Na psa urok, ości śledzia - Olga Rudnicka - ebook + audiobook
NOWOŚĆ

Na psa urok, ości śledzia ebook i audiobook

Olga Rudnicka

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

46 osób interesuje się tą książką

Opis

Chcąc nie chcąc – a naprawdę nie chcąc! – Tekla zamieszkuje pod jednym dachem z przyszłą teściową, która, dość nieoczekiwanie dla wszystkich, tuż przed finansowo niekorzystnym dla niej rozwodem, owdowiała.

W chwili zaćmienia umysłowego Tekla odprawia wymyślony naprędce rytuał, zdaniem pewnych osób bardzo skuteczny, gdyż kolejnego dnia pada trupem mąż jednej z kobiet biorących udział w tajemnym obrządku. Nie mając pojęcia, że została okrzyknięta sprawczynią tego nieszczęścia, a przy okazji boginią sprawiedliwości, za namową, dokładniej zaś pod naciskiem, matki i teściowej zgadza się na spotkanie w klubie nieszczęśliwych w małżeństwie kobiet, które chętnie rozwiązałyby swoje problemy rękoma Tekli.

Historia o mocy Tekli zaczyna żyć własnym życiem, a umęczone mężami pijakami i nierobami żony ustawiają się do niej w kolejce, licząc na pomoc sił nadprzyrodzonych. Całą sprawę można by zamieść pod dywan, gdyby nie nieoczekiwana skuteczność następnych rytuałów. Kolejne zgony naprowadzają Teklę na myśl, że mężczyźni zostali otruci. Skoro to nie ona ich uśmierciła, to kto? Czyżby… teściowa?

Olga Rudnicka – autorka poczytnych powieści kryminalnych. Wielbicielka koni, psów i gryzoni. Wolny czas najchętniej spędza na łonie natury. Po wielu latach wewnętrznych zmagań polubiła kawę, do hipokryzji nie zamierza się przekonać.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 291

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 22 min

Lektor: Marcin Stec

Oceny
4,6 (140 ocen)
96
31
11
2
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Solind

Dobrze spędzony czas

Ubawiła mnie ta część bardziej niż poprzednia. Szkoda, że jest taka krótka, bo bardzo chętnie poczytała bym co jeszcze zdarzy się przy udziale teściowej. Mam ogromną nadzieję na kolejne spotkanie z Teklą.
10
Berbla65

Nie oderwiesz się od lektury

Super
10
olkakolka19

Nie oderwiesz się od lektury

zabawna, nieprawdopodobna seria zdarzeń
10
maciejka1612

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja. Ùśmiałam się podczas czytania.
10
ka2706te

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja....niekontrolowane wybuchy śmiechu podczas słuchania😅. Polecam
10

Popularność




Copyright © Olga Rudnicka, 2024

Projekt okładki

Paweł Panczakiewicz

www.panczakiewicz.pl

Zdjęcia na okładce

© Arthur Bargan/Shutterstock

Redaktor prowadzący

Anna Derengowska

Redakcja

Ewa Witan

Korekta

Katarzyna Kusojć

Grażyna Nawrocka

ISBN 978-83-8352-745-1

Warszawa 2024

Wydawca

Prószyński Media Sp. z o.o.

02-697 Warszawa, ul. Rzymowskiego 28

www.proszynski.pl

Od autorki

Kolejne spotkanie z Teklą przypadło nam na rok 2020, czyli pandemiczny. Nie ma co ukrywać, nie był to dobry rok i nie ma z czego się śmiać. Niemniej trzecia część historii Tekli dzieje się pod koniec roku 2019 i wcześniejsza chronologia wymusza na mnie ten nieszczęsny rok 2020, zatem na potrzeby niniejszej książki nie czepiamy się realiów życia. Są tak samo fikcyjne, jak i główna bohaterka, co nie znaczy, że nie możemy się wspólnie dobrze bawić.

26 kwietnia 2020 roku

Tekla nie zamierzała udawać skruchy. To i tak nie działało, matka wiedziała swoje i nie było na tym świecie ani na tamtym siły, która by ją przekonała, że się myli. Zupełnie jak babcia Pelagia, pomyślała. To musi być rodzinne. Może i dobrze, że mnie to ominęło, stwierdziła po chwili. Jedna i druga potrafiły do tego stopnia obstawać przy swoim zdaniu, że prędzej przyznałyby, że Bóg ma rogi i ogon niż to, że po śmierci trafiły do piekła. „Ksiądz proboszcz za darmo kasy nie bierze” – mówiła babka. „Jak on nie wymodli drogi do nieba, to już nikt” – wspierała ją matka. Protesty Tekli, że liczą się dobre uczynki, a nie pełna taca w kościele, kwitowane były w najlepszym razie wzgardliwymi prychnięciami. W najgorszym – kolejnym wykładem dotyczącym bezbożnego życia córki, która do kościoła nie chodzi, dzieci nie rodzi, i jej to już rzeczywiście nawet ta pełna taca może nie pomóc.

– Mówię i mówię, a ty nic! – Rozzłoszczony głos matki przywołał Teklę do rzeczywistości.

– A co mam mówić, jak mama wciąż mówi? – spytała znudzonym tonem.

Przez lata niedoli, szykan, opluwania, wyśmiewania i wytykania palcami stworzyła sobie niezły pancerz, dzięki któremu nie traciła pieniędzy na terapię, tylko puszczała mimo uszu połajanki i groźby wydziedziczenia. Bo niby z czego rodzice mieliby ją wydziedziczyć? Ze starego domu, który aż prosił się o remont? I to taki generalny? A najlepiej o wyburzenie? Taki spadek to raczej niedźwiedzia przysługa.

– Mówię, bo ty nic nie mówisz!

– Ale ja już swoje powiedziałam.

– To znaczy co?

– Że ze studiów nie zrezygnuję. Z pracy też nie. A wyjdę za mąż, jak będę chciała. I kiedy będę chciała. Dzieci albo będę mieć, albo nie. W kościele moja noga nie postanie po tym, jak ksiądz proboszcz rzucił we mnie kropidłem – wyrecytowała z pamięci odpowiedzi, których udzielała matce przy niemal każdej rozmowie.

– Ale ja nie o tym mówiłam! – zdenerwowała się rodzicielka.

– Nie o tym? – zdziwiła się Tekla. – Przecież o niczym innym mama nie mówi już od kilku miesięcy.

– Naprawdę? – Katarzyna Nuszka na moment straciła impet, z jakim perorowała przez ostatnie kilkanaście minut.

– No raczej – stwierdziła Tekla. – To teraz o co mamie chodzi?

Tylko szybko, żebym mogła odmówić i się rozłączyć, pomyślała.

– Dziecko, ty Boga w sercu nie masz! – powiedziała ze zgrozą rodzicielka, wykonując znak krzyża, czego Tekla oczywiście nie mogła widzieć. Dość dobrze znała matkę, by wiedzieć, że ta za chwilę zacznie klepać zdrowaśki do kompletu.

– Bóg jest wszędzie – odparła sentencjonalnie Tekla. – Kto jak kto, ale mama powinna to wiedzieć.

– Ty mnie nie pouczaj, bo sama wiem, gdzie Bóg jest, a gdzie go nie ma. I jak mówię, że nie ma, to nie ma, bo widać cię opuścił!

– A co? Znowu ksiądz proboszcz mnie wyklął, jak obiecywał?

Wbrew sobie nie mogła opanować ciekawości, jak owa klątwa miałaby się dokonać. Zdaje się, że bez zgody przełożonego to sam z siebie taki proboszcz niewiele może, ale kto ich tam wie. Proboszcz na wsi to większą władzę ma niż prezydent. Bez jego wiedzy i zgody niewiele mogło się wydarzyć. Sołtys konsultował z nim wszystkie decyzje, a i sam wójt potrafił na plebanię zajechać po radę. I to bynajmniej nie duchową.

– Ty mi się tu nie wymądrzaj, bo to ja za ciebie oczami w kościele świecę.

Westchnęła, lecz nie zapytała, z jakiegoż to powodu matka znów świeci. Za młoda była na demencję, ale jakieś urojenia religijne? Tu wiek nie ma nic do rzeczy, zatem to całkiem możliwe. Wprawdzie matka nie miała takich pomysłów jak Joanna d’Arc, ale może to i lepiej. Dziewica Orleańska, zanim została świętą, skończyła jako ofiara stosu, zatem nie ma co powielać takich wzorców.

– Na święta nie przyjechałaś!

– Mama jeszcze o tym? – Tekla odetchnęła głęboko, przeglądając się w lustrze. Znowu trochę przytyła. Szlag! – Mówiłam, że musiałam się uczyć.

– Uczyć się trzeba było za młodu!

– Zdaniem mamy ile mam lat?

Ta uwaga już była irytująca. Nie dość, że bezowy tort w tyłek poszedł, to jeszcze matka jej dowala latami, jakby Tekla już się przeterminowała i powinna sobie miejsce pochówku wybierać.

– Dwadzieścia dziewięć, a i to już za dużo!

– Za dużo na co? Na naukę? I jakie dwadzieścia dziewięć? Trzydzieści trzy kończę w tym roku. – Zamiast się cieszyć, że ją choć trochę odmłodzono, nie wiedzieć czemu zdenerwowała się jeszcze bardziej.

– Przecież wiem! Byłam przy porodzie! Pół nocy się męczyłam, zanim cię wypchnęłam. Miałaś tak wielki łeb, że może i dobrze, że masz te parę kilo za dużo. Nie rzuca się w oczy.

