa, które liczą się tu naprawdę: wino, cukier, oliwa, makaron, konfitury.

Czterdzieści dwa Ça va?17 pada w każdy poranek, gdy witamy się w warsztacie. Jest nas sześciu i stary. On nie wymawia go wyraźnie, mrucząc coś zaślinionymi wargami, z których dolna jest z prawej strony zdeformowana od bezustannie, chyba od urodzenia, tkwiącej w ustach fajki. Stary, jak zwykle we wtorek, zmienił dziś opatrunek, to znaczy okręcił ustnik nowym paskiem taśmy izolacyjnej. Fajka nie wyślizguje mu się wtedy spomiędzy bezzębnych dziąseł, może swobodnie kląć i gderać na wszystko i na wszystkich.

Razem z pierwszymi liśćmi przybyło roboty. To nasz sezon. Zamówienia na nowe rowery, naprawa starych, przyprowadzanych przez świeże dziewczęta i wymokłych chłopaków z rezerwatu burżuazji przy Lasku Bulońskim18. Maurice złożył starannie ,,l’Humanité”19 i zaczyna ostro postrzeliwać z palnika acetylenowego. Louis jest socjalistą, ale od czasu, jak wywłaszczyli go z ogródka na jednym z trawników w Lasku Vincennes20, przeszedł na lewe skrzydło. Blum21 ma z nimi kłopoty. Zaimek ils, obejmujący wszystko, co jest złe w rządzie, dźwięczy twardziej wśród westchnień, że teraz siałoby się rzodkiewkę i sałatę… Młody René zrobił sobie w sobotę wieczną ondulację i rusza się cały dumnie i falisto. Jak wielu z tych młodych uważa półżartem, że najlepszą jest le parti du salut personnel22.

Stary opracował na ten sezon kilka modeli specjalnych, prawdziwe cacka, i jęczy. Naszą konkurencją nie są wielkie fabryki, tłukące seryjnie „towary żelazne” (o tych rowerach mówi się w naszym języku także „puszki do konserw”), lecz inne warsztaty, takie jak nasz. Tu każda rama jest indywidualna, specjalnie spawana, z najlepszych rur. Pomimo wysokich cen zamówienia sypią się; ale i tak ten drobny i średni przemysł, nie ilościowy, lecz gatunkowy, który stanowił najprawdziwsze bogactwo Francji, dziś ugina się pod ciężarem podatków, braków, nakazów i ukazów; tonie i rzuca się w bezplanowej państwowości planowej gospodarki, uprawianej tu „z lotu ptaka” przez na pewno dzielnych niegdyś wolnych strzelców z résistance23. Mój stary i jemu podobni, więksi i mniejsi, więdną: pracują coraz bardziej z dnia na dzień, tylko na chleb, garbiąc się z rezygnacją. My też. Mały i średni przemysł przestał inwestować. Po prostu jeszcze trwa. Wielki, znacjonalizowany, wykazuje olbrzymie deficyty i stara się je pokryć z kieszeni „starych” i z naszych. Szczekliwe dyskusje, dalekie od tego, co piszą w organach poszczególnych partii.

W czasie obiadu odwieczne pytanie, które Francja stawia sobie coraz częściej: Où en sommes nous?24. Atak, obrona, przerywane łyżkami odgrzanej w menażce zupy i kęsami drogocennego chleba. „Pędzel do golenia, taki dobry, kosztuje tysiąc pięćset franków, a nowy citroën25 sto pięćdziesiąt tysięcy franków”. To znaczy samochód przedstawia wartość tysiąca pędzli do golenia: kilku kilogramów włosia, drzewa i kleju. Merde! Voilà où nous sommes26 – podskakuje Louis. Maurice, zaczerwieniony, chciałby znacjonalizować produkcję pędzli do golenia. „To pędzel byłby wtedy droższy od samochodu” – rechota przekornie patron spoza kontuaru. Milczę. Et toi, André, t’es donc intelligent, qu’en dis-tu?!27 – woła do mnie Louis.

