Miłosz. Biografia - Franaszek Andrzej - ebook

Miłosz. Biografia ebook

Franaszek Andrzej

0,0
69,99 zł

-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Najważniejsza książka o Miłoszu

Nagrodzona Nike Czytelników i Nagrodą im. Kościelskich biografia Czesława Miłosza to owoc dziesięcioletniej pracy jej autora. Andrzej Franaszek – spotykając przyjaciół Poety, badając źródła w Polsce, na Litwie, we Francji i w Ameryce – ukazał Miłosza innego niż ten, którego znamy z podręczników. Widzimy Noblistę jako człowieka pełnego namiętności, niewolnego od błędów, dokonującego dramatycznych wyborów osobistych i politycznych, ale też poznajemy jego wyobraźnię i wrażliwość poetycką. Opowieść o nim to wreszcie panorama XX wieku, wszak – jak to ujęła niegdyś Maria Janion – Miłosz przewędrował „wszystkie piekła i niektóre raje” tego stulecia.

Andrzej Franaszek (1971) – historyk literatury, wykładowca Uniwersytetu Komisji Edukacji Narodowej w Krakowie, autor wielokrotnie nagradzanej, przełożonej na angielski, białoruski, chiński i litewski biografii Czesława Miłosza. Opublikował także fundamentalną biografię Zbigniewa Herberta oraz książki eseistyczne: Ciemne źródło, Przepustka z piekła i wreszcie – Gwiazda Piołun. Opowieści o poezji, podróżowaniu i przyjaźni. Od kilku lat pracuje nad monografią życia i twórczości Józefa Czapskiego.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 1612

Data ważności licencji: 5/4/2029

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Projekt okładki

Wojtek Janikowski

Fotografie na pierwszej i czwartej stronie okładki oraz na wyklejce

Maciej Billewicz/PAP

Redaktorka prowadząca wydanie 2024

Dorota Gruszka

Redakcja

Agnieszka Stawiarska

Klementyna Suchanow

Adiustacja

Urszula Horecka

Korekta

Bogumiła Gnypowa

Katarzyna Onderka

Opieka redakcyjna

Anna Szulczyńska

Zrealizowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego

Wszystkie teksty oraz korespondencja Czesława Miłosza © Copyright by The Czeslaw Milosz Estate. All rights reserved.

Copyright © by Andrzej Franaszek

ISBN 978-83-240-1794-2

Książki z dobrej strony: www.znak.com.pl

Więcej o naszych autorach i książkach: www.wydawnictwoznak.pl

Społeczny Instytut Wydawniczy Znak

ul. Kościuszki 37, 30-105 Kraków

Dział sprzedaży: tel. 12 61 99 569, e-mail: [email protected]

Wydanie I, Kraków 2024

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotował Jan Żaborowski

Wstęp

Miłosz przeszedł intelektualnie przez wszystkie piekła i niektóre raje XX wieku. Cały nasz świat idei i wyobrażeń jest u niego zawarty. Bez Miłosza polska doświadczona osobiście wiedza o wieku XX byłaby tak zubożona, że nie wiem, czy mogłaby się utrzymać na rachitycznych nóżkach.

Maria Janion, Kroński – Miłosz. Epizod z dziejów myśli i poezji

„Teraz, jak nigdy przedtem, widzimy, że jest równy najlepszym w XX wieku. Jest ich trzech albo czterech – poza Miłoszem to Eliot, Kawafis, Mandelsztam. Pisali w bardzo złych czasach, ale potrafili skondensować tragiczne doświadczenie swojej epoki aż do niewidzialnego punktu, w którym rodzi się nadzieja” – pisał po śmierci Czesława Miłosza litewski poeta Tomas Venclova1. Gdy 27 sierpnia 2004 roku kondukt żałobny odprowadzał zmarłego pisarza do Krypty Zasłużonych na krakowskiej Skałce, nietrudno było zdać sobie sprawę z wymiaru chwili. Kończyła się epoka: odchodził człowiek, którego znaczenie porównywano do roli Adama Mickiewicza, ale też model kultury, w którym poeta mógł i chciał stawiać sobie cele najwyższe, mierzyć się z politycznymi, społecznymi czy religijnymi problemami swego czasu. W pewien sposób kończyło się stulecie, o czym pisał wtedy historyk literatury: „ta śmierć symboliczna, teraz już na dobre zamy­kająca XX wiek, bardziej niż kiedykolwiek wiąże się dla mnie z przekonaniem, że nic już odtąd nie będzie takie samo jak wprzódy”2.

Życie Czesława Miłosza jest kroniką minionego stulecia, którego boleśnie doświadczył na własnej skórze. Od pól bitewnych pierwszej wojny światowej, widzianych oczami kilkuletniego chłopca, poprzez rosyjską rewolucję, odzyskanie przez Polskę niepodległości, społeczne i narodowościowe problemy II Rzeczypospolitej, czas spełnionej Apokalipsy i piekła, którym stały się ulice okupowanej Warszawy, Holokaust i walkę z sobą dwóch totalitaryzmów, doświadczenie emigranta w świecie podzielonym „żelazną kurtyną”, Amerykę lat sześćdziesiątych i siedemdziesiątych, aż do upadku sowieckiego imperium i początku XXI wieku. Wszystko to stało się jego udziałem, ale też zostało przemyślane i wyrażone – w wierszach, powieściach, esejach. Nieśmiały chłopczyk, który wstydził się w wileńskim sklepie powiedzieć, co chce kupić, przeszedł w ciągu dziewięćdziesięciu trzech lat długą drogę, spotykając na niej Einsteina i Eliota, Karla Jaspersa i Alberta Camusa, Josifa Brodskiego i Susan Sontag czy wreszcie Jana Pawła II…

A przecież zdobywając doświadczenie i dar mądrości, w jakimś sensie zawsze pozostał ciekawym świata podrostkiem, który ukryty w skórze dostojnego noblisty zwierzał się innemu laureatowi tej nagrody Seamusowi Heaneyowi: „czuję się po prostu jak mały chłopiec, bawiący się na brzegu rzeki”3. Mówił o dziecięcości, która nie opuszcza artysty, a także o wiodącej go przez życie sile – sile nie rozsądku, lecz instynktów, namiętności, pożądania. Łączył w sobie wrażliwość, wyczulenie na ból, dostarczające mu udręk skrupulatne sumienie, skłonność do depresji i rozpaczy – z olbrzymią witalnością, dyscypliną, siłą fizyczną i duchową pozwalającą przetrwać nieszczęścia, których przytrafiło mu się o wiele więcej, niż miał zwyczaj opowiadać. Zdawał się nieustannie młody, jakby opiekowały się nim jakieś moce, których obecność w swoim życiu wyraźnie odczuwał.

„Oto dokonane dzieło. Gdyby tylko wiedzieli, za jaką cenę. Czy zgodziliby się? Czy nie odwróciliby się z przerażeniem? Ale on, ten sprawca, miał kiedyś tylko niejasne przeczucie, że podpisuje cyrograf. Naprawdę nie było chwili, kiedy pióro, umaczane we krwi rozciętego palca, waha się przed podpisem i kiedy jeszcze można powiedzieć: »nie«” (PP, 65)* – pisał w starości, a podczas jednej z rozmów opowiadał: „jakaś ręka mnie prowadziła i kierowała tak, iż robiłem rzeczy z punktu widzenia zdrowego rozsądku najzupełniej absurdalne, które później okazywały się mieć jakiś sens” (PŚ, 312). Ręka ta ratowała mu też życie, od niezwykłej chwili dzieciństwa poczynając, gdy nie wybuchł wrzucony do jego pokoju granat, aż po ocalenie od samobójstwa – pokusa „nawiedzała mnie kilka razy. Nie było daleko” (RP2, 330).

Uniknął sowieckich, litewskich i polskich kul, które krzyżowały się nad jego głową w krwawych początkach stulecia, wywózki na Wschód i łagru, obozu koncentracyjnego (choć był już przez Niemców aresztowany), zgubienia duszy i zaprzedania pióra w latach stalinowskich. Stworzył dzieło przerastające rangą bodaj wszystko, co w minionym stuleciu wydała z siebie polska literatura. Przeżył wrogów, których mu nie brakowało i którym zwykle wspaniałomyślnie wybaczał. Osiągnął wszystko, zdawał się, jak powiedziano o nim w młodości, „pieszczochem losu”. Sam ­przecież oceniał inaczej: „wiele było tych szczęśliwych ocaleń. Ale poza tym, gdyby ktoś znał moje życie bliżej, nie powiedziałby, że byłem dziec­kiem szczęścia. W moim życiu było bardzo dużo tragedii. Kiedy myślę dziś, czego uniknąłem w czasie wojny, wydaje mi się to prawie niemożliwe. I to rzeczywiście należy doceniać. Ale za wszystko się płaci, jak mówił u Leszka Kołakowskiego wicedyrektor hotelu »Eden«” (RP, 624).