Tekla niemal zazgrzytała zębami. Niemal. W duchu zapalała świecę spokoju, nie mogąc się zdecydować na właściwy kolor. Czarna, by odpędzić zło, czy też biała, ochronna? Albo niebieska, odpowiadająca za wyciszenie, cierpliwość i szczęście. A może… Nieważne może, bo w wyobraźni nie widziała jasno palącego się płomienia, tylko własną rękę, dźgającą szpikulcem do lodu kukiełkę przedstawiającą rodzicielkę. Za to akurat ksiądz proboszcz nie tylko by Teklę przeklął, ale i wyklął, a nawet spalił na stosie, jak to za czasów inkwizycji bywało.

– Mamo, kocham cię. Obiecuję, że niedługo przyjadę.

Akurat!

– Jak tylko dostanę urlop.

Takiego wała!

– I nawet pójdę do kościoła.

Chyba w trumnie.

– Ale teraz muszę kończyć. Jestem umówiona!

Nie czekając na odpowiedź, rozłączyła się szybko i przez moment rozważała nawet wyciszenie telefonu, ale to byłaby zdecydowana przesada. Zablokowała więc numer matki, by mieć spokojny wieczór. Michał bardzo nalegał na to spotkanie, a i ona musiała przyznać, że mimo chęci wykopania go za drzwi i ze swojego życia – gdyż kilka miesięcy temu miała taki zamiar – nie mogła doczekać się randki. Jego matka tak im ostatnio dawała do wiwatu, że Tekla przez moment rozważała przeprowadzkę do innego miasta, gdyby tylko było ją na to stać.

Niestety, nadal mieszkała u kuzynki, która ostatecznie zdecydowała się zostać z Zygmuntem. Tekla nie była pewna, czy Dominika kierowała się uczuciami do rzeczonego Zygmunta, czy też wyrzutami sumienia z powodu śmierci wujka Staszka, który zadławił się pierogiem, niemniej mieszkanie zamierzała nadal podnajmować.

W sytuacji, gdy wspólne zamieszkanie z Michałem stanęło pod znakiem zapytania, Tekla nie widziała powodu, dla którego miałaby szukać czegoś innego. Sąsiedzi już nie próbowali jej zabić. Od czasu śmierci staruszki z ostatniego piętra, gdy do lokalu wprowadził się jej wnuk z piątką wrzeszczących dzieci i wredną żoną, przestali też uważać Teklę za wampira energetycznego, wiedźmę czy też kogoś w ten deseń. Mieli większe problemy, i to całkiem realne.

Ona nikomu nie podpaliła wycieraczki.

Nie rzucała zapalonych zapałek na sąsiednie balkony.

Ani balonów z wodą, by ugasić wzniecony pożar.

Niektórzy nawet zaczęli jej się kłaniać. To było miłe.

Po raz ostatni spojrzała w lustro. Utyte dupsko skutecznie tuszowała sukienka w kształcie litery A. Wprawdzie krótko ścięte włosy nie pomagały ukryć wielkiej głowy i pyzatej twarzy, jednak mały wypadek z przeterminowaną farbą zmusił Teklę do zmiany fryzury. Nigdy nie była też wielką specjalistką od makijażu, ale cóż, zrobiła, co mogła. Wytuszowała rzęsy, ołówkiem dorysowała kilka kresek, by zagęścić brwi, których tak jakby ubyło po wypadku ze świecą, pociągnęła usta błyszczykiem i uśmiechnęła się do siebie.

Zęby mam ładne, uznała, chociaż tyle dobrego da się o mnie powiedzieć. Kompleksy już jej specjalnie nie dokuczały. Przyjmowała do wiadomości swój wiek, figurę, skłonność do tycia i bladoniebieskie oczy. Aha, i małe cycki, które zaczęła uznawać za atut. Grawitacja jest bezlitosna dla dużych piersi. Niech już lepiej będą takie, jakie są.

Zgredzik miauknął ponaglająco. Spojrzała na starego, wyliniałego kota. Trudno było określić jego wiek, ale czuła, że sierściuch zbliżał się do dwudziestki. Przygarnięty wiele lat temu postanowił zatruć jej życie swoją nieśmiertelnością. Tak samo jak przyszła niedoszła teściowa. która nie miała jeszcze sześćdziesiątki.

O czym ty myślisz, upomniała się w duchu. Przecież nie będziesz żyć z nią, tylko z jej synem, dodała, nie przypuszczając, że ta myśl pojawiła się w złą godzinę. Zerknęła na zegarek. Miała czas. Szybko wyjęła trzy świece. Zielone. Ot tak, na wszelki wypadek.

Gdyby poważny głos Michała nie zwiastował niczego dobrego.

Michał z niecierpliwością spoglądał na zegarek. Przyszedł przed czasem, więc sam był sobie winien. Spotkanie zaproponował w restauracji, w której się poznali. Gdyby chcieć być dokładnym, należałoby powiedzieć, że poznali się nie w restauracji, tylko w zaułku na jej tyłach, gdy on skracał sobie drogę, a Tekla przez okno toalety uciekała z okropnej randki. Takie akcje udają się tylko w filmach, tych badziewiaście romantycznych, na których kobiety wypłakują sobie oczy. W tej sytuacji nie było nic romantycznego, gdyż Tekla utknęła w oknie, a jego uznała za zboczeńca. W dodatku była totalnie nawiedzona, starsza od Michała, miała dziwnego kota i matkę, która wysyłała mu kapustę kiszoną własnej roboty przesyłką pocztową, a jej bracia uważali go za nieudacznika.

Matka Michała do niedawna szczerze nienawidziła Tekli, obwiniając ją o wszystkie nieszczęścia tego świata, a i on sam rozważał ewakuację z tego związku, i to nie dlatego, że jej nie kochał. Tylko tak jakby… czasami… Nie żeby wierzył w takie rzeczy, w końcu mamy przecież dwudziesty pierwszy wiek, ale czasami w obecności Tekli przechodziły go ciarki. Zwłaszcza gdy zaczynała mamrotać te swoje rymowanki. Sensu nie miały za grosz, a i rymy były nie najlepsze. W zasadzie traktował to palenie świec jako nieszkodliwe dziwactwo, ale ostatnio Dominika, jej kuzynka, opowiadała coś po pijaku o jakimś cmentarzu, co rusz wykrzykując: „A kysz, a kysz, niech żyje biała mysz!”.

Michał nie miał pojęcia, o co chodzi z tą myszą, ale tłumaczenie Tekli, że miał to być prezent dla kota, jakoś nie brzmiało zbyt przekonująco. Do tego wszystkiego zaczynał się zastanawiać, czy w tych czarach-marach nie ma jednak czegoś na rzeczy. Znali się mniej niż rok, Tekla nawet nie była w jego typie, gdyby miał jakiś typ. Nie miał. Ale gdyby miał, byłaby to młoda Catherine Zeta-Jones, a nie Bridget Jones bez talii. Tymczasem siedział tu teraz z pierścionkiem i pocił się jak idiota.

Tekla zapaliła świece i odetchnęła głęboko. Zieleń powinna zadziałać uspokajająco, ale tak się nie stało. Mimo to zaczęła recytować przyciszonym głosem, choć mógł ją usłyszeć tylko pożerający surową wątróbkę kot.

Płoną sobie świeczki trzy, zielone jak mech,

mam nadzieję, że to nie grzech,

ale bardzo proszę, niech uczynią cuda,

niech wszystko się uda,

bo bez pracy i płacy nie ma kołaczy…

Nie dokończyła rymowanki. To bez sensu, przecież nie szła na rozmowę o pracę, tylko na randkę! Klepnęła się dłonią w czoło i zgasiła świece. Po jaką cholerę to robię? – zdumiała się. Nigdy nie wierzyła w wiejskie zabobony, a teraz jak ta głupia w każdym kącie mieszkania miała poupychane woreczki z ziołami, a po wizycie matki Michała okadzała mieszkanie białą szałwią, którą podpaliła na metalowej szufelce, i latała z nią jak kretynka po pokoju i sypialni, by odpędzić zło.

– Spróbuj nasrać poza kuwetą, a skończysz jako ofiara jakiegoś rytuału! – zagroziła kotu przed wyjściem z mieszkania.

Moja rodzina spaprała mi osobowość, uznała, zbiegając po schodach. Tak długo jej wmawiali, że wszystkim przynosi pecha, aż sama zaczęła wierzyć w te przesądy. Pecha na szczęście się pozbyła, ale sposobu myślenia już nie. Zakorzenił się na wieki.

Przed wejściem do restauracji zacisnęła palce na wisiorku w kształcie ręki Fatimy, który miał roztaczać nad nią opiekę, a także chronić przed klątwami i złem. Na wszelki wypadek odmówiła też szybką modlitwę do świętej Rity, patronki spraw beznadziejnych.

Michał nie wierzył własnym oczom. Co tam nie wierzył! Zdębiał! To nie mogło być prawdą. To jakiś nocny koszmar! Od tego spotykania się z Teklą zaczął mieć zwidy! W stronę jego stolika zmierzała zamaszystym krokiem energiczna kobieta, płynąc majestatycznie między stolikami jak Titanic między górami lodowymi, wymachując torebką nad głową jak lassem i przy okazji trącając kelnerkę. W końcu opadła ciężko na krzesło naprzeciw niego i wystękała:

– Synku! Co za przypadek! Ty tu?

Jaki przypadek?! Michał z trudem powstrzymał się, by nie wrzasnąć. Specjalnie nie powiedział rodzicielce o spotkaniu z Teklą. Nawet nie wrócił do mieszkania, by się przebrać. Garnitur już wcześniej zabrał do gabinetu, by umknąć przed czujnym wzrokiem mamy. Sprawa rozwodowa rodziców dopiero się zaczynała, a matka przyjeżdżała do niego kilka razy w miesiącu – dla podreperowania zdrowia psychicznego, jak twierdziła. Szkoda tylko, że odbywało się to kosztem stanu emocjonalnego Michała. Nie odpowiadało mu, że znalazł się między rodzicami, którzy powinni załatwiać swoje problemy bez jego udziału.