– Wiem tylko, że nie miałem na samochód, ale zawsze miałem na pędzel. Dziś nawet pędzel jest dla mnie za drogi. – Ogólny śmiech. Nie wiem, czy śmieją się z dowcipu, czy z tego świata, na który patrzą coraz częściej, jak na globus kłamstwa. Louis drażni Maurice’a: Écoute – ferme!28. Jakaż jest różnica między tobą a głupim księdzem, co obiecuje mi raj po śmierci, jak będę sage?29

Pomiędzy tym ludem, a tymi, którym się wydaje, że go reprezentują, może się tu jeszcze wiele wydarzyć… Spiritus gallicus flat ubi vult30.

Środa

Jedna klientka, młoda panna z rezerwatu, przyznała mi się dzisiaj, gdy szybko poprawiałem jeszcze coś przy jej rowerze, że jest zaręczona; że „on jest na prowincji, ale że maman31 zabroniła im do siebie pisywać. Żadnych listów! Oczywiście – bo jakby coś nie „wyszło”, to listy… Enfin c’est plus prudent32. Taka rozmówka pachnie jak sztuczne kwiaty na kominku.

Słońce wpada do bistra, wiosenny spokój. Pierwsze muchy upijają się porozlewanym na kontuarze piwem, a kotka, tak jak wszystkie inne kotki w Paryżu, jest teraz w ciąży. Obnosi ją jednak mniej ostentacyjnie niż Francuzki, których brzuchy w tym okresie spełniają tę samą funkcję, co pług przeciwśnieżny, doczepiony do lokomotywy: rozpychają nimi tłum i wywalczają miejsce w métro lub priorité33 w ogonkach po chleb. Jemy ostrygi (już niedługo znikną) i wszyscy stylowo wysiorbują sos z muszli. Na obiedzie jest taki złośliwy, wędrowny starzec, który chodzi z wiadrem wody, z długą szczotką i zmywa na rogach tabliczki z nazwami ulic. To jest zawód! Zaczął o de Gaulle’u34; że może général zrobi enfin35 porządek we Francji. Maurice od razu rzucił się: „Twój de Gaulle jest głupi. T’as lu son dernier discours?”36. Maurice wychwycił w niej to, czego nawet jego dziennik nie zauważył, czego nikt nie zauważył: „Ten de Gaulle powiedział, że wszyscy pracujący w fabrykach mają mieć udział i w zyskach, i w stratach. En honnêtes actionnaires! Eh ben37 – robotnik nigdy nie zgodzi się na to. Zgodzi się na udział w zyskach – ça oui38 – ale straty w przedsiębiorstwie nie są nigdy z winy robotnika, rozumiesz? Nigdy! Żaden robotnik nie może być odpowiedzialny za straty. Il est fou, ton général!”39. Robi się wrzawa, bo patron bistra jest gaullistą. Urywane zdania: „Dyktatura? Dyktatura możliwa jest tylko w krajach, w których są dwie albo trzy warstwy społeczne. We Francji jest ich najmniej dwanaście. Żadna dyktatura nie jest u nas możliwa”. Słucham i łapczywie nagrywam te głosy. „De Gaulle zrobił głupstwo. Wybraliśmy sobie rząd, ale wszyscy byliśmy z niego niezadowoleni. Trudno było w tym znaleźć kozła ofiarnego. De Gaulle nim będzie teraz”. „Co? Dwanaście klas? Nie bójcie się, zrobi się z nimi porządek i będzie jedna…”