Zastępcą dyrektora raju był oczywiście diabeł.

* Zob. Wykaz skrótów na końcu ebooka.

CZĘŚĆ I

Rajski ogród1911–1920

„Rozdziera się ciemność dalekim błyskaniem łuny”

Co zrobimy z dzieckiem kobiety? zapytują moce,

Przelatując nad ziemią. Lufy baterii

Skaczą w odrzucie. I znów. A tam równina,

Błyska aż po horyzont, mrowi się, biegną.

W parku nad jeziorem szpitalne pałatki

Koło szpalerów, klombów i warzywnika.

Teraz w galop. Rozwiewa się welon siestricy,

Karogniady koń ostry, ściernie, parowy.

Od bindugi na rzece rudobrodzi wiosłują.

Otwiera się za dymem połamany bór.

Czesław Miłosz, Osobny zeszyt

„Kołyska Tomasza umieszczona była w starej części domu, od ogrodu, i pierwszym dźwiękiem, jaki go witał, były pewnie krzyki ptaków za oknem” (DI, 16). Na początku tej opowieści jest dziecko, dla którego świat otwiera się brzęczeniem owadów i zielonymi chmurami drzew, milionem słonecznych rozbłysków na falach rzeki, kolącą w stopy trawą i silnymi dłońmi piastunki. Strachem i urzeczeniem. „Kiedy był zupełnie mały, sadzano go na niedźwiedzim futrze i wtedy święty spokój, bo podnosił ręce, żeby nie dotknąć włochatego zwierza, i tak nieruchomiał, na wpół przerażony, na wpół zachwycony” (DI, 100).

Wiosną roku 1911 Weronika Miłoszowa, nazywana przez bliskich Wecią, od niespełna dwóch lat szczęśliwa mężatka, wraca z Rygi na Litwę – do Szetejń, majątku swych rodziców w powiecie kiejdańskim, nad rzeką Niewiażą. Wysłany na stację furman powozi bryczką ostrożnie, bo w brzuchu jego pasażerki rośnie dziecko. 30 czerwca, w znaku Raka, przychodzi na świat chłopiec, któremu na chrzcie zostaje nadane imię Czesław.

Pamięć matki skrywała chyba dawne sentymenty, skoro nazwała syna imieniem niegdysiejszego adoratora1, jej mąż Aleksander kończył tymczasem studia na ryskiej politechnice. Może wkrótce, z dyplomem inżyniera przyjechał do teściów, Zygmunta Kunata i Józefy z Syruciów, aby zobaczyć pierworodnego, a może tylko – szukając już pracy – przysyłał listy i prosił o zdjęcia. Imperium carów zaczynało chwiać się w posadach, ale w dolinie Niewiaży trwał jeszcze wiek XIX, czas odmierzano rytmem zbiorów, litewscy chłopi, polska szlachta, żydowscy handlarze i rosyjscy urzędnicy żyli obok siebie we względnej zgodzie, świat zdawał się nieruchomy, choć miało tak być już tylko przez chwilę: nad Europą pochylały się wszak – ochrzczony właśnie chłopiec przetłumaczy kiedyś te słowa – „straszne niańki”, „chcąc dzieci oblać wrzątkiem”2.

Z najwcześniejszego dzieciństwa chłopiec zapamięta pierwszy wielki strach i później każe go przeżyć bohaterowi swojej książki. Kąpiel, łąka nad rzeką, bezpański, groźny, może wściekły pies. Matka „schwyciła Tomasza i, goła, pędziła pod górę do parku. Tomasz sam nie wiedział, skąd mu wziął się ten ręcznik, który zgarnęła na oślep i który za nią się rozwiewał i w jaki sposób czuł jej lęk, usta łapiące powietrze, tłuczenie się serca. Widział także psa: rudego, z zapadniętymi bokami, słyszał za sobą jego oddech. Może to czerpał ze snu, bo taki właśnie sen o ucieczce często go prześladował. Bezwładny, zdany tylko na jej szybkość, zamierał w przerażeniu, że ona już biec dalej nie zdoła, że upadnie” (DI, 266). Po latach dorośli opowiedzą mu także, jak chorował na dyfteryt, „był już konający, a matka (…) biła głową w ścianę i na kolanach szła przez pokój, krzycząc, błagając zmiłowania. Podniosła złączone ręce i przysięgła: że jeżeli Tomasz wyzdrowieje, ona odbędzie pieszo pielgrzymkę do cudownego obrazu Matki Boskiej Ostrobramskiej w Wilnie. I natychmiast nastąpiło polepszenie” (DI, 266). Dużo musiało być takich ślubów i cudownych ozdrowień, a przecież nasza wyobraźnia zmierza ku romantycznemu mitowi, ku ocaleniu, za które wileńskiej Madonnie dziękował Adam Mickiewicz…

Weronika ślubu nie dotrzymała, ale chłopiec rozwijał się zdrowo. Na jednym z zachowanych zdjęć, zrobionym w parku w Szetejniach latem 1913 roku, szczęśliwa matka opiera się o poręcz otaczającej kępę drzew ławeczki, podtrzymując dość krzepkiego dwulatka, na innym on sam, upozowany przez fotografa, siedzi na kilimie i ściska w dłoniach pajacyka. Na kolejnym stoi już samodzielnie, zgodnie z ówczesną dziecięcą modą ubrany w coś na kształt białej sukienki, a rysy pyzatej twarzy zapowiadają wyraźnie dorosłą twarz Czesława Miłosza.

Jest na tyle silny, by matka zdecydowała się przemierzyć wraz z nim pięć tysięcy kilometrów i dołączyć do Aleksandra, którego rządowy kontrakt wysłał aż na Syberię, do Krasnojarska. Wraz z nianią dotarli zapewne najpierw do Rygi, stamtąd zaś do Petersburga, gdzie chłopczyk po raz pierwszy zobaczył automobil. „Z nogą na stopniu, uczepiwszy się drzwiczek, wydawałem przeraźliwe ryki, nie można było mnie oderwać, a szofer w liberii śmiał się. Żeby coś się pamiętało z tak wczesnego dzieciństwa, wydaje się nieprawdopodobne, a jednak przysiągłbym, że widzę brzeg chodnika i błyszczący lakier” (RE, 48). Wiele dni spędzają w wagonie Kolei Transsyberyjskiej: jadą przez Moskwę, Niżni Nowogród i Omsk, a imperium zdaje się nie mieć końca. Rosja sprowadza maszyny rolnicze, buduje fabryki i drogi, próbuje eksploatować bogactwa Syberii. Młody inżynier projektował mosty, pracując zapewne przy wytyczaniu szlaków kolejowych, ale podczas pobytu w Krasnojarsku znalazł też czas, by polować na jelenie w rozciągających się od Ałtaju po Bajkał Sajanach i by dotrzeć aż za koło polarne, płynąc Jenisejem, a następnie podróżując psim zaprzęgiem przez tundrę. Strzelał do dzikich kaczek i w „grubych zeszytach oprawnych w czarną ceratę”, które kiedyś przeglądać będzie jego syn, „wpisywał wiersze hymny na cześć tamtejszej przyrody” (RE, 49). U ujścia Jeniseju spotkał statek słynnego Fridtjöfa Nansena, który w 1913 roku na zlecenie norweskich kupców badał możliwości stworzenia regularnych morskich połączeń z północnych wybrzeży Rosji do Europy. Na pokładzie zrobiono pamiątkową fotografię, długo później wiszącą w wileńskim mieszkaniu Miłoszów:

Poznaję ich. Stoją na pokładzie

Statku „Correct”, kiedy wpłynął w ujście Jeniseju.

Ten czarniawy, w skórzanej kurtce automobilisty

To Loris-Mielikow, dyplomata. Ten gruby, Wostrotin,

Właściciel kopalni złota i poseł do Dumy.

Obok szczupły blondyn, mój ojciec. I kościsty Nansen.

(W IV, 193)

Po latach Krasnojarsk będzie przypominać Weci mongolski pierścień, który podarował jej poznany w pociągu archeolog, chłopiec z podróży zapamięta tylko „urynalik”, chwiejący się na ścianie przedziału. W roku 1914 cała rodzina jest z powrotem w Szetejniach, gdzie wzorem ziemiańskich przodków wydaje kolacje i przyjmuje gości, a Cześ wpatruje się w piękną młodą ciocię Gabrielę Kunat3. Zaraz jednak historia przyspiesza, w Sarajewie Gawriło Princip strzela do arcyksięcia Ferdynanda, 1 sierpnia Niemcy wypowiadają wojnę Rosji, Aleksander zaś zostaje zmobilizowany i trafia do pułku saperów: znów będzie budować mosty, teraz jednak po to, by przeprawiali się nimi żołnierze i czołgi. Życie mieszkańców Litwy nie zmienia się od razu, choć patrząc wtedy przez zadymione szkiełka na zaćmienie Słońca, nie mogli odpędzić od siebie złych przeczuć4.

