Pocztówka z Arles - Włodzimierz Malczewski - ebook + książka

Pocztówka z Arles ebook

Włodzimierz Malczewski

4,5

  • Wydawca: Novae Res
  • Język: polski
  • Rok wydania: 2022
Opis

Miłość to największe ryzyko, jakie można podjąć w życiu

Anioł jest brutalnym zabójcą, członkiem mafii, specem od mokrej roboty. Budzi respekt i strach, a jedno jego spojrzenie łamie kobiece serca. Zawsze działa sam i dlatego nigdzie nie potrafi zagrzać miejsca na dłużej, pragnąc żyć wedle własnych zasad.
Kiedy pewnego dnia ratuje młodą dziewczynę, Lee Anderson, z rąk swojego szefa, nie podejrzewa, że właśnie podjął najważniejszą i najbardziej ryzykowną decyzję w swoim życiu. Lojalność wobec mafijnej rodziny schodzi na dalszy plan, gdy pojawia się uczucie tak silne, że w żaden sposób nie można się od niego uwolnić…
Czy Anioł wyrzeknie się wszystkich swoich zobowiązań dla pary niebieskich oczu? Co będzie musiał poświęcić, by ochronić życie jedynej osoby, która się dla niego naprawdę liczy?

– Poruszmy jeszcze wątek naszych wcześniejszych relacji. Zwaliłeś na Yannicka całą winę za wydarzenia w Béziers, a ja, będąc w ich centrum, odniosłem inne wrażenie. Ty wysłałeś morderców do Francji, ty ją ścigałeś przez długie lata i zamordowałeś jej rodziców.
– Zapomnijmy o Lee Anderson. Nie wiem, ile ci płaci za ochronę, ale tę sumę mogę zwielokrotnić, a będąc moim wspólnikiem, zarobisz miliony. Czy warto się narażać dla jakiejś kobiety? Ona jest nikim.
„Zaraz mnie szlag trafi” – pomyślał Michael.
Miał już dość rozmowy z Danem Mossem. Postanowił ją zakończyć.
– Nazywam się Michael Green, tak, ten Michael Green, i wiem, że nie zapomniałeś mojego imienia i nazwiska – powiedział, a Dan Moss zbladł, gdy je usłyszał. – Jestem mężem Lee Anderson i ojcem jej dzieci.
Nacisnął spust jeden raz, potem drugi i trzeci. Dan Moss został wbity w fotel. Krew wypływała z ran w tułowiu i głowie, barwiła biały szlafrok na czerwono, a twarz zmasakrowana trzecią kulą była nie do poznania.


Włodzimierz Malczewski
Urodził się w Tomaszowie Mazowieckim. Ukończył studia na Wydziale Budownictwa i Architektury, lecz jego pasją stała się literatura. Zadebiutował powieścią Bitwy Aniołów, a kolejną była Powiedz mi dlaczego. W 2015 roku ukazała się książka Moje Miasto z wątkami biograficznymi, osadzona w realiach współczesnej Polski i sięgająca czasów przed- i powojennych, a w 2018 roku powieść sensacyjna Uwikłany. Jest też autorem bajek Antoś Mrówek i Hania Biedronka, a także Maks Motyl i Olek Ważka. W 2021 roku jego bajki przetłumaczono na język angielski i opublikowano w Wielkiej Brytanii pod wspólnym tytułem Little Explorers Tony Hana Max and Olly.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 621

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,5 (2 oceny)
1
1
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Yacekadam

Nie oderwiesz się od lektury

Naprawdę świetna Polecam
00

Popularność




CZĘŚĆ PIERWSZA

BITWY ANIOŁÓW

1

Tomaszów

Wyjechali z Łodzi do Tomaszowa[1] wczesnym rankiem. Zaplanowali wszystko od A do Z. Wiedzieli kogo, wiedzieli gdzie, a nawet, o której załatwią go bez świadków. Jednak zawsze była odrobina niepewności. Wszystko było zaplanowane, ale… Zawsze było jakieś „ale”. Mógł później wyjść z pracy, żona mogła wrócić wcześniej, czego nigdy nie robiła, gdyż zazwyczaj przychodziła później. Dziecko schorowane, odebrane przez babcię, mogło nagle wrócić do domu z niechcianej, tak znienawidzonej kolonii.

Nie mogło być wpadki. Szef tego nie tolerował i dlatego Mały przez cały miesiąc przyjeżdżał, sprawdzał, notował, kiedy on wychodzi i przychodzi, kiedy ona wraca. Zawsze wracała po nim, nie pracowała długo, lecz zawsze wracała, gdy był już w domu, chyba na obiad, ale tego Mały nie wiedział, może tego tylko.

Sterczał pod budynkiem sądu i prokuratury rejonowej na drugiej stronie ulicy, obserwując ludzi idących na pocztę i wychodzących z niej. Widział młode laski spieszące do szkoły, biegnące, bo dzwonek na lekcje już przebrzmiał. Najbardziej lubił, gdy po lub w trakcie zajęć sportowych biegły tylko w podkoszulkach i spodenkach albo tak samo krótkich getrach po słodką bułkę, batona lub zimny napój do sklepiku przed szkołą, i sobie wyobrażał.

Stawał na ich drodze, wysoki, dobrze zbudowany, opalony, przystojny, w nienagannym markowym garniturze i z uśmiechem na twarzy. Nie było takiej, co by mu nie odwzajemniła uśmiechu. Wiedział, że się podoba.

Jego zainteresowanie wzbudził szczupły, wysoki mężczyzna o bladej, wychudzonej twarzy, kilkakrotnie w ciągu dnia przemierzający ulicę lub siedzący na ławce w parku. Zawsze w ciemnych okularach, z nieodłączną teczką lub „Gazetą Prawną” w ręce, udawał biznesmena lub prawnika. Idąc, wywijał kluczykami od samochodu, którego nie miał.

– Idzie „Miejski Głupek”. Znalazł klucze od wychodka. – Dziewczyny z ogólniaka się śmiały, by za chwilę obdarzyć Małego najwspanialszym uśmiechem. Co szeptały na jego temat, niestety, nie wiedział.

Ten, z którym jechał, był szczuplejszy od niego, trochę niższy, może nawet przystojniejszy, ale ta twarz – twarz budząca zaufanie, a zarazem niebywały respekt. Wielki Szef z reguły otaczał się takimi ludźmi i dbał o ich wygląd, a Mały wiedział, że towarzysz podróży jest pupilem bossa.

Mały prowadził, pasażer miał zamknięte oczy. Rozmyślał. Miał ochotę zapytać, dlaczego mówią na niego Anioł. Widywali się, jak to w firmie, niezbyt często. Wspólnie zrobili w ciągu tych trzech lat może dziesięć akcji, razem z tą, i nigdy nie zadał mu żadnego pytania. Nie miał odwagi, nikt w jego obecności nie miał, nawet Wielki Szef trzymał dystans. Nie bał się go, ale szanował. Z tego mężczyzny emanowała jakaś siła, a na szacunek zasłużył wielokrotnie. Dwie rzeczy nurtowały Małego – skąd przezwisko „Anioł” i jak naprawdę ma na imię – ale nie pytał.

Małego rozpraszały dziewczyny pod szkołą. Niewiele miał do roboty, obserwując wchodzących i wychodzących z poczty pracowników instytucji i urzędów, sądu i biur, przychodzących do pracy po godzinie siódmej i przed ósmą, a wychodzących zaraz po piętnastej i po szesnastej. Lubił patrzeć na eleganckie kobiety wchodzące do banku, by zacząć od rana pracę. Zwłaszcza na miłą blondynkę i ponętną, lekko przy kości brunetkę. Przechodził na drugą stronę, by minąć się ze zgrabną dziewczyną prawie biegnącą do urzędu. Już za trzecim razem na jego uśmiech odpowiedziała delikatnym podniesieniem dłoni na powitanie.

Ulica Prezydenta Ignacego Mościckiego tętniła życiem. Jego cel, szef prokuratury rejonowej, też przychodził do Siedziby Inkwizycji, jak o nich mówił Szef – nie jeździł samochodem, jeździła nim żona, ale nigdy po niego nie przyjeżdżała. On chodził. Pracę opuszczał nieczęsto, do domu wracał zawsze.

Obserwował go, notował w pamięci zwyczaje i już po tygodniu wiedział – albo mu się zdawało – że wie wszystko; że trzeba to zrobić w drodze do domu. To przekazał Szefowi. Zebrał opieprz, bo nie wiedział, co z dzieckiem; kiedy wraca żona; czy pod domem można zaparkować samochód bez rzucania się w oczy; czy jest w drzwiach domofon i czy można to zrobić w jego mieszkaniu, bo tam to musi się odbyć.

Potrzebował jeszcze trzech tygodni, by wiedzieć, że żona wraca później od niego albo jeszcze później i chyba na obiad; że nieraz przywozi ją po pracy przyjaciel; że dziecko jedzie na kolonię, co ze łzami w oczach mówiło do kolegów, wracając ze szkoły. Tego dnia ona będzie miała imieniny, dziecka nie będzie i – co Mały przyjął jako pewnik – on w dniu imienin wróci o czasie lub przed czasem z kwiatami, posprząta, przygotuje obiad przy świecach, a ona wróci później albo jeszcze później, albo bardzo późno i będzie na to czas i wtedy…

– Gdzie my, do diabła, jedziemy? – zapytał nagle Anioł. – Do Paryża?

– Do jakiego Paryża? – Mały przerwał rozmyślania.

– Przecież widziałem na wielkiej żółtej ścianie napis „Paryż”. Wjeżdżamy do Paryża?

Mały zatrzymał samochód, przepuścił jadący za nimi, zawrócił, jeszcze raz zawrócił. Ponownie ukazała się im żółta ściana z napisem.

– No rzeczywiście, to nie Paryż – stwierdził Anioł i zaczął czytać: – Ceramika Paradyż…

Nie zdążył dokończyć, gdyż Mały gwałtownie skręcił kierownicą, zjeżdżając na prawy pas i unikając zderzenia z nadjeżdżającym z naprzeciwka wielkim tirem. Zajęci odczytywaniem napisu, nie zwracali uwagi na drogę, która zawiodłaby ich nie do zakończenia, jakiego życzył sobie Szef, ale na tamten świat lub przynajmniej do lokalnego szpitala. Nie oni kończyliby zadanie. Robotę miałaby policja, znajdując w samochodzie dwa pistolety i tłumik, a prowadzący sprawę zastanawialiby się, po co tym dwóm przystojnym facetom taki arsenał.

– Nie zadawaj głupich pytań. Przejrzyj lepiej zdjęcia – rzekł Mały. – Ja dowiozę nas na miejsce, a ty się przygotuj.

– Tylko szczęśliwie.

– Spokojnie, moja w tym głowa. Będziemy na miejscu za kwadrans.

