Moje Miasto - Włodzimierz Malczewski - ebook + książka

Moje Miasto ebook

Włodzimierz Malczewski

2,0

Opis

Każdy z nas ma swoje wyjątkowe miejsce. Czasem to miasto, w którym się urodziliśmy, kiedy indziej wieś, na którą z niego uciekliśmy. To, gdzie toczy się nasze życie, ma na nie silny wpływ. Zapuszczamy korzenie, przywiązujemy się do swojej miejscowości, czasem mamy jej dość. Przez nasze miasta przewija się wielu ludzi, tych bliskich i tych, których nie lubimy. Wszyscy tworzą historię. „Moje Miasto” Włodzimierza Malczewskiego to szczera i wyrazista opowieść o życiu bohatera, jego rodziny i osób, które odcisnęły na nim swe piętno, a wszystko to w towarzystwie tajemniczego towarzysza o imieniu Czas. To prywatna historia i zarazem wydarzenia, które przytrafiają się każdemu z nas w Naszych Miastach.

Włodzimierz Malczewski urodził się w Tomaszowie Mazowieckim. Ukończył studia na Wydziale Budownictwa i Architektury Politechniki Łódzkiej. Na początku 2013 roku zadebiutował powieścią "Bitwy Aniołów". Pod koniec 2013 roku ukazała się kolejna jego powieść pt. "Powiedz mi dlaczego".

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 366

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




PROLOG

ROZDZIAŁ 1Powrót

Wysiadłem z autobusu na Placu Głównym. Napisałem te dwa słowa wielkimi literami, bo jest to jego nazwa – Plac Główny. Kilka kroków od niego znajduje się Słomiany Rynek, główne miejsce targowe w mieście, wciśnięty między kamienice, niewysokie domki i pawilony handlowe. Można tutaj kupić wszystko: od owoców i warzyw, przez nabiał, mięso, mąkę, różne rodzaje kasz, aż po ubrania – majtki, bluzki, spodnie, swetry, kurtki, a nawet butelkę bimbru, jeśli wiesz od kogo. A przede wszystkim niezmierzoną głupotę, wmawianie przez sprzedających, że czegokolwiek dotkniesz, jest tanie, w najlepszym gatunku i z własnego ogródka. Oczywiście, że nie majtki i inne łachy. One nie rosną na grządkach, lecz są kupowane w centrach handlowych sąsiednich miast, na giełdach i bazarach; pojawiają się na Słomianym Rynku z nowymi metkami i w dużo wyższej cenie.

Zapomniałem dodać! Można tam także kupić „poparcie”. To bardzo ważna informacja. Czym jest „poparcie”? Ja popieram ciebie, a ty mnie. Wystarczy stanąć na środku Słomianego Rynku i krzyknąć: „Głosujcie na mnie w wyborach, a obniżę opłaty za miejsce pod straganem. Głosujcie, a nie dopuszczę do budowy centrum handlowego w mieście”. Przecież straganiarze na Słomianym Rynku nie chcą go. „Głosujcie, a wybuduję wam nowe drogi wzdłuż i wszerz, uzdrowię służbę zdrowia, załatwię darmowy Internet w mieście i tym podobne niemożliwe do załatwienia rzeczy, a nawet igrzyska olimpijskie”. Wszystko można obiecać. Nawet drugą Japonię lub dobrobyt jak w Emiratach Arabskich. Ludzie uwierzą. I mamy już „poparcie”. Można też zdobywać „poparcie” po cichu na zebraniach biznesklops. Nie wiecie, co to jest biznesklops? Wytłumaczę wam. Zbiera się pięciu gości, może siedmiu lub więcej, i głosi: „Dobro miasta i dobrobyt jego mieszkańców to nasz cel. Całe nasze wątłe siły i cały nasz czas… Poświęcenie dla… to… gdyż… Rozwój naszego miasta i kraju jest naszym celem na… Oddamy serce naszym wyborcom”.

Kto im uwierzy? Szary, prosty człowiek. Przecież już się dorobili – tak pomyśli – więc teraz będą w pocie czoła pracowali dla dobra miasta i kraju.

– Co to za gówno! O czym ty mówisz? Nie znam takiego, który mając, nie chciałby mieć więcej.

– Daj mi powiedzieć! Ja tego nie wymyśliłem. Tylko ich zacytowałem. To na zewnątrz, dla pospólstwa, a między sobą już rozdzielają przyszłe profity.

– Chcą uszczknąć kawałek tego tortu, jakim jest władza. Władza to podstawa tortu, a na nim są wisienki – kontrakty na budowę, informacje o działkach w mieście, przetargi na roboty, miejsca w zarządach i radach nadzorczych miejskich spółek. Można w nich umieścić całą rodzinę.

– Mogę kontynuować?

– Tak, ale powiedz mi najpierw, co to jest ten „biznesklops”.

A więc w skrócie etymologia słowa „biznesklops”:

Biznes – tych pięciu, siedmiu lub trochę więcej gości myśli tylko o swoim małym interesie. Nie o tej najdroższej im części ciała, lecz tak ogólnie. O straganie, sklepie, hurtowni, masarni, mydlarni, wędliniarni, pierogarni, piekarni. Rozpościerają ręce i zgarniają do sie. „Do sie” – tak się mówi w Moim Mieście. Mamona przesłoniła im oczy. Nie widzą nic wokół siebie, tylko siebie. A więc ten biznes to jest tylko ich biznes. O to im chodzi. Zawłaszczyli Moje Miasto.

Pierwszy człon słowa „biznesklops” jest już wyjaśniony. Zajmijmy się drugim. „Klops” – nic, figa, pasztet, zero, kicha i tak dalej – dla reszty, dla tych, którzy im uwierzyli. Chcesz coś kupić? – Tylko na Słomianym Rynku. Chcesz do kina? – Wsiadaj do samochodu i pędź do stolicy województwa albo do innego miasta. Chcesz kupić modny, ładny i tani ciuch? – Udaj się tamże. Nie znajdziesz tutaj tego, czego szukasz, więc pakuj rodzinę do samochodu i zasuwaj do galerii handlowej w innym mieście. Urządzili cię tak, mieszkańcu Mojego Miasta.

Wróćmy do „poparcia”.

Można je zdobyć jeszcze w inny sposób. Wystarczy złapać przeciwnika za gardło, złożyć na niego doniesienie, oczernić, opluć, zdeptać. Lubisz to? Zawsze znajdziesz sojuszników. Wystarczy pstryknąć, a już po chwili jest przy tobie rzesza sfrustrowanych gości. „Dołożyłeś tamtemu” – będą bić ci brawo i cieszyć się, jakbyś wynalazł lek na raka. Co tam lek na raka! Kopnąć kogoś – to jest wydarzenie. Oklaski!

A do pomocy znajdziesz posła z tamtej partii, który nie lubi tego gościa, bo ten jest z tej partii. A jeśli nie jest jeszcze posłem? Wtedy też pomoże i oplujecie razem, doniesiecie, nic więcej nie zrobicie, a wdzięczny naród wybierze was, jego lub ciebie, a nawet obydwóch, do parlamentu. Za co wdzięczny? To jest pytanie na miarę Hamleta. Ale gdzież wam do Szekspira!

A jeśli to nie wystarczy? Szukajcie sprzymierzeńców w prokuraturze, NIK-u, CBA, ABW, CBŚ. Donos jest jednym z filarów kariery politycznej w naszym kraju. A oni? Zgodzą się. A jeśli to za mało, sprowadźcie kawalerię powietrzną ze stolicy.

Zdobędziecie rozgłos, a ludzie będą na was, gnojki, głosowali. To jest trampolina do wskoczenia na fotel prezydenta miasta, posła, senatora, europosła. Wystarczy, że kogoś oplujecie, a rozlegną się oklaski poparcia. Takim jesteśmy społeczeństwem. Zawiść, chamstwo… Ale o tym później.