Rok 1915 na froncie wschodnim należy do Niemców, oddziały rosyjskie cofają się, ponosząc olbrzymie straty. „W niektóre dni słyszeliśmy dalekie dudnienie ciężkiej artylerii. (…) Zaczęto kopać ziemianki na wypadek rozpoczęcia walk na naszym terenie. (…) W połowie lipca 1915, gdy front się zbliżał, zapadła w naszej rodzinie decyzja: uciekać”5 – wspominał mieszkający w pobliskim majątku rówieśnik Miłosza. Cześ zapamiętuje lecące nisko nad Niewiażą samoloty z czarnym krzyżem i bezpieczne ciepło babci Syruciowej: „wysuwając głowę spod peleryny babki, zapoznawałem się z grozą: ryk gnanego bydła, panika, gęsty kurz na drodze, ciemny horyzont, na którym błyskało i dudniło” (RE, ٥1). Dziadek Kunat został zapewne na straży majątku, kobiety i dzieci – zgodnie z odwieczną tradycją – szukały schronienia w mieście. Nie uda się już zrekonstruować dokładnej chronologii wojennej tułaczki, pozostają jednak rozbłyski wspomnień, które Miłosz spisał później w Rodzinnej Europie. Najpierw zapewne nieodległy od domu majątek w miejscowości Rukla nad piaszczystą Wilią: „siedzę na ławeczce z młodym kozakiem, który jest czarny, wcięty w pasie i bardzo mi się podoba. Na piersi ma skrzyżowane taśmy z nabojami. Wykręca kulę i z gilzy wysypuje na ławkę ziarnka prochu. Wtedy zdarza się tragedia. Kocham białego baranka. I oto kozacy gonią za nim w zieleni, zabiegają mu drogę. Żeby go zarżnąć. Ukochany kozak zrywa się i im pomaga. Mój rozpaczliwy krzyk, niemożność zniesienia nieodwołalnego nieszczęścia” (RE, 51 n.). A później dotarcie wraz z masą uciekinierów do Wilna, postój w domu rodziny Romerów przy ulicy Bakszta, którym zarządzała surowa i pobożna Lit­winka Barbara, niegdyś ochmistrzyni w Szetejniach6.

Wojska niemieckie zajęły Wilno jesienią. Babka Syruciowa została w mieście, a później – gdy panika opadła – wróciła do majątku, Weronika z synem podążyła za oddziałem Aleksandra. Była to odważna decyzja: na zapleczu frontu przez długie miesiące pędzili koczowniczy żywot w ciągniętym przez zaprząg wozie lub wagonie wojskowego pociągu, eszelonie z przewracającym się ciągle samowarem.

Uderzał we mnie chaos ponętnych i wielobarwnych obrazów: armaty różnego kształtu, karabiny, namioty, lokomotywy (…), marynarze z krótkimi kordelasami obijającymi się im o uda, Kirgizi w chałatach do ziemi, Chińczycy z warkoczami. Koło którejś stacji gapiłem się na samolot: gmatwanina płóciennych płaszczyzn i linek. Gry, jakie dostawałem w podarunku, miały za temat walki krążowników (…), z Pawluszką, synem brodatego starowiera Abrama (…) zakradaliśmy się do pokojów, gdzie ludzie w mundurach z pagonami pisali i rachowali na szczotach. Tam umieszczaliśmy się przy wolnym stole i wołałem surowym głosem: „Pawluszka, dawaj bumagu!”. Ze zmarszczonymi brwiami mazałem coś, co miało być podpisem – ruch ołówka napełniał mnie poczuciem potęgi – i oddawałem Pawluszce do zaurzędowania (RE, 53).

Zatrzymują się na zamku w Drui, na Białorusi, gdzie mieszkają spokrewnieni „drujscy” Miłoszowie, oraz w Imbrodach, posiadłości rodziny von Mohlów, z której wywodziła się matka Aleksandra. Docierają aż za Witebsk, na tereny dawnych polskich Inflant:

pamięta pałatki Czerwonego Krzyża nad jeziorem w miejscowości Wyszki (a nie umiałby ich nazwać namiotami, jeżeli wtedy tak ich nie nazywał). Pamięta wodę wyczerpywaną z łodzi, wielkie szare fale i jak gdyby wynurzającą się z nich cerkiew wioski. Myśli o tamtym roku 1916 i o swojej pięknej kuzynce Eli w uniformie siestricy, o tym, jak z poślubionym właśnie urodziwym oficerem przemierza konno setki wiorst przyfrontowej strefy. A jego mamusia okryta szalem siedzi przed kominkiem o zmierzchu z panem Niekraszem, którego zna z lat studenckich w Rydze, i jego pagony błyszczą. Przeszkadzał im w rozmowie, ale teraz siedzi grzecznie i wpatruje się w sine płomyki, bo powiedziała, że jeżeli będzie długo patrzeć, to zobaczy tam, jak jedzie śmieszny człowieczek z fajką (W III, 252 n.).

Wtedy może powstaje najpiękniejsze zdjęcie jego dzieciństwa: delikatny, ostrzyżony na pazia chłopiec siedzi na kolanach matki i ściska ją za szyję szczupłymi rękami.

Dłuższy przystanek to Lucyn na Łotwie, gdzie znajduje się kolonia polskich uchodźców i gdzie Cześ po raz pierwszy spotyka swą drugą babkę Stanisławę Miłoszową, palącą papierosy w ustniku, wykrzywioną na „Lucyn-dziuropucyn”, pełną niepokoju o młodszego syna Witolda, któremu do obozu jenieckiego wysyła paczki z cukrem, czekoladą, herbatą i ryżem. Właśnie babci Miłoszowej zawdzięcza pierwsze wspomnienia lektur: o kocie Psiku, „wstrzymującym zegar łapką,/żeby dłużej pobyć z babką”, czy meduzie, której nie udało się wypełnić rozkazu królowej smoków i za karę „wnet schwycili ją żołnierze/co ma, każdy do rąk bierze/i tak zbili ją niestety/aż na kupkę galarety”. Były to „bajki japońskie układane przez Remigiusza Kwiatkowskiego. Chyba dorwał się on do jakiegoś zbioru bajek, które tłumaczył wierszem, zaopatrując je w orientalne rysunki, bo zapamiętałem kimona i bardzo mi się podobały. W każdym razie Japonia zajmowała w mojej wyobraźni miejsce specjalne. Moja przyszła żona na pewno musiała być Japonką” – wspomni po blisko dziewięćdziesięciu latach, na kilka miesięcy przed śmiercią, w ostatnim podyktowanym artykule7. Jeżeli wtedy, w Lucynie, kaprysił nad talerzem zupy lub miał jeszcze dziecięcy zwyczaj ssania kciuka, to także opowieściom ze Złotej różdżki musiał przysłuchiwać się ze szczególną uwagą8, największe jednak wrażenie wywarła na nim inna opowieść: „ja płakałem rzewnymi łzami, słysząc to. O takim chłopcu, który wraca do swojej wsi, która jest spalona, i szuka grobu matki. A tam wszystko zarośnięte jest maliniakiem, dzikimi chwastami. On błądzi tam, gdzie była wioska. I raptem chwytają go kolce ożyn, oplątują i to jest grób jego matki. Tak matka dała znać, że ona tutaj jest pochowana. Boże Święty!” (AP, 57). Pilnie słucha, rysuje okręty, aeroplany i biegnących do ataku żołnierzy, bada ruiny krzyżackiego zamku i odkrywa siłę przyjaźni: „dotychczas czuję namiętności, które rozpętała we mnie mieszkająca po drugiej stronie rzeczki rodzina, też polskich uchodźców. Upragnione »tam«, bo wszystko tam było inne, ponętne, wspaniałe, byle tamte dzieci chciały się ze mną bawić. Krzyki, kiedy mnie stamtąd babka (…) siłą wyciągała do domu” (AB, 203).