Skręcili w stronę śródmieścia, jadąc obskurną, wyboistą, główną ulicą, okoloną rozwalającymi się ruderami. Anioł patrzył na wyłaniający się zewsząd brud, czuł zapach stęchlizny dolatujący z bram i mieszkań kamienic, mimo że okna były zamknięte i mieli włączoną klimatyzację. Gdy dojechali do śródmieścia, obraz się zmienił, poczucie szarości spotęgowało się, było jeszcze gorzej. Zabite deskami okna w kamienicy, szyldy sklepów na odrapanym tynku, chodniki z połamanych płyt. Szaro, buro, nijak. Tylko zielone drzewa zakrywające tę nędzę pozwalały na przyjemniejsze odczucia.

Anioł zastanawiał się, co tu robi, po co tu przyjechał, dlaczego musi to zrobić.

„Szef tak kazał” – pomyślał.

A Szef był wielki, był kimś w ich świecie, a jego uważał prawie za syna. Tak dał mu do zrozumienia.

Mijali śródmieście. Po lewej wznosił się wyłożony płytkami od dołu do połowy dom handlowy, z okropnymi schodami i takim samym okropnym szyldem nad wejściowymi drzwiami.

– Wygląda jak dworcowy szalet na stacji w Koluszkach – skomentował Mały.

– Masz wrażliwość estetyczną.

„O co mu chodzi?” – Mały zadał pytanie w myślach.

Wjechali w blokowisko z szarymi budynkami nieróżniącymi się niczym oprócz obskurnych graffiti wymalowanych na ścianach. Kluczyli wąskimi uliczkami, mijali zaparkowane przy blokach samochody, stare i nieco nowsze, takie jak ich nierzucający się w oczy pięcioletni opel vectra, nie najnowszy, ale doskonale utrzymany. W ich zawodzie samochód musiał być sprawny, lecz z wyglądu nijaki; taki, by niewielu mogło go opisać.

– Przecież jechaliśmy już tędy – zwrócił uwagę Anioł.

– Aha, ale muszę zaparkować pomiędzy tymi blokami, bo to tutaj.

– Facet wyjeżdża, poczekaj.

Wyjechał nowy zielony samochód. Ustawili się pomiędzy jakimś fiatem a citroenem o kolorach nijakich jak ich, przodem do czteropiętrowego bloku, tak samo szarego i bezbarwnego jak wszystko wokoło.

– To ten! – Wskazał palcem Mały. – Środkowa klatka, pierwsze piętro.

– Jest dopiero czternasta – zauważył Anioł. – Będziemy długo na niego czekać. Mówiłeś, że zawsze wraca do domu o szesnastej.

– Dzisiaj będzie wcześniej.

– Skąd wiesz?

– Mam przeczucie. Są imieniny jego żony. Wróci wcześniej, posprząta, zrobi obiad, wręczy kwiaty, wręczy prezent, pozmywa po obiedzie, a ona może mu da, jeśli wróci wcześniej i głowa nie będzie ją bolała.

– No to czekamy. – Anioł osunął się lekko na siedzeniu.

Wyjął z kabury pod pachą czterdziestkę piątkę, nakręcił tłumik i włożył z powrotem. Był przygotowany.

– Rozpoznasz go, pamiętasz numer mieszkania? – upewniał się Mały.

– Tak.

– Wiesz, kto to jest? Dlaczego Szef chce odstrzelić łeb prokuratorowi? – odważył się zadać pytanie Mały.

Nie było odpowiedzi.

– Przy swoich możliwościach może go załatwić na cacy w białych rękawiczkach.

– On nie chce załatwić na cacy, on chce załatwić na stałe.

– Dlaczego? – Po raz kolejny Mały zdobył się na odwagę i pomyślał, że to już po raz ostatni.

Nim uzyskał odpowiedź, otworzyło się okno na pierwszym piętrze i pojawił się prokurator ze spryskiwaczem w jednej i szmatką w drugiej ręce. Prysnął na szyby i starannie zaczął je pucować. Najpierw jedną część okna od zewnątrz, później od wewnątrz, następnie przeszedł do drugiego skrzydła, czyszcząc je równie starannie.

– Pieści szyby jak mężczyzna kobietę, wcierając balsam w skórę – szepnął Mały. – To on.

– Niemożliwe – zawyrokował Anioł. – Niemożliwe, że to szef prokuratorów. Kiedy on wrócił?

– Był chyba przed nami, tyle że mył okna z drugiej strony. Ale jaja…

Anioł wyjął z kieszeni małą lornetkę, a właściwie jeden okular i spojrzał na przyszłą ofiarę.

– Ale jaja – powtórzył Mały. – Tak, to Inkwizytor. Idź, załatw go i wrócimy do Łodzi.

– Poczekaj chwilę, niech zamknie okno i nie będzie widział, jak wysiadam. – Schował okular i poprawił czterdziestkę piątkę.

Czekali jeszcze, a on, pieszcząc szyby, nie wiedział, że to ostatnie pieszczoty w jego życiu. Kupił kwiaty, położył lniany obrus na stole w pokoju, przygotował talerze i sztućce, ugotował ulubione danie żony, posprzątał. Jeszcze miał tylko zetrzeć ostatnią smugę z szyby i czekać na nią, gdy zobaczył podjeżdżający samochód. Poznał go. Żona wróciła bardzo wcześnie. Jak on nienawidził siedzącego za kierownicą mężczyzny, który nieraz przywoził ją po pracy, a czasami zabierał spod domu. Wiedział, co robią, a gdy zamykał oczy, przesuwały mu się obrazy, co tamten jej robi, co ona tamtemu, a czego jemu nie chce, ale mimo władzy, jaką posiadał, nie mógł nic z tym począć. Nie mógł nic mu zrobić, bo bał się jej, bo bał się ją stracić, bo bał się zostać bez niej, sam.

Samochód zaparkował po drugiej stronie osiedlowej uliczki, na trawniku, przodem do Małego i Anioła, na wprost bloku. Silnik został wyłączony. Mały i Anioł ze zdziwieniem, Inkwizytor z widocznym na twarzy bólem patrzyli, jak jej przyjaciel odsuwa do tyłu siedzenie, jak ona pochyla się w jego stronę, rozpina pasek spodni i rozporek, chwilę mocuje się z bielizną i głęboko pochyla głowę. Raz w dół, raz w górę, on zamyka oczy, marzy, ona raz w dół, raz w górę, raz w dół, raz w górę, i tak wiele razy.

Mały ze zdziwieniem, Anioł z niedowierzaniem patrzyli, zerkając jednocześnie dokoła, czy ktoś jeszcze widzi. Wraca zielony samochód, ale na kierowcy nie robi to żadnego wrażenia. A on w oknie patrzy i patrzy.

– Ale jaja. – Nie dowierza Mały.

– C’est la vie! – komentuje Anioł.

– Co powiedziałeś?

Wreszcie skończyła, wysiadła z samochodu, sięgnęła po leżący na tylnym siedzeniu bukiet czerwonych róż, otarła chusteczką usta i ruszyła w stronę domu. Spojrzała w górę. On w oknie patrzył i patrzył.

Kierowca poprawił spodnie, zapalił silnik i odjechał. Zatrzasnęło się okno na piętrze.

– Co teraz robimy? – zapytał Mały i stwierdził: – Idź i rozwal obydwoje!

– Nie! – Anioł się zamyślił. – To, co zobaczył, jest dla niego gorsze niż śmierć. Śmierć to chwila, a to jest na całe życie, zwłaszcza że połowa ludzi na osiedlu widziała. Nie zabiję go, nie robię przysług.

– Szef się wścieknie i nam nie daruje.

– Odjeżdżamy. Jest tu niedaleko mała miejscowość, nazywa się Sen czy jakoś tak. Tam mnie zawieziesz, zostawisz, a sam wrócisz i powiesz wszystko Szefowi. Ja posiedzę dzień w hotelu i wszystko przemyślę.

– Ale…

– Jedź! – Anioł włożył rękę pod marynarkę.

[1] Tomaszów Mazowiecki – miasto w centralnej Polsce

2

Wielki Szef

Wielki Szef stworzył w ciągu niespełna kilku lat najpotężniejszą organizację w Łodzi. Nie podlegała ona żadnej innej z Warszawy, Pruszkowa czy Trójmiasta. Nie utrzymywała kontaktów z tamtymi grupami i nie wchodziła im w drogę. Jej działalność nie ograniczała się do rodzinnego miasta Szefa, mackami sięgała Poznania, Wrocławia i Szczecina. Miał też swoich ludzi w Hamburgu i tam współpracował z lokalnymi gangsterami. Nie działał w Warszawie, Gdyni i Gdańsku. Na razie. Wiedział, że przyjdzie na to pora. Powoli budował swoją potęgę. Umacniał się w pieleszach, podporządkował sobie zachodnią część kraju i – co najważniejsze – systematycznie rosła jego pozycja w Hamburgu. Było mu jednak mało. Dopiero po wielu rozmowach z prawnikiem organizacji, zastępcą i najważniejszymi w niej ludźmi zrezygnował z podporządkowania sobie innych. Jeszcze nie nastał czas na walkę o wszystko.

Siła organizacji opierała się na jej korzeniach, znajomościach i układach w polityce, biznesie i w świecie przestępczym oraz na licznych kontaktach. Korzenie to służby specjalne państwa. Stąd wywodził się Wielki Szef – niegdyś wysoki, a nawet bardzo wysoki ich funkcjonariusz, negatywnie zweryfikowany podczas przemian ustrojowych – oraz część członków organizacji od jego prawej ręki przez dyrektorów i rezydentów w innych miastach aż do zwykłych cyngli. Potrafił dobierać sobie ludzi. Oni byli kluczem do sprawnego działania maszyny, jaką była jego firma. Dbał o nich, ale nie tolerował nielojalności. Nie ufał nikomu, każdego sprawdzał. Miał ludzi w telekomunikacji i u operatorów, którzy na jego polecenie podsłuchiwali tych, co do których miał wątpliwości. Od najniżej stojących w hierarchii członków organizacji aż do jego zastępcy.

Znajomości to biznesmeni, lokalni i czołowi politycy, nawet z pierwszych stron gazet, przedstawiciele wymiaru sprawiedliwości, funkcjonariusze służb specjalnych i policji, o których ciemnych interesach wiedział, prowadząc w tamtych czasach wiele spraw, a miał dostęp do prawie wszystkich.

Wielu z nich zawdzięczało mu majątki i kariery, utajnił ich przekręty, pomógł zniszczyć konkurentów, podsuwał prostytutki, a teraz miał całe dossier. Posiadał niezłą kolekcję dokumentów, oświadczeń, notatek, filmów, zdjęć, pism – prawdziwe archiwum. Miał karty w ręku i je rozdawał. Nie zdarzyło się, by musiał coś ujawnić w Internecie, przesłać do gazet czy przekazać służbom. Wystarczyło pokazanie kilku fotografii, notatek lub innych dokumentów zbuntowanemu, usiłującemu wyrwać się spod jego kontroli.