Teraz wątek główny.

Do autobusu wsiadłem w stolicy województwa zaraz po zdanym egzaminie dyplomowym. Muszę się pochwalić. Ukończyłem wyższe studia na Wydziale… Ale czy to takie ważne? Jakie to ma znaczenie, gdy później wykorzystuje się ledwie pięćdziesiąt procent wiedzy, którą usiłowano w nas wcisnąć, a może nawet mniej. Po co na takich studiach zajęcia z chemii, laboratorium z fizyki, a przede wszystkim ekonomia socjalizmu i kapitalizmu? Nie wiem, dlaczego uczono nas tych pierdół, ale tak było. Nie będę się więcej rozwodził nad tym, co robiłem na studiach. W każdym razie ukończyłem je w terminie i gdy wyszedłem z sali egzaminacyjnej po obronie pracy dyplomowej i uściśnięciu rąk komisji i promotora, rozpłakałem się. Zapłakałem, że to już koniec i trzeba wejść w naprawdę dorosłe życie. Przyszedł mi wtedy do głowy wiersz:

 

Ach, mam już czas

na radio, kino i telewizję.

Uzyskałem cenzurkę, dostałem laurkę i…

Mam już czas na spacer, wąchanie kwiatków,

leżenie na plecach z oczyma w niebo utkwionymi,

z palcem w nosie, ze źdźbłami trawy we włosach.

Zdałem egzamin.

Uściski dłoni, gratulacje, całusy,

wręczanie kwiatków i radość, że…

Mam już czas biegać po łące,

zbierać muszle, kamyki, moczyć stopy w wodzie.

Skończyłem studia, odrzuciłem książki,

precz z nauką i mam już czas.

Tak… mam już czas

na dorosłe życie, pracę, stanie w kolejkach.

Czas na oczekiwanie.

Czas na dumanie o latach beztroskich,

o latach w szkole, o książkach, nauce,

o poplamionych inkaustem rękach.

Czas na łzy, że tyle minęło,

a ja mam tylko cenzurkę.

 

– Na Boga, któż to stworzył te rymy? Kto napisał to wierszydło?

– Nie podoba ci się? Uważasz, że nie mam talentu? Ja go stworzyłem tuż przed obroną pracy dyplomowej. Niedawno to było, a teraz wrócił do mnie, bo mam już czas. Nie martw się, nie będzie więcej poezji.

– Poezja mi nie przeszkadza, ale czekam na kontynuację twojej prozy.

Półtorej godziny jazdy rozklekotanym autobusem i byłem już w rodzinnych stronach. Wróciłem. Mogłem wybrać pracę w jakimkolwiek innym mieście, większym, ładniejszym, normalniejszym. Dlaczego wróciłem tutaj? Nie wiem. Naprawdę nie wiem.

– Nie wykazałeś się zbytnią mądrością.

Być może, ale skupmy się na tym, co chcę opowiedzieć.

Nie opisałem jeszcze Mojego Miasta. Nie jest duże. Jest szare, brudne, bezbarwne i bez duszy. Zamieszkuje je ledwie sześćdziesiąt tysięcy mieszkańców. Co je wyróżnia spośród miast takich jak ono? To, że wróciłem do niego.

– Starasz się na siłę być dowcipny.

To było niefortunne sformułowanie. Miasto wyróżnia się jedynie swoim położeniem. Założono je prawie dwa wieki temu nad dwiema rzekami, pośród lasów. Niedaleko jest jezioro. To wszystko. Nie jestem w stanie nic więcej dobrego powiedzieć o Moim Mieście. Przemilczę upadek przemysłu, duże bezrobocie, wyludnianie się miasta i to, że jest wyjątkowo nijakie. Jako ciekawostkę podam wam obiegowe stwierdzenie rozpowszechniane przez lokalnych kupców: „Największym pracodawcą w Moim Mieście jest Słomiany Rynek”. Myślę jednak, że przebija go „brat”. Nie wiecie, o co chodzi – wytłumaczę. Gdy zapytacie przeciętnego mieszkańca, gdzie pracuje, odpowie wam, że „u brata”. „A czym się zajmuje twój brat?” – zadajcie kolejne pytanie. „Szuka roboty” – usłyszycie. To jest znany dowcip i prawda o Moim Mieście.

Opowiem wam jeszcze o herbie Mojego Miasta. Każde miasto ma swój herb. W herbach umieszczano budowle, postacie, zwierzęta, smoki, świętych i insygnia władzy świeckiej i kościelnej.

Podobnie było w herbie Mojego Miasta, lecz jego ewoluował na przestrzeni dziejów. Założyciel grodu dał mu w prezencie swój herb rodowy. Była w nim dziewczyna i niedźwiedź wkomponowani w złotą tarczę. Nie wiem kiedy, może w jakiejś zawierusze, przecież były wojny – jednak nie, chyba wydarzyło się to później, w ostatnich latach – dziewczyna z herbu wyjechała za granicę w poszukiwaniu pracy i lepszego życia. Niedźwiedź czmychnął do cyrku, by występować z treserami – będzie miał tam co jeść – a nam pozostała tylko złota tarcza, która powoli traciła blask. Było tak przez kilka lat, dopóki zwolnionego miejsca nie zajął osiołek. Smutny osiołek ze spuszczonym łbem, oklapniętymi uszkami i zwieszonym ogonem. Po jakimś czasie na jego grzbiet wskoczył błazen w kolorowym stroju i czapce z dzwoneczkami. Rozejrzał się, uniósł ręce do góry i rozłożył je na boki. Puścił do nas oko i uśmiechnął się od ucha do ucha. I taki herb ma teraz Moje Miasto. Rządzący nim za namową lokalnych polityków, biznesmenów i całej tej zgrai chcą mu włożyć w ręce insygnia władzy – zdechłą mysz i żabę. Jaka władza, takie jej atrybuty.

Przygotowano już w tej sprawie stosowną uchwałę Rady Miejskiej.

CZĘŚĆ PIERWSZA. TAMTEN ŚWIAT

ROZDZIAŁ 2Jedna fotografia

W Moim Mieście urodził się mój ojciec. Dziadek przybył z innego, równie nijakiego jak to. Nie wiem, co go tutaj rzuciło. Przyjechał na białym koniu – nie należy się z tego śmiać. Jest fotografia w rodzinnym albumie, jedna z najwcześniejszych, która przedstawia dziadka. Postawny mężczyzna w wojskowym mundurze siedzi wyprostowany na białym koniu. Babcia opowiadała, że gdy pierwszy raz go zobaczyła, miał na sobie mundur ułanów, szedł ulicą, a ona wracała z gosposią z zakupów. Nogi ugięły się pod nią, serce zabiło jak szalone, nie mogła złapać tchu, a on ją minął i poszedł dalej. Wprawdzie uśmiechnął się do niej, skłonił się, lecz się nie zatrzymał. Nie darowała mu tego. Przygotowała się starannie do kolejnego spotkania, założyła najlepszą sukienkę, a siostry ułożyły jej włosy w ówcześnie najmodniejszą fryzurę.

Na kolejnym zdjęciu w albumie jest moja babcia Zofia. Włosy ma długie, kręcone, spadają jej na ramiona, a na czole ma aksamitną opaskę zawiązaną z tyłu – widać kokardę. Jednak wzrok zatrzymujemy nie na kokardzie, lecz na oczach. Są śliczne, ogromne, w pięknej oprawie, jak u każdego w naszej rodzinie. Szkoda, że fotografia nie jest kolorowa – babcia miała piękne błękitne oczy.