Rzesze poddanych cara ginęły w okopach, dostawały się do niewoli, cierpiały głód… Zimą 1917 roku w Piotrogrodzie wybuchają strajki, a żołnierze odmawiają strzelania do cywilów, w marcu Mikołaj II abdykuje, powstaje Rząd Tymczasowy, któremu nie udaje się ustabilizować sytuacji. Kraj tonie w chaosie, w którym coraz większe znaczenie odgrywają bolszewicy. Rosjanie noszą na ramionach czerwone opaski, polscy „bieżeńcy”, znów odepchnięci dalej na wschód – amarantowe. Kolejne schronienie znajdują we dworze Jermołowka nad Wołgą, koło Rżewa, niedaleko od Moskwy. Tu 18 września 1917 roku przychodzi na świat drugi syn Miłoszów Andrzej, a jego starszy brat nieśmiało podkochuje się w dwunastoletniej córce właścicieli Lenie, której imię splata w wyobraźni z powtarzanym wokół tajemniczym słowem „Lenin”. Porozumiewa się swobodnie z otoczeniem, nie wiedząc nawet, że opanował język rosyjski: „moimi ukochanymi przyjaciółmi byli rosyjscy żołnierze. Ich rude brody mile łaskotały, miękkie jak małpka, którą uszyto mi z gałganków. Asystowałem przy wszystkich ich posiłkach w kuchni na dole, siedząc na kolanach któregoś z brodaczy. Wtykali mi w rękę łyżkę i kazali jeść. Traktowałem tę czynność jako nudny obowiązek, który, nie wiadomo dlaczego, trzeba spełniać, żeby dostąpić rozkoszy obcowania” (RE, 54). Jego dzieciństwo było zresztą wielojęzyczne9, a bogaty zasób słów lokalnych przysparzać będzie przyszłemu autorowi Elegii na kłopoty z polszczyzną szkolnych zmartwień: „SKÓRYNKA – z tego śmieli się nauczyciele./Poprawnie: skórka chleba. A skądże turzycy//miałem szukać w słownikach, jeżeli ta trawa była na mokrych łąkach WIKSWĄ całe życie?” (W II, 262).

Gdy do Rżewa docierają echa wypadków nazwanych później rewolucją październikową, sołdaci mordują oficerów i szturmują fabrykę wódki – spirytus płynie rynsztokami, jeden z żołnierzy zabija towarzysza i chroni się na dworskim strychu. „Leżałem w łóżku, otworzyłem oczy i zobaczyłem przede mną jednego z moich brodatych przyjaciół. Jego wojskowa bluza była gęsto zbryzgana krwią. (…) Potem zniknął i zaraz wpadli rodzice, wołając, czy się nie przestraszyłem. »Sierioża zarżnął koguta« odpowiedziałem i przewróciłem się, zasypiając, na drugi bok” (RE, 55). Wtedy też do ojca poety przychodzi delegacja żołnierzy z czerwonymi opaskami na ramionach, „zapewniając, że »naszemu kochanemu inżynierowi włos z głowy nie spadnie«”10.

Zapewne z powodu kolejnego przydziału, jaki otrzymał Aleksander, przemierzają setki kilometrów do estońskiego Dorpatu11, gdzie przed wiekiem któryś z przodków Aleksandra zakładał studencką korporację. Mignie później w pamięci zaprzyjaźniony chłopiec i jego szkiełka, którymi „pokazywał fokusy mnie, sześcioletniemu” (PP, 193), ale zima 1917/1918 jest ciemna i pełna strachu.

Drewniane schody kamienicy były nędzne, podwórze smutne. Tutaj bulgotały stale koło mnie rozmowy o głodzie. Brakło cukru, mięsa, był chleb zawierający więcej trocin niż mąki, sacharyna i kartofle. W nocy budziły mnie łomoty do drzwi, stąpania i grube głosy. W świetle kopcącej lampy naftowej ludzie w skórzanych kurtkach i długich butach wysypywali na podłogę zawartość szaf i szuflad. Ojciec mój był specjalistą, zatwierdzonym przez radę robotniczą przedsiębiorstwa, i nie figurował na liście podejrzanych. Rewizje we wszystkich domach miasta były zapewne rutyną. Przerażenie na twarzach kobiet, wrzask brata w kołysce, całe ubogie sanktuarium czy nora rodziny przewracane do góry nogami – wszystko to nie jest zdrowe dla dziecięcego serca (RE, 56).

W lutym 1918 roku Dorpat zajmują Niemcy i trupy komisarzy w skórzanych kurtkach długo leżą na mrozie, niepogrzebane. Przydaje się niemiecki babki Miłoszowej, a marsze wojskowych orkiestr mieszają się w pamięci chłopca z muzyką, którą usłyszał w odwiedzonym po raz pierwszy kinie, gdzie migawkom z frontu towarzyszyły grane przez pianistę wiedeńskie walce. Na początku marca rząd bolszewicki podpisuje rozejm z państwami centralnymi, kształtuje się nowa mapa Europy z niepodleg­łymi Litwą, Łotwą, Estonią i Polską, Aleksander zaś wraca z rodziną do majątku teściów. Pociągi suną w żółwim tempie, podróżni okupują dachy wagonów, do których wcisnąć się można tylko przez okna, Cześ gubi się w tłumie na stacji zajętej przez bolszewików:

Orsza zła stacja. W Orszy pociąg może stać i dobę.

Więc może to w Orszy zgubiłem się, sześcioletni,

I pociąg repatriantów ruszał, zostawiając mnie

Na zawsze. Jakbym pojął, że będę kim innym,

Poetą innego języka, z innym losem.

Jakbym zgadywał swój koniec u brzegów Kołymy,

Tam gdzie dno morza jest białe od ludzkich czaszek.

I wielka trwoga wtedy mnie nawiedziła,

Ta, która miała być matką wszystkich moich trwóg.

Triepiet małogo pieried bolszym. Przed Imperium.

Które idzie i idzie na zachód, zbrojne w łuki, arkany, pepesze,

Podjeżdżając powozką, grzmocąc kuczera po plecach,

Albo jeepem, w papachach, z kartoteką zdobytych krain.

A ja nic tylko uciekam, od stu, trzystu lat

Po lodzie i wpław, w dzień, w nocy, byle dalej,

Zostawiając nad rodzinną rzeką pancerz dziurawy i kufer z nadaniami króla,

Za Dniepr, potem za Niemen, za Bug, za Wisłę.

(W IV, 195)

W ostatniej chwili ktoś odprowadził go do rodziców, a napisany po prawie siedemdziesięciu latach wiersz łączy dziecięce wspomnienie z archetypem polskiego losu – ucieczki przed ciągle potężniejącą Rosją, przed Wschodem. Choć Czesław Miłosz nie zostanie nigdy typowym repatriantem, szczęśliwie nie zazna też więzienia czy wywózki, to ukrytą sprężyną wielu jego posunięć będzie właśnie potrzeba znalezienia się jak najdalej od Imperium. Gdy w Rodzinnej Europie zastanawiał się nad wpływem tych najwcześniejszych lat życia na swoje postrzeganie świata, akcentował świadomość zmienności państwowych i społecznych tworów, kruchości wznoszonych budowli, historii, która staje się „jakby transpozycją wędrówki” (RE, 52). Ale formuła jest zbyt łagodna, zbyt już oswojona, a tym, co musiało się w duszy chłopca wtedy odcisnąć najsilniej, było nie tyle doznanie zmienności, ile dojmujący strach, odkrycie: „to, co było we mnie bezbronne i naiwne, nie daje dostępu do rzeczywistości, która jest twarda i bezlitosna” (SO, 224)12.

Obraz ucieczki z roku 1915 wracał także w niepublikowanym wierszu:

I powróciła mi pamięć, pierwsze dziecinne wspomnienie.

Noc i rozdziera się ciemność dalekim błyskaniem łuny,

Zad koński, ogon i rzemień, klekoczą szeleszczą koła,

Znowu zasypiam wtulony w ciepło chroniącej mnie ręki.

Ciemność bez nazwy, targana światłem i grzmotem bez nazwy,

Tym tylko i niczym więcej było oblicze tej ziemi13.

W Rosji zetknął się z początkiem czerwonego terroru i piekłem, jakim jest każda rewolucja. Obserwował wybuch okrucieństwa, zdarcie warstwy cywilizacji i kultury, odsłonięcie brutalnych instynktów. Po części nieświadomie Miłosz otrzymał lekcję braku złudzeń co do ludzkiej natury i nic dziwnego, że nie okupowana przez Niemców podczas drugiej wojny Warszawa, ale zapamiętana z dzieciństwa rewolucyjna Rosja stała się dlań matrycą lęku. W kolejnym niepublikowanym utworze czytamy:

Czarność i straszność tej Wołgi rzeki

na którą patrzę o zmroku z alei zimnego parku

chwytając starszych za rękę, a suche liście szu-szu.