Gdy chcieli uciec, było już za późno. Najpierw brali pieniądze, dostawali eleganckie dziwki, nieletnie dziewczynki i chłopców, konkurenci do kariery nagle wycofywali się, znikali, a gdy przychodziło opamiętanie, to dwóch dobrze zbudowanych gości zjawiało się w domu i pokazywało dokumentację współpracy. Gdy było za mało, dawali wycisk, mówili, co zrobią córce, synowi, żonie. Po tym wszystko wracało do normy.

Organizacja, którą stworzył, to legalny biznes: sklepy, hurtownie, przedsiębiorstwa importujące i eksportujące towary, a nawet małe fabryki, głównie tekstylne, materiałów budowlanych i zakłady produkujące żywność. Wolał mieć więcej małych firm niż jedną dużą. Nie rzucało się to w oczy. Miał też ciche udziały w dawnych przedsiębiorstwach państwowych, większych i mniejszych, nad którymi roztaczał wówczas, z racji istniejących struktur, opiekę. Pomógł sprywatyzować je w czasie przemian i oddać w ręce właściwych ludzi. To przynosiło duży dochód. Zarabiał na wszystkim, ale potrafił się dzielić. Każdy dostawał w zamian sporą działkę i był mu wdzięczny. Szef wiedział, że wdzięczność i konieczność rewanżu są nieraz więcej warte niż pieniądze.

Pod tym wszystkim podziemie, konieczne do obrony przed zawistnymi. Wiedział, że bez właściwej ochrony wcześniej czy później nowi władcy, szefowie, tacy jak niegdyś on, dobraliby się do niego, by wykroić dla siebie kawałek z tortu. Podziemie zorganizował na wzór służb specjalnych, jak wojsko. Miał swojego człowieka do trudnych zadań, dawnego zastępcę z Urzędu Bezpieczeństwa, i czterech dowódców, speców od brudnej roboty. Każdy miał swój pseudonim i nim się posługiwał.

Do siebie kazał mówić „Szefie”. Jego prawa ręka to Osa, ksywa pozostała jeszcze z dawnych czasów. Byli koledzy tak go nazywali, bo potrafił wówczas użądlić, nawet swojego. Boss był z niego zadowolony, okazał się człowiekiem pracowitym i na razie lojalnym. Szef też miał przezwisko z tamtych czasów. Mówiono na niego Benito. Był podobny do słynnego Włocha, a gdy stawał przed podwładnymi, na jego twarzy gościła identyczna mina.

Ludzie od brudnej roboty to Mały, Anioł, Zegar i Lewy. Tylko oni go znali i uczestniczyli w naradach. Tylko im ufał, ale też ich sprawdzał. Jako jedyni z części podziemnej organizacji widzieli jego twarz. Każdemu z nich podlegało kilku cyngli, bandziorów należących do organizacji w różnych miastach. Anioł i Mały pilnowali spraw w Łodzi i wykonywali szczególne polecenia, Zegar miał pod opieką Wrocław, Lewy Poznań, a Anioł dodatkowo Szczecin i Hamburg. Gdy zachodziła poważna potrzeba, wysyłał tam Małego do pomocy.

Miał jeszcze dwóch ochroniarzy, najmłodszego Kota i Lama, którzy na zmianę wozili go do miasta, w interesach, do panienek, a miał zawsze dwie na boku. Kochał żonę, tak jak potrafił, i córki. Jak każdy facet, a zwłaszcza facet dzierżący władzę, lubił młode ciała. W każdym tygodniu spędzał jeden wieczór u każdej z nich – trzy, cztery i więcej godzin. Nieraz zostawał na noc. Zawsze dzień po i przed weekendem odreagowywał w ten sposób rodzinny stres. Zawoził go tam Lam lub Kot. Zostawali w samochodzie, a jeden z wielkiej czwórki wchodził z szefem do klatki schodowej i pilnował drzwi.

Garsoniery i całe kamienice były jego własnością, a panienki opłacał sowicie, ubierał, pozwalał im jadać w drogich restauracjach, dawał do dyspozycji samochód. Żądał tylko wyłączności i spełniania wszelkich jego zachcianek. Trzymał je, póki mu się nie znudziły, a później lądowały w jednym z jego burdeli lub za granicą.

Podjeżdżali pod budynek, kierowca zostawał, drugi szedł do panienki, sprawdzał klatkę schodową i mieszkanie, wracał, dawał znak i dopiero wtedy Szef szedł z nim, jeden rżnąć, a drugi pilnować.

Największe zaufanie miał do dwudziestosześcioletniego chłopaka o pseudonimie Anioł. Zwrócił na niego uwagę siedem lat temu podczas szkolenia, jakie zorganizowano w jednostce wojskowej dla agentów działających poza granicami kraju. Najmłodszy spośród komandosów wyróżniał się niebywałą sprawnością, znajomością sztuk walki i, jak Benito się dowiedział, wyjątkową inteligencją. Dziwiło go, co tak inteligentny chłopak, bystry, z najlepszymi ocenami w szkole średniej, biegle posługujący się językami angielskim i niemieckim, posiadający mistrzowskie pasy w karate i judo, robi w wojsku, i to zaledwie jako plutonowy. Nie dowiedział się tego nigdy. Dowiedział się wszystkiego o jego matce i ojcu, nieżyjącym pułkowniku z Ministerstwa Obrony, o nim samym, lecz dlaczego chłopak wstąpił do komandosów – nie. Zapytał i usłyszał, że tak wyszło.

Przed trzema laty, w czasie misji pokojowej na Bliskim Wschodzie, Anioł wdał się w wiele bójek z najemnikami z Blackwater, lejąc ich niemiłosiernie, mimo że wielu z nich wywodziło się z Navy SEALs[2]. Lubił to. Lubił prać po mordzie zadufanych w sobie mięśniaków mających za nic zwykłych żołnierzy. Dostał pierwsze i kolejne ostrzeżenia. Czarę goryczy przelało zmasakrowanie przez niego dowódcy sojuszniczego oddziału, który marząc o medalu, w trakcie akcji zarządził atak na ufortyfikowane pozycje wroga, prowadząc oddział na pewną śmierć. Anioł zamiast medalu załatwił mu długotrwały pobyt w szpitalu i rentę inwalidzką. Przejął dowództwo, uratował ludzi, lecz wojskowa prokuratura, chcąc się przypodobać sojusznikom, postanowiła go przykładnie ukarać. Został zdegradowany i groziło mu wiele lat odsiadki.

Szef w przypadkowej rozmowie usłyszał o zdarzeniu, uruchomił znajomości i skończyło się, po przyłożeniu lufy do głowy wojskowego prokuratora, wyrzuceniem Anioła z wojska bez żadnych konsekwencji.

Zyskał dobrego, lojalnego i wdzięcznego członka organizacji. Miał dwie córki i coraz częściej łapał się, że zaczyna myśleć o nim jak o synu, może przyszłym swoim następcy. Nie miał syna, brata czy bratanka. Nie miał komu przekazać władzy, całego stworzonego przez siebie biznesu. Miał tylko dziewczyny, a gdy go zabraknie, kto się nimi zaopiekuje i zapewni takie życie, jakie teraz mają.

Przyglądał się chłopakowi.

„Nie spojrzałby na nie, ale może pieniądze i władza go skuszą” – zastanawiał się, jak to rozegrać. „Przecież przez całe życie nie będzie tylko zwykłym cynglem. Mam jeszcze trochę czasu. Urobię chłopaka”.

Teraz siedział na tarasie swojego domu pod Łodzią. Pogoda była piękna, początek lata. Dom, który, jak mówił, sam zaprojektował, był rozłożysty, z dużym atrium, by osoby siedzące na tarasie nie były widoczne z ulicy i sąsiednich działek. Wprawdzie do sąsiadów było daleko, ale wolał przebywać w atrium, tak na wszelki wypadek, dla bezpieczeństwa. Budynek dzielił się na dwie niezależne części. W jednej mieszkał z żoną i dwiema córkami, natomiast w drugiej miał swoje biuro. Stąd rządził swoją organizacją. Coraz częściej myślał o kupnie jakiejś rezydencji. Może starego szlacheckiego dworku, a nawet pałacu. Było za wcześnie. Jeszcze kilka lat.

Wokół ogrodzenia posesji zainstalowano czujniki i kamery, a w pomieszczeniu przy wejściu do domu siedział człowiek, obserwując monitory. Drugi spacerował między bramą a budynkiem. Zazwyczaj było więcej ludzi chroniących dom, lecz dziś nagromadziło się zbyt wiele spraw, więc byli w terenie. Czekał na prawnika organizacji, by omówić z nim bieżące sprawy.

– Przyszedł pan Artur – zakomunikował Lam po wejściu do atrium.

– Wprowadź. Skąd masz taką ksywę?

– Tak mnie nazwali. Nie wiem.

Artur Bert wszedł na taras, usiadł we wskazanym fotelu. Szef zrobił mu drinka i odesłał Lama.

– Jak nasze interesy w Hamburgu? – zapytał.

– Dostałem wiadomość. Zegar i Lewy już tam są, przyduszą Hansa i przejmiemy jego interes. Powie nam, z kim współpracuje, my będziemy prowadzić interes, a on będzie dla nas pracować.

– A jeśli nie?

– To go wymienią, blisko jest morze. Żartuję. Dadzą sobie radę. Szkoda, że nie pojechał tam Anioł, zna Hansa i jego ludzi, więc doszliby do porozumienia. Może poznałby tych, z którymi Hans współpracuje. Trochę się ich obawiam.

– Anioł ma Hamburg w jednym palcu, ale jest tam zbyt zaangażowany. Może wszystkiego nie widzi. Wolałem wysłać nowych ludzi, którzy po swojemu wszystko ocenią. Opłacany przez nas człowiek w hamburskiej policji im pomoże. – Szef się zamyślił. – Sprawdzą też, czy coś łączy Anioła z Hansem. Musimy nad wszystkim panować. Osa zaczyna kombinować, tak mi się wydaje – dodał. – Sprawdź, co robi i z kim, i nie szczędź pieniędzy. Weź do tego Lewego.

– Nie może być Anioł? – zapytał Bert. – Lubię z nim załatwiać sprawy.

– Nie. Osa jest niegłupi. Domyśli się, że coś się dzieje. Tak jak ja ma kontakty w służbach specjalnych i stamtąd się wywodzi. Nic na razie do niego nie mam, ale nie lubię, jak ktoś za moimi plecami kombinuje.

– Mamy zbyt mało ludzi do trudnej roboty. Jest tylko Anioł, Zegar i Mały – stwierdził Bert. – Kot i Lam nadają się jako obstawa, a Lewy to mięśniak. Stworzony jest co najwyżej do mokrej roboty.