Gdy siostry ją wystroiły, poszła na randkę, nie wiedząc, czy do niej dojdzie. Przemierzała z gosposią tę samą drogę po kilka razy dziennie. Dlaczego z gosposią? Byli majętni, pradziadek miał małą firmę budowlaną.

Spotkała swojego ułana. Zastąpiła mu drogę, a gosposia w jej imieniu zaprosiła go na obiad. Chętnie przyjął zaproszenie, został na kolacji, a po dwóch miesiącach oświadczył się i został na stałe z Zofią w Moim Mieście.

Gdy dziadek pojawił się tutaj, w mieście nie żyło się źle. Prężne fabryki dawały zatrudnienie. Mężczyźni wstawali rano, a żony przyrządzały im ciepłe śniadania, jajecznicę na boczku, kiełbasę w gorącej smażonej cebulce lub to, na co było je stać danego dnia. Po posiłku mężczyźni zakładali ubrania i szli do pracy w fabrykach włókienniczych, chemicznej albo w urzędach. Żony zostawały w domu, szykowały dzieci do szkoły, sprzątały, gotowały obiady i czekały na powrót mężów. Wypłaty wpływały regularnie, więc gdy sklepikarze otwierali o świcie piekarnie, sklepy mięsne i spożywcze, gdy na Słomiany Rynek – wtedy nazywano go Świńskim Rynkiem – zjeżdżały furmanki z ziemniakami, warzywami, owocami, gdy wiejskie baby stawiały na chodnikach, tuż przy jezdni, koszyki z jajkami, twarogiem, śmietaną, masłem i grzybami, ruszał handel. Były pieniądze, więc robiono też zakupy. Sprzedawano i kupowano żywy drób, prawdziwy, taki w piórach, słomę do sienników, szczapy drewna, patelnie, drewniane misy i łyżki, deski do krojenia mięsa – też z drewna, mąkę, kaszę i olej rzepakowy. Wszystko, co jest potrzebne w domu. Ale to było dawno, dawno temu, przed wielką wojną.

Dziadek, bystry facet, oczytany i jak na tamte czasy wykształcony, znalazł zatrudnienie w policji. Był potężnym mężczyzną, wysokim, przystojnym, a w mundurze prezentował się wspaniale. Szybko piął się po szczeblach kariery. Ułożył sobie życie. Urodziło mu się dwóch synów – rok po roku. Miał pracę, doceniano go, nie omijały go kolejne awanse. Wszystko układało się dobrze, lecz w kraju zaczęła się zawierucha. Marszałek Piłsudski postanowił rozpieprzyć dotychczasowe układy. Nie podobali mu się rządzący, nie chciał stać z boku.

A dziadek? Awanse dziadka nie były jedynie wynikiem czaru osobistego, długoletniej kariery (pracował raptem trzy lata) czy wyjątkowych umiejętności. Niewątpliwy wpływ miały odległe koligacje rodzinne: pomogli dwaj generałowie, dwaj bardzo dalecy krewni jego i babci, a w zasadzie tylko ich nazwiska.

Dziadek wrócił na obiad do domu. Będąc przodownikiem, pozwalał sobie na to czasem, tak jak komisarz i jego zastępca. Zazwyczaj po posiłku wracali jeszcze na komisariat, lecz nie zawsze.

Był dwunasty maja.

– Umyj ręce, podaję obiad – odezwała się jego żona Zofia, gdy tylko przekroczył próg.

Patrzył, jak odkłada najmłodszego, szesnastomiesięcznego syna do łóżeczka, do baraszkującego, o rok starszego brata. Jak zakrywa koszulą pełną pierś, którą przed chwilą karmiła dziecko. „Długo będzie to jeszcze robiła?” – zastanowił się.

– Nalałam już rosół, pospiesz się, bo wystygnie! – zawołała ze stołowego.

– Dziękuję. Już idę.

Odłożył policyjną czapkę, umył ręce, zasiadł za stołem i czekał, aż żona poda mu łyżkę. Ona zjadła już rosół, lecz usiadła naprzeciw niego.

– Na drugie są zrazy z kaszą gryczaną.

Gotowała dobrze i dużo. Widział, że coraz bardziej się zaokrągla. Może to po dzieciach, a może z powodu dobrych dwudaniowych obiadów, ciast, naleśników i przetworów, które robiła. Nie przeszkadzało mu to, wręcz przeciwnie. Znajdował coraz większą przyjemność w przytulaniu się w łóżku do ciepłej, pulchnej żony.

Westchnął głęboko. Teraz miał inny problem. Marszałek zaczął robić porządki w państwie. Wiedział już od kilku dni, że tak będzie, ale nie był pewien, jak ma postąpić. Nabrał rosołu i wsunął łyżkę do ust. Lubił domowy rosół z kury, z makaronem zrobionym przez żonę.

– Janek, smakuje ci?

– Jak wszystko, co gotujesz.

Zjadł. Zabrała talerz. Patrzył za nią, jak idzie do kuchni. Urodziła dwoje dzieci równo rok po roku, a wygląda apetycznie. Wróciła i postawiła przed nim talerz ze zrazami i surówką z kiszonej kapusty. Przyniosła to samo dla siebie. Przysunęła do niego sztućce i nim wbił widelec w mięso, zadała pytanie, a w zasadzie stwierdziła.

– Martwisz się czymś.

– Tak, nie wiem, co mam zrobić.

Opowiedział jej o ostatnich wydarzeniach, o tym, co zrobił Piłsudski, że jego wojska ruszyły na Warszawę i napotkały opór żołnierzy wiernych rządowi. O wyjeździe prezydenta Stanisława Wojciechowskiego ze Spały do stolicy i prawdopodobnych walkach między oddziałami Marszałka i rządowymi.

– Skąd wiesz?

– Miałem telefon ze stolicy. Dodzwonił się do mnie kuzyn Irek, ten ze Sztabu Generalnego. Generałowie stanęli po stronie rządu. – Zamyślił się. – Co powinienem zrobić? – zapytał ją.

– Nic nie rób. A co ty możesz zrobić w takiej sytuacji? To się dzieje tam, na górze i daleko od nas.

– Komisarz i jego zastępca wystawili portrety Marszałka – powiedział jej.

– Dzięki nim tak szybko awansowałeś – wskazała na stojące na serwantce jego zdjęcie z generałami – ale im nie pomożesz, a sobie zaszkodzisz.

Nic nie zrobił. Bo i co mógł? Tego dnia nie wrócił już na komisariat. Zdrzemnął się po obiedzie, pobawił z chłopcami, zjadł obfitą kolację. Patrzył, jak żona karmi najmłodszego i jak musi dać drugą pierś wrzeszczącemu prawie dwuipółlatkowi. Gdy uspokoiła dzieci i położyła je spać, pobaraszkował z nią, ale bardzo uważał, by za dziewięć miesięcy nie było kolejnego.

Rano babcia jak zwykle wstała wcześniej, nakarmiła chłopców, zrobiła śniadanie i obudziła dziadka. Zjadł, założył mundur i wyszedł, zabierając zdjęcie. Schował je do kieszeni munduru.

Byli już wszyscy: komisarz, zastępca, posterunkowi i Marszałek – jego zdjęcia – a także flagi państwowe. Dziadek usiadł przy biurku, nieśmiało wyciągnął fotografię i postawił przed sobą. Była mała, niepozorna w porównaniu z wielkimi portretami wielkiego Marszałka. Tak mała, że aż do godzin popołudniowych nikt jej nie zauważył. Posterunkowi wyszli na obchód, komisarz z zastępcą siedzieli w gabinecie, wpatrując się w telefon i czekając rozkazów. Przodownik w tym czasie bił się z myślami, raz chowając fotografię do szuflady, raz ją wyjmując. Zaprzeć się czy nie? Mijały godziny. W mieście nic się nie działo. Czekano na informacje i szybkie zakończenie warszawskiej zawieruchy. Wiadomości docierały sporadycznie, ogólnikowe, niewiele mówiące. Najlepiej poinformowani przekazywali je sobie nawzajem. Szefowie policji właścicielom i dyrektorom fabryk i odwrotnie, a dzięki sekretarkom i telefonistkom powoli wyciekały one na zewnątrz. Około piętnastej przodownik został wywołany przez posterunkowego do jakiegoś zdarzenia. Zdarzył się wypadek, doszło do kłótni rodzinnej, a może do kradzieży? Nie wiem, co to było. Zdjęcie zostało na biurku. Gdy wrócił, dotarło do niego, że nie warto być lojalnym. Należy tańczyć tak, jak gra aktualna władza. To się bardziej opłaca.