– Śledziła mnie mama? – Z nieskrywaną złością zwrócił się do rodzicielki.

– Ależ co ty mówisz? – obruszyła się Izabela Florek. – Na spacerze byłam.

– Przeszła mama piechotą pół miasta?

– Dlaczego nie? Muszę dbać o zdrowie.

Przemilczał cisnące mu się na usta mocne słowa. Teklę szlag trafi, jak zobaczy go tu z matką. Musi jej się pozbyć. Tylko jak? Wyprowadzić siłą? Zagrozić zerwaniem kontaktów? Zeznawaniem na korzyść ojca?

– No dobrze, śledziłam cię – przyznała nieoczekiwanie. – Wzięłam taryfę. Nic mi nie mówisz.

– Jestem dorosły.

– Wiem, synku, że jesteś, ale jak będziesz miał swoje dzieci, to zrozumiesz, że dzieci nigdy nie są dość dorosłe, by przestać się o nie martwić. To co, Michasiu? Umówiłeś się z tą Teklą? Przecież mogłeś mi powiedzieć. Zrobiłabym jakąś kolację w domu. Nudzę się tu trochę, ciebie wciąż nie ma, a jak jesteś, to zaraz gdzieś wychodzisz.

– To może czas wracać do siebie?

– I patrzeć na ojca z tą wywłoką? Nigdy w życiu!

– Tata się wyprowadził.

– Ale dom chce sprzedać!

– To może tym bardziej powinnaś tam być, żeby go nie sprzedał bez ciebie.

– Beze mnie się nie da. To co? Z kim się umówiłeś? Z Teklą? Czy może znalazłeś sobie kogoś normalnego? – spytała z nadzieją.

Michał bezsilnie spoglądał na matkę. Nie dość, że całymi latami usiłowała go zeswatać z córką przyjaciółki – niestety, okazało się, że dziewczyna zagięła parol na jego ojca, co spowodowało, że matka straciła nie tylko męża, lecz także przyjaciółkę i wymarzoną synową – to jeszcze, jako że nigdy nie pracowała i nie miała żadnych zainteresowań poza zbieraniem porcelanowych figurek, nie potrafiła teraz znaleźć sobie miejsca w życiu. Tylko dlatego Michał tolerował jej zachowanie.

– Nie, nikogo normalnego, znaczy się, chciałem powiedzieć, że Tekla jest zupełnie normalna.

– Skoro tak twierdzisz…

Jego słowa nie brzmiały dość przekonująco dla niego samego, a co dopiero dla Izabeli Florek.

– Dlaczego nie pojedziesz do Anetki? Spędziłabyś trochę czasu z wnukami – zaproponował.

– Byłam. Bliźniaki to potwory. To ja już wolę Teklę – oświadczyła stanowczo.

– Bardzo dziękuję. Chyba – odezwała się zażenowana Tekla, która właśnie podeszła do stolika i niechcący usłyszała coś, bez czego by się obyła.

Zwłaszcza że poznała siostrzeńców Michała. Też by wolała siebie. Co tam, nawet matka Michała jawiła się przy nich jak dobra wróżka z bajki o Kopciuszku, choć bardziej przypominała Złą Królową.

– Tekla… – Michał nie wiedział, co powiedzieć. Patrzył na nią z zażenowaniem. – Nie widziałem, jak przyszłaś.

– Tak sądzę – skwitowała cierpko.

Dzięki, Rito, nie spisałaś się, stwierdziła w myślach. Muszę znaleźć jakąś lepszą świętą.

– Przepraszam cię. – Zerwał się i podsunął Tekli własne krzesło, by mogła usiąść.

Stolik był nakryty dla dwóch osób. Bez słowa zajęła zwolnione przez Michała miejsce. Zakładała, że nie umówił się tu z nią i z matką, by zostawić je same w nadziei, że w miejscu publicznym się nie pozabijają i dojdą do porozumienia. A może źle zakładała? Może właśnie o to chodziło? Bo jeśli nie, to by znaczyło, że stara wariatka próbuje zepsuć im randkę.

Tekla sama nie wiedziała, co było gorsze. Czuła, że przydałby im się superspecjalista od spraw pilnych, trudnych i wymagających szybkiego rozwiązania, bo Michał jakoś nie ogarniał problemu i tylko mamrotał pod nosem coś niezrozumiałego. Rita zdecydowanie nie ogarnęła problemu. Może święty Ekspedyt? – zastanawiała się. Gdy ukazał mu się diabeł pod postacią kruka, rozdeptał gada.

– Mama zaraz wychodzi. Zamówię taksówkę – zdecydował Michał, widząc, że jego brak stanowczości nie pomaga.

Tekla zawiesiła się w czasie i przestrzeni, przyglądając się jego matce zimnym wzrokiem, i nawet nie drgnęła jej powieka. Musiała być wściekła.

Tak, Ekspedyt może być całkiem niezły. Podpowiada rozwiązania w sprawach na pozór beznadziejnych, a to rozwiązanie potem zyskuje miano cudu. Potrzebowała cudu.

– Oczywiście – zreflektowała się wreszcie Izabela Florek, zdając sobie sprawę z niestosowności własnego zachowania. Tekla patrzyła na nią jak na wariatkę i pewnie miała rację. – Zaraz pójdę. Zaczekam na zewnątrz. Nie wiem, co mnie naszło. Zupełnie sobie nie radzę – wyznała. – Nie mogę znaleźć sobie miejsca. Jestem taka wściekła i rozżalona, że aż mam chęć spalić własny dom, byle nie dostał się w ręce tej szmaty, ale to dopiero byłaby głupota, więc przyjeżdżam do Michałka, jak mnie takie myśli najdą.

Ekspedyt zadziałał nieoczekiwanie, zsyłając rozwiązanie, na które może i sama by wpadła, ale Tekla nigdy w życiu nie zasugerowałaby go komuś takiemu jak Izabela Florek. Nie tego spodziewała się po świętym Ekspedycie, gdy zaproponowała przyszłej teściowej:

– Chce pani rzucić klątwę na męża?

– Co proszę?! – Matka Michała spojrzała na nią takim wzrokiem, jakim patrzy się na niebezpiecznych wariatów.

– Klątwę. Dowalimy dziadowi!

Kiedy kilka tygodni później wracała myślami do owego feralnego wieczoru, dziwiła się własnemu zaskoczeniu pomysłem świętego Ekspedyta. W końcu za życia był rzymskim żołnierzem i dowódcą legionu, zanim zginął śmiercią męczeńską, jak na świętego przystało. Jak widać, załatwiał sprawy szybko i zdecydowanie.

Sabina zaśmiewała się do rozpuku, gdy Tekla zadzwoniła do niej z prośbą o pomoc w tej sprawie. Akurat ona nie powinna widzieć w tym nic niezwykłego. W końcu to ta nawiedzona kobieta wciągnęła ją w świat samospełniających się przepowiedni. Dzięki niej Tekla pozbyła się towarzyszącego jej od najmłodszych lat pecha.

Jeśli ktoś wierzy w takie rzeczy.

Pecha, który dotykał każdego, z kim się zetknęła.

Nie żeby w to wierzyła, ale kiedy wszyscy twierdzą, że jesteś jak biblijny Jonasz, to trudno się odciąć od takich myśli.

Był sobie pech, co zdechł,

dobrze mu tak,

każdemu to w smak.

Tekli przypomniała się głupkowata rymowanka, za pomocą której odpędziła fatum. Nie bez znaczenia było również pokonywanie mostów. Wprawdzie po drodze do bagażnika auta wpadł trup, na szczęście cudzy, nie jej własny, więc może i zły los się od niej odwrócił.

– To przez ciebie szukałam zdechłego kota do rytuału – wypomniała teraz chichoczącej Sabinie. Poznała ją dzięki kuzynce Dominice, od której wynajmowała mieszkanie. – Więc teraz nie mów, że zmieniłaś zdanie co do tego całego hokus-pokus.

– Kochana, nie ma żadnego hokus-pokus. Liczy się intencja, wizualizacja, a cała reszta ma wspomóc twoją własną moc. Ja tylko nie mogę uwierzyć, że zaproponowałaś teściowej pozbycie się niewiernego męża przy użyciu czarów!

– Nie pozbycie się, tylko rzucenie na niego klątwy, żeby mu wacek odpadł albo coś w ten deseń. Jeśli Florkowa nie wyrzuci z siebie złych myśli, to jej emocje trafią we mnie. Powinnaś mnie rozumieć! Też masz teściową!

– Ale moja jest całkiem fajna. – Sabina się roześmiała. – OK, OK, zrobimy sabat.

– Sabat?! Na litość boską, jaki sabat?!

Żeby móc spokojnie z nią porozmawiać, zdenerwowana Tekla ukryła się w toalecie. Przykucnęła na zamkniętej klapie sedesu i szeptała cicho do telefonu, mając nadzieję, że nie wpadnie do środka.

– Jak to jaki? Babski. Zabawimy się!

– Nie zamierzam wystawiać jej na pośmiewisko!

– Zabawimy się razem. Rozruszamy staruszkę!

– Albo mnie przeklnie, choć muszę przyznać, że po mojej propozycji aż jej oczka zabłysły – odparła. – Nie wierzę, że jej to zaproponowałam.

– To przeznaczenie przez ciebie przemówiło – stwierdziła Sabina. – Jak chcesz, rozłożę dla was karty.