– Wiem i dlatego chcę ustawić Anioła jako dowódcę. Sądzę, że się sprawdzi. Ma jakąś niebywałą intuicję, co udowodnił w wojnie ze Zgierzem i odradzając na razie walkę o Warszawę. Jego zastępcą będzie Lewy, natomiast Mały i Zegar stworzą cztery silne oddziały cyngli. Dla dwóch z nich musimy znaleźć nowych dowódców. Wtedy podejmiemy próbę wejścia do Trójmiasta i Warszawy. Tak zorganizowani wygramy i podporządkujemy sobie innych. Trójmiasto musi do nas należeć ze względu na dostawy z Hamburga, a Warszawa, bo to jest stolica i do niej prowadzą wszystkie drogi.

– Kiedy zamierzasz zacząć? – zapytał Bert.

– Jak tylko wszyscy wrócą. Przygotuj naradę, a wcześniej sami ustalimy szczegóły.

– Mam na oku dwóch dobrych chłopaków.

– Znam ich? – zapytał Szef i pomyślał, że trzeba założyć podsłuch na telefony Berta i dyskretnie go sprawdzać. Tak na wszelki wypadek.

– Nie, ale współpracowali z nami. Jeden we Wrocławiu, a drugi przy sprawie Ursusa. Okazali się dobrzy. Osa ich znalazł.

– Dobrze, zorganizuj z nimi spotkanie, ale żeby nikt nie wiedział.

„Muszę wtedy mieć przy sobie Anioła i Lewego, a już dzisiaj dam zlecenie informatorom w telekomunikacji i u operatorów” – stwierdził w duchu.

Wszedł Lam i podał dzwoniący telefon.

– Przepraszam, Szefie, ale to chyba ważna sprawa. Szef mówił, że gdy zadzwoni, to mam…

– Tak, wiem! – Wziął telefon do ręki.

Spojrzał na wyświetlacz.

– Dzwoni Mały. Co jest grane? – Podniósł telefon do ucha.

Artur Bert zobaczył, jak twarz Szefa tężeje, robi się czerwona i w końcu usłyszał:

– O kurwa! Zostań tam!

A po chwili:

– Tylko Lam i Kot. Mogę jednego posłać, ale nie dacie rady. Nie mam tu nikogo więcej, a dzisiaj nikogo nie ściągnę. Nie zdążę!

Chwilę jeszcze słuchał.

– Nie, wracaj, załatwimy to później.

[2] Navy SEALs – siły specjalne marynarki wojennej USA

3

Odwrót

Mały włączył silnik i ruszył. Wiedział, gdzie ma jechać, więc nie zadawał pytań. Myślał intensywnie, co ma zrobić. Zdawał sobie sprawę, że jego pasażer trzyma palec na spuście, choć nie był do końca pewien, czy pistolet jest odbezpieczony, a nie miał zamiaru ryzykować. Bez pistoletu walka wręcz też nie wchodziła w rachubę, choć był potężniejszy od niego i może silniejszy. Widział Anioła w akcji, gdy tłumili, jak to Szef powiedział, „powstanie Zgierza”, kiedy ten, sam jeden, wpadł do kryjówki zgierzan i gołymi pięściami załatwił obstawę bossa. Sam jeden zmasakrował trzech osiłków i pozbawił przytomności ich szefa. Był mistrzem walki w zamkniętych pomieszczeniach i Mały nie zamierzał ryzykować. Na otwartej przestrzeni też by nie próbował.

Anioł powoli wysunął pistolet z kabury, trzymając pod marynarką. Skierował lufę w kierunku kierowcy. Zastanawiał się, co zrobił i co jeszcze przed nim. Wszystko pozostawił w wynajętym mieszkaniu, ubranie, pieniądze, fałszywe dokumenty, wszystko tam zostało. Przy sobie miał tylko prawdziwy dowód osobisty, prawo jazdy, kartę bankomatową, a na niej niewiele więcej niż dwadzieścia tysięcy złotych, w portfelu około pięciu tysięcy Szefa, które ten dał na wszelki wypadek, około tysiąca euro i to wszystko. Nie, jeszcze czterdziestkę piątkę, tłumik, nóż przypięty do łydki i składaną sprężynową kosę z tyłu spodni, w specjalnym, zamocowanym od wewnątrz futerale.

Jechali wzdłuż ruin pozostałych po niegdyś bardzo dobrze prosperującym zakładzie przemysłowym. Obskurne, odrapane budynki sterczały, ziejąc gołymi otworami z wyrwanymi ościeżnicami. Straszyły rozwalone betonowe ogrodzenia i wyłaniające się zza nich sterty gruzu i niesprzątanych śmieci. Gdzieniegdzie widać było umorusanych śmieciarzy wyszarpujących z muru resztki metalowych elementów i obdzierających z izolacji pocięte stare kable, szukających kawałków metalu i wszystkiego, co można byłoby sprzedać jako złom w punktach skupu, a uzyskane drobne pieniądze przeznaczyć na bochenek chleba, tanią wędlinę i lokalne wino – bełt tańszy niż butelka wody mineralnej. A właściwie na bełta, a później na chleb i kiełbasę.

„Jak życie wokół mnie” – pomyślał smutno Anioł. „Jedna wielka ruina”.

Przejechali mostem przez rzekę, minęli ostatnie zabudowania, przecięli linię kolejową i droga wprowadziła ich w oświetlony promieniami słońca las. Po obydwu stronach drzewa mieniły się w słońcu.

„Pięknie. Ludzie nie wszystko zniszczyli” – naszło Anioła. „Nie mam już odwrotu. Po raz kolejny zaczynam wszystko od nowa”.

Mózg Małego mocno pracował, zakładał różne scenariusze, ale żaden nie był możliwy do realizacji. Definitywnie przyjął, że nie może podjąć walki. Po pierwsze, dlatego że nie wygra, a po drugie, nie wiedział, jakie w tej sytuacji będą decyzje Szefa. W prostej głowie Małego zaświtało rozwiązanie:

„Zawiozę go, zadzwonię, poczekam na ludzi i zrobimy, co Szef rozkaże. Nie mogę działać sam, bez wyraźnego polecenia. Tak powiem Szefowi. On coś wymyśli”.

To rozmyślanie tak zaabsorbowało jego umysł, że nie zauważył, że licznik samochodu pokazuje czterdzieści na godzinę. Opel toczył się, wszystkie samochody ich wyprzedzały, a Anioł nie reagował, gdyż dawało mu to czas na uporządkowanie spraw, opracowanie strategii, a przede wszystkim odkrycie myśli Małego.

Co też ten zrobi?

Przeanalizował sytuację. Znał Małego i był pewien, że zawiezie go na miejsce. Napisał w myślach scenariusz:

„Mały nie spróbuje mnie obezwładnić. Dlaczego? Bo wie, że trzymam go na muszce. Wie, że w walce wręcz nie ma ze mną szans. Nie zna zamierzeń starego odnośnie do mnie. Więc co zrobi? Zawiezie mnie na miejsce, zostawi, a sam odjedzie na bezpieczną odległość. Jaką? Trzy, a może cztery kilometry. Zobaczył, że mam lornetkę. Zadzwoni, będzie potrzebował więcej ludzi, lecz ich dzisiaj nie ma. Są tylko Lam i Mały, a to dla mnie nie przeciwnicy. Bez obstawy Szef też nie zostanie. Odwoła go i od jutra zaczną polowanie. Nie daruje mi”.

Miał nie mniej niż dwanaście godzin. Mało, a zarazem dużo czasu, jeśli dobrze to zorganizuje. Tylko co dalej zrobić?

– Za chwilę staniesz. Przyśpiesz – dodał głośno.

Mały ocknął się, przycisnął gaz i po chwili byli już na miejscu. Anioł kazał podjechać pod hotel Mościcki i gdy samochód zatrzymał się tuż za zakrętem, powoli wysiadł. Patrzył na Małego, ściskając pod marynarką kolbę pistoletu.

Kierowca cały czas trzymał ręce na kierownicy.

– No to cześć. A wcześniej daj gnata. Może spotkamy się jeszcze kiedyś.

– Mam nadzieję, że niedługo nadejdzie taka chwila – odpowiedział kurtuazyjnie Mały, oddając pistolet, choć wiedział, że będzie to ciężki moment.

Anioł schował pistolet do kieszeni, cofnął się, cały czas spoglądając na kierowcę i trzymając rękę pod marynarką. Samochód zawrócił, ruszył w stronę miasta, a on poszedł za nim na skraj drogi. Chciał, żeby kierujący widział go we wstecznym lusterku. Ostentacyjnie skierował okular lornetki na samochód. Wiedział, że Mały zauważy i zrobi tak, jak przypuszczał. Samochód zniknął za horyzontem, a on odczekał kilka chwil.

Spostrzegł po drugiej stronie przystanek autobusowy. Pierwszą jego myślą było wziąć taksówkę tu na miejscu lub wezwać ją z miasta i pojechać do Kalisza, stamtąd do Poznania i dalej. Jednak przystanek przyniósł mu inny pomysł. Przeszedł na drugą stronę drogi. Sprawdził na rozkładzie jazdy, że za godzinę będzie autobus do miasta. Zawrócił do hotelu. W recepcji zapytał o wolne pokoje i możliwość dostania się taksówką do Warszawy.

Miła, zgrabna i bardzo ładna recepcjonistka z niewiarygodnie dużymi, brązowymi oczami, z zachwytem spojrzała na przystojnego i ubranego w elegancki sportowy garnitur młodego mężczyznę. Na jej twarzy zawitał uśmiech i mając nadzieję, że gość pozostanie dłużej w hotelu, choć na kilka nocy, poinformowała o cenach pokoi, które jeszcze były wolne, i podała wizytówkę znajomego taksówkarza wożącego taniej gości hotelowych.

Zapytał, czy dzisiaj długo pracuje i uzyskał odpowiedź, że do godziny dwudziestej.

– A jutro?

– Jutro mam wolny dzień. – Uśmiechnęła się. – Dlaczego pan pyta? – Zatrzepotała rzęsami.

– W takim razie poproszę większy pokój na cztery dni, na dwudziestą butelkę zimnego szampana do pokoju i coś do przegryzienia. A dlaczego pytam? Marzę o czymś. Ma pani niewiarygodnie piękne oczy.

Zarumieniła się i przez chwilę nie wiedziała, co odpowiedzieć.

– To coś, to co to ma być?

– Pozostawiam pani do wyboru. Ile płacę za pokój i szampana?

– Zaraz podliczę.

Zapłacił gotówką i zostawił tysiąc złotych na to coś. Nie chciała wziąć, mówiąc, że nie może.

– Proszę przygotować na wieczór, co pani lubi, według uznania, a później się rozliczymy. Tylko proszę na mnie nie oszczędzać.

– Czy ma pan bagaż?