Komisarz zabrał fotografię z biurka dziadka i włożył ją do sejfu, na wszelki wypadek – tak powiedział. Ten „wszelki wypadek” zdarzył się dopiero w następnym roku. W czasie czystek w policji i wymianie komendantów w województwach komisarz w nadgorliwości lub ze strachu przekazał zdjęcie wraz z informacjami nowemu komendantowi i się zaczęło. Zjechali funkcjonariusze policji śledczej, butni, ważni, pozbawieni skrupułów. Tacy jak zawsze. Tacy, jak przed wojną, jak po niej, tacy jak teraz. Oni nigdy się nie zmieniają.

Godziny przesłuchań, „maglowania”, przeszukiwania biura i domu. Z szaf i szuflad na podłogę, z podłogi do szaf i szuflad, a za chwilę wszystko ponownie na podłodze. Podniesione głosy, groźby i pytania – kto z kim i dlaczego? I nic. Kompletnie nic. Tylko jedna fotografia. Tak! Tylko ta jedna fotografia i zesłanie na posterunek w małej miejscowości niedaleko Łodzi, a przed tym narodziny córki.

Wiele lat na wygnaniu, a w tym czasie narodziny kolejnej córki. Ani dziadek, ani ojciec, a zwłaszcza babcia nie wspominali tych lat źle. Policjant w małym miasteczku przed wojną był ważną personą. To był ktoś. Tak ważny, że gdy w kinie wyświetlano film (nie wiem, czy było to stałe kino, czy objazdowe), to właściciel kina i widzowie czekali z rozpoczęciem seansu, aż pani komendantowa raczy się na nim pojawić. Tak mówiono do mojej babci w małym miasteczku pod Łodzią. Wreszcie powrót do Mojego Miasta. Wybaczono dziadkowi, choć nie wiem, co mieli mu wybaczyć – tę jedną fotografię?

Wydawało się, że wszystko zmierza ku lepszemu. Zapomniano jego mało polityczne zachowanie, podniesiono pensję, rodzina żyła szczęśliwie, podobnie jak ludzie w kraju, dopóki nie zawyły syreny i nie spadły pierwsze bomby.

Zmieniło się.

Zapukali do drzwi. Założył policyjny mundur, pojechał z nimi na posterunek i nie wrócił. Nowi rządzący, władcy świata, jak im się zdawało, zaprowadzili swoje porządki, wywiesili flagi, a jego zesłali do obozu pracy. Arbeit macht frei.

ROZDZIAŁ 3Wojna – Polak, Żyd, Niemiec

Świat się zawalił.

To, co teraz opowiem, nie będzie miało ciągłości. To obrazki. Jeden, drugi, trzeci i następne. Ojciec nie opowiedział mi o wszystkim, a ja nie zapisałem nawet tego, o czym mówił. Nie zawsze dopytałem i nie wszystko zapamiętałem. Nie cofnę czasu i nie zapytam. Jeśli przed śmiercią nie podzielimy się wspomnieniami z innymi, to umrą one razem z nami.

Sięgając do głębokich pokładów pamięci, wyciągam opowieści ojca o życiu w Moim Mieście przed wojną, w trakcie i po niej. O tysiącach Żydów w nim zamieszkujących, o wozaku – Żydzie przywożącym do ich mieszkania węgiel i drewno, o rzeźniku – Żydzie, w którego sklepie moja babka kupowała wędlinę i mięso, o piekarzu piekącym rumiane pieczywo i chrupiące bułki. O tym, jak mówili do niej: „Pani Zofio, nie musi pani teraz płacić. Mąż na państwowej posadzie, więc pieniądze mamy jak w banku u Rotszylda[1]” i zapisywali kwoty w zeszycie, a pani Zofia regulowała wszystko zaraz po wypłacie.

O tym, jak mój ojciec z bratem robili psikusy Żydom – jak uciążliwe dla nich, należałoby spytać o to ofiary żartów – a Żydzi sąsiedzi przychodzili do mojego dziadka, prosząc o utemperowanie nieznośnych chłopców.

Pierwszego dnia września przyszli Niemcy. Nie pierwszego, trochę później, ale właśnie tego dnia przedwojenny świat padł na kolana i już się nie podniósł.

Dziwne, ale w opowieściach ojca o tamtych czasach nie było nic o Niemcach zamieszkujących Moje Miasto. Żyli wśród Polaków i Żydów, ale on ich nie widział. Nie wyróżniali się? Byli za to biedni i bogaci Żydzi, z charakterystycznymi pejsami, w kapeluszach i jarmułkach na głowach, a także tacy, których nie odróżniało się od Polaków. Opowiadał mi o żydowskich chłopcach z sąsiedniego podwórka, jego kolegach, zajadających się pszenną bułką z wędzoną słoniną i kiszonym ogórkiem, którą im przyniósł.

Były w tych opowieściach żydowskie dziewczyny o pięknych, czarnych oczach i długich, czarnych lub rudych włosach, całowane ukradkiem wieczorami w ogrodzie za domem. I żydowska muzyka.

Ojciec miał piękny głos. Śpiewał mi i mojej siostrze przedwojenne piosenki. Oprócz polskich, „Już nie zapomnisz mnie”czy „Nie kochać w taką noc to grzech”, pamiętam jedną żydowską, „Ingełe i Majgełe” – o miłości bez wzajemności, bo Ingełe kocha Majgełe, a ona jego nie.

 

Majgełe ma cudne oczy,

niby gwiazdy dwie.

Ingełe chciałby w nie patrzeć,

Majgełe mówi „nie”!

Bo Ingełe kocha Majgełe,

A Majgełe Ingełe nie!

 

Takie było przed wojną życie w Moim Mieście. Ludzie żyli w nim, nie zastanawiając się, skąd jesteś, kim jesteś, czyś Polak, Żyd, a może Niemiec. Czy na pewno tak było? Ojciec nie opowiadał mi o pogromach, o bojkotach żydowskich sklepów, o biciu w szkole żydowskich i niemieckich dzieci, o traktowaniu ludzi innej narodowości jak gorszych.

– Czy ten świat, który przedstawiasz, nie jest zbyt wyidealizowany? Naprawdę taki był?

Nie odpowiem na te pytania. Nie wiem. Czy było aż tak idealnie? Myślę, że nie, lecz to, co złe, musiało być tak marginalne, toczyć się gdzieś obok, że kilkuletni, a później kilkunastoletni chłopak nie zauważał tego i nie przekazał potomnym. Gdyby było inaczej, powiedziałby mi o tym, tak jak o innych sprawach.

Za to wspomniał o mezuzie, małym podłużnym pudełeczku zawierającym pergamin z religijnym tekstem, zawieszanym przez Żydów na futrynie drzwi wejściowych do mieszkania. Mezuzę bogobojni Żydzi, wchodząc do domu albo wychodząc z niego, dotykają palcami, które następnie całują w dowód szacunku dla Boga. Przyznał się do zawieszania na nim kawałka słoniny lub świńskiego ucha wysmarowanego wieprzowym smalcem i do radości, jaką miał, kiedy słyszał jęk Żyda, gdy ten pocałował palce wysmarowane wieprzowym tłuszczem.