– Nie, żadnego tarota! – zaprotestowała Tekla. – Niech będzie ten sabat, bo kiepsko z nią. Wcześniej była suką, a teraz jest walniętą suką. Kontroluje własnego syna, do tego ma jakieś straceńcze pomysły typu sfajczenie chaty. Nie mówiła, że z mężem i jego kochanką w środku, jednak na jej miejscu miałabym właśnie takie fantazje. Dom niczemu nie winien, ale ona albo sobie coś zrobi, albo komuś i wolałabym, żebym to nie była ja. Pomyślałam, że takie rzucenie złego uroku pozwoli jej pozbyć się złych emocji. Mnie to pomogło.

– No to musimy to zrobić, jak należy! – stwierdziła Sabina. – To świetny pomysł, a mówiąc o babskim sabacie, mam na myśli to, że ściągnę jeszcze dwie koleżanki. W kupie będzie nam raźniej. Zobaczysz, że to fajne. Domi mówiła mi o waszej akcji na cmentarzu. Zobacz, jaką miałyście imprezkę, a byłyście tylko we dwie!

– To nie była żadna imprezka – wymamrotała zażenowana wspomnieniem Tekla. W desperacji człowiek robi takie głupoty, i to na trzeźwo, że później nawet po pijaku wstyd się do nich przyznać. – Ale ten pech naprawdę dawał mi w kość do tego stopnia, że byłam gotowa uwierzyć, że naprawdę jestem przeklęta.

– A powiedz szczerze, czy od tamtego czasu nie czujesz, że pozbyłaś się pecha?

– Jak pomyślę o matce Michała, to mam wrażenie, że powrócił, i to ze zdwojoną siłą – wyznała ponuro.

– Masz fajnego faceta z niefajną matką. To nie pech, moja droga, tylko proza życia. – Sabina powiedziała to tonem, który wskazywał na własne doświadczenia, choć przed chwilą twierdziła coś przeciwnego. – Zabieraj teściową i wbijajcie do mnie. Kupcie po drodze purpurowe świece, a ja wymyślę resztę.

– Dlaczego purpurowe? One nie są od rzucania klątw.

– Nie rzucamy klątw. Nie stosujemy czarnej magii, tylko białą. Purpura to sprawiedliwość. Czarne świece mam, dołożymy jeszcze niebieskie. Pomyślę też o jakimś fajnym miejscu, w którym będziemy mogły to zrobić.

– Tylko żadnych cmentarzy, Sabina – uprzedziła ją Tekla.

– Nie no, dziewczyno, nic z tych rzeczy. Jakieś miłe miejsce sobie znajdziemy, żeby kobita doszła do siebie. Blanka ma dom z dużym ogrodem. Będzie spokojnie i bezpiecznie. Zapytam, czy możemy spotkać się u niej. Jak nie, to znajdę nam coś innego. Jeśli łaska, wytłumacz teściowej, że nie jesteśmy żadnymi wiedźmami. To moc kobiecej energii. Wizualizacja i…

– Sama jej to wyjaśnisz, dobrze? – przerwała jej Tekla. – Mnie i tak nie będzie słuchać. I chyba nie jest na etapie życzeniowym, tylko pała żądzą zemsty. Jak usłyszy, że nie podpalimy go na odległość mocą umysłu, to podpali mnie. Benzyną i zapałką.

– Czyli jest dokładnie tak, jak myślałam. Na początek czarne świece. Musi wyrzucić z siebie złą energię, a świece ją pochłoną.

Tekla westchnęła ciężko. Teraz, gdy pojawił się zalążek planu, zaczęła się wahać. Przyszła teściowa mogła być zraniona i wściekła, ale cała ta złość może skoncentrować się na niej, gdy do matki Michała dotrze, że ma brać udział w naprędce wymyślonych, trącących pogaństwem rytuałach.

– To pokolenie naszych rodziców. Trzymali jajko przy łóżku, by pochłaniało chorobę i odganiało uroki. Do tego wierzyli w szeptuchy. Tekla, zobaczysz, że nie trzeba będzie jej przekonywać. Zrozumie więcej i prędzej niż nasze równolatki – powiedziała Sabina, odgadując jej wątpliwości. – A jak się nie uda, to nic nie tracisz. I tak cię nie lubi.

Tekla uśmiechnęła się lekko. Musiała przyznać, że ostatni argument był przekonujący. Jej relacje z teściową nie mogłyby być gorsze. Nie przewidziała tylko jednego.

Michał czekał na nią przed toaletą, w której się ukryła, by – jak się okazało – zwołać sabat czarownic. Jego mina wyrażała głównie niedowierzanie. Podobny wyraz twarzy musiał mieć niewierny Tomasz na widok zmartwychwstałego Jezusa, lecz było to niedowierzanie typu: „Nie wierzę własnym oczom”. Michał zaś raczej zaprezentował minę: „Normalna jesteś, kobieto?”.

– Wiem, rozumiem, nic nie mów. To było głupie. – Tekla nie dopuściła go do słowa.

Wolała nie słyszeć tego, co miał do powiedzenia. Nie była gotowa na rozstanie w taki sposób. Co innego, gdyby ją zostawił, bo jest od niego starsza i do tego przytyła kilka kilogramów nie tam, gdzie powinna, bo w cycki nie poszło, a nie że jest pierdolnięta. Do tej pory znosił jej dziwactwa z uśmiechem pobłażania, teraz nie było mu do śmiechu.

– Głupie czy nie, matka nie może się doczekać – powiedział zdumiony.

Tekla zaniemówiła. Michał nie zamierzał jej rzucać. Chyba. Przynajmniej nie pod drzwiami damskiej toalety.

– Myślałem, że cię wyśmieje – ciągnął.

– Ja też.

– A ona już układa listę tego, co ma się stać ojcu. Impotencja jest na pierwszym miejscu.

– To już raczej po terminie – zauważyła. – Misia jest w ciąży.

– Do tego życzy im bliźniaków, żeby dały mu do wiwatu.

– To nic złego, jak sądzę…

– I trądu.

– Bliźniakom?

– Ojcu. Do tego wysokich i szerokich rogów.

– No tak, pięknym za nadobne. – Ona też życzyłaby wiarołomnemu małżonkowi – gdyby taki jej się przytrafił – by odczuł ból zdrady na własnej skórze.

– Życzy mu też jakiegoś pypcia. Nie wiem, co to jest.

– Krosta na języku.

– Ach, tak… No nieważne, cokolwiek tam na niego będziecie rzucać, wbijać szpilki w jego laleczkę czy wrzeszczeć w środku lasu, jest szansa, że matka przestanie się kisić we własnym sosie.

– Mam nadzieję – powiedziała Tekla, odzyskując pewność siebie.

Michał nie tylko nie zamierza jej zostawić ani niczego jej nie zarzuca, ale nawet zdaje się dostrzegać dobroczynny wpływ, jaki Tekla może wywrzeć na jego matkę.

– To miło, że masz do mnie tyle zaufania.

Wspięła się na palce i pocałowała go w usta. Jakoś niemrawo oddał pocałunek, ale może jej się zdawało. A może to wina miejsca, w którym stali. Jakieś takie mało higieniczne nagle jej się wydało.

– Zapalimy kilka świec. Napiszemy zaklęcia na kartkach. Wyrecytujemy je, a potem spalimy w ognisku. Może do tego trochę ziół. Sabina wspominała też o postawieniu tarota. Bez obaw, powie twojej matce coś, co podniesie ją na duchu. Żadnych strasznych rzeczy. Obiecuję!

Łatwiej powiedzieć, niż zrobić. Adres, pod który przyjechały, na pewno nie był adresem Blanki, a zarośla wyrastające za rozpadającym się drewnianym płotem zdecydowanie nie przypominały ogrodu.

– Gdzie jesteśmy? – Teściowa wyglądała na przestraszoną.

Tekla też by była, gdyby ktoś ją wywiózł poza miasto na totalne bezludzie. Połowę drogi przejechały, podskakując na dziurach jak kowboj na byku podczas rodeo. Polna droga stała się marzeniem. Betonowe płyty, po których powoli toczył się samochód, po części były pozapadane i połamane, pod kołami auta chrzęścił żwir.

– Sabina podała mi ten adres – powiedziała tonem, który miał wyjaśnić wszystko, a tak naprawdę nie wyjaśniał niczego.

– Tu chyba nikt nie mieszka. – Głos Florkowej zadrżał, a ona sama wykonała znak krzyża.

– Lepiej, żeby nas nikt nie widział – stwierdziła Tekla.

– Dlaczego? To karalne? – wystraszyła się Izabela.

Połowa gróźb pod adresem Felicjana Florka była karalna, ale tym jakoś teściówka się nie przejmowała.

– Nie – odparła z przekonaniem Tekla. – Chyba że ktoś nas tu złapie i oskarży o wtargnięcie. Wtedy będzie to karalne.

– Rozumiem… – powiedziała matka Michała.

– Może pani się jeszcze wycofać. – Zabrzmiało to bardziej złowróżbnie, niż było jej zamiarem.

Odwodzenie Florkowej od rzucania klątwy nie było intencją Tekli. Pierwszy raz od chwili ich poznania ta kobieta nie patrzyła na nią ze wzgardą, nie obrażała, nie lekceważyła, nie wytykała wieku i braku wykształcenia ani niedostatków urody. To był pierwszy krok ku ich porozumieniu.

– Nigdy w życiu! – zaperzyła się teraz. – Jak się mówi A, to trzeba powiedzieć też B, a ja temu skurwiowi powiem też Z!

Tekla chciała zapytać, co oznacza ten wulgaryzm – bo komplement to raczej nie był – ale nie zdążyła. Smuga światła, która wpadła przez okno od strony pasażera, sprawiła, że z ust ich obu wydobył się histeryczny wrzask.