Teraz wiem, że miałem sześć lat i że działo się to

W tysiąc dziewięćset siedemnastym. A także wiem

że czarność i straszność jak tej Wołgi rzeki

jest wszędzie, tylko wstyd być małym chłopcem

więc każdy udaje, że jej wcale nie ma14.

uświadamiając sobie, że właśnie nurt czarnej rzeki jest owym skrywanym, niewypowiadalnym doświadczeniem, którego przebłyski Miłosz zapisał pod koniec życia we wspaniałym wierszu To. Lękowe sny o ucieczce, o zbliżającym się niebezpieczeństwie, śmiercionośnym promieniu – towarzyszyć mu będą przez długie lata dorosłości, przesączając się także między linie poezji.

Raj ziemski

Zielone młode liście. Kukułka. Echo.

O czwartej rano zerwać się i biec do rzeki,

Która dymi, gładka, pod wschodzącym słońcem.

Otwierają się wrota, konie biegną,

Jaskółki śmigają, ryba pluszcze.

I czyż nie zaczynaliśmy od nadmiaru

Błysków i nawoływań, pogoni, świergotów?

Żyliśmy co dzień w hymnie, upojeniu,

Nie mając na to słów, czując, że za dużo.

Był jednym z nas, w dzieciństwie szczęśliwych.

Czesław Miłosz, Linnaeus

„W nagrodę dostałem się do raju ziemskiego. (…) Wchodziłem w oszałamiającą zieleń, w chóry ptaków, w sady uginające się od owoców, w czarodziejstwo rodzinnej rzeki, tak niepodobnej do nie ograniczonych niczym, posępnych rzek wschodniej równiny” (RE, 59)15. Spędzone w Szetejniach siódme urodziny na zawsze zostaną pisarzowi w pamięci – słoneczny czerwcowy dzień, sad, krzesełko przybrane girlandą z piwonii i jaśminu, lnianowłose wiejskie dziewczęta klaszczące i śpiewające piosenki. Doznawał tak potrzebnej dziecku akceptacji i miłości, ale też uzmysławiał sobie, jak bardzo różny jest świat, mogący być jałową, zmarzniętą szarością i miejscem udomowionym, obłaskawionym ludzką pracą i troską: „ten kraj objawił coś, co (…) dzisiaj nazwałbym może spokojnym gospodarzeniem człowieka na ziemi: dymy wiosek, bydło wracające z pastwisk, kosiarze siekący owsy i otawy, tu i ówdzie łódka u brzegu kołysana lekką falą” (W IV, 286). Na Żmudzi przyroda jest bujna, dolina tonie w kwiatach i trawach, pod olśniewającym błękitem wyrosły majątki i zasobne litewskie wsie. Niedaleko Niewiaży posiadał skonfiskowane po powstaniu styczniowym dobra dziadek Witolda Gombrowicza, który powieść Opętani publikował pod pseudonimem „Niewieski”, a obok Szetejń rozłożyły się Ginejty – tu może miał korzenie litewski ród Ginetów, z którego pochodzeniem chlubił się Piłsudski. Po drugiej stronie rzeki, w majątku Kałnoberże, gdzie Wecia z siostrą jako dorastające panienki bywały na podwieczorkach, znajdował się dwór zamordowanego w 1911 roku premiera Stołypina, reformatora i autora reformy rolnej, nieopodal były pamiętające potęgę Radziwiłłów Kiejdany, gdzie w żydowskich sklepikach kupowano naftę, mydło i śledzie, tuż obok – Sienkiewiczowska Lauda z Upitą i Wodoktami. Kraj na uboczu, szczęśliwa prowincja, z której do Wilna po błotnistych drogach podróżowało się bryką trzy dni.

Dwór w Szetejniach pochodził z XVIII wieku, majątek rozkwitł jednak z początkiem następnego stulecia, za czasów pradziadka Czesława Miłosza, Szymona Syrucia, który zakładał lipowe i dębowe aleje, wyposażał dom, gromadził bibliotekę. Źle zbudowany, pozostał wilgotny i zimny, w mroźne dni zamykano całe skrzydło, nie sposób bowiem było go ogrzać. Ganek z kolumienkami prowadził do przedsionka, gdzie na płachtach suszyły się nasiona, następnie do sieni. Dwa salony z wywoskowanymi podłogami i fortepianem służyły jedynie do przyjmowania wizyt – między okryte pokrowcami meble mały Cześ zaglądał rzadko, czując się nieswojo w ciszy i pustce. Po drugiej stronie znajdowała się jadalnia, gdzie na ceratowej kanapie czytał książki, kuchnia, pokój gościnny, biblioteka… Przestrzeń, którą opisał w Dolinie Issy i w poetyckim cyklu Świat, kolorystyką, grą świateł, nawet miedzianymi błyszczącymi rondlami do złudzenia przypominała XVII-wieczne malarstwo holenderskie. Dla zmysłowego chłopca najważniejsza była „apteczka”, „magiczny pokój”, gdzie „na półkach stały miedziane, cudownego złotego koloru vermeille rozmaite garnuszki, a w szufladach były rozmaite ingrediencje, zapachy. Imbiry itd. Właśnie te garnuszki koloru vermeille, które tam stały, w połączeniu z tymi zapachami – to czysty Chardin, wszystko razem! Chardin i malarstwo holenderskie. Tu jest klucz, skąd te upodobania u mnie dla martwych natur holenderskich i dla Chardina”. „Boże święty! Mnie się wydaje teraz, że cała moja poezja wzięła się z apteczki” (AP, 154 n.) – powie później i trudno nie zauważyć, jak symbolicznie brzmi tytuł Spiżarnia literacka nadany ostatniej książce, którą ­opublikował.

Weronika z synem nie mieszkali w samym dworze, ale w odległym o niespełna trzy kilometry folwarku Podkomorzynek, który przypadł jej w wyniku rodzinnych podziałów. Drewniany, ciepły, szeleszczący w zimie karaluchami dom, nazywany po prostu folwarkiem, do którego Cześ przynosił książki, by czytać je przy świecy, mieścił na piętrze mieszkanie Miłoszów, na parterze izby fornali: „Po jednym pokoju na każdą z czterech rodzin/Wymawiam te nazwiska ze zdumieniem:/Tomaszunas, Sagatis, Osipowicz i ekonom Vackonis,/Choć mały czułem jednak wstyd panicza” (W V, 281). Piętro mówiło po polsku, pracujący dla niego parter po litewsku, ale mimo rozwarstwienia, które wcześnie stało się dla Miłosza powodem niepokoju, przenikającego nawet do dziecięcych snów16, stosunki „państwa” z litewską ludnością17 były tutaj dobre. Nazywany nawet przez sąsiednich ziemian litwomanem, Zygmunt Kunat spierał się czasem z mieszkańcami okolicznych wiosek o prawo do pastwisk czy wyrębu lasu, ale jego tolerancja i szacunek dla innych przynosiły mu ogólne poważanie. Weronika prowadziła w położonej między Szetejniami i Podkomorzynkiem Legmiadzi szkółkę dla wiejskich dzieci18, które uczyła czytać i pisać… po polsku, co wtedy większości ziemiaństwa wydawało się całkowicie naturalne. Cześ razem z matką bywał w krytych gontem chłopskich chatach: „Twoi dawni uczniowie, teraz gospodarze, podejmowali nas rozmową o urodzajach, kobiety pokazywały swoje warsztaty tkackie i deliberowałyście długo o kolorach osnowy i odetki.//Na stole wędliny, plastry miodu w glinianej misie, i piłem kwas chlebowy z blaszanej kwarty” (W V, 79). Szetejnie, Ginejty i Peiksva były wsiami zamożnymi, ich gospodarstwa prowadzono z litewską solidnością i – jeśli tak można powiedzieć – czułością prawowitych gospodarzy: „lubiono tutaj drzewa, ale także dłubanie w drewnie: rzeźbione okiennice, wycinane znaki i litery na belkach, zydle przepisanego kształtu, obok drogi częste krzyże złączone z promienistym symbolem słońca i odwróconym sierpem księżyca, albo kapliczki, w których siedział Chrystus frasobliwy” (AB, 317). Zapadając w pamięć chłopca, wieczorami po wodzie niosły się daleko głosy chłopek śpiewających litewskie pieśni, mieszkańców dworu i wsi po równi zwoływał dzwon drewnianego kościółka w Świętobrości, czyli u Świętego Brodu, w którym Cześ został ochrzczony19.