– Nie, nie mam nawet piżamy. Kupię jutro w mieście. Potrzebuję również coś do przebrania. Spędzę tu kilka dni. Miłych dni. Proszę mi podać na wszelki wypadek telefon na postój taksówek. Rozejrzę się trochę po okolicy – dodał, biorąc kartkę z telefonem. – Niestety sam. Mam nadzieję, że jutro będzie pani moim przewodnikiem. Do zobaczenia wieczorem.

– Do zobaczenia – odpowiedziała zadowolona, myśląc o najbliższym wieczorze i sięgając po komórkę, by powiadomić rodziców, że musi zostać w pracy na kolejną noc, a może i następną.

Wyszedł z hotelu. Skierował się w stronę wysokiej wieży, którą wcześniej zauważył. Idąc wzdłuż okien, spostrzegł, że dziewczyna z recepcji weszła do restauracji hotelowej i patrzy na niego przez wielkie okna we frontowej ścianie, rękami zaczesując do tyłu niesforne, kasztanowe włosy. Posłał jej swój najlepszy uśmiech i szedł jeszcze chwilę, aż ukrył się przed jej wzrokiem. Skręcił w boczną uliczkę. Po około stu metrach zawrócił. Dużym łukiem okrążył hotel i sąsiednie budynki. Podobało mu się tu. Ładne, choć zaniedbane budynki położone wśród drzew i krzewów nadawały urok temu miejscu. Minął posąg żubra. Nie miał czasu dokładnie mu się przyjrzeć, tak jak wcześniej drewnianemu kościołowi.

Po piętnastu minutach był na przystanku, stanął z boku, za drzewami. Na ławce siedziała starsza para czekająca, jak pomyślał, na autobus do miasta. Rozmawiali ze sobą, nie zwracając uwagi na kolejnego pasażera. Wyjął lornetkę, spojrzał przez nią w kierunku, w którym odjechał Mały, lecz nie zauważył ani opla, ani jego. Był tego pewien. Mały nie wysiadł z samochodu i nie poszedł w jego stronę, zwłaszcza bez broni. Znał go. Bez gnata za pazuchą był bezradny. Może gdzieś tam czeka na rozkazy Szefa…

Nadjechał autobus. Anioł przepuścił starszą parę, kupił u kierowcy bilet do stacji końcowej – jedno miasto dalej niż to, w którym był wcześniej. Usiadł pośrodku, z prawej strony, zaciągnął firankę do połowy okna i obserwował. W autobusie nie było wiele osób, więc widział drogę zarówno przed sobą, jak i po stronie kierowcy. Wypatrywał Małego, ale do samego miasta nie zauważył znajomego samochodu. Tak jak sobie założył, Mały zadzwonił do Szefa, a ten go odwołał. Szef nigdy nie działał pochopnie. Wszystkie jego poczynania były zaplanowane, przemyślane w najdrobniejszych szczegółach. Nic nie robił na chybcika, zwłaszcza zemsta musiała być rozpisana od uwertury aż do wielkiego finału. Jak w teatrze lalek Szef dyrygował każdą laleczką, a bohater tragedii, myśląc, że ma asy w rękawie, w końcu grał rolę dla niego napisaną.

Od jutra zarządzi wielkie łowy. Ludzie organizacji ruszą w teren. Będą pytać w Łodzi, obstawią jego mieszkanie, będą pytać i szukać na wschodzie i na zachodzie Polski, na południu i północy. Ścigający uruchomią swoje kontakty w policji i innych służbach. Rano będą w hotelu i dowiedzą się, że wynajął pokój na cztery dni, ale już od innej recepcjonistki. Zanim znajdą dziewczynę z kasztanowymi włosami i dowiedzą się, co zamierzał robić, minie może cały dzień. Nie przyzna się, jak bardzo chciała spędzić z nim noc. Obstawią dyskretnie hotel, czekając na niego, lecz gdy zorientują się, że nie wróci, zaczną szukać taksówkarzy, którzy wieźli go do Warszawy lub innego miasta, i nie znajdą, ale nie wpadną na to, że pojechał autobusem. Nikt z nich nie korzysta z dobrodziejstw komunikacji międzymiastowej.

Szef zacznie podejrzewać, że przeszedł do konkurencji albo że stoi za tym Warszawa. Tam nie ma wtyk. Nawet kryminalni nie będą w stanie dowiedzieć się czegokolwiek w tak krótkim czasie. I co? I pat. Szef okopie się, ściągnie do siebie najlepszych ludzi, rozpocznie przygotowania do wojny z Warszawą, bo po cóż „warszawka” miałaby przeciągnąć Anioła na swoją stronę, jeśli nie szykując się do wojny. To daje cztery albo nawet pięć tygodni.

Tyle że Szef jest rozsądny. Wyśle negocjatorów, obieca wycofanie się z jakiegoś interesu, dojdzie do porozumienia i będzie wiedział, że jego pupil zadziałał na własną rękę. Tylko dlaczego? Kolejne dwa tygodnie na uporządkowanie spraw. Potrzebował tygodnia, góra dwóch. Tyle czasu mu wystarczy. Miał już plan.

Gdy analizował wszystko po kolei, autobus dojechał do celu. Wysiadł na dworcu w Piotrkowie Trybunalskim. Sprawdził połączenie do Poznania. Zapytał o bank. Był niedaleko. Wypłacił z konta wszystkie pieniądze. Postanowił, że wymieni je w Poznaniu na euro. Nie chciał spędzić tutaj zbyt wiele czasu. Niezbędne zakupy i w dalszą drogę.

Taksówką podjechał do marketu. W galerii handlowej Fokus Mall kupił jeansy i spodnie w kolorze khaki, dwie koszule, granatową i beżową kurtkę, dwie pary bokserek i skarpet, dwie różne czapki z daszkiem, dwie pary okularów, przybory toaletowe i torbę na ramię. Przebrał się, garnitur i koszulę włożył do papierowej torby, resztę spakował do kupionej i wyszedł przez parking, wrzucając papierową torbę do kontenera na śmieci.

Wrócił na dworzec, kupił bilet i po kilku godzinach był już w Poznaniu. Pozbył się pistoletu Małego, tłumika i noży.

Kolejne przystanki: Berlin i Hamburg, a tam Hans nie odmówi mu pomocy.

4

Bakersfield

Michael minął lotnisko Bakersfield Municipal Airport, skręcił w prawo w Pacheco Road i po chwili wyjechał na dziewięćdziesiątkę dziewiątkę. Teraz prosto Golden State do Los Angeles. Za około dwadzieścia mil połączy się ona z autostradą numer pięć, więc cała droga będzie prosta i wygodna.

„Jakieś sto dziesięć mil jazdy, dwie godziny” – pomyślał.

Postanowił jednak jechać spokojnie, nie spieszyć się. Nie mógł doprowadzić do kolizji czy policyjnej kontroli. Za dużo sprzętu miał przy sobie, a jeszcze więcej czasu. Nie musiał się spieszyć. Po kilku milach zjechał na przydrożny parking i nie wychodząc z samochodu, schował pistolet, tłumik, odklejone wąsy i czapkę do skrytki umieszczonej pod siedzeniem. Wyjął czysty gnat. Wysiadł, otworzył bagażnik i do torby ze sprzętem do tenisa, który woził dla kamuflażu, włożył marynarkę, zakładając kurtkę sportową. Wyjął nową czapkę i skierował się do Miasta Aniołów.

Joe Rose, jego szef, wysłał go do Bakersfield w konkretnej, lecz trudnej sprawie. Gość nazywał się Ron Darby i był pod ochroną federalnych. Na razie nic nie mówił, wozili go codziennie na zeznania, a on opowiadał im pierdoły. Codziennie albo prawie codziennie, choć nie powiedział nic od dwóch tygodni. Szukali na niego haków i wiedzieli, że w końcu znajdą i go zmiękczą. Już znaleźli. Utrzymywał młodą cizię i chłoptasia, z którym nakryła go żona, ale nie odeszła. Nie miała nic swojego, wszystko było zapisane na niego. Mieli spisaną intercyzę, ale to na sto procent wiedział Joe Rose, podsunął mu przecież kochanków, lecz oni musieli jeszcze sprawdzić, a żona Darby’ego nie chciała z nimi rozmawiać. Na razie wychodził z domu rano, wsiadał do samochodu i odjeżdżał na spowiedź.

Agenci federalni nie pilnowali Darby’ego zbyt starannie. Tak naprawdę nie chodziło o pilnowanie, lecz o nękanie, żeby facet widział, że jest systematycznie inwigilowany. Starali się jak najbardziej uprzykrzyć mu życie, by szybko pękł. Nie mógł i nie chciał ich oskarżyć o znęcanie się, gdyż pokazali mu zdjęcia uzyskane od chłoptasia.

Wsiadał do ich samochodu o dziesiątej rano, a odwozili go około czwartej po południu. W drodze powrotnej lub w trakcie przesłuchań pozwalali Darby’emu robić zakupy w sklepie, kupować gazety, chodzić na obiady do knajpki po przeciwnej stronie ulicy na wprost ich biura. Wtedy zawsze towarzyszył mu federalny. Nie zwracał na niego szczególnej uwagi, rozglądał się za młodymi dupami, czytał gazetę. Stał lub siedział przed butikiem, gdy ten coś kupował lub zamawiał.

Ludzie Joego Rose’a sprawdzili dokładnie rozkład dnia Rona Darby’ego. Michael spędził w Bakersfield całe dwa dni i spostrzegł, że Darby, kupując książki, gazety i czasopisma w księgarni, rozmawia ze sprzedawcą, gdy nie ma w pobliżu agenta. Potem idzie w głąb, pomiędzy półki z książkami i czasopismami, przegląda je, bierze i podaje sprzedawcy, płaci, odbiera zapakowane w papierową torbę i wychodzi, kierując się do samochodu. A z nim wychodzi agent. Gdyby federalni byli bystrzy, zauważyliby, że zawsze na ladzie zostaje jakaś książka lub czasopismo. W jakim celu, nie miało to w tej chwili dla Michaela większego znaczenia.

Zwrócił uwagę, że księgarnia ma drugie wyjście na pasaż handlowy, widoczne z miejsca, w którym sterczał agent, lecz ten nie zawsze widział Darby’ego schylającego się pośród półek. W tym momencie nie widział go również sprzedawca i większość klientów.

Michael zlustrował ulicę, na której mieszkał Darby. Zawsze pod domem było dwóch tajniaków. Wieczorem i w nocy samochód z dwoma agentami stał przy podjeździe, a agenci nie wchodzili do środka. Dokładnie przyjrzał się zabudowaniom i ulicy, sąsiednim budynkom i drodze na zapleczu.