– Dziewczyny, przestańcie się drzeć, bo jeszcze nas ktoś przyłapie! – usłyszały głos Sabiny. – Dojedźcie do końca płotu i skręćcie w prawo, a potem polną drogą na tyły gospodarstwa. Tam zobaczycie nasze samochody. Zaparkujcie obok i wejdźcie do stodoły. Dziewczyny już szykują kamienie.

– Jakie kamienie? – wyszeptała zbielałymi wargami Izabela Florek.

– Nie wiem, pani Izo – odpowiedziała również szeptem Tekla. – Ja dopiero stawiam pierwsze kroki w tych magicznych obrzędach. W poważniejszych sprawach zwracam się z prośbą do sabatu.

– Sabatu? Takiego… prawdziwego?

A może być inny? – chciała zapytać, ale sama nie znała odpowiedzi na tak postawione pytanie, więc milczała złowróżbnie. W rzeczywistości tylko milczała, wrażenie złowróżbności wywołane było lękiem po niespodziewanym pojawieniu się Sabiny, odludziem, na którym się znalazły, i otaczającą je zewsząd ciemnością. Ciemność tutaj była zupełnie inna niż ta znana mieszczuchom. W mieście nigdy nie jest tak naprawdę ciemno. Zawsze osłabia ją światło latarni albo neonów. Poza miastem ciemność jest tak gęsta, że aż wydaje się żywą istotą. Drzewo, stojące w blasku reflektorów na polu, wyglądało jak upiorna postać z horroru, a budynek po prawej stronie, o którym mówiła Sabina, wywoływał takie samo uczucie jak nagrobek na cmentarzu. Skrywał tajemnice martwych.

Za stodołą znajdowały się jeszcze dwa pojazdy. Stała przy nich kobieta w białej sukni, z latarką w ręce. Tekla zatrzymała auto i wysiadła. Teściowa ani drgnęła, siedziała jak przykuta do fotela pasażera.

– Jak tam? – zapytała przypominająca ducha Sabina.

Ze swoją bladą cerą i rudymi włosami również za dnia wyglądała jak duch, lecz teraz światło latarki i otaczająca je poruszająca się ciemność potęgowały wrażenie, że mają do czynienia z istotą nie z tego świata.

– Zaraz mi tu zejdzie na zawał – powiedziała półgłosem Tekla. – A ja razem z nią. Napędziłaś mi strachu, jak błysnęłaś nam światłem po oczach.

– Taki był plan. – Sabina się uśmiechnęła. – Jak ci się podoba mój makijaż? Specjalnie dałam jasny podkład. Wiesz, że normalnie to ja jestem rumiana brunetka.

– Owszem – przytaknęła.

Sabina uwielbiała swój nowy image, unikała słońca jak diabeł wody święconej. To, co Tekli przybyło, Sabinie ubyło, co spowodowało, że jej posągowa figura stała się wiotka jak trzcina. Do tego wydawała się znacznie wyższa niż w rzeczywistości. Długie, rude włosy opadały w lokach na plecy i ramiona.

– Masz soczewki? – spytała zaskoczona zmianą koloru jej oczu. Dotąd były zielone, a teraz miały odcień jasnego piwa.

– Tak, bawię się kolorami – przyznała tamta. – Masz świece?

– Tak, mam wszystko. To chyba nie jest ogród Blanki?

– Nie, jej mąż jest w domu i nie pozwala dewastować ogrodu. Ostatnio miałyśmy mały wypadek ze świecami i sfajczyła się altana. Anka odziedziczyła ten dom po dziadkach i na razie nie wie, co zrobić z tą ruiną, więc zaproponowała, żebyśmy spotkały się tutaj. Za daleko na domek letniskowy. Nawet nie dociągnęli prądu, wyobrażasz sobie? Niszczeje to od pięćdziesięciu lat, bo nikt tego nie chciał. Ona też nie chciała, ale Tadek bardzo chciał, więc ma. Daj mi świece i wyciągaj świekrę z auta.

– Oby nam nie uciekła – mruknęła pod nosem Tekla.

Sama miała napięte włoski na skórze jak struny. Kiedy otworzyła drzwi od strony pasażera, Florkowa siedziała ze splecionymi na mostku dłońmi i oczami rozszerzonymi do granic możliwości.

– Pani Izo, gotowa?

Matka Michała skinęła tylko głową i odpięła pas. Bez ponaglania wysiadła z samochodu. Była bardzo blada.

– Zróbmy to – oświadczyła zdeterminowana.

W starym, rozpadającym się budyneczku czekały już na nie trzy kobiety. Jedna ze ścian prawie nie istniała, dwie stały tylko siłą woli, pełne dziur jak szwajcarski ser, a czwarta, w której umieszczono drewniane drzwi, przetrwała tylko dlatego, że owe drzwi trzymały ją w miejscu. I drewniane pale, którymi była podparta. Tekla niepewnie spojrzała w górę. Splot belek nad głową i tyle. Konstrukcja jakoś się trzymała, a dach z pewnością gdzieś był. Tyle że nie tu. Mogła nie wierzyć w duchy i upiory, ale rozwalające się budynki nie potrzebują wiary w gusła, by się rozpaść. Robi to za nie czas i zaniedbanie.

– Pani Florek, to Sabina, moja przyjaciółka. – Przedstawiła Izabeli ich przewodniczkę. – Bardzo mi pomogła jakiś czas temu. Dzięki niej uwierzyłam w siebie.

– Bardzo mi miło, pani Florek.

– Nie spadnie nam coś na głowę? – Teściowa najwyraźniej podzielała obawy Tekli, gdyż z obawą spojrzała w górę.

– Nie ma co – uspokoiła ją Sabina. – Dachu nie ma. Stoimy pod gwiazdami. Równie dobrze mogłybyśmy zostać na zewnątrz, ale po co ktoś ma się zainteresować tym, co tu robimy.

Niby kto? – chciała zapytać Tekla. Nietoperze?

– To Ania i Blanka. Pomogą nam swoją energią, by rytuał był skuteczny.

– Czy sabat nie powinien liczyć więcej osób? – spytała niepewnie matka Michała.

– Powinno być trzynaście wiedźm – odpowiedziała bez mrugnięcia okiem Tekla – ale tylko wtedy, gdy brak im doświadczenia. Sabina i jej koleżanki praktykują od dawna.

– Rozumiem. – Izabela Florek przeżegnała się po raz kolejny tego wieczoru, po czym zarumieniła się nagle i powiedziała: – Przepraszam, to chyba nie na miejscu.

– Ależ skąd – zaprzeczyła stanowczo Sabina. – Nie jesteśmy satanistkami. Cały otaczający nas świat pulsuje energią. Świat materialny i niematerialny przenikają się wzajemnie i oddziałują na siebie. My o tym zapominamy, bo żyjemy w świecie materialnym. Nawet modląc się, klepiemy wyuczone formułki, ale czy to wiara, czy przyzwyczajenie? Wchodzi pani do kościoła i wykonuje znak krzyża. Dlaczego?

– Dlaczego? – powtórzyła pytanie starsza kobieta. – Nie wiem dlaczego. Tak się po prostu robi…

– To na pamiątkę naszego chrztu. A dlaczego na początku mszy świętej wykonujemy znak krzyża?

– E… – zająknęła się. – Bo…

– To przypomnienie o przynależności do Kościoła, bo tylko ochrzczeni mogą w pełni uczestniczyć w mszy świętej. Jak pani widzi, wiara niekoniecznie idzie w parze z wiedzą. Wykonujemy szereg gestów, czynności, których ktoś nas nauczył. Wie pani, kiedy należy w kościele usiąść, a kiedy klęczeć. Kiedy wstać, kiedy wykonać znak krzyża. To kościelne rytuały, które znamy na pamięć, a niekoniecznie potrafimy podać ich znaczenie. Tutaj jest odwrotnie. Nie mamy utartych rytuałów, tylko przedmioty, które mają znaczenie, jednak to od nas zależy, jaką energią, jaką wiarą je napełnimy. Ile razy sypała pani sól przez ramię, by odpędzić pecha? Może pani tego nie robiła, nie wiem, ale w życiu codziennym jest sporo rytuałów, w które wierzymy, które nas uspokajają, choć nie mają żadnego znaczenia innego niż to, które sami im nadamy.

– Jak siadanie przed podróżą, by przebiegła szczęśliwie? – spytała matka Michała.

– Dokładnie tak. To tylko taki zwyczaj, nie przez wszystkich praktykowany, daje nam spokój ducha. Taki sam cel ma nasze dzisiejsze spotkanie.

– Ale ja nie chcę spokoju ducha, tylko zgnoić dziada! – zaprotestowała stanowczo, odzyskując rezon.

– Wszystkie byśmy tego chciały, kochana – włączyła się jedna z kobiet.

Tekla nie wiedziała, która z tych dwóch jest Anią, a która Blanką. Nie poznała ich wcześniej, a Sabina przedstawiła je dość ogólnikowo. Do tej pory stały kilkanaście metrów od nich i sprawdzały coś w telefonach. Może prognozę pogody, pomyślała. Jak zacznie padać, zmokną. Nad głową widziała gwiazdy.

– Ale my nie praktykujemy czarnej magii. Ona wymaga ofiary ze zwierzęcia.

– Tekla ma kota – powiedziała Izabela.

– Odczepcie się od mojego kota – warknęła Tekla. – Nikt niczego nie będzie z niego składał. Jak zdechnie, ukryję jego zwłoki. Co z wami, kobiety?

– I to niejedyna cena, jaką trzeba zapłacić. Zło zawsze wraca i nie odchodzi – dodała Sabina. – Posługujemy się tylko białą magią.

– Jak bardzo wraca? – koniecznie chciała wiedzieć Florkowa.