W tej namiętności (po uwzględnieniu poprawki temperamentu), we wrogości ludzi spotykających się co dzień lub pracujących razem, czuje się najwyraźniej, że ta walka, która drąży Francję, nie toczy się dziś z powodu kolonii, o ludzi, o ilość głosów w wyborach, o rozumy, lecz wprost o dusze. A może już tylko o instynkty głodnych i niespokojnych zwierząt. I dlatego jest wszędzie tak gwałtowna, a podział tak zupełny. W tej atmosferze nowy terror, egzekucje i obozy są z powrotem możliwe i istnieje już jakby wewnętrzne pogodzenie się z możliwością ich ożycia. Gdyby ożyły, nie byłoby to wynikiem odruchu rozpaczy czy też tej la grande peur40, która ściska dziś Francję od dołu do góry, nie – byłoby to tylko wypisaniem czeku na sumę okrucieństw, czeku mającego od dawna pokrycie w zbiorowej psychice. To straszne pokrycie wewnętrzne tkwi już dziś podświadomie w duszy niemal każdego, niezależnie od przekonań. Nie ma żadnej etyki nadrzędnej – jest tylko etyka stronnictw, do których się należy. Francja, nawet Francja wygląda tak, jakby zgubiła w tej wojnie i gubiła po wojnie swój największy skarb – etykę wolności.

Czwartek

Wyciągnąłem René na obiad do Trocadéro41. Czerwone wino bywa już w wolnej sprzedaży i butelka pinard kosztuje osiemdziesiąt franków. Kupiliśmy wina, chleba i kiełbasy. Świeci słońce i cały Paryż kąpie się w barwach technikoloru. Siedzimy na schodach, jemy i popijamy; palimy w słońcu i w bezustannym, metalowym jazgocie wrotek, na których uganiają tu dzieci. Wspaniałe tereny, wrotkowe Alpy. Zjeżdżają w dół po szerokim parapecie schodów i zeskakują z niego twardo, jak ze skoczni. Wystarczy zwrócić na nie uwagę, żeby od razu zaczęły się popisywać. Jakiś zgrabny chłopak, ubrany nędznie, wykonuje cały program zręcznie i gibko. Wołam go. „Dis donc42, pożycz mi wrotek. Chciałbym pojeździć”. Waha się, uśmiecha z niedowierzaniem. „No, pożycz. Daj wrotki, a ja ci dam za to jeden tiket43 chlebowy na trzysta pięćdziesiąt gramów”. Zdejmuje bez wahania. Przekręcamy śruby i przedłużamy, ale i tak są trochę za krótkie. René i reszta dzieciarni przyglądają się ciekawie. Puszczam się śmiało – straszne! Każda noga sobie, nie można jej oderwać. W końcu siedzę w klasycznym „szpagacie”. Vous êtes trop vieux pour ça44 – stwierdza chłopak bezlitośnie. Trop vieux?45 Może, ale kiedyż, u diabła, minęła młodość? Sans doute, mon vieux46 – mówię mu cicho, odpinając wrotki zawstydzony.

Wracamy do budy. Czerwone światło. Obok mnie dygnął niklowym przodem oślepiający buick47, zamarł w bezruchu i tylko rusza wąsem anteny radiowej. W nim, wśród szkła, sukna, chromu i politury, siedzi śliczna kobieta. Noga założona na nogę, suknia podsunęła się poza kolano. Patrząc na nią, myślę o bladoliliowych orchideach w La Chaume48, ułożonych w bombonierkach wybitych jedwabiem. Uśmiecham się do niej. Dumnie odwraca głowę. Czy dlatego, że moje spodnie osiągnęły na kolanach gęstość gazy opatrunkowej? A może ci się wydaje, że – jak mówią Goncourtowie – patrzę na ciebie wzrokiem dziecka spoglądającego na kromkę chleba z masłem? Nie, siostro – niczego ci nie zazdroszczę. Może tylko chciałbym mieć parę tych twoich „nylonów” dla kogoś, kogo bardzo kocham. Poza tym jestem szczęśliwy – tak! Ale ty na pewno nie uwierzyłabyś. Mówią, że to kłamstwo, że szczęście w tym świecie, odmienne w praesens, to prawie obelga dla każdego. Jeżeli tak, to lżę cię moim szczęściem straszliwie, niewybaczalnie. Mrugnęło zielone światło. Buick chrząknął dyskretnie i skoczył cicho w przód.