Dom Darby’ego przylegał do podobnej posesji położonej przy równoległej ulicy. Pomiędzy działkami były niskie ogrodzenia, obsadzone licznymi krzewami i drzewami. Szczelny żywopłot, nisko przystrzyżony, najwyżej na wysokość jednego metra, oddzielał nieruchomości od drogi. Nie zauważył żadnych zabezpieczeń przy budynkach. Nie było ani kamer, ani alarmów. Nikt chyba nie miał psa. Okolica była bezpieczna, mało ruchliwe ulice, wszędzie takie same domy ludzi więcej niż klasy średniej – menadżerów, urzędników.

Ron Darby był księgowym w firmie zajmującej się realizacją kontraktów na roboty budowlane głównie sektora publicznego. Firma wygrała wiele przetargów, nie mając robotników, sprzętu, kadry technicznej, a roboty realizowała, zlecając nawet tym, którzy w przetargach oferowali wyższe ceny. Wzbudziło to duże zainteresowanie instytucji stojących na straży praworządności.

Jeszcze większe zainteresowanie wzbudzały ogromne majątki właścicieli firmy i jej księgowego. O ile majątki prezesów: Wiliama Davisa, Kendala Boldena i Leo Jamesa można było jakoś tłumaczyć, a oni szli w zaparte, to skąd Ron Darby miał na rancho w Oklahomie i dom na Florydzie, na duży pakiet akcji i utrzymanków? Idealnie nadawał się na świadka koronnego, ale wymagał dużej pracy, delikatnej i systematycznej. Federalni wiedzieli, że mają czas i powoli osiągną cel. Nie obawiali się, że przełożeni Darby’ego będą naciskać. Prezesi byli śledzeni, na podsłuchu, wszędzie z ogonem i nie mogli nic zrobić, a każdy zły ruch byłby gwoździem do ich trumny.

Joe Rose nie miał czasu, a właściwie nie chciał czekać. Był ochroną wszystkich przedsięwzięć Trójki z B, jak ich nazywał. Oni mówili, o jaki kontrakt chodzi, kto go prowadzi ze strony inwestora, kto będzie konkurentem, jak przedstawia się kalkulacja i ile jest na łapówki. Wysyłał swoich zbirów do konkurencji i pracowników inwestora, a ci groźbą i prośbą prowadzili wstępne negocjacje, które okazywały się ostateczne. Teraz musiał szybko załatwić sprawę. Darby trzymał w swoich rękach nici wszystkich przekrętów. Znał łobuzów Joego. Należało go wyeliminować, a jego przestraszeni szefowie odetchną i zwalą wszystko na księgowego.

Miał do tego trzech niezawodnych ludzi – Michaela Greena, Foya Dixona i Moego Mayo. Foy i Moe bywali w Bakersfield, więc został tylko Michael.

Na naradzie, która odbyła się w biurze Joego, z udziałem prawnika organizacji Franka Salesa, Moego Mayo oraz Michaela, zaakceptowano propozycję tego pierwszego. Każdy miał jakieś wątpliwości, ale przeważył głos Moego Mayo.

– To musi być jutro. Szef wie dlaczego?

– Tak, nie można czekać – zawyrokował Joe i spojrzał na Franka.

– Michael pojedzie przed świtem do Bakersfield, zostawi samochód na parkingu w centrum handlowym i poczeka, aż Darby przyjdzie z obstawą do księgarni. Wejdzie za nim, a gdy ten zacznie przeglądać pisma na dolnych półkach, wyjmie pistolet z tłumikiem i odda strzał w tył głowy. Następnie spokojnie wyjdzie na parking i odjedzie. Samochód pozostawi w umówionym miejscu w Los Angeles, odbiorą go nasi ludzie, wróci do domu, a następnego dnia zda sprawozdanie.

Szefowi scenariusz wydał się najbardziej odpowiedni i bezpieczny. Michael, mając pewne wątpliwości, lecz nie ujawniając ich, poprosił o niezbyt duży pistolet z bardzo cichym tłumikiem oraz podstawienie samochodu zaraz po południu w umówione miejsce. Chciał go wcześniej sprawdzić. Pistolet ostrzelał jeszcze tego samego dnia, wsiadł do samochodu i przestawił go w zupełnie inne miejsce, na parking, na którym stał jego ford mustang.

Samochód nie był nowy, ale dobrze przygotowany przez mechaników, a najważniejsze, że nikt w organizacji o nim nie wiedział. Dawno temu w Polsce ledwie wydostał się z matni publiczną komunikacją, nie przewidując, że będzie mu potrzebne auto. Teraz był już ostrożny. Drugi, który dostał z firmy, garażował w zachodniej części miasta, przed domem przy North Citrus Avenue, wynajmowanym od Joego Rose’a. Boss na nim też zarabiał.

Cały wieczór myślał usilnie i ciągle jego obawy budził sposób wycofania się z centrum handlowego po wykonaniu zadania. Wszędzie kamery, liczna ochrona, pojawiające się od czasu do czasu policyjne radiowozy i chcący się popisać, niejednokrotnie uzbrojeni klienci marketu. Będzie wiele trupów, a nie wiadomo, czy on wyjdzie z tego żywy.

Wieczorem zmodyfikował plan. Zastanawiał się, dlaczego Joe i Moe tak się spieszyli. Chyba nie chcieli go wystawić? Położył się bardzo wcześnie, przespał kilka godzin i tuż po północy wyjechał swoim samochodem do Bakersfield, zostawiając na parkingu podstawiony przez ludzi Joe.

Tego samochodu nikt w firmie nie znał, a kierowca z przyklejonymi wąsami, w bejsbolówce i w ciemnych okularach na nosie był raczej do niego niepodobny.

Dotarł na miejsce tuż po trzeciej. Samochód zaparkował wśród innych, trzy przecznice dalej. Na ulicach nie było nikogo. Skierował się na posesję na tyłach domu Darby’ego, przeszedł przez niski żywopłot i wzdłuż bocznego ogrodzenia przedostał na teren ogrodu. Ten był ładnie urządzony, z licznymi ozdobnymi krzewami, wielką pergolą, rozwieszonym hamakiem, meblami ogrodowymi zarzuconymi ładnymi poduchami i osłoniętymi parasolami. Widać było kobiecą rękę. Żona Darby’ego miała gust i lubiła porządek.

Wszystkie ozdoby ogrodowe pomogły mu niezauważenie podkraść się do budynku i stanowiły dodatkową osłonę przed tajniakami siedzącymi w samochodzie. Wcześniej obejrzał dokładnie dom i zauważył, że nie ma żadnych kamer, alarmów i innych zabezpieczeń, a upewnił się o tym, gdy zobaczył uchylone dwa okna. Jedno w salonie, a drugie, jak sądził, w sypialni. W domu było ciemno, tylko jakaś niewielka lampka świeciła w holu, rozświetlając salon i pozostałe pomieszczenia. Podszedł do drugiego okna. Przez szybę i lekko uchylone żaluzje zobaczył duże małżeńskie łóżko, a w nim mężczyznę. Najwyraźniej spał. Brakowało kobiety. Wrócił do okna w salonie, chwilę nadsłuchiwał, delikatnie podważył i po chwili był w środku. Salon urządzono z wielką elegancją, ale bez przepychu. Nie miał czasu podziwiać ręki gospodyni. Zauważył tylko, że wszystko było starannie dobrane, od mebli i dywanów po najdrobniejsze bibeloty.

Wyjął pistolet z tłumikiem i powoli skierował się do najbliższego pomieszczenia. Wewnątrz, w świetle lampki stojącej w holu na komodzie, widział dużo lepiej niż przez szybę. Sypialnia była umeblowana równie gustownie jak pozostała część domu. Elegancka toaletka pomiędzy drzwiami do kolejnych dwóch pomieszczeń, chyba łazienki i garderoby, z ustawionymi na niej kosmetykami, lustro na ścianie w stylowej ramie, krzesło, na którym pani domu robi codzienny makijaż i fotel z porzuconą na nim atłasową podomką. Obok łóżka stała nocna szafka, a na niej zgaszona lampa, książka i okulary.

W łóżku Michael zobaczył żonę Darby’ego. Spała z przepaską na oczach chroniącą przed porannym światłem. Było jej ciepło. Przykrycie odrzuciła na bok. Spała na plecach z rozrzuconymi nogami, w krótkiej, bardzo krótkiej, jedwabnej, nocnej koszulce z cieniutkimi ramiączkami. Koszulka podciągnęła się do góry, odsłaniając uda, gładko wygolony wzgórek, niewielki brzuszek i pępek. Pod cienkim jedwabiem wyraźnie rysowały się pełne piersi. Miała ponad czterdzieści pięć lat, a wyglądała bardzo apetycznie, mimo lekkiej nadwagi, a może z tego powodu. Przyglądał się długo. Była zgrabna, ciało miała gładkie, zadbane, kasztanowe włosy. Paznokcie rąk i nóg miała pomalowane na krwistoczerwony kolor. Były wypielęgnowane. Żałował, że nie było widać oczu.

„Może ma niewiarygodnie duże, brązowe oczy” – zaświtało mu w głowie.

Miał dwadzieścia dziewięć lat, a ona mu się podobała, mimo że twarzy dobrze nie widział i zbliżała się do pięćdziesiątki. Niejeden mężczyzna wiele by dla niej oddał. A Darby?

Ocknął się i wycofał. Wszedł do sypialni z uchylonym oknem i przyjrzał się uważnie mężczyźnie. W łóżku leżał Ron Darby. Spał na boku, cicho pochrapując przez sen, w błękitnej pidżamie, przykryty wysoko narzutą, mimo że noc była wyjątkowo ciepła. Obok łóżka leżała poduszka, zrzucona podczas snu.

Podszedł do mężczyzny, podniósł poduszkę z podłogi, docisnął do głowy, szybko przyłożył pistolet i wystrzelił dwa razy. Dwa ciche plaśnięcia, cichsze niż odgłos budzących się ptaków w ogrodzie i cykanie świerszczy. Nic nie zmąciło ciszy nocy.

Wrócił do kobiety. Jeszcze raz spojrzał na nią. Spała głęboko i nie zmieniła pozycji. Podziękował Bogu, że zesłał na nią sen, i cicho wyszedł z domu, bez pośpiechu kierując się do samochodu.

5

Zwierzyna

Dojechał do autostrady numer pięć wiodącej na południe – do Los Angeles. Było wcześnie, więc postanowił zmienić plany. Od dłuższego czasu poszukiwał drugiego lokum. Miał takie w Chinatown. Ludzie Joego Rose’a znali tylko jego stałe miejsce w zachodnim Los Angeles. Przy Yale Street było tajemnicą, miejscem ewentualnego, chwilowego ukrycia. Zamierzał zmienić je i wynająć mieszkanie lub mały dom dalej od centrum. Przez trzy lata pobytu w Kalifornii odłożył sporą gotówkę i mógł sobie pozwolić na lepszą dzielnicę.