– Bardzo – autorytarnie stwierdziła Tekla. – Jak pani będzie życzyć komuś śmierci, to może umrzeć również ktoś z pani bliskich.

– To prawda. Nie wiadomo, na kogo padnie – poparła ją Sabina.

– Na przykład na dzieci – dodała jeszcze Tekla, bo po minie teściowej widać było, że nie tylko nadal to rozważa, ale i robi listę osób, które jej podpadły.

– Więc jak mam to zrobić, skoro nie mogę mu życzyć niczego złego? – spytała niespokojnie starsza kobieta.

– Może mu pani życzyć tych bliźniaków. W jego wieku dwójka dzieci, które płaczą na zmianę, to prosta droga do grobu – podpowiedziała jej Tekla.

– To był mój pomysł.

– Wiem, Michał mi powiedział. To bardzo dobry pomysł. Wyjątkowo skuteczny. I nie ma tu żadnego zła, które mogłoby powrócić.

– Może też pani życzyć czegoś dla siebie – wyjaśniała jej dalej Sabina.

– Na przykład domu. Przy rozwodzie i tak trzeba będzie jakoś nim się podzielić. Może nawet sprzedać – dodała Tekla.

– Może też pani poprosić o sprawiedliwość dla siebie, nie mówiąc, czego dokładnie pani oczekuje. Los zdecyduje za panią. Z doświadczenia wiem, że każdy dostaje, co mu się należy. Ale najpierw musimy pozbyć się złej energii, którą pani emanuje – stwierdziła Sabina.

Zanim Izabela zdążyła zapytać, w jaki sposób, Sabina złapała ją za rękę i pociągnęła w stronę pozostałych kobiet, które skończyły układać latarki tak, by oświetlały krąg z białych kamieni. Pośrodku leżała podpałka z wełny drzewnej na grilla. No tak, jakie czarownice, takie akcesoria, pomyślała rozbawiona Tekla.

Sabina dołożyła kilkanaście drobnych gałązek i rzuciła na nie płonącą zapałkę. Gałązki szybko zajęły się ogniem. W powietrzu rozszedł się przyjemny zapach.

– To wrzos – powiedziała Sabina. – Ma działanie oczyszczające i chroniące. Ochrania przed złymi emocjami, złością, agresją. Stańmy w kręgu i odetchnijmy głęboko.

– Czy nie powinnyśmy trzymać się za ręce? – niepewnie spytała matka Michała.

– Nie – odrzekła krótko brunetka w kolorowej kwiecistej sukience do kostek. – Nie ma takiej potrzeby.

– Tekla, rozdaj czarne świece – poleciła Sabina, dorzucając jeszcze po szczypcie ziół do niewielkiego paleniska. – Rozmaryn przynosi spokój wewnętrzny. – Z woreczka przy pasie, który Tekla dopiero teraz zauważyła, wyjęła dwa patyki. – To drzewo sandałowe. Pomoże nam dotrzeć do źródła wewnętrznej mocy – wyjaśniała.

Tekla posłusznie wręczyła każdej z kobiet czarną świecę. Zapaliły je po kolei od tej, którą trzymała Sabina.

– Dobrze – powiedziała. – Teraz każda z nas koncentruje się na płomieniu swojej świecy. Wyrzucamy z siebie wszystkie złe myśli i emocje, pozwalamy, by płomień świecy je pochłonął. Czarna świeca oczyszcza nas ze złej energii. Pani Izabelo, musi pani pozbyć się złych myśli.

– Już.

– Może pani wyrecytować zaklęcie.

– Nie znam żadnych zaklęć.

– Każde zaklęcie to nasza własna intencja. Każda z nas tworzy własne.

– To znaczy, że muszę je wymyślić? – zdziwiła się Florkowa.

– Właśnie tak. Energia, którą zużyje pani na stworzenie zaklęcia, zniszczy złe emocje, pozwoli skoncentrować wewnętrzną moc, uspokoić myśli i pragnienia. Proszę spróbować – zachęcała ją Sabina.

– Nie wiem jak.

– To może ja pierwsza – zaproponowała Tekla.

Jak robić z siebie idiotkę, to na całego, stwierdziła w duchu i nie czekając na zgodę lub jej brak, wyrecytowała:

Złe myśli krążą niepotrzebnie,

Drążą mój umysł niemożebnie,

Zakłócają sen błogi,

Plączą życiowe drogi.

Niech odejdą tej nocy,

Niech je pochłonie płomień świecy…

– Nieźle – pochwaliła ją Sabina.

– Nie rymuje się – zarzuciła teściowa.

– Nie musi.

– Nie skończyłam – odrzekła z lekką urazą w głosie Tekla.

Ta część rytuałów zawsze sprawiała jej najwięcej trudności, ale ostatnio szło jej coraz lepiej. Układała rymowanki niemal na bieżąco, bez szukania rymów w słowniku.

Złe myśli krążą niepotrzebnie,

Drążą mój umysł niemożebnie,

Zakłócają sen błogi,

Plączą życiowe drogi.

Niech odejdą tej nocy,

Nie otrzymawszy pomocy,

Niech pochłonie je płomień świecy,

niech odpędzi je nasz dar kobiecy.

Teraz wystarczająco się rymuje? – chciała zapytać, ale to pytanie było pełne złych emocji, których właśnie zamierzała się pozbyć, więc ostatkiem sił powstrzymała się przed wypowiedzeniem go na głos. Musiała też przyznać, że jej pewność siebie osiągnęła niedostępne jeszcze rok temu wyżyny. W sytuacjach pospolitych, jak klepanie wierszydła w szkole, nie potrafiła wyrecytować bez zająknienia jednego wersu, a teraz publicznie deklamowała grafomańskie twory. Magia, nie magia, tańsze niż psychoterapia.

– Trzeba na głos? – zapytała niepewnie Florkowa.

– Nie, może pani to zrobić w myślach, tak jak ja. Blanka nuci coś pod nosem, a Ania kołysze się w rytm muzyki, którą tylko ona słyszy – wyjaśniała dalej Sabina. – Każda ma swój sposób i każdy z nich jest dobry pod warunkiem, że odnosi skutek.

Dzięki, teraz wiem, która jest która, pomyślała Tekla. Kwiecista sukienka do kostek – to Blanka, dżinsy i koszula – Anka.

– Skąd będę wiedzieć, czy to jest skuteczne? – dociekała matka Michała.

– Jak poczuje się pani lepiej, to znaczy, że działa.

– Poczuję się lepiej, jak dziad zdechnie na syfilis.

– Obecnie to niemożliwe. Mamy antybiotyki – poinformowała ją Tekla, skrywając rozbawienie. – Proszę na razie myśleć o sobie. O panu Felicjanie pomyślimy za chwilę, dobrze? Niech pani wyrzuci z siebie cały gniew. Może to być nawet krzyk.

– To za chwilę – przerwała jej Sabina. – Najpierw proszę wyartykułować, co panią gnębi.

– Wierszem?

– Może być haiku.

– Nie wiem, co to haiku – stropiła się Florkowa.

– To wiersz bez rymów.

– W szkole uczyli mnie, że to biały, a nie fiku-miku. Chińczycy nawet do języka polskiego się dobrali i go podrabiają? – zdziwiła się.

– Haiku nie jest chińskie, tylko japońskie, i zakłada maksimum treści przy minimum słów – wytłumaczyła jej najkrócej, jak tylko zdołała, Tekla, nie wdając się już w szczegóły co do liczby sylab. Jeśli zacznie wyjaśniać budowę wiersza, będą tu tkwić do jutra.

– Pani Izo, proszę wyrzucić z siebie gniew, zanim skończy nam się drzewo sandałowe – powiedziała Sabina.

– No dobrze… Niech będzie… – Starsza kobieta utkwiła wzrok w kołyszącym się płomieniu świecy i powoli zaczęła mówić: – Ty chamie… Tyle lat życia ci poświęciłam, a ty pukasz taką dziumdzię anemiczną… Żebyś tak zdechł… Zaraz, bez zdychania… Żebyś tak sczezł, śmierdzący koźle i… A piekła mogę mu życzyć?

– Na tym etapie pani wszystko może, tylko bez nakręcania się na złe – pouczyła ją Blanka. – Bo obróci się przeciw pani.

Teściowa pociągnęła nosem i poprawiła nastroszone loczki. W spódnicy za kolano, z rozcięciem z tyłu, w mokasynach, w których chodzą stulatki, i zapinanej na złote guziczki bluzce z cekinami na kołnierzu wyglądała jak babka Tekli. Babcia Pelagia zbliżała się dopiero do osiemdziesiątki i uwielbiała bluzki kupowane na odpustach. Im bardziej świecące, tym ładniejsze, jej zdaniem. Złota nitka w swetrze obowiązkowa, do tego klamra przy lakierkach. Coraz trudniej było kupować dla niej prezenty, bo skąd brać takie starocie? Wśród młodszych kobiet wyglądała jak matrona z portretu.

Ku zdumieniu Tekli matka Michała zaczęła recytować powoli, z namaszczeniem:

Gdy chcesz jego zguby,

Wrzuć jego włosy do tuby…

– Może być? – spytała niepewnie.

– Bardzo dobry początek – pochwaliła ją Sabina.

– Jeszcze jak dobry. – I do tego się rymuje, dodała w myślach Tekla.

– Dobrze, to jeszcze raz…

Gdy chcesz dziumdzi choroby,

Dodaj jej włos dla ozdoby.

– Świetne – odezwała się Blanka. – Naprawdę dobre.

– Niech pani to teraz złoży w całość – poradziła jej Sabina.

Ania nadal kołysała się jak wierzba na wietrze, ale również pokiwała głową zachęcająco.