Opowiedział o święcie Sukkot[2], gdy żydowska rodzina zasiadła do tradycyjnego posiłku w wybudowanej przez nich kuczce na sąsiednim podwórku. Jak on, jedenastolatek, z dwunastoletnim bratem weszli na dach kamienicy i zrzucili na kuczkę i posilającą się w niej rodzinę gliniany garnek pełen popiołu. To był największy akt terroru, o jakim wspomniał w swoich opowieściach.

Przerażony i umorusany popiołem sąsiad Żyd przybiegł do sąsiada policjanta z prośbą o ratunek. Dziadek obiecał mu, że już nigdy się to nie powtórzy i że odnajdzie i ukarze sprawców tego haniebnego czynu. Wieczorem, nie czekając na synów, którzy nie mieli odwagi wrócić do domu, zasiadł z żoną i córkami do kolacji. Nic nie mówił, a babcia, spoglądając na leżący przed nim szeroki skórzany pasek, modliła się w duchu za swoich ukochanych chłopców, a także o to, by mąż im darował. Dziadek nie pytał ich, czy to zrobili. Był tego pewien. Takiego lania mój ojciec nie dostał nigdy wcześniej i nigdy potem. Przez następne dwa dni tyłek nie był częścią ciała, na której mógł usiąść. Po latach dziadek mu powiedział:

– Dostałeś lanie nie dlatego, że zrobiłeś to Żydom, ale dlatego, że zrobiłeś to ludziom wierzącym w dniu ich wielkiego święta. To tak, jakby ktoś napluł ci do wielkanocnego koszyczka na progu kościoła, zaraz po poświęceniu go przez księdza. To są słowa mojego dziadka, choć nigdy nie był bardzo wierzący i nie pamiętam, by chodził do kościoła.

Drobne incydenty nie zmieniały stałego biegu życia. Ojciec miał przyjaciół Polaków, Żydów, myślę, że też Niemców. Nie mówił o tych ostatnich. Może niemieckie dzieci mówiące po polsku niczym nie odróżniały się od jego polskich kolegów.

Nagle wszystko się zawaliło. W opowieściach ojca pojawili się Niemcy. Butni, w eleganckich mundurach, panowie życia i śmierci, demonstrujący swą wyższość. Jak na tej czaro-białej fotografii: sześciu niemieckich oficerów w mundurach, jest jesień, są więc w płaszczach, jeden ma przypięty do pasa oficerski kordzik. Mundur innego zdradza przynależność do SS. Stoją na bruku Placu Głównego. Za nimi samochód, dalej w tle narożna kamienica i wysoki drewniany słup energetyczny z dopiętymi drutami. Najważniejszy z nich wskazuje coś pozostałym. Może mówi: „My teraz tu rządzimy”. Oni i Niemcy, którzy przez dziesięciolecia żyli w Moim Mieście, a teraz zapomnieli o tym. A co zostawili podludziom – Polakom i Żydom? Jednym – arbeit macht frei. Jaka praca? Kto jest wolny? Nie było odpowiedzi. Dla Żydów – getta. Dla wszystkich podludzi – obozy pracy, obozy koncentracyjne i komory gazowe.

Jak ideologia zmienia człowieka. Jak powtarzane nieustannie kłamstwa stają się prawdą. Umysły chłoną je, zagnieżdżają się w sercach. Sąsiedzi odwracają się od siebie, niektórzy chwytają za karabiny i strzelają z okien mieszkań do polskich żołnierzy wycofujących się główną ulicą Mojego Miasta. Za ścianą polska rodzina przerażona słucha informacji o nalotach i zniszczeniach, o tym, że płonie Warszawa. Sąsiad Niemiec celuje z karabinu do człowieka tylko dlatego, że ten jest Polakiem. „Jestem teraz prawdziwym Niemcem” – mówi do żony i swoich dzieci – „a ten ze śmiesznym wąsikiem jest moim Führerem, moim Bogiem”.

– On nie był śmieszny, poza tym Niemiec tak by nie powiedział. Ubóstwiali go, zwłaszcza ich kobiety.

– Masz rację. Widziałeś „Dyktatora” – film Charliego Chaplina z nim w roli głównej? Gdyby ich postawić obok siebie, nie odróżniłbyś jednego od drugiego. Nie zauważyłbyś różnicy. Na zdjęciach i w filmach tacy sami. Tylko że… jeden z nich był śmieszny, a drugi okrutny.

Widziałeś filmy, które pokazują, jak Hitler wita się z niemieckimi kobietami, podaje im rękę i przemawia do nich? Dostrzegłeś wyraz ich twarzy? Te oczy wpatrzone w niego. Dostają orgazmu, prawdziwego orgazmu na dźwięk jego głosu. Nie możemy już włożyć ręki w ich majtki, ale było tam gorąco, mokro i lepko. Wystarczyło tylko jedno spojrzenie i kilka słów ich Führera skierowanych do nich, a przeżywały to bardziej niż noc w łóżku z najprzystojniejszym facetem. Za jedną krótką noc z nim oddałyby swoich mężów i dzieci.

– Oglądałem wiele takich scen. Byłem tam wówczas. Położyłem się nagi na łóżku pokrytym śnieżnobiałym prześcieradłem, a naga Niemka usiadła na mnie, któraś z tamtych, ta z lewej z otwartymi szeroko ustami i ta z prawej z oczyma zamglonymi ze szczęścia, marząca o chwili z nim; nie pamiętam, która najpierw. Włączyłem z tyłu, za sobą, film z nim i patrzyłem na nią. Ja na nią, a ona w ekran, z którego jej Führer przemawiał do rasy panów. Ona patrzy na niego zahipnotyzowana jego głosem, unosi rękę w hitlerowskim pozdrowieniu, podnosi się, chcąc stanąć na baczność, ja ściągam ją z powrotem, wciskając się w nią, ona w górę, ja ją w dół, ona w górę… Piersi jej prężą się do wodza, sutki nabrzmiewają, sterczą, eksplodują, usta ma otwarte w zachwycie, cipkę mokrą, czuję jej skurcze; łapię ją za biodra i wbijam się w nią, a ona unosi rękę – Heil Hitler, charczy, ma orgazm, prostuje się, ściągam ją w dół z powrotem, ona…, a ona wrzeszczy Sieg Heil[3], doszła, ja szczytuję, ona, a ona…

– Głupi jesteś. Jak możesz tak wszystko trywializować?

– Co za górnolotne słowo.

– A rozumiesz je?

– Myślisz, że nie znam jeszcze trudniejszych? Ja wymyśliłem słowa i pomieszałem języki. Nie zdarzyło się to podczas budowy Wieży Babel. To tylko mit. Tak sobie wymyśliłem i zrobiłem to. Jak nudno byłoby, gdyby ludzie mówili jednym językiem! A jeśli chodzi o słowa, to są proste, trudne i bardzo skomplikowane. Dobrze, niech tak będzie, zostajemy przy słowie „trywialny”.

– Nie. Nie pasuje do sytuacji. Powinienem powiedzieć, że pieprzysz bez sensu.

– Masz rację. Tak jest lepiej. Bardziej oddaje sens tego aktu. Pieprzyłem wtedy, ale nie bez sensu.

Jesteś wulgarny!

Ojciec słyszał odgłosy walk na głównej ulicy, bombardowania miasta. Wiedział o rannych i zabitych. Widział płonące budynki i płaczących ludzi, którzy stracili cały dobytek.

Rozpoczęła się okupacja.