Dobrze zarządzane Szetejnie, choć nie pozwalano sobie na polowania czy inne „arystokratyczne fumy” i stara kareta kurzyła się w wozowni, były majątkiem przynoszącym dochód, a także – wzorem minionych stuleci i zgodnie z pozytywistycznymi postulatami – nieledwie samowystarczalnym. Urodzajny czarnoziem gwarantował dobre plony, na „pańskim” – dostając w zamian mieszkanie i wynagrodzenie w ziarnie czy ziemniakach – pracowali „kumiecie”, nadzorowani przez ekonoma Sypniewskiego, nad dworską czeladzią pieczę sprawowała żona ekonoma Paulina o surowej twarzy litewskiej chłopki20. Czy działała wtedy jeszcze ta intrygująca manufaktura „ubiorów w stylu zakopiańskim”, o której wspomina przewodnik z epoki?21 W każdym razie na warsztacie tkackim wyrabiano lniane płótno, owce dostarczały wełny i skór, z których kożuchy szyli żydowscy krawcy w Kiejdanach22, samodzielnie wytwarzano domowe sprzęty, naprawiane potem przez kowala.

Podobał mi się miech, poruszany sznurem.

Może ręka, może nożny pedał, nie pamiętam.

Ale to dmuchanie, rozjarzanie ognia!

I kawał żelaza w ogniu, trzymany cęgami,

Czerwony, już miękki, gotów do kowadła,

Bity młotem, zginany w podkowę,

Rzucany w kubeł z wodą, syk i para.

I konie uwiązane, które będą kuć,

Podrzucają grzywami i w trawie nad rzeką

Lemiesze, płozy, brony do naprawy.

(W IV, 221)

Zbierano borowiki i rydze, smażono konfitury23, w „sklepach”, czyli piwnicach, przechowywano jabłka i gruszki – cukrówki, poczciwe, lipówki, sapieżanki, bergamoty… – oraz okryty słomą lód, koło kuchni suszyły się sery, śmietanę i masło robiono w specjalnej „mleczarni”, której ściany pokrywał ruchomy kobierzec czarnych much. Na Boże Narodzenie podawano kutię, śliżyki z sytą (kawałki ciasta z wodą z miodem i makiem) oraz uwielbiany przez Czesia kisiel żurawinowy. W czasie Wielkanocy objedzony babami i mazurkami chłopiec przyglądał się przed kościołem „męczeniu Judasza” i „kaczał” jajka, na Zielone Świątki podłogę posypywano ajerem, czyli tatarakiem, przed dniem Wszystkich Świętych – niczym podczas Halloween – straszono się wydrążonymi dyniami, do których wkładano świeczkę, w andrzejki lano wosk. Smaki, zapachy, kolory, dźwięki i faktury objawiały się wszędzie wokół. W przeciwieństwie do pokoleń młodszych od niego poetów, wychowujących się już w miastach, Miłosz poznał życie wiejskie, w którym od świata natury nie oddziela nas lada sklepu, folia opakowań, szyba samochodu, i zgodnie z nim kształtowała się jego wyobraźnia24. Mając siedem, osiem lat doznawał nigdy już chyba później niepowtórzonej ekstazy, otoczony ciągłym nadmiarem, biegnąc z dziecięcą lekkością w cieniu dębów i lip, zamyślając się nad brzegiem cienistej Czarnej Sadzawki25, wycinając scyzorykiem pędy leszczyny na łuki i strugając łódki z kory, poznając „zapachy rojstu, mokrego w jesieni lnu, trocin, żywicznego drewna, mokrej sierści psów” (PP, 207), a wszystko to wzmacniając przyrodzoną mu wrażliwością. Szczęśliwe dziecko, które

budzi się w letni ranek, a za oknem słychać gwizd wilgi, chór kwakań, gdakań i gęgań od podwórza, wszystkie głosy w świetle, co nigdy się nie skończy. Szczęśliwość to także dotyk – bosymi stopami Tomasz przebiegał od gładkości desek podłogi do chłodu kamiennej posadzki korytarza i do okrągłości bruku na ścieżce, gdzie obsychała rosa. (…) Kiedy na klombach rozkwitały piwonie, ścinali je z Antoniną, żeby zanieść do kościoła. Zanurzał w nich oczy i cały chciałby wejść do tego różowego pałacu; słońce prześwieca przez ściany, a na dnie w złotym pyłku biegają żuczki, jednego raz wciągnął w nos, tak mocno wąchał. (…) Tomasz zaszywał się w krzaki, właził na pień wierzby i słuchając, spędzał całe godziny na przyglądaniu się wodzie. Po powierzchni uganiały się pająki, dokoła nóg których tworzą się wgłębienia, żuki – krople metalu tak śliskie, że woda ich się nie ima – odprawiały swój taniec w kółko, ciągle w kółko. W słonecznym promieniu lasy roślin na dnie, między nimi stoją ławice rybek, które pryskają na wszystkie strony i znów zbierają się, kilka ruchów ogonkiem, rozpęd, kilka ruchów ogonkiem. Czasem od głębi przychodziła większa ryba na jasność i wtedy Tomaszowi biło serce z przejęcia (DI, 24 n.).

Były to doznania tak silne, że unieważniały, a przynajmniej spychały gdzieś daleko w głąb psychiki strach i ból doznane podczas niedawnej tułaczki. Także nieuniknione wiejskie okrucieństwo, jakiego był świadkiem, patrząc na szlachtowanie zwierząt, na bezgłowy korpus koguta szamoczący się między grządkami, albo sprawcą, gdy wbijał haczyk w ciało okonia, by użyć go jako przynęty dla szczupaka – nie zakłócało radości, nie zmuszało jeszcze do odruchu sprzeciwu. A przynajmniej sprzeciwu świadomego, bo później, w autobiograficznej retrospekcji, zastanawiać się będzie: „a jednak kto wie? Być może mój późniejszy pesymizm zrodził się właśnie w tych chwilach mojego dzieciństwa, ten pesymizm, który sięgał tak daleko, że jako człowiek dojrzały ceniłem tak naprawdę tylko jednego filozofa – cierpkiego Schopenhauera” (OPC, 264). Ostrą świadomość zła zdobędzie już za kilka lat, teraz przytrafiają mu się tylko mgliste przeczucia, jakby między słonecznymi rozbryzgami na falach Niewiaży przebłyskiwał przez mgnienie diabelski grymas. „Z powodu wróżb na św. Andrzeja Tomasz najadł się strachu. Patrzeć w lustro powinny tylko dziewczęta, i to poważnie – zamknąć się w izbie o północy. Próbował to robić dla żartu, przy wszystkich, i skończyło się płaczem, bo zobaczył czerwone rogi” (DI, 29). Spotkać diabła nie było na Żmudzi trudno, w końcu jeszcze w 1923 roku chłopi zebrali się tu nocą na cmentarzu, by osinowym kołem przebić trupa straszącej na plebanii Barbarki, zakochanej w księdzu ­samobójczyni26.

„Z mego dzieciństwa na Litwie wiem, czego nie wolno: nie wolno pluć w ogień, nie wolno kłaść bochna chleba spodem do góry, nie wolno wyrzucać chleba do śmieci, nie wolno chodzić tyłem, bo to znaczy, że grób matki mierzysz” (AB, 332)… Ślady pogańskich wierzeń i chrześcijańskie modlitwy łączyły się w jego umyśle z nowoczesną wiedzą, do której pierwszym stopniem była nauka czytania i pisania. Nie chodził do szkoły, o początki edukacji troszczyła się matka, a chłopiec uciekał w zarośla, pewien, że pod jego ręką „n” nigdy nie połączy się z pałeczką „u”, a między „r” i „z” nie wyrośnie most27. „Pamiętam ogrodowy stolik (okrągły?) w jakby cienistej altanie bzów i spirei, gdzie pod okiem matki stawiałem kulfony. Kosztowało ją sporo trudu, żeby mnie złapać w ogrodzie, bo nie znosiłem tej nauki pisania, wykręcałem się, płakałem i krzyczałem, że nigdy się nie nauczę” (AB, 245).