– Jeśli marzysz o ich zgubie… – zaczęła ponownie teściowa.

Tekla nie miała pojęcia, co ją naszło, może to nie tylko drzewo sandałowe płonęło w ogniu.

– Na psa urok, ości śledzia, dodaj ząb niedźwiedzia… – Zaklęcie przerwał jej chichot Florkowej.

– Mam, mam całość! Dzięki, córcia!

Córcia?! Że niby ja?! – Teklę zamurowało.

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia.

Gdy chcesz jego zguby,

Wrzuć jego włosy do tuby.

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

Gdy chcesz dziumdzi choroby,

Dodaj jej włos dla ozdoby,

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

Jeśli marzysz o ich zgubie,

Zapal ogień w tubie.

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

A gdy ogień zapłonie,

Piekło ich pochłonie.

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

Zapomnę o nienawiści,

Gdy życzenie me się ziści.

– I co teraz? – spytała niepewnie, gdy wokół zapadła cisza. Blanka przestała nucić, Anka zastygła w bezruchu.

– Ale czad – stwierdziła z podziwem Sabina. – To na pewno pani pierwszy raz?

– To znaczy, że dobrze?

– Bardzo dobrze. Wszystkie razem, my refrenujemy, a pani zwrotkuje! – zarządziła Sabina. – Trzeba to powtórzyć trzykrotnie, za każdym razem głośniej, potem robimy trzy kroki do tyłu, gasimy świece, krzyczymy ile sił w płucach i wracamy do ogniska!

– Że niby jak?!

Stara rozpadająca się stodoła nigdy nie była świadkiem takiego wydarzenia. Tekla czuła się bardziej niż pewna, że do świtu ściany runą, by pogrzebać się w zgliszczach i udawać, że nigdy tu nie stały.

Cztery kobiety po trzydziestce i piąta, która mogłaby być matką ich wszystkich, skakały dookoła ułożonych w krąg kamieni, pośrodku których płonął niewielki ogień, i skandowały chórem:

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

– Gdy chcesz jego zguby, wrzuć włosy do tuby! – wykrzykiwała z obłędem w oczach, po raz trzeci na szczęście, Izabela Florek.

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

– Jeśli marzysz o ich zgubie, zapal ogień w tubie!

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

– Gdy chcesz dziumdzi choroby, dodaj jej włos dla ozdoby!

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

– A gdy ogień zapłonie, piekło ich pochłonie! Zapomnę o nienawiści, gdy marzenie me się ziści!

Na psa urok, ości śledzia,

Dodaj ząb niedźwiedzia!

Wywrzeszczały refren po raz ostatni, nie bacząc, że za każdym powtórzeniem Florkowa myliła zwrotki ułożonego przez siebie zaklęcia. I jakby czyniły to wielokrotnie, wszystkie zrobiły trzy kroki w tył i w tej samej chwili zdmuchnęły płomienie czarnych świec. W stodole rozległ się wrzask, którego nie powstydziłaby się wataha wilków. Przypominał wycie i ryk ranionego zwierza, w czym przodowała starsza kobieta.

– O kurwa! – powiedziała z podziwem Blanka, gdy na powrót stanęły wokół paleniska. – Ależ ma pani płuca!

– Śpiewałam kiedyś w kościelnym chórze – wyznała zarumieniona z emocji i zadyszana od podskoków Izabela. – Dużo mi lepiej. Co teraz?

– Teraz zapalimy purpurowe świece i poprosimy o sprawiedliwość losu. Robimy to w ciszy i skupieniu. Żadnych wrzasków, podskoków ani wycia. Koncentrujemy się na swoich planach życiowych. Przeznaczenie samo zdecyduje, co nam się należy. Purpurowe świece po zapaleniu stawiamy między kamieniami, a potem zapalamy niebieskie i trzymamy je w ręku.

– Niebieskie od czego są? – chciała koniecznie wiedzieć teściowa.

– Uzdrawianie. Cierpliwość. Szczęście. Napełniamy je naszą osobistą mocą i koncentrujemy się na sobie. Na naszym spokoju ducha i energii, która nas otacza. Nie życzymy nikomu parchów ani impotencji. Myślimy tylko o sobie, żeby otaczająca nas moc uzdrowiła nasze ciała i dusze, dała nam spokój i pozwoliła szczęśliwie i cierpliwie realizować swoją ścieżkę życiową. Podążać za marzeniami – tłumaczyła cierpliwie Sabina, a pozostałe jej przytakiwały.

– I to mają być dobre marzenia – dopowiedziała Tekla. – Nic w stylu, żeby szlag go trafił, noga się powinęła i diabli go porwali.

– Rozumiem. Liczę się teraz tylko ja.

– Dokładnie tak – potwierdziła zaskoczona Tekla.

Słyszała kiedyś o terapii krzykiem. Terapeuta pewnie jakoś to kontroluje, żeby miała wymiar długoterminowy, jednak tu i teraz Florkowa wydawała się zmęczona, ale odprężona. Zniknęła ponura zmarszczka na czole, policzki się wygładziły, a zwężone w szparki gadzie oczy otworzyły się i wyglądały teraz na bardziej kocie.

– I zmiany, które sama wprowadzę we własnym życiu.

– I o to chodzi! – krzyknęła Blanka. – Niech moc będzie z nami! I z wami!

– To nie gwiezdne wojny – syknęła Anka.

– Moc to moc! Niech żyje ta noc!

A kysz, a kysz, niech żyje biała mysz! – chciała dodać Tekla, bo od jakiegoś czasu było to jej zawołanie życiowe, choć wypowiadała je wyłącznie w myślach, by nie stać się pośmiewiskiem. Otaczające ją kobiety z pewnością zrozumiałyby intencję, lecz dla teściowej mogłoby to być zdecydowanie za dużo. Mogłaby też się zniechęcić, podejrzewając je o wkręcanie jej w jakieś śmichy-chichy.

Sabina przyklękła przy ognisku i pierwsza zapaliła świecę od płomieni z paleniska. Przysiadła na piętach i skinęła na starszą kobietę. Ta z sapnięciem zajęła dokładnie tę samą pozycję, odpaliła świecę i stękając, przycupnęła na piętach.

Zostanie tu tak na zawsze, pomyślała z obawą Tekla, biorąc do ręki purpurową świecę. Potem zrobiła dokładnie to samo. Trzymała ją chwilę w ręku, koncentrując się na płomieniu, zamknęła oczy i powiedziała krótko w myślach: Oby spotkało mnie tylko to, na co zasługuję. Nie mniej i nie więcej. Resztę zdobędę sobie sama, na wszystko sama zapracuję.

Uznała, że tak jest uczciwie i nie wkurzy nikogo w zaświatach, nie naruszy równowagi planet. Już sama jej obecność na tym świecie, zdaniem Sabiny, wprowadzała element chaosu. Miała być Telimeną, została Teklą. Zamiast numerologiczną Siódemką została zmuszona do stania się numerologiczną Czwórką. Według jej mentorki takie zamieszanie nie może pozostać bez konsekwencji. Tekla, jako numerologiczna Czwórka, powinna być skromna, prostoduszna, zaradna, pracowita, oszczędna i praktyczna, a także chętna do samorozwoju. Z kolei jako siódemkowa Telimena byłaby romantyczna, wrażliwa, delikatna, powinna też mieć intuicję i wgląd w świat wewnętrzny, co akurat trochę szwankowało. Ponadto wierzyć w cuda i mistycyzm, które kształtowały jej osobowość, a zamiast tego jej wiara była nader przypadkowa. Tekla najczęściej czuła się zdumiona, że coś w jej życiu dzieje się tak, jak sobie wymarzyła.

Ostatnia umieściła swoją świecę między kamieniami. Odetchnęła głęboko i spojrzała na teściową, która od razu dorwała się do niebieskiej świecy i nie czekając na nikogo, zapaliła ją pierwsza. Koncentracja spowodowała ponowne pojawienie się grubej zmarszczki na czole Izabeli, ale była to dobra zmarszczka, nie oznaczała gniewu. Złość, w której starsza kobieta się zapiekła i tkwiła, zatruwając życie Michałowi, a przy okazji Tekli, ulotniła się nagle.

Niech mój dom do mnie wróci

i nikt się z tego powodu nie smuci.

Niech moje marzenia się spełnią,

a kieszenie napełnią.

Niech synowa na starość wodę mi poda,

niech to będzie moja za serce nagroda.

Niech wnuki miłością mnie darzą,

a gwiazdy dobrą drogę im wskażą.

Niech moje życie będzie coś warte,

niech los odwróci złą kartę.

Niech szczęście do mnie zawita

i będę ze światem kwita!

W stodole zapadła cisza jak makiem zasiał. Nawet nietoperze zamarły w locie, by nie naruszyć powagi tej chwili.

– Coś się stało? – spytała autorka zaklęcia, zaniepokojona milczeniem i spojrzeniami pozostałych kobiet.

– Nic złego – zapewniła ją Tekla, nie kryjąc zaskoczenia talentem teściowej.

– Stało się, stało, ale coś wspaniałego – powiedziała łamiącym się głosem Sabina. – Nigdy nie słyszałam czegoś równie pięknego i uduchowionego. Od gniewu do takiej samoświadomości… Pani ma moc, pani Izabelo.

– Naprawdę?

– Ma pani moc zmieniania świata. Taka zdolność zdarza się rzadko. Wiem, co mówię. Taka moc przychodzi z doświadczeniem i mądrością życiową.

– O tak, ja też tak myślę – wtrąciła Anka. – Czy ja mogę pożyczyć sobie to zaklęcie? Chociaż kawałek?

– Ależ bardzo proszę, moja droga – zgodziła się zarumieniona z przejęcia Izabela, równie wzruszona pochwałami jak Sabina, która jedyna z nich mogła zyskać miano wielkiej nawiedzonej. – A którą część?