Z okien mieszkania ojciec widzi getto, a tam swoich kolegów z dzieciństwa i ich rodziny. Jest początek roku, trzeci rok wojny, pierwsze dni stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego drugiego. Okropny mróz. Żyd, ten sam, który umorusany popiołem prosił dziadka o ratunek, ciągnie suchą gałąź. Kawałek drewna jest lekki, lecz on nie ma siły. Z tyłu idą dwa cienie. Córki niosą w drobnych rączkach małe gałązki. Będzie czym napalić w kuchni i zagrzać strawę, jeśli została jeszcze odrobina z wczoraj. Niemiec krzyczy. Żyd przyspiesza. Omija ciało martwego dziecka leżące na chodniku, skręca za róg, a córki stoją jak skamieniałe. Patrzą na Niemca przerażone. On idzie w ich stronę, sięga do kabury, a z jadącej ciężarówki wypadają na drogę dwa nagie trupy. Zatrzymuje się, macha ręką i śmieje się, a wtóruje mu strażnik stojący przy bramie. Zawraca. Nie ma czasu, bardziej zainteresowany jest tamtym zdarzeniem, a one nadal żyją.

Szesnastoletni chłopiec, już mężczyzna, patrzy. Chciałby prosić o przebaczenie za ten garnek z popiołem. Krzyknąć „przepraszam”. Głos nie wydobywa się z krtani. Paraliżujący strach.

Żyd znika za rogiem. Córki odwracają głowy, szukają ojca i po chwili biegną już za nim, potykając się o kawałki gruzu i bryły śniegu. Zostaje tylko martwe dziecko pośrodku chodnika, Niemiec rozmawiający z wartownikiem i przemykające w oddali cienie – Żydzi – ludzie.

Dziecko chciało wyjść w nocy na aryjską stronę po kawałek chleba. Jeden strzał. Strażnik wycelował karabin, pociągnął za spust i kula przerwała krótkie życie. Małe zwłoki leżą w śniegu. Nikt nie przyjdzie po zabite dziecko, rodzice nie zabiorą go i nie pochowają. Ma tu zostać, by być przestrogą dla innych.

Następny dzień, a może minął już tydzień, nawet miesiąc. Nie wiem. Ten sam Żyd z jedną z córek. Idzie, trzymając ją za rękę. Rozgląda się. Dokąd idzie, czego szuka? Co może znaleźć w tym strasznym świecie? Sięga do kieszeni, wyciąga coś i podaje dziewczynce. Ona wkłada to coś do małej buzi. Co to? Skórka chleba? Cząstka ziemniaka upieczonego w ogniu rozpalonym z tamtej gałęzi? A może tylko mała chwila darowanego życia? Jeszcze jedna. Na jak długo?

Kolejna opowieść. Wieczorem ojciec – mówię o nim „ojciec”, choć miał wtedy szesnaście lat – przechodzi przez ogród, przemyka się obok spalonej kamienicy i kuli się przy ceglanym murze, w którym jest mała dziura. Spod pazuchy wyjmuje kawałek czarnego chleba posmarowany trudno zdobytym smalcem i podaje go. Innym razem są to dwa–trzy ugotowane lub upieczone ziemniaki w skórkach, niewiele tego, ale w domu nie ma więcej, a tyle osób do wykarmienia. Wyciągają się po nie ręce. To Róża, ta dziewczyna o ciemnych włosach i pięknych czarnych oczach, całowana ukradkiem w ogrodzie za domem.

Róża zniknęła po trzech miesiącach. W grudniu tysiąc dziewięćset czterdziestego roku przeszła na tamtą stronę, a w marcu następnego roku już jej nie było. Zniknęła, a z nią cała jej rodzina. Nie przyszła nocą po swój kawałek chleba i pieczonego ziemniaka.

Trzy lata. Niecałe trzy lata i wszyscy żydowscy przyjaciele, znajomi i obcy ludzie odeszli, zniknęli. Została po nich pustka. Ojciec nie chciał więcej opowiadać o tym, co widział tam, po drugiej stronie. Tylko tyle. Miałem może pięć–sześć lat. Gdy mówił o Żydach, zapytałem go, gdzie oni teraz są. Odpowiedział: „Zjadł ich niemiecki ludożerca”. Tak mi powiedział.

Szybko dorósł. Na początku wojny, gdy miał czternaście lat, razem z o rok starszym bratem zastąpili głowę rodziny. Jego ojciec, mój dziadek, był w obozie pracy. Na ich barkach spoczywało dbanie o rodzinę: dwie siostry – siedmio- i dwunastoletnią, czyli moje ciotki, matkę, jej dwie siostry, babkę, czyli moją prababkę. Skomplikowane? Mogę jeszcze raz wymienić. Chyba jednak nie trzeba. To nie powiązania rodzinne są skomplikowane, ale życie nastoletnich chłopaków obarczonych utrzymaniem rodziny. Ich matka nie pracuje. Jedna z ich ciotek, która przed wojną była nauczycielką, także nie ma pracy, a druga zarabia jako krawcowa. Babka chłopców, wdowa po przedsiębiorcy budowlanym, nigdy nie pracowała, ale ma kosztowności, cenne przedmioty. Można je sprzedać, lecz pieniądze szybko topnieją. Byle doczekać do wiosny, wtedy łatwiej się żyje. Szybciej można znaleźć pracę, nie trzeba kupować tyle opału, łatwiej zdobyć żywność. Ojciec opowiadał, jak z bratem wybierali z gniazd młode kawki. Jak ich matka piekła je w piekarniku lub gotowała, a cała rodzina zasiadała do stołu i objadała się mięsem smaczniejszym niż pieczone gołąbki. To była uczta. Krótkie chwile sytości.

Żyło się ciężko. W grudniu czterdziestego drugiego roku zmarła babka mojego ojca, a niespełna rok później jedna z jej córek. Niedożywienie i brak leków czyniły spustoszenia. Byle do wiosny. Będzie lżej. Nie było lżej. Były za to dobre wiadomości, że Niemcy dostają lanie na wschodnim froncie, że Ruscy idą, a z nimi Polacy, że będzie jak przed wojną. Nie mogło być. Tamten świat odszedł na zawsze. Nowi polscy władcy przy poparciu tych ze wschodu zawłaszczyli Moje Miasto, tak jak cały kraj.

[1] Rothschild (pl. Rotszyld) – bankierska rodzina niemieckich Żydów.

[2] Sukkot – żydowskie Święto Szałasów. Ortodoksyjni Żydzi budują szałasy (kuczki), podczas święta mieszkają w nich i spożywają tam tradycyjne posiłki.

[3]Heil Hitler – chwała Hitlerowi – powitanie nazistów; Sieg Heil – niech żyje zwycięstwo – skandowane przez tłumy podczas przemówień Adolfa Hitlera.

ROZDZIAŁ 4Dziadkowi, od którego się zaczęło

Przez kraj przetoczyła się nawała. Hordy nowego Czyngis-chana, rabując, gwałcąc, mordując, weszły do naszego kraju i pogoniły Niemców. Trzeba im oddać sprawiedliwość – walczyli jak lwy, ginęli dziesiątkami, setkami, tysiącami. Nastały nowe czasy i nowy władca – generalissimus Józef Stalin.

– A ich wódz, wielki chan Iosif Wissarionowicz Dżugaszwili – Stalin nie wystawił nawet ryja ze swej nory na Kremlu.