Za Santa Clarita postanowił skręcić w czterysta piątkę i dojechać do Long Beach, a później na północ. Tym sposobem nie natknie się na nikogo w śródmieściu. Miał jeden adres w Montebello i dwa w Monterey Park. Był tam, sprawdził okolice i miejsca mu pasowały. Były ciche, z łatwym dojazdem, na uboczu, lecz wśród ludzi. Włączył się w nurt autostrady Golden State i rozmyślał o swoim dawnym życiu.

Do Kalifornii przyleciał prawie trzy lata temu. Pomógł mu w tym Moe Mayo. Wcześniej miał inne plany, jednak los, a zwłaszcza zdarzenia w Hamburgu, zweryfikowały je boleśnie.

Uciekał z Polski. Wysiadł na dworcu w Poznaniu i kupił bilet do Berlina. Przebrał się w dworcowej toalecie, a stare ubranie spakował do torby. Wszystkie pieniądze wymienił na euro, zostawiając na wszelki wypadek niewielkie drobne.

„Niewiele ponad sześć tysięcy euro” – zastanowił się. „Musi na razie wystarczyć”.

W mieszkaniu w Hamburgu miał trochę forsy, a u Hansa sporo gotówki, która wystarczy na kilka lat spokojnego życia. Wyjedzie do Australii, może do Kanady, zna bezbłędnie angielski. Będzie podróżował, zwiedzi Antypody i Amerykę, zahaczy o Azję, dorywczo pracując.

Marzył o południowej Francji, a w wolnym czasie uczył się języka żabojadów. Miał wyjątkowe zdolności językowe. Może skończy jakieś studia, znajdzie pracę i kiedyś osiądzie w pięknej winnicy, w małym miasteczku blisko Morza Śródziemnego. Założy rodzinę.

„Marzenia nieraz się spełniają”. Uśmiechnął się do siebie.

Wszystko szło zgodnie z planem, który opracował w samochodzie Małego. Przesiadka w Berlinie i Hauptbahnhof w Hamburgu.

Wysiadł na dworcu i od razu skierował się do Hansa. Było wczesne przedpołudnie, więc ten na pewno był w swoim biurze przy Lindenstrasse, niedaleko Arcotel Rubin, około kilometra od dworca, kilka minut drogi. Biuro mieściło się w kamienicy. Schodziło się do niego w dół, po dwóch schodkach i tam Hans Esser urzędował z pracownikami i załatwiał swoje ciemne, nielegalne interesy. Samochody stawiali na chodniku, zasłaniając przed ciekawskimi nisko osadzone okna.

Hans zajmował się przemytem towarów i narkotyków, wyłudzaniem podatku VAT, ochroną przekrętów w porcie i kradzieżami z kontenerów. Michael dla Hansa był Maxem. Poznał go, gdy Wielki Szef wszedł na teren Hamburga i zaczął robić interesy związane z przemytem drogą morską towarów z Hamburga do Szczecina, a w drugą stronę narkotyków z Bałkanów. Max spodobał się Hansowi. Rzutki chłopak, bystry, inteligentny, ale twardy i niebezpieczny dla wrogów, jak się szybko przekonali konkurenci Hansa. W prowadzonym przez Hansa biznesie był nieocenionym nabytkiem, gdyż znał angielski, a Hans prowadził transakcje z Amerykanami. Z Maxem dogadywał się bez problemu, po niemiecku i polsku.

Amerykanin przyjeżdżał, uzgadniał cenę, potem wracał w ustalonym czasie po pieniądze, żadnych przelewów, tylko gotówka do ręki. Wszystkie rozmowy prowadził z Maxem, ale przy udziale Hansa. Hans ledwo znał angielski i rozumiał co piąte słowo, spostrzegł jednak, że Polak go nie oszukuje, tak mu wychodziło z wyliczeń, a w rachunkach był dobry. Dwa lata współpracy przyniosły mu sporo gotówki. Rozliczał się siedemdziesiąt do trzydziestu, a Maxowi oddawał pięć procent ze swoich trzydziestu. Fortunę lokował w nieruchomości na nazwiska cichych wspólników, a za pieniądze Maxa kupił mały apartament w Strasburgu. Resztę trzymał w domu, w skrytce znanej sobie i córce, nie w sejfie.

Hansowi właśnie wszedł na kark szósty krzyżyk, a to najwyższa pora na wycofanie w legalną działalność i zapewnienie córce normalnego życia. Kilkanaście milionów w nieruchomościach miało dać niezły dochód i spokój. Zdawał sobie sprawę, że nic nie trwa wiecznie. Wielu patrzyło zawistnie na jego biznes, a przede wszystkim na współpracę z Amerykanami, i marzyło o przejęciu, lecz otwartej walki nie podejmowało. Hans miał dobrych, sprawdzonych ludzi. Nie to jednak ich powstrzymywało. Układy w policji i opłacani przez niego wysocy funkcjonariusze były główną polisą na życie, a współpraca z ludźmi zza oceanu powstrzymywała chętnych w obawie odwetu.

Hans był realistą. Jeden fałszywy krok, tylko jedno bezpodstawne podejrzenie, a straci wszystko. Pieniądze, życie i córkę. Wyłowią go z rzeki, znajdą z poderżniętym gardłem. Wzdrygał się, gdy na rozmowy i po pieniądze przyjeżdżał Amerykanin o ospowatej twarzy. Zdawał sobie sprawę, że pora poprzestać.

Jeszcze jedno. Hans był wdowcem z córką, prawie pełnoletnią i jak każdy z ojców patrzył na Maxa jej oczami.

Wielki Szef nie domyślał się, że jego człowiek prowadzi w Hamburgu własną grę. Wszystko szło dobrze, były zyski, tylko jedno leżało mu na żołądku. Do Polski płynęły nie tylko jego towary ze Stanów przez Hamburg, a z powrotem narkotyki. Postanowił ukrócić proceder. Dlaczego inni mieli zarabiać na tranzycie przez Polskę, na załadunku w jej portach, które on już prawie kontrolował? Dlaczego jakiś Hans z Hamburga zarabiał na tym kokosy? Potrzebował odbiorcy, a jego znał Hans.

Max wyszedł z dworca, nie brał taksówki, było blisko. Poszedł okrężną drogą, minął kościół przy Georgs Kirchhof i swoje mieszkanie, które wynajmował przy ulicy Koppel. Mieściło się na piętrze nowego budynku z wejściem do klatki schodowej w głębi ogrodzonego terenu i miało balkon z widokiem na ulicę. Dla bezpieczeństwa zainstalował niewidoczne z zewnątrz niewielkie kamery i będąc w mieszkaniu, mógł na komputerze obserwować, co się dzieje przed budynkiem.

Zbliżył się do biura Hansa. Nie było przy nim ani jego samochodów, ani ludzi obstawy. Na chodniku stał policyjny radiowóz. Dostrzegł policjantów w mundurach i dwóch wyglądających na tajniaków mężczyzn, a z daleka zobaczył oklejone taśmami okna biura. Nie zatrzymując się, skręcił w najbliższą bramę. Wszedł na podwórko, rozejrzał się niespiesznie, wyszedł i zawrócił. Minął swoje mieszkanie, obserwując teren, lecz nie zauważył nic podejrzanego. Doszedł prawie do dworca. W markecie zrobił zakupy na kilka dni, tak na wszelki wypadek, i ponownie ruszył do mieszkania.

Nie było już policji. Jeśli coś stało się z Hansem, ci, którzy to zrobili, nie zastawiliby zasadzki pod okiem śledczych operujących kilka przecznic dalej. Dlaczego mieliby to zrobić? Przecież nikt nie wie, że tu przyjechał. Nie zapowiadał swojej wizyty, a ludzie Szefa dopiero zaczynali go szukać, ale nie tutaj. Wszedł przez furtkę, otworzył drzwi wejściowe, włożył rękę pod kurtkę, odbezpieczając pistolet i prawie odskoczył, natykając się na sąsiadkę z dołu.

– Dzień dobry. – Ukłonił się starszej kobiecie.

– Dzień dobry – odpowiedziała, dodając: – Dawno pana nie widziałam.

– Byłem jakiś czas pod Hanowerem, na warsztatach fotograficznych. Pytał ktoś o mnie?

– Nie, a właściwie tak. Jakaś młoda dziewczyna z torbą przychodziła wczoraj kilka razy, wchodziła na górę, dzwoniła do drzwi, siadała na schodach i czekała na pana. Taka ruda – dodała. – Skąd miała klucz do drzwi wejściowych?

– Dałem jej, by przyniosła mi swoje prace. Może zgubiła ten od drzwi do mieszkania.

– Taka jest ta dzisiejsza młodzież – skwitowała sąsiadka. – Wyjątkowo niechlujna. Taki pan przystojny i nie może znaleźć sobie miłej, porządnej dziewczyny. Tyle ładnych i schludnych chodzi ulicami. Mam bardzo ładną siostrzenicę w pana wieku.

– Nie jest moją dziewczyną. Przyniosła prace fotograficzne. Mam nadzieję poznać niedługo pani siostrzenicę…

– Powiem jej, a teraz muszę iść i kupić coś na obiad.

– Do zobaczenia. – Uśmiechnął się.

Spojrzała na niego życzliwie i lekko kiwnęła ręką na pożegnanie.

Wszedł po schodach na górę. Przed drzwiami siedziała córka Hansa, ściskając sporych rozmiarów płócienną torbę. Oczy miała zamknięte. Bez skarpetek, ubrana w krótkie do kolan, zielone spodenki z ciemną plamą z przodu, fioletową szeroką bluzę z napisem na piersi, w różowe buty do tenisa, spała oparta o ścianę. Całe jej ubranie było ubrudzone ziemią, gliną, czymś zielonym i mocno wymięte.

Włożył klucz w zamek, przekręcił i lekko szturchnął Martę. Zerwała się na równe nogi i nie wiedzieć dlaczego, powiedziała dziękuję i się rozpłakała. Tak się trzęsła, że nie miała siły wejść. Wziął torbę, pomógł jej, wprowadził do pokoju i posadził w fotelu. Wrócił, przekręcił klucz w zamku i zasunął zasuwę, ryglując je od wewnątrz. Marta jeszcze płakała.

– Jesteś głodna? – zapytał.

– Tak – odpowiedziała. – Zabili tatę.

– Kto?

Opowiedziała, jak przed dwoma dniami wieczorem tuż przed zamknięciem biura, wracając z tenisa, weszła do ojca. Niezbyt często tam przychodziła. Potrzebowała pieniędzy na hamburgera i colę. Była głodna, a portfel zostawiła w domu. Ojciec stwierdził, że zjedzą coś razem. Odesłał pracowników, mówiąc, że pójdą pieszo do restauracji, a potem pojadą taksówką do domu. Kazał córce umyć się na zapleczu i włożyć sukienkę, którą miała w torbie z rakietami, a której nie włożyła po treningu.

– Weź przy okazji śmieci i wyrzuć w podwórku – powiedział, podając jej worek.