Wiosenny Paryż. Gdy wracam pod wieczór do domu, jest ciepło i łagodnie. Na Polach Elizejskich ruch. Dwa nieprzerwane rzędy samochodów mijają się jak pas transmisyjny, łączący dwa wielkie koła napędowe tego miasta: Étoile i Concorde. Migają kina. Fred Astaire49, Greta Garbo50, Barbara Stanwyck51, Joan Crawford52, Dolores del Rio53. Mam ochotę powiedzieć im tak, jak ten chłopak w Trocadéro: Vous êtes trop vieux pour ça. Ich nazwiska nie ciągną już dzisiaj, chyba jako wspomnienie. Swoją drogą jak ten Disney54 wylansował Bacha i Beethovena. Słyszałem już taką pochwałę: C’est tout à fait potable cette Symphonie Pastorale55. Czy Beethovenowi kiedy się śniło, że będzie potable? Pisk, hamulce i już mam srebrny zderzak tuż przy nodze. Przez okno wychyla się głowa nienagannego mężczyzny i subtelną francuszczyzną, będącą jak szlochanie Mauriaka56 w „Le Figaro”57, wytyka mi moją lekkomyślność: Voyons donc, mon ami, c’est extrêmement imprudent de foncer comme ça dans cette cohue (to przez Disneya) des voitures…58 Strasznie lubię tych panów. Słucham, z powagą kręcąc wykwintnie szyją w spoconym kołnierzyku, po czym tonem równie wytwornym: Que Sa Majesté m’excuse59. Cześć! Cień obelisku60 pójdzie niedługo na spacer do Tuilleries61.

– Czy kupiłeś chleba po drodze? Stałam godzinę w ogonku, ale już zabrakło. Nie mam nawet numerka na jutro.

– Nie, wyobraź sobie… zgubiłem… to znaczy jadłem obiad w Trocadéro… i tam chłopcy jeździli na wrotkach… no i rozumiesz…

Rozumie. Śmieją się ciemne oczy.

Piątek

Na pewno jest wiosna, bo już piekarka ustawiła w oknie słoik z wodą, a w nim pływa samotna kijanka. Żywy przecinek. Jak co roku, tak i tym razem odpowiedziała mi, że ją to bawi, „jak to się rusza” (quand ça bouge). Jakbym był taki gruby, jak ona, to też by mnie to bawiło. Nie może się ruszać, to patrzy się chociaż, „jak to się rusza”.

Wieczorem rozmowa z synem C., młodym studentem i katolikiem wojującym. Jego katolicyzm jest tak czysty, tak uduchowiony, tak rozumny i abstrakcyjny, że tylko krok dzieli go od specyficznego uduchowienia ateistów. Ten gatunek (na szczęście jest ich więcej) francuskiego katolicyzmu jest już prawie bez Boga, a w każdym razie bez człowieka z krwi i kości. Bogiem jest w nim właściwie jakiś wysublimowany katolicyzm sam dla siebie, godzący się na wszystko w imię odrodzenia katolickiego ducha. Katolicyzm doczesnych impotentów. Czy tak wiele dzieli ascetyczny materializm od spirytualizmu? Chyba nie. I tu, i tu myślenie przeciwko ciału, sercu i ciepłej krwi.

– Écoute62, czy ci się nie wydaje, że ateizm w swej postaci dzisiejszej nie jest wcale zaprzeczaniem istnienia Boga; to się już przeżyło i jest niemodne. To ateizm XVIII i XIX wieku. Nowy ateizm to po prostu zaprzeczanie istnienia człowieka w jednej osobie boskiej.

– Oui, mais…63

Cóż za dialektyka! Palce lizać. Wydaje mi się, że w porównaniu z tym jestem, jestem… Tak – tą kijanką, pałogłowcem w słoiku piekarki. Ça bouge et c’est tout64. Jest mi niedobrze i mam ochotę wymiotować tak zwanym zdrowym rozsądkiem. To to ciąży niemiłosiernie w takich dyskusjach. A niech cię twoja école normale65 ma w swojej opiece. Nie słuchałem go. Patrzyłem na anemony.