Tak, a oni szli w ogień z okrzykiem „Wpieriod, za Rodinu, za Stalinu”, z bagnetem na niemieckie okopy, bunkry i czołgi. Mieli nadzieję, że przeżyją. Nawet się nie odwracali, by spojrzeć w lufy żołnierzy NKWD stojących za nimi i czekających z palcami na spustach na tych, którzy zwątpią, okażą strach, zawrócą. Idąc „wpieriod”, mogli przeżyć. Ciągnęli za słońcem na zachód, mężczyźni, kobiety, prawie dzieci – młodzi chłopcy i dziewczęta, z karabinami na…

– Miałem sanitariuszkę Rosjankę, Marusię, czerwonoarmistkę. Przaśna dziewucha, ciepła, z obfitym biustem, krągłymi, pełnymi biodrami i miękkim, dużym tyłkiem. Siadała na mnie goła, prawie goła, bo w budionówce[1] na głowie, z naszytą na niej z przodu ogromną czerwoną gwiazdą. Ujeżdżała mnie jak Kozak konia dońskiego, krzycząc: „Za Rodinu, za Stalinu”. Jakie szczęście, że nie miała ostróg i bata, bo porysowałaby mi uda i nieźle obiła. A za to miała…

– Za to ja nie mam szczęścia, zmuszony słuchać takich bredni. Skończ z nimi.

– A jak nie?

– To wywalę cię z mojej powieści.

– Poddaję się i milczę.

– Ciekawe jak długo?

Myśleli, że gdy wojna się skończy, to będzie lepiej. Mieszkańcy Mojego Miasta podobnie. Nie było. Milczano o tym przez lata. Teraz wiemy, co zrobili – weszli i nie wyszli. Ale nie o tym miałem mówić.

W pierwszych dniach stycznia tysiąc dziewięćset czterdziestego piątego roku dziadek wrócił z obozu pracy. Nie powiedziałem jeszcze, jak się tam znalazł. Po prostu, zwyczajnie, dziesiątego września trzydziestego dziewiątego roku Niemcy zapukali wczesnym rankiem do drzwi mieszkania. Był z nimi polski policjant, kolega dziadka. Babcia otworzyła drzwi. Kazali się dziadkowi ubrać, więc założył policyjny mundur i pojechał z nimi. Na przesłuchaniu zadali mu tylko jedno pytanie: „Będziesz nadal służył w policji?”. Odpowiedział, że już nie chce i całą wojnę spędził w gospodarstwie rolnym gdzieś pod Kielcami. Nie było bicia, tortur. Zapakowali go na ciężarówkę i wywieźli do obozu, a po kilku dniach pracował już w pobliskim majątku, u Niemca. Noc w obozie, a przez cały dzień praca w gospodarstwie rolnym. Udało mu się. Nie opowiadał źle o tym okresie swojego życia. Herr Fischer nie był złym człowiekiem.

Był środek zimy. Dziadek wrócił. Wielka radość. Żyje. Miasto zniszczone, tysiące ludzi zginęło, zmarło z wycieńczenia, zostało zamordowanych w obozach koncentracyjnych, a on cały i zdrowy.

Ojciec szukał znajomych, przyjaciół, sąsiadów, jak wszyscy, którzy pytali jeden drugiego, czy wie, czy widział, czy słyszał. Jedni wracali, inny wyjeżdżali, mając nadzieję na lepsze życie na Ziemiach Zachodnich. Róża i jej bliscy nie wrócili, a puste mieszkanie po nich zasiedliła polska rodzina. Nie pojawił się osypany popiołem Żyd z córkami, synem i żoną. Wozak nie przywoził już opału, a mięsa i wędlin nie kupowało się u rzeźnika Żyda. Odeszli, zamordowani, zagazowani i zamęczeni przez Niemców – ludzi, którzy twierdzili, że są das Herrenvolk – rasą panów. Po Róży nie został nawet ślad. Ojciec wymyślił sobie i mówił, że ona jest gdzieś w swoim niebie, a jej prochy rozwiewa wiatr. Nie było czasu na zastanawianie się. Miał już dwadzieścia lat. Była pora, żeby ułożyć sobie życie. Praca, nowe miłości, powołanie do wojska, koniec służby, ślub, dzieci.

Ten okres opisuje kilka opowieści mojego ojca. Pierwsza, jak jego ojciec, mój dziadek, wrócił na początku stycznia do domu. Krótka radość, trzy miesiące. W kwietniu do drzwi mieszkania zapukali funkcjonariusze Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego. Pięć minut na ubranie się i go wywlekli. Nie było sprawy w sądzie, nie było wyroku, tylko jedna fotografia. Jedno zdjęcie, które znaleźli w policyjnym archiwum, a na niej on w mundurze policjanta, a obok dwóch przedwojennych generałów. Spędził w więzieniu prawie dwa lata, bez wyroku. Trzymali go tam, bo mogli. Każdego mogli zamknąć, torturować, zamordować, a jak trzeba było, to sędzia wydawał wyrok skazujący. Za co? Nieważne, ważne, że skazujący.

Dziadek w końcu wyszedł na wolność. Dla policjanta z czternastoletnim stażem i po pięcioletnim pobycie w niemieckim obozie pracy nie było miejsca w milicji. Był na czarnej liście, więc zostało mu kopanie dołów, układanie bruku, zamiatanie ulic i rozładunek wagonów z węglem. Ruszył na północ szukać lepszego życia. Gdzieś niedaleko Giżycka został kierownikiem gorzelni, krótki epizod. Po roku czy dwóch dotarła tam informacja, że przed wojną był policjantem. Zwolnienie i powrót do Mojego Miasta.

Opowieść o dwóch psach.

Mieszkali w murowanym poniemieckim domu, kilka kilometrów od Giżycka. Obok – sąsiedzi, pracownicy gorzelni i pobliskiego Państwowego Gospodarstwa Rolnego. Dom był parterowy, z poddaszem, murowany, kryty czerwoną, wtedy już wypłowiałą dachówką, nad wejściem miał lukarnę. Wchodziło się do niego po trzech niewysokich schodkach. Najpierw do sieni, a z niej na wprost do bardzo dużej kuchni, potem do pokoi rozmieszczonych w amfiladzie, dwóch na lewo i dwóch na prawo, jeden za drugim. Z opowieści pamiętam ogromny dębowy stół, przy którym mogło się pomieścić kilkanaście osób, a przy nim ciężkie wyściełane krzesła. Gdy byłem mały, nie mogłem go sobie wyobrazić, patrząc na mały, pokryty politurą stół w naszej kuchni w kamienicy przy Słomianym Rynku i na wciśnięte pod niego cztery drewniane krzesła.

Latem, było to w pięćdziesiątym drugim roku, zatem jeszcze nie pojawiłem się na świecie, do dziadków zjechało dwoje ich dzieci z rodzinami – mój ojciec i matka z moją siostrą oraz najstarsza córka z synem. Była pełnia lata, ciepło, chcieli odpocząć. Wspaniałe miejsce – las, jeziora, woda. Spali na strychu na siennikach, jedli razem śniadania, obiady i kolacje w kuchni przy ogromnym stole lub w cieniu drzew w ogrodzie. Wspaniałe życie. Po podwórku chodziły kury i perliczki wydziobujące z trawy rzucone dla nich ziarno i szukające pędraków. Wielki kolorowy kogut pilnował swojego stadka i darł się wniebogłosy, siedząc na drewnianych sztachetach ogrodzenia lub na dachu pomieszczeń gospodarczych. Dwa ogromne psy leżały znudzone przy nogach stołowników, czekając na koniec posiłku i resztki ze stołu.

Dziadek zastał tam te dwa psy. Były częścią domu, jak znajdujące się w nim meble i sprzęty. Nikt nie wiedział, skąd się tam wzięły. Karmione przez okoliczne dzieci przywiązały się bardziej do miejsca niż do ludzi. Były dobroduszne: potężny czarny doberman ze sterczącymi uszami i brązowymi plamami na pysku, piersi i łapach oraz długowłosy owczarek niemiecki, brązowy, z czarnym grzbietem i pyskiem. Mimo swojej poczciwości budziły strach wśród dorosłych sąsiadów, ale przez dzieci były uwielbiane.