Wyjęła klucze z torby, zasunęła kotarę na końcu pomieszczeń, nie chcąc, by ojciec widział ją, gdy będzie się przebierała. Nie miała stanika, nie nosiła. Otworzyła kluczem drzwi i poszła wrzucić worek do kontenera, a drzwi pozostawiła otwarte. Niskie ogrodzenie oddzielało zaplecze kamienicy, w którym mieściło się biuro, od budowy na sąsiedniej działce. Wznoszono na niej nowoczesny, wysoki biurowiec. Wykonawca zbudował na razie tylko piwnicę i parter, na placu leżały sterty desek, drewnianych bali, składowano rury, betonowe kręgi, wykonano wykopy pod układanie instalacji.

Widziała prospekt, w którym oferowano już pomieszczenia do wynajmu. Budynek był ładny. Przyglądała się przez kilka chwil. Na budowie o tej porze nic się już nie działo. Odwróciła się, weszła do biura i usłyszała podniesione głosy. Nie zamknęła za sobą drzwi. Stanęła za kotarą i przez szparę zobaczyła ojca rozmawiającego z dwoma wysokimi, mocno zbudowanymi mężczyznami. Mówili na przemian po niemiecku i polsku. Domyśliła się, że to Polacy, z którymi ojciec robił jakieś interesy. Nie było wśród nich Maxa, nie był nim też mężczyzna stojący na zewnątrz przy samochodzie. Ojciec powiedział jej, że prowadzi niebezpieczne sprawy i zwodził, że jeszcze tylko trochę, może rok lub dwa, niedługo. Tłumaczył, jak ma się zachować w krytycznym momencie.

Stała za kotarą cicha jak mysz, obserwując rozmawiających przez szparę. Wyższy z mężczyzn przyłożył ojcu pistolet do głowy.

– Podaj nazwiska, terminy dostaw, a podzielimy się po połowie – zażądał, uderzając ojca otwartą ręką w twarz.

– Nie mam stałych kontaktów z Amerykanami. Jak mają towar, to przychodzą do mnie i go od nich kupuję. Trochę samochodów, sprzęt elektroniczny, ciuchy. Dwa razy to się zdarzyło.

– Nie kłam. Wiemy, co twoi przywożą do Gdańska i Gdyni. Widzieliśmy rozładunek kontenerów na metach i co było w nich wywożone. Narkotyki to my, nie będzie żadnej konkurencji.

– Przysięgam. Nie działam w narkotykach.

Niższy z mężczyzn uderzył Hansa pięścią w twarz. Cios był tak silny, że rzuciło nim do tyłu – rozbił stojącą lampę, uderzając w nią skronią.

– Może przysięgniesz na głowę córki? – zapytał z ironią w głosie wyższy z mężczyzn, podnosząc Hansa jedną ręką z podłogi i sadzając na krześle, a drugą wkładając pistolet do jego ust.

Marta, zobaczywszy zakrwawioną twarz ojca, wydała jęk ledwie słyszalny, ale nie tak cichy, żeby nie dotarł do uszu mężczyzn.

Odwrócili się w jej kierunku. Ojciec usiłował coś powiedzieć, lecz rozbite usta i lufa pistoletu mu nie pozwoliły.

– Ktoś tam jest. – Usłyszała jednego z mężczyzn.

Po sekundzie dobiegł ją głos niższego:

– Nie pozwól mu uciec!

Wyższy rzucił się w pogoń i zawadził o leżącą na podłodze rozbitą lampę. Pistolet wypalił i mózg Hansa znalazł się na ścianie biura – kolejna abstrakcyjna mozaika, jak stwierdzili kilka godzin później policyjni fotografowie, robiąc zdjęcie zwłok, miejsca zdarzenia i wszystkich ścian obwieszonych picassowskimi reprodukcjami.

– Coś ty zrobił? – Usłyszała jeszcze Marta, gdy rzucała się do ucieczki.

Potknięcie wyższego i śmierć ojca uratowały jej życie. Zanim niższy obiegł ciało i zerwał kotarę, wypadła na zewnątrz, pchnęła za sobą drzwi i nim napastnik do nich dobiegł, te się zatrzasnęły.

Usłyszała tylko, jak krzyczy:

– Bierz samochód i jedź na tyły budynku!

Przeskoczyła przez ogrodzenie. Ojciec uczył ją: „Myśl, dziecko, myśl”. Wiedziała, że gdy wyjdzie na ulicę i będzie uciekała w jedną lub drugą stronę, to nie zdąży, bo już słyszała warkot silnika. Objadą kamienice i za kilka minut będą mieli ją jak na dłoni. Postanowiła, że ukryje się na budowie. W tym czasie oni przeszukają piwnice i parter budynku, nie znajdą jej i pomyślą, że schowała się u kogoś w kamienicy. Będą mieli tylko czas do przyjazdu policji. Później wyjadą pospiesznie z Hamburga, nie będą chcieli ryzykować.

Podbiegła do leżących na ziemi desek. Wpełzła pod nie, wciągając za sobą puste worki po cemencie. Przywarła do podłoża, zamaskowała workami wylot, wcisnęła twarz w mokrą ziemię i już słyszała głosy mężczyzn.

– Sprawdzę budynek, a ty zobacz w wykopach i za tymi stertami.

Zapadał zmierzch, było jej zimno i niewygodnie. Nie mogła się ruszyć, nie zdradzając swojej kryjówki.

– W budynku jej nie ma.

– Ja też jej nie widzę.

– Schowała się w którejś kamienicy. – Podeszli do desek.

– Za chwilę będzie policja, zwiewamy. Wrócimy po nią jeszcze. Zna jego tajemnice.

Nie znała tajemnic ojca. Ciągle tylko powtarzał, że jeśli coś mu się stanie, to nie będzie bezpieczna. Pokazał skrytkę, kazał ją opróżnić i uciekać na drugi koniec kraju do ciotki Grety.

Po kilkunastu minutach usłyszała syreny policyjne. Wyczołgała się z kryjówki, strzepnęła ziemię, przetarła twarz i ruszyła przed siebie. Mieszkali w strzeżonym apartamentowcu przy Brennerstrase, niedaleko hotelu Astoria. Dotarła tam po kilku minutach. Przyłożyła do czytnika kartę z chipem przypiętą do kluczy, furtka otworzyła się i po chwili Marta stanęła pod drzwiami wejściowymi.

Portier, zajęty rozmową z kierowcą wyjeżdżającego auta, nie zwrócił na nią specjalnej uwagi. Poznał ją, ale się nie przyglądał.

Ta sama karta umożliwiła jej wejście do holu, wjazd windą na czwarte piętro i dostanie się do mieszkania. Marzyła o ciepłej kąpieli, chciała coś zjeść, lecz instynkt podpowiadał jej, że najpierw musi opróżnić skrytkę. Wyciągnęła z garderoby pierwszą z brzegu, dużą płócienną torbę, podeszła do kominka w salonie, wcisnęła jedne, przekręciła drugie okucie i otworzyła skrytkę.

Była ona przemyślnie skonstruowana, wmontowana w ścianę udawała obudowę kominka. Wyjęła wszystko na podłogę. Były tam paczki zaklejone taśmą, kilka papierowych teczek i koperty z napisami. Na jednej z nich zobaczyła imię „Max”. Wrzuciła wszystko do torby i wyniosła do przedpokoju.

„Teraz się umyję i coś zjem”.

Czuła pustkę w brzuchu. Weszła do kuchni, by przed kąpielą wyjąć masło z lodówki.

„Odtaje, będzie łatwiej rozsmarować”.

Spojrzała w okno i zamarła. Przed bramą stał samochód, który widziała przed biurem ojca, a w nim tego mężczyznę. Niższy Polak siedział z portierem w stróżówce, a wyższy zbliżał się już do drzwi. Była pewna, że portier, widząc lufę pistoletu, wyjawił kod techniczny do drzwi wejściowych, a teraz siedział cicho, robiąc pod siebie i zastanawiając się, dlaczego jej szukają. Nie obchodziła go, chciał przeżyć.

Rzuciła się do wyjścia, zatrzaskując po drodze skrytkę. Złapała torbę, wzięła z komody klucze i ciemne okulary, a z wieszaka czapkę i bluzę ojca. W lustrze zobaczyła, jaka jest brudna. Cicho otworzyła i powoli zamknęła za sobą drzwi. Jeszcze ciszej zaczęła iść w górę.

Na siódmym, ostatnim piętrze budynku znajdowały się pomieszczenia techniczne, siłownia, fitness, wyjście na taras. Dostęp do nich mają mieszkańcy z wszystkich klatek. Drzwi otwierają się tym samym chipem. Idąc w górę, słyszała, jak mężczyzna wchodzi do środka, naciska przycisk windy. Gdy ta ruszyła, weszła do pomieszczeń technicznych i biegiem pomknęła do ostatniej klatki, wychodzącej na zewnątrz z boku apartamentowca.

– Nie zobaczą mnie – powiedziała do siebie, schodząc schodami.

Wyszła na zewnątrz. Podeszła do ogrodzenia, wspięła się na drzewo, tak jak robiła to dawno temu z dzieciakami sąsiadów, zeskoczyła do przyległego parku i pobiegła w boczną alejkę.

Gdy byli dziećmi, mieli tam, wśród gęstych krzewów, swoją kryjówkę, której teraz tak potrzebowała. Niewiele się zmieniło. Krzewy dochodziły z jednej strony do żwirowej alejki, a z drugiej do kamiennego, wysokiego muru. Wiele lat temu zrobili w nich swoje tajemne miejsce spotkań. Wciągnęli dwa drewniane bale, szykowane przez ogrodników na ławki, i znaleziony w parku plastikowy pojemnik służący do ładowania liści w trakcie porządków. Siadywali na balach przy odwróconym do góry dnem pojemniku udającym niski stolik. Przynosili słodycze, napoje i rozmawiali o wielkich sprawach, niewidziani przez dorosłych. Sami w swoim szczęśliwym świecie.

– Już minionym – stwierdziła.

Przedarła się przez krzewy. Było tu jak kiedyś, tylko drewniane bale, lekko spróchniałe, zapadały się w ziemię, a plastikowy pojemnik z jakiegoś powodu pękł. Nikt już tutaj nie przychodził. Jej koledzy z dziecinnych zabaw, starsi od niej, wychowywali własne dzieci, które niedługo będą gdzieś indziej tworzyć swoje światy niedostępne dla dorosłych.

Założyła bluzę ojca, położyła się na drewnianym balu, wsunęła pod głowę torbę i zaczęła płakać. Zapadł zmierzch. Przed zamkniętymi oczami przesuwały się obrazy jej życia z ojcem, z matką pół Polką, pół Niemką z Opola. Z nią rozmawiała po polsku i niemiecku, ale tylko do dziewiątego roku życia. Później matka odeszła na zawsze. Za jej śmierć obwiniała ojca. To jego ciemne interesy ją wykończyły.

„Co mam robić?” – Kłębiły się myśli w głowie.