Sobota

Zagadnąłem dziś o egzystencjalizm jednego młodzieńca z rezerwatu, któremu zwracałem robotę. W tych rozmowach można się czasem dowiedzieć ciekawych rzeczy. Ten opowiedział mi, że był z Sartre’em66 w jednym obozie w niewoli niemieckiej i że musieli mu niemal siłą ściągać brudną koszulę i zmuszać zawsze do zmieniania bielizny. Sartre obrastał po prostu brudem. Voilà l’existentialisme67 – stwierdził, częstując mnie morrisem. Amerykański papieros to teraz rzadkość.

– Oui – powiadam – et vous savez68, wszystko razem przypomina mi zwyczajny czarny handel myślą. Ten rynek też jest pusty. Ludzie kupują egzystencjalizm Sartre’a tak samo, jak pan te morrisy69, których brak i których wartość wydaje się wskutek tego bezsensownie wielka.

Po jego wyjściu, regulując hamulec (można spokojnie myśleć przy tym i właściwie nic nie robić – udawać robotę w sobotę) pomyślałem sobie, że właściwie zabija nas ta monstrualna zwyżka użyteczności krańcowej wszystkiego: od żarówki i igły do maszyny aż do myśli. Nie może być dobrze, gdy krańcowa użyteczność żarówki i myśli jest jednakowa, lub – co gorzej – gdy użyteczność żarówki jest większa. Kupuje się wtedy byle jakie myśli. Może to także prowadzić albo do filozofii tylko żarówki, albo wprost do filozofii Mlecznej Drogi: obydwie nie są ludzkie.

W czasie przerwy obiadowej leżę na słońcu w Lasku Bulońskim. Wczoraj zakłułem się kablem w koniec palca, zapaskudziło się i zaczyna rwać. Świetnie! Nie będę mógł nic robić i będę tylko woził w przyczepce ramy do chromowania i lakieru aż do Bastille. Będę codziennie „wyjeżdżał na wiosnę do Paryża”. Powłóczę się po mieście, pooglądam wystawy i fotografie w kinach.

Kasztany zaczęły kwitnąć i już osypują się. Wiosenny śnieg, różowawy, zalegający łatami asfaltową jezdnię, mieciony wiatrem i pędem samochodów. Synek naszej jednej znajomej, sześcioletni chłopczyk, tyle nasłuchał się o trudnościach chlebowych, że ni stąd, ni zowąd, sam od siebie, wzbogacił wieczorne Ojcze nasz o: „…dwieście pięćdziesiąt gramów chleba naszego powszedniego daj nam dzisiaj”. Oby go Pan Bóg wysłuchał! Jeszcze trochę, a ta prośba stanie się ważniejszą od „odpuść nam nasze winy”. A „przyjdź królestwo Twoje” lepiej w tej atmosferze wymawiać ciszej; pachnie gaullizmem…

Niedziela

Budzimy się wśród dźwięków akordeonu, dolatujących ze wszystkich otwartych okien wokoło. Potem sakramentalna Druga Rapsodia70 i Bolero Ravela71. Potem telefonował stary, zapytując grzecznie, czy nie przyszedłbym w poniedziałek robić. Owszem – palec mi się „rozszedł”, a z tej roboty mogą być jakieś wakacje w namiocie, na którejś z plaż. Stary mówił, że w tym roku zrobi fermeture annuelle72 w lipcu.