– Jest właścicielką tej ruiny. Pewnie chodzi o tę część z pełnymi kieszeniami – odezwała się rozbawiona Blanka. Nie wydawała się w najmniejszym stopniu wzruszona, niemniej patrzyła na starszą kobietę z uznaniem.

– Pisała pani kiedyś wiersze? – spytała Izabelę Tekla.

– A tak… czasami… jako nastolatka… Dawno temu i…

– Ma pani dar – powiedziała z przekonaniem.

– E, takie tam…

– Niech pani nie będzie zbyt skromna. Mogłaby pani pisać zaklęcia dla początkujących adeptów magii, by ich wspomóc na początku ścieżki. Później każdy musi sam układać inkantacje, ale niektórym łatwiej zacząć, gdy mają wsparcie i pomoc. Tekla przykładowo zaczęła od „był sobie pech i zdechł”.

– Rymowało się – mruknęła ta, nie dodając, że jej obecne zaklęcia wcale nie są lepsze. Na ogół wykorzystywała wciąż te same rymy. W tym zakresie jej samorozwój stanął w miejscu. – A najważniejsza jest intencja.

– To prawda. Teraz ostatnia część – zarządziła Sabina, spoglądając na zegarek. – Zbliża się trzecia. Musimy zdążyć, nim wzejdzie słońce.

– Co jeszcze mamy robić? – spytała zaintrygowana Tekla.

– Dziś uwolniłyśmy bardzo wiele emocji. Żeby do nas nie wróciły, musimy je zakopać pod dębem.

– Mamy szukać w środku nocy dębu w lesie albo w parku? – Nie idę! – chciała jeszcze dodać, lecz na szczęście nie zdążyła zepsuć rytuału gniewnym okrzykiem, gdyż Anka powiedziała:

– To samotne drzewo na polu to dąb. Dojdziemy do niego w trzy minuty.

– Właśnie. – Na twarzy Sabiny pojawił się szeroki uśmiech, gdy zapytała: – Ma któraś łopatę?

Łopaty nie było. Szpadla nie było. Stalowy pręt się nie sprawdził, Tekla poraniła sobie dłonie. Zadrapania piekły, a sucha ziemia była twarda jak skała.

– Czy jak tego nie zakopiemy, to nic nam się nie spełni? – spytała z lękiem Izabela.

– Oczywiście, że się spełni – pospieszyła z zapewnieniem Tekla. – Zakopanie to niejedyna metoda. Możemy powierzyć świece drzewu.

– Jak? – spytała. – Spalimy je?

– Nie, żadnego palenia drzew. Tadek by mi nie darował. Huśtawkę chce tu wieszać – oświadczyła Anka.

– Ukryjemy świece w korzeniach, gdzie ziemia nie jest taka ubita – zadecydowała Tekla. – I poprosimy drzewo, żeby je przyjęło.

– To tak można?

– Można. – Głos Sabiny brzmiał zdecydowanie, nie dopuszczając cienia sprzeciwu. – Dąb to drzewo mocy. Siły i wytrzymałości. Zapewnia potężną ochronę magiczną.

– A huśtawka? Może dzieci nie powinny się tu bawić – powątpiewała Florek.

– Dąb zapewnia ochronę magiczną, Sabina wie, co mówi. – Tekla twardo obstawała przy swoim, desperacko wygarniając spod wystających korzeni dębu gałązki, liście i poruszoną ziemię. – Proszę zobaczyć, ile tu miejsca. Jakby na nas czekało. To znak.

– To zdecydowanie znak – potwierdziła Blanka, z trudem ukrywając ziewnięcie.

– Pospieszmy się. Niedługo świt – ponagliła je Anka.

– Pani Izo, jesteśmy tu w pani intencji, by nasze moce wspomogły pani moc. Inkantacja należy do pani – powiedziała Sabina.

– To znaczy co?

– Zaklęcie – wysapała Tekla, ocierając pot z czoła. – Jest pani w tym świetna.

– No dobrze… Niech pomyślę…

– Najpierw świece – nalegała Anka. – Szybko.

Tekla wcisnęła swoją, a potem brała kolejne i upychała je w wygrzebanej dziurze. Zasypała ją na powrót liśćmi i spojrzała pytająco na teściową.

– Stańmy w kręgu – poleciła im Sabina – i weźmy się za ręce. Pani Izabelo, jest pani gotowa?

Florkowa uroczyście skinęła głową i zaintonowała:

Dębie, królu pełen mocy,

Dzisiejszej nocy

Chroń nas od złych mocy

Każdego dnia i nocy…

– Doskonale! – wykrzyknęła Sabina.

– Czy ja wiem… Jest sporo powtórzeń…

To nie konkurs na najlepszy wiersz! – miała ochotę powiedzieć Tekla.

– Nie chodzi o powtórzenia, tylko nasze intencje, a te wyraziła pani bardzo dokładnie i treściwie. O to właśnie chodziło – poparła Sabinę Blanka. – Aż trudno uwierzyć, że to pani pierwszy sabat.

– Mnie też, spadajmy stąd. Tadek wraca z nocki za trzy godziny. Nie może wiedzieć, gdzie byłam – ponagliła je Anka. – To nie są męskie sprawy.

– Zdecydowanie nie – zgodziła się z nią Sabina. – Pani Izabelo, proszę głęboko odetchnąć, podziękować dębowi i wracamy do samochodów.

– Dobrze. Dziękuję. – Skinęła głową drzewu i pozostałym kobietom.

– Namaste! – zawołała Anka i pędem rzuciła się przez pole do auta.

– Zgaszę ogień, żeby go nie zaprószyć – stwierdziła Blanka. – Trzymajcie się, laski.

– Pani Izo, gdyby stanęła pani na rozdrożu, zapraszam. Mogę rozłożyć dla pani karty – zaproponowała jej Sabina. – Proszę tylko nie przychodzić kierowana samą ciekawością. Rozdroże, OK?

– Tak, jest bezdroże. Rozumiem.

Gdy wsiadły do Jazzika Tekli, zmęczenie dopadło Izabelę pełną mocą. Przez chwilę jechały w milczeniu. Tekla czuła na sobie spojrzenia teściowej, ale udawała, że ich nie widzi. Koncentrowała się na drodze. Za horyzontem wstawało słońce, gdy zadzwonił jej telefon komórkowy.

– To Michał – przerwała milczenie. – Odbiorę. Pewnie się denerwuje.

– Do mnie też wydzwaniał. – Jej towarzyszka pokazała telefon.

– Odbiorę – powtórzyła Tekla. – Michał, jesteś na głośniku. Wracamy właśnie do domu.

– To dobrze. Mamo, słyszysz mnie?

– Tak, synku, ze mną wszystko w porządku. Nic się nie martw – powiedziała Izabela, próbując wytrzepać piach z zabrudzonej spódnicy.

– Mamo, chodzi o tatę…

Florkowa zastygła jak przysłowiowa żona Lota.

– Mamo! Jesteś tam? – Z telefonu dobiegł zaniepokojony głos Michała.

– Jest, siedzi obok – odezwała się Tekla. – Mów, co się stało!

– Tata… Tata… Miał zawał. On… on…

– Umarł?

– Tak, mamo, Miśka wezwała pogotowie, ale zanim przyjechali, serce już nie biło. Nie dało się go uratować. Bardzo mi przykro, mamo…

– Rozłącz się! – szepnęła Florkowa.

– Michał, porozmawiamy na miejscu. Jadę. Kocham cię. Pa – pożegnała się szybko i zjechała na pobocze. Florkowa siedziała blada jak śmierć, ręce jej się trzęsły, ramiona drgały.

– Proszę się wypłakać – powiedziała współczująco Tekla.

– Płakać? – Tamta spojrzała na nią jak na wariatkę i parsknęła śmiechem. – Sprawiedliwość go dopadła! Złapała za jaja i tak długo je skręcała, aż wyzionął ducha! To działa, dziewczyno! To działa!

Rzuciła jej się na szyję i uścisnęła serdecznie.

– Córcia, ja dziś temu dziadowi prawie wybaczyłam! To nagroda za moje dobre serce! Nigdy ci tego nie zapomnę, moje dziecko. Otworzyłaś oczy starej kobiecie. Od jutra… Co ja mówię! Już od dziś zacznę żyć inaczej. Żadnej zawiści. Złości. Tylko dobre emocje, bo dobrych ludzi spotykają tylko dobre rzeczy, dobrze mówię?

– Tak mniej więcej…

– A gdy pojawią się złe, też dam radę, bo mam wewnętrzną siłę!

– Tak jakby coś w ten deseń, ale może postara się pani trochę ochłonąć, zanim dojedziemy do mieszkania Michała?

– A po co?

– Zmarł jego ojciec.

– Przecież go nie zabiłam.

– Ale to jego ojciec. Na pewno ciężko to przeżył – tłumaczyła jej jak dziecku.

– Ano racja, o tym nie pomyślałam. – Florkowa stropiła się na moment. – Myślisz, że zdążył zrobić testament?

– Pewnie lepiej byłoby dla wszystkich, gdyby nie zdążył…

– Też tak sądzę, ale poczekam, co los przyniesie.

– Pani Izabelo…

– Jaka tam pani, córcia! Mów mi: mamo!

Jebać to, zrezygnowana Tekla odpaliła silnik i z powrotem wyjechała na drogę. Michał mnie zamorduje. A potem rzuci. Za to jego matka nigdy. Będę ją miała na karku do końca świata i jeden dzień dłużej. Podąży za mną choćby do piekła.

CIĄG DALSZY DOSTĘPNY W PEŁNEJ, PŁATNEJ WERSJI