O wiele łatwiej szło czytanie, a po japońskich bajkach nadszedł czas penetrowania zasobów szaf biblioteki w Szetejniach, pełnych „i książek, i welinów, i zwojów, i ilustracji” (AP, 154)28. Była to komnata skarbów i starożytności gdzie chłopiec wyciągał spomiędzy pajęczyn francuskie pisma geograficzne prenumerowane przez jego pradziadka w początkach XIX stulecia, atlas, w którym na środku mapy Afryki widniała biała plama, narysowano ją bowiem przed wyprawami Livingstone’a, ówczesne żurnale przemieszane z ogrodniczymi kompendiami powstałymi krótko po ostatecznej klęsce Napoleona29, „Wiadomościami Brukowymi”, w ­których drukował Mickiewicz, i pierwszym wydaniem Ballad i romansów… Początkujący czytelnik ogląda krzyżujące miecze kuso ubrane postaci na ilustracjach do nudzących go jednak dzieł Szekspira30, entuzjazmuje się przygodami chłopca, który zakradłszy się w tajemnicy na okręt, odnajduje wreszcie beczkę słodkiej (a więc z cukrem! – myśli Cześ) wody31, w starym kufrze ojca odkrywa też tomy powieści Mayne’a Reida… w rosyjskim tłumaczeniu (odcyfrowywane z mozołem podpisy pod ilustracjami są jego pierwszą lekturą w tym języku), najwięcej zaś radości dają mu „książki o podróżach. W nich Murzyni, goli, stali z łukami na łódkach z trzciny albo ciągnęli na sznurach hipopotama, takiego jak w historii naturalnej. Ich ciała pokrywały prążki i zastanawiał się, czy ich skóra jest w rzeczywistości pełna linii, czy tylko tak ich narysowano. Śniło mu się często, że jedzie z Murzynami wodą w coraz bardziej nie­dostępne zatoki wśród papirusów wyższych od człowieka i tam buduje sobie wioskę, do której nie trafi nigdy żaden obcy” (DI, 65). Zwinięty w kłębek na kanapie, pilnując, by stopami nie dotknąć ceraty poza wygrzanym dołkiem, chuchając w dłonie, bo w jadalni jest tak zimno, że niekiedy trzeba wkładać kożuszek, wertuje roczniki czasopism wydawanych w Warszawie znanej nam z Lalki Prusa: „Kłosów” (gdzie w odcinkach ukazywało się Nad Niemnem32), „Biesiady Literackiej”, „Wieczorów Rodzinnych”, „Przyjaciela Dzieci” – później stwierdzi, że lektury te wzmacniały w nim jeszcze niechęć do społeczeństwa klasowego33. Na tej samej ceratowej kanapie słucha Trylogii, czytanej mu przez kuzynkę Marysię Pawlikowską (z czasem Sienkiewicz zacznie dlań symbolizować naiwno-konserwatywną formę polskości, teraz zapewne urzeka jeszcze przygodą i swojskością), i płacze, poznając brutalne prawa historii, dyktowane przez silniejszych – nie urzeka go zwycięstwo, instynktownie opowiada się po stronie przegrywających: pogańskich Prusów i Litwinów wyrzynanych przez rycerzy zakonu krzyżackiego, XII-wiecznych mieszkańców Mediolanu zburzonego na rozkaz cesarza Barbarossy, a może i pierwszych chrześcijan z czasów Nerona34.

Z tych wczesnych lektur najgłębiej zapadną mu w pamięć dwie książki: Gucio zaczarowany Zofii Urbanowskiej oraz Cudowna podróż Selmy Lagerlöf, obie ukazujące podobny proces, w którym skupione na sobie, samolubne dziecko, mocą czarów zmniejszone tak, by stać się cząstką świata owadów i zwierząt, w kontakcie z naturą uczy się szacunku dla innych, altruizmu, przyjaźni. Rozpieszczony, leniwy Gucio zostaje zmieniony w muchę, poznaje łąkę i jej mieszkańców, kreta, wróbla, żuki, pająka i pszczoły, zaczyna wstydzić się lenistwa – co zresztą musiało rezonować w duszy uporczywie pracowitego Miłosza. Wiedza przyrodoznawcza swobodnie się tu łączy z zamysłem moralistycznym i ufnością religijną, a także z frapującą dziecko zmianą perspektywy: „dziwiło to Gucia bardzo, że wszystko teraz widział lepiej, dokładniej niż wtedy, gdy był człowiekiem, jakby mu kto włożył okulary ze szkłem bardzo powiększającym. Nie okulary to jednak nosił Gucio, ale oczy miał inne, oczy muchy, składające się z ogromnej ilości małych sześciennych oczek, i one to widziały wszystko z tak nadzwyczajną dokładnością”35. Po latach z tej przemiany pisarz uczyni metaforę obcości poety wobec przeciętnych ludzkich zainteresowań i swoistego oszustwa, do którego się ucieka, udając „normalnego”, dorosłego członka społeczeństwa:

Gucio, niegrzeczny chłopczyk, został zamieniony w muchę.

(…)

Zawsze potem, kiedy miał prasowane spodnie i strzyżone wąsy,

Myślał, trzymając szkło z alkoholem, że ich oszukuje,

Bo mucha nie powinna rozmawiać o narodzie i wysokości produkcji.

(W III, 12–13)

Symbolem powołania poety stanie się też dlań los Nilsa Holgerssona, bohatera wspaniałej książki Selmy Lagerlöf, którą przeczytał nieco później, w pierwszym polskim wydaniu z 1910 roku. Za lenistwo i bezmyślne okrucieństwo ukarany zmniejszeniem do rozmiarów krasnoludka, rozumiejący teraz mowę zwierząt i słyszący od nich gorzkie wyrzuty, przemierzający świat razem ze stadem dzikich gęsi, Nils jest niczym artysta „tym, który leci nad ziemią i ogarnia ją z góry, a zarazem widzi ją w każdym szczególe”, a gestowi objęcia wzrokiem z dystansu ziemi, świata ludzi, historii i natury, tak jednak, by nie stracić z pola widzenia pojedynczego, niepowtarzalnego istnienia, nada poeta najwyższe znaczenie w swej mowie noblowskiej: „Czym jest ten zagadkowy impuls, który nie pozwala zadomowić się w tym, co dokonane, skończone? Myślę, że jest to poszukiwanie rzeczywistości. Słowu temu nadaję znaczenie naiwne i dostojne, nie mające nic wspólnego z filozoficznymi sporami ostatnich stuleci. Jest to Ziemia widziana przez Nilsa z grzbietu gąsiora i przez autora łacińskiej ody z grzbietu Pegaza”36.

„Nie żałuję, że otrzymałem takie, a nie inne wychowanie: na pograniczu Biblii, baśni i światopoglądu naukowego” (SL, 157) – skonstatuje w starości. Książki czytane między siódmym a dziesiątym rokiem życia „rozpalały jego wyobraźnię, stanowiąc klucz do zrozumienia jego kultu »rodzinnego powiatu« i wiary w telluryczne siły, działające w określonych miejscach. Możliwe również, że właśnie dzięki nim przeniesione zostały w dzieło Miłosza także pozostałości litewskiego pogańskiego stosunku do świata przyrody, charakteryzującego się postrzeganiem świętości rozproszonej, znajdującej swe miejsce w starych drzewach, kurhanach, skałach, źródłach, rzekach, a nawet w niektórych zwierzętach”37. I rzeczywiście – klęcząc na zimnej posadzce kościoła w Świętobrości, śledząc grę kolorów witraży, chłopiec powtarzał ufnie „Ojcze nasz”, ale czuł też coś pierwotniejszego, nienazywalnego: sakralną Obecność.

Pełno jej było w powietrzu, dotykała, obejmowała mnie.

Przemawiała do mnie zapachami trawy, fletowym głosem

wilgi, ćwirem jaskółek.

Gdyby nauczono mnie wtedy imion bogów,

łatwo poznawałbym ich twarze.

(W V, 278)

Intensywność odczuwania, która mu wtedy towarzyszyła, widać także w dziecięcych fascynacjach. Kolorowy ołówek, czarna tabliczka tuszu, znaczek pocztowy z Borneo, małpka uszyta z gałganków, wiewiórka wycięta z dykty, atlas botaniczny38, otrzymany od księdza obrazek z Matką Boską, czyli upojne połączenie granatu, brązu i złota39 – wszystkie te przedmioty budzą w nim emocje wręcz miłosne, a pożądanie i zachwyt łączą się ze wstydem, potrzebą zachowania ich tylko dla siebie. Niczym zazdrosny kochanek, który chciałby zamknąć wybrankę w niedostępnej komnacie, Miłosz skrywać będzie najważniejsze uczucia, a najwcześniejszym tego przejawem jest postawiony sobie przez chłopca zakaz: „zabrał się raz do rysowania łuków, ale nagle przerwał i papier podarł. Bo łuki kochał, a jakoś przyszło mu na myśl, że tego, co się kocha, nie powinno się przedstawiać, że to powinno zostać zupełnym sekretem” (DI, 66).

Przeszywa go już wtedy zachwyt na widok piękna, delikatności, bezbronności kobiecego ciała – Gabrieli, Leny czy spotkanej w sąsiedztwie rówieśniczki: „szliśmy ścieżkami, przechodziliśmy jakieś mostki, które miały poręcze z brzozowych żerdek, i to dobrze pamiętam. Wtedy to się stało. Patrzyłem na jej szczupłe obnażone ramionka, na wąskość jej rąk nad łokciem i nigdy dotychczas nie zaznane wzruszenie, czułość, zachwyt, nie do nazwania, dławiły mnie w gardle. Nie miałem pojęcia, że to nazywa się miłość” (AB, 222) – a zachwyt ten będzie wzmocniony przez świadomość podlegania piękna przemijaniu. Zawiąże się w jego wrażliwości podstawowy splot, który podyktuje mu wiele poetyckich linii: człowiecza kruchość i śmiertelność, piękno, które budzi dojmujący, dławiący gardło smutek, bo ulega czasowi, mroczne uczucia, w których spotykają się Eros i Thanatos. Emblematem wtajemniczenia stanie się nieco późniejsza chwila, gdy dziesięcioletni chłopiec, podróżując do majątku ciotki, dostrzeże na skrzyżowaniu gościńców kapliczkę: „były jakieś cegły, zasypane wejście, ale jakoś wdrapałem się. Zobaczyłem w środku rozwaloną trumnę, a w niej suknię z atłasu, pantofelki jakiejś młodej pani, która tam została pochowana. Potem całą noc ona mi się śniła. Miałem takie dziwne uczucie mijania czasu… Nazwałem ją w myślach księżniczką” (PŚ, 131 n.)40.