Po południu. Leniwy krok pod słońce na Bulwarach. Dziadek gra na skrzypcach utwór, który powinien nazywać się Merci, bo przerywa po każdym franku w kapeluszu i dziękuje. Na wystawach napisy: „Zniżka dziesięć procent”. Podobno. Jak długo potrwa działanie tej porcji opium Bluma? Nie chodziło tyle o zniżkę, co w ogóle o zatrzymanie zwyżki. Dotąd prawie się udawało. Surowy czworobok kolumn Madeleine73. Na doskonałej wystawie u Hermèsa na St. Honoré latają żywe ptaszki i podkreślają swą żywość na wystawionych przedmiotach. Kapelusze damskie są całymi ogrodami i brakuje w nich tylko tabliczek z napisem: „Nie deptać trawników”. Taniec kolorowych plam w parku przy Polach Elizejskich jest żywym płótnem Renoira74. Bukiet prześlicznych dzieci na kupce żółtego piasku. Jakiś Mulat siedzi na krzesełku i słucha walizkowego radia, które postawił obok siebie. Tarasy kawiarń pełne – świetne suknie i kostiumy oraz potworne zgliszcza zrobione na młode kózki. Ścisk pomiędzy Marbeuf75 i Étoile76. Avenue Foch77 lśni wypolerowana setkami tysięcy opon samochodowych. Chłodny cień Lasku Bulońskiego. Przy bocznej dróżce samochód; za kierowcą siwy i malutki staruszek, obok niego wspaniała dziewczyna. Założyła mu jedną nogę na kolana, objęła, przykryła go zupełnie i wpiła się w usta. Pamiętam: boa ośliniający królika w berlińskim Akwarium78. Ktoś przechodzi obok i mówi: Mais elle va le manger79. Na pewno – za kilka miesięcy połknie go razem z samochodem i z kontem w banku. Na jakiejś ciężarówce sprzedają orzechy kokosowe. Ludzie kupują je, skalpują na miejscu, piją i jedzą. Wszystko wokoło pokryte jest kokosowymi czuprynami i czerepami. Śmiechy i śpiewy, gwar. Zapada wieczór. I znowu Étoile, teraz przy księżycu.

Schodzę w dół słabo oświetlonymi Polami i myślę, co jest przyczyną, że choć pozornie Francja jest tak samo urocza, że choć potrafiła już w tak wielu wypadkach nawiązać do „wtedy” z tylko jej znaną tajemnicą, że choć podnieca z powrotem i nęci, to jednak odczuwa się tę jakąś próżnię malgré tout80. Co jest tym czymś, czego nie można w niej jakoś odnaleźć? Tę próżnię odczuwa każdy, kto znowu na nią patrzy po długiej rozłące. Ktoś powiedział, że nie można dyskutować z Francuzem, jeżeli nie podziela się jego przekonań fundamentalnych. Dyskutuję z nimi dużo i dostrzegam, że Francja nie ma już przekonań fundamentalnych; tych, którymi wykarmiała całą Europę przez tyle wieków. Nie ma ich w ulicy, brak ich w tłumie, w teatrach i w książkach, brak w oczach Francuzów i w rozmowach z nimi. Może to właśnie jest tą przyczyną, która jest na dnie wszystkiego?

Jednym z tych przekonań, chyba najbardziej fundamentalnym, była w ogóle Francja, wiara w siebie. Europa była dla niej lustrem. Francja nie może dziś siebie nigdzie zobaczyć; szuka Europy, Europa szuka Francji i nie mogą się odnaleźć. Gonią się wokół słupa z reklamami, które są im obce, pisane w niezrozumiałych językach.

1947

Ikkos i Sotion

• W „Kuźnicy”1 z 11 lutego 1947 roku ukazała się krótka recenzja z ponownie wydanego w kraju Dysku olimpijskiego2 Parandowskiego3. Po wybitnie materialistycznej ocenie kultury greckiej, w której „mieszczański psychologizm” pokładał zbyt wielką wiarę w dziedzinie kształtowania ludzkich idei i charakterów, przychodzi stwierdzenie, że „wartości wychowawcze klechd i baśni, wysnutych w oparciu o źródła kultury helleńskiej”, nie są wiele warte, jeżeli „nie zawierają właściwej każdej epoce prawdy o realnej grze sił i interesów, które zrodziły cywilizację tej epoki”. Ponieważ Marks4 nie brał udziału w siedemdziesiątej szóstej olimpiadzie5, a Parandowski jest mimo to wielkim pisarzem, więc w końcu „opowiadania o szlachetnych zabawach warstwy rządzącej antycznym społeczeństwem sprzed dwu tysięcy lat pod piórem świetnego stylisty są lekturą żywą i pouczającą, zwłaszcza jeśli potrafi im się nadać właściwy, historyczny sens”. Stanowczo za mało! Parandowski nie ma szczęścia.