Dwa psy o jakże odmiennych charakterach. Jedyną wspólną cechą była ta ich łagodność. Ojciec opowiadał – nie pamiętam, czy wymieniał ich imiona – że doberman, gdy wyszedł z podwórka za ogrodzenie, nie potrafił znaleźć drogi powrotnej do domu. Wielokrotnie sąsiedzi i nieznajomi ludzie przychodzili do dziadka, prosząc go, by zabrał od nich swojego psa, który zajął budę ich podwórzowego kundelka. Często dzieci przyprowadzały zaginionego, który przez dwa dni błąkał się po ulicach, leżał pod ogrodzeniem jakiegoś domostwa lub gonił kury w sąsiedniej wiosce. Ojciec mówił, że w swoim życiu nie widział głupszego zwierzaka.

Wilczur był jego przeciwieństwem. Nie opuszczał zabudowań. Po rannym obchodzie, sprawdzeniu każdego miejsca na podwórku, zajrzeniu do każdej dziury, kładł się przy drzwiach i patrzył, czy wszystko jest w porządku. Wstawał, gdy kury i perliczki zbytnio zbliżyły się do domu, i je odganiał, podchodził do furtki witać gości i listonosza, merdał ogonem, gdy dziadek wracał z pracy.

Dziadek wychodził do gorzelni, ojciec na ryby, a jego siostry z moją matką jechały na zakupy do Giżycka ciężarówką zwożącą mleko z wiosek do mleczarni. W domu zostawała babcia z dwojgiem prawie dwuletnich wnucząt i gotowała obiad.

I wilczur. Pilnował. Dzieci bawiły się w domu, na podłodze w kuchni, wychodziły do sieni, a potem na zewnątrz. Pies podnosił się, popychał je nosem, ciągnął za ubranie i zmuszał do powrotu do domu. Kładł się w drzwiach i pilnował. Dzieci przechodziły nad nim, wracały na podwórko, a on ponownie nakłaniał je do powrotu, ciągnąc delikatnie za majtki i koszulki, wiele razy, tak długo, aż babcia kończyła gotować obiad i zajmowała się nimi.

Tę opowieść usłyszałem od ojca, a potwierdziła ją moja babcia. Opowiedział mi też, że tego lata bliższa i dalsza rodzina oraz znajomi i sąsiedzi, wpadając na kilka dni, spędzając wieczory pod rozłożystym orzechem, wypili połowę produkcji gorzelni, której kierownikiem był mój dziadek. Myślę, że nie była to prawda. Na pewno nie. A z tymi psami? Sądzę, że tak.

Skończyło się jak wszystko wcześniej, nagle i bezlitośnie. Przedwojenny policjant wrócił do Mojego Miasta, zatrudnił się jako szatniarz w najlepszej restauracji w mieście. Z tego okresu wiem o jednym epizodzie. Pewnego wieczoru ubecy, przejeżdżając przez Moje Miasto, postanowili się zabawić i zawitali do tej restauracji. Zjedli, wypili i zaczęli rozrabiać. Dziadek, facet słusznej postury, silny jak tur, złapał za kark trzech pijanych łobuzów i wyrzucił za drzwi. Natychmiast zjawili się milicjanci z miejscowego posterunku i go zapuszkowali w areszcie. Przesiedział w nim całą noc. Następnego dnia przyjechali ze stolicy szefowie ubeków, weszli na komendę, kazali dziadka wypuścić, pogratulowali mu obywatelskiej postawy i odjechali. Dziadek nigdy się nie dowiedział, dlaczego tak się stało. Dlaczego go zwolnili? Za mniejsze przestępstwa ludzie byli bici przez ubeków do nieprzytomności, zamykano ich w więzieniach, przepadali na zawsze.

Był koniec roku tysiąc dziewięćset pięćdziesiątego dziewiątego lub początek sześćdziesiątego. W kraju nastąpiły zmiany, przyszła polityczna odwilż, więc bandyci ze służb bezpieczeństwa chcieli pokazać ludzką twarz, bratali się z narodem, którym dotychczas poniewierali. Tak jest zawsze. Gdy odchodzą starzy przywódcy, a na ich miejsce wskakują nowi, można przyłożyć ich do rany, wtedy to po prostu bracia, koledzy – dlatego mojemu dziadkowi się udało. To zdarzyło się naprawdę. Potwierdził tę historię mój znajomy, starszy ode mnie o kilkanaście lat. Nie mógł być wtedy tam, w restauracji, był za młody, ale słyszał opowieść, więc jest prawdziwa.

Teraz to już chyba moja ostatnia opowieść o tamtych czasach. Był rok tysiąc dziewięćset sześćdziesiąty piąty, ciepły dzień majowy. Na wprost okien zieleniły się drzewa i krzewy. W miejscu, gdzie było getto, rosła trawa z setkami żółtych mleczów, kwitły posadzone niedawno jabłonie i czarny bez, a wśród nich ocalały jakimś cudem z wojennej zawieruchy ogromny kasztanowiec.

Do drzwi moich dziadków, którzy mieszkali w tej samej kamienicy co przed wojną, zapukała elegancka kobieta. Ciemne włosy miała ułożone jak amerykańska gwiazda filmowa. Mimo że dzień był ciepły, miała na sobie rozpięte futro, pod nim beżową garsonkę, a na nogach wiosenne pantofle. W ręce trzymała torebkę, jakiej nikt nie widział od czasów przedwojennych. Patrzyła na moją babkę kiedyś czarnymi, teraz już bardziej szarymi, smutnymi oczami.

– Nic się nie zmieniłaś – przywitała ją moja babka.

– Włosy mam ufarbowane. Tak naprawdę są siwe. – Kobieta sięgnęła do nich ręką.

– Proszę, wejdź. – Babka pokazała w stronę pokoju.

Róża wróciła. Mój ojciec się mylił. Nie była w swoim niebie i wiatr nie rozwiewał jej prochów, nie trafiła też do piekła. Choć właściwie to nieprawda. Przeszła przez dwa piekła – getto w Moim Mieście i obóz przejściowy. Wywieziona wraz z rodziną do obozu pracy w Pionkach widziała śmierć swojego ojca zastrzelonego przez esesmana. Załadowana z matką i rodzeństwem do towarowego wagonu jechała już z innym Żydami na samo dno piekła, do obozu zagłady. Przez wyrwane deski w podłodze wagonu wysunęli się z bratem na tory, między koła pędzącego pociągu. Widziała, jak zginął zmiażdżony na torowisku. Zaopiekowali się nią polscy kolejarze i ukryli u starszego małżeństwa w majątku pod Radomiem. Przeżyła tam wojnę jako ich wnuczka. Gdy wkroczyli Rosjanie, a z nimi polscy komuniści, jej opiekunowie – polscy „obszarnicy” na trzydziestu hektarach – porzucili majątek i uciekli do amerykańskiej strefy okupacyjnej, a później dalej, do Stanów Zjednoczonych.

– Włosy mam siwe od prawie dwudziestu pięciu lat – dodała, siadając. – Osiwiałam, gdy skończyłam czternaście lat. Mieszkam w Stanach Zjednoczonych. Jestem mężatką, mój mąż jest lekarzem. Nie mamy dzieci, nie mogę ich mieć. Wszystko się wtedy skończyło. Nikt z nich nie żyje. Nie ma wśród żywych nikogo z mojej rodziny.

Nie była długo, ledwie dwie godziny. Nie chciała się już z nikim spotkać. Odwiedziła Moje Miasto. Zobaczyła na drzwiach swojego mieszkania tabliczkę z nazwiskiem nowego lokatora, a na miejscu getta zasadzone drzewa. Dla niej tamten świat odszedł na zawsze, a wspomnienia były za ciężkie. Nigdy więcej nie pojawiła się w Moim Mieście.

[1] Budionówka – nakrycie głowy żołnierzy radzieckich, wprowadzone w 1918 r.