„Oczarowanie w bardzo młodym wieku jest sakramentem, doświadczeniem, którego pamięć działa przez całe nasze życie. Zważywszy że, poraniony, powinienem był zostać całkowitym pesymistą, moje ekstatyczne pochwały bytu tłumaczą się wczesnym podarunkiem otrzymanym przez moje pięć zmysłów” (AB, 253). Choć „raj ziemski” dany był Miłoszowi tylko na kilkanaście miesięcy dzieciństwa, nie sposób przecenić jego ­znaczenia. Dziecko zaznające matczynej opieki w zachwycającym ogrodzie to obraz wręcz przesadnie symboliczny, ale dokładnie oddający ­doświadczenie poety. Czuł się wtedy szczęśliwy także dlatego, że nie musiał z nikim rywalizować, był właściwie pozbawiony kontaktów z rówieśnikami, którzy mogliby być od niego w czymś lepsi. Nie będąc oceniany, nie przyjmując sztucznej pozy, zachowywał – tak przynajmniej uzna po latach – tę niewinność, której doznawali Adam i Ewa przed Upadkiem: „wina jest połączona ze świadomością innych oczu, które na nas patrzą. (…) Niewinność polega w dużym stopniu na tym, że nie muszę zdawać przed nikim egzaminu. Nie muszę myśleć, że on jest lepszy ode mnie, a ja jestem gorszy” (PŚ, 129)41. Szetejnie, a nie żadne z wileńskich, warszawskich, francuskich, kalifornijskich mieszkań, stały mu się domem w najpełniejszym znaczeniu tego słowa, pozostały w pamięci jako oś świata, własne miejsce na ziemi42. Gdy w latach bolesnej paryskiej samotności walczyć będzie o odzyskanie sił twórczych, niczym dla poetyckiego Anteusza autoterapią stanie się dlań sięgnięcie do dzieciństwa Doliną Issy. Kiedy pod koniec życia odbędzie litewską podróż pielgrzymkę, przyniesie mu ona nieporównywalne z niczym doznanie.

Była to łąka nadrzeczna, bujna, sprzed sianokosów,

W nieskazitelnym dniu czerwcowego słońca.

Całe życie szukałem jej, znalazłem i rozpoznałem:

Rosły tu trawy i kwiaty kiedyś znajome dziecku.

Przez na wpół przymknięte powieki wchłaniałem świetlistość.

I zapach mnie ogarnął, ustało wszelkie wiedzenie.

Nagle poczułem, że znikam i płaczę ze szczęścia.

(W V, 23)

Dobra i zła krew

Dla Tomasza [matka] pozostawała pięknem za dużym, żeby można było coś z nim zrobić, i patrząc na nią, przełykał ślinę z miłości. Ojca prawie nie znał.

Może diabły upodobały sobie Issę ze względu na jej wodę? Mówi się, że ta ma właściwości wpływające na usposobienie ludzi, jacy rodzą się nad jej brzegami. Są skłonni do zachowania się ekscentrycznego, dalecy od spokoju, a ich niebieskie oczy, jasne włosy i nieco ociężała budowa są złudnym tylko pozorem nordyckiego zdrowia.

Czesław Miłosz, Dolina Issy

„Wyobraźnia moja, sięgając wstecz, najbardziej zabarwiała się uczuciowo, kiedy uznawałem powagę matriarchatu. Kobiety były zrobione z najmocniejszej tkaniny” (RE, 78) – wyznawał Czesław Miłosz, i rzeczywiście w jego wspomnieniach widać, że kluczowymi postaciami były dlań w dzieciństwie kobiety: matka, a zaraz potem babcia Józefa Syruć, swą nietuzinkową osobowością ogniskująca zainteresowanie chłopca. Nieco dalej znajdowałaby się babka Stanisława i dziadek Kunat, najbardziej zaś peryferyjnie – ojciec. Emocjonalny pejzaż ulegnie zmianie, gdy rodzina zamieszka razem w Wilnie, zaś obok różnic między bliską, ciepłą, ale też mocną matką i dalekim słabym ojcem43 równie ważna jest opozycja inna, wyznaczająca bieguny osobowości poety. Sam nazwie to dwoma rodzajami krwi: oto gęsta, zdrowa, trzeźwa, pracowita krew ­Syruciów i Kuna­tów (a kunas to po litewsku „ciało”) miesza się z rozwodnioną, słabą, chimeryczną, skłonną do umysłowych ekstrawagancji, depresji, a nawet chorób psychicznych krwią Miłoszów, tworząc złożony konglomerat, który określi przyszłego autora Ocalenia. Gdy zastanowić się, w jak frapujący sposób skłonność do rozpaczy i depresji sąsiadowała w nim z niezwykłą wręcz siłą i zdolnością przetrwania – widać, że ta autoanaliza nie jest tylko figurą retoryczną. Najbardziej symbolicznymi postaciami z bezpośredniego otoczenia chłopca byliby tu Witold Miłosz, brat ojca, człowiek słaby i życiowy rozbitek, oraz niewzruszona Józefa Syruć:

w okresie kiedy dzieci zaczynają krytycznie patrzeć na świat dorosłych i zastanawiać się, czy i którzy starsi są godni, aby ich naśladować, szybko orzekłem na niekorzyść rodziny ojca, a na korzyść rodziny matki. (…) Byłem jako dziecko ambitny, skryty i zamyślony, za cnoty (na wpół świadomie) uważałem upór, zaciętość, skoncentrowanie się do wewnątrz i pewną fałszywość, tj. takie wielowarstwowe ułożenie osoby, że choć inni odgadują jakąś grę, nie jest to właściwie gra, tylko użycie najbardziej zewnętrznych warstw, a środek zostaje nietknięty. Za niewybaczalne wady uważałem życie na powierzchni, traktowany poważnie gest, nieumiejętność gospodarki rezerwami, a więc to wszystko, co próbuje się określać jako słabą wolę, słomiany zapał i uleganie wpływom, jakkolwiek są to tylko zewnętrzne oznaki. Naturalnie nie bawiłem się w słowa, oglądałem przykłady na żywych ludziach i wykaz wypadał źle dla strony ojca, z którym moje stosunki układały się zdawkowo. Natomiast babka Lisia, zrobiona z twardego materiału, była głęboką wodą, łatwo było zauważyć, że burze nie sięgają dna i że dno jest chronione przez chytrość44.

Szczupła, wysoka, o pociągłej twarzy, została przez wnuka ochrzczona „Lisią”, ponieważ „przypominała (…) starą Indiankę (miała ciemne włosy i piwne oczy) albo leśne zwierzę, chyba lisa”45. Powinowac­two ze zwierzętami oznaczało w oczach chłopca siłę, niezależność, lekceważenie konformizmu, który kryje się za słowami „nie wypada”. Niechętna gościom, konwenansom, dobrym manierom, nawet rytuałowi rodzinnego zasiadania za stołem, zdawała się – przynajmniej w oczach Czesia – pędzić życie na poły pierwotne, bliskie siłom natury. „W końcu maja zaczynała swoje wyprawy do rzeki, latem kąpała się kilka razy dziennie, w jesieni przebijała stopą pierwszy lód. (…) Kiedy przyszła jej ochota, biegła do kuchni i pałaszowała garnki kwaśnego mleka, zagryzając solonymi ogórkami czy kwaszeniną z octem – przepadała za wszystkim, co ostre i słone. (…) Nie nosiła kaftaników, wełnianych halek ani sznurówek. W zimie ulubionym jej zajęciem było stawać przy piecu, zadzierać spódnicę i grzać tyłek – ta pozycja oznaczała, że jest gotowa do rozmowy” (DI, 22).

Nieświadomie uczył się patrzeć na obyczaje z dystansu i pewnie inaczej ułożyłoby się jego życie, gdyby wczesne dzieciństwo spędził z rodziną ojca: zabrakłoby choćby ważnego kompleksu osobności, nieśmiałości, który po części przynajmniej wziął