Gdy w 1932 roku Dysk olimpijski ukazał się po raz pierwszy, właściwie też się na nim nie poznano.

Nawet „mieszczański psychologizm” przedwojennej Polski nie pomógł. Dysk zalśnił na chwilę, przeleciał raczej bezszelestnie poprzez ówczesną krytykę literacką i choć zdobył potem nagrodę na olimpiadzie berlińskiej, to jednak spadł w miejscu, które nazywano „lekturą szkolną” lub zgoła „pomocą naukową”. Profesorowie greki i łaciny w gimnazjach klasycznych zalecali ją uczniom jako świetne i barwne uzupełnienie przenudnych i ciężko strawnych „realiów” Terlikowskiego6. Nie robiło mu to zbyt dobrej reklamy u młodzieży. Poza tym Parandowski był ceniony, szanowany, uznany – może aż zanadto. Bo równocześnie czuło się w tym pewną rezerwę i wśród wszelkich oznak szacunku, brak prawdziwego i powszechnego zrozumienia. Lecz nie mogło być inaczej.

W paroksyzmach zagadnienia społecznego z jednej strony i rozpętaniu psychoanalizy z drugiej, w których pogrążyła się prawie cała twórczość literacka naszej II Rzeczypospolitej, Parandowski nie brał udziału. Spokojny, prosty, krępująco klasyczny i uczony, był wprost jak gdyby niewygodny dla tego kultu talentów spontanicznych, często wielkich, ale też często ujawniających brak podstaw i równowagi, jakie daje prawdziwe wyczucie kultury. W nim wszystko było i pozostało nieprzerwane, wszystko stało się dalszym ciągiem greckiego świtu, do prostego i jasnego języka włącznie.

Dysk olimpijski był jednym z tych pięknych rzutów literackich, które zawsze cechowały twórczość Parandowskiego. Pochwycono na pewno styl, uczczono go, ale zupełnie nie zrozumiano treści. I tylko jeden Wittlin7, przeczytawszy to, miał zrobić dowcipną i zarazem głęboką uwagę: „To jest książka na wyrost”. On jeden zrozumiał ją wtedy naprawdę i najlepiej określił. Ta książka była istotnie „na wyrost”. I jest ciągle jeszcze książką na wyrost.

Jeśli dziś marksowska krytyka polska narzeka na niedostateczne uwypuklanie w nowej literaturze krajowej problematyki społecznej i najbardziej aktualnych zagadnień i konfliktów, stary Dysk powinien ją zadowolić. Jest to bowiem książka, która z punktu widzenia ładunku myśli i ustawienia konfliktu, może się stać utworem najbardziej aktualnym w Kraju. Kto wie, czy polska młodzież nie odczuje jego prawdziwej wartości właśnie dopiero teraz, nadając mu nie „właściwy, historyczny sens”, lecz sens dzisiejszej rzeczywistości – tej, wobec której stanęła i z którą musi sobie poradzić. Nie wiadomo tylko, czy linia nadawania tego sensu zgadzać się będzie z linią tych, co o wiecznotrwałości wzorów greckich piszą z dialektycznym przekąsem i uznają jedynie – bizantyjskie.

Dysk olimpijski wprowadza w najpiękniejszą epokę starożytnej Grecji. Jest rok 484 przed Chrystusem, a zniszczone wojną perską8 Ateny odbudowują się z rozmachem. Wspomnienie Salaminy9 dodaje sił, Grecja uświadamia sobie powoli przewagę wolnego człowieka i obywatela nad bezduszną i niewolniczą potęgą perską. W jeden z wiosennych i słonecznych poranków kapłan olimpijski ogłasza siedemdziesiątą szóstą olimpiadę. Ogłasza ją od Aten aż po Bizancjum10. Dwaj inni zwołują miasta Wschodu i Zachodu. Nastaje pokój boży, zewsząd ciągną do Elidy11 zawodnicy pochodzący nie tylko z „warstwy rządzącej antycznym światem”, lecz także i całkiem biedni. Tym pokrywają koszty podróży gminy lub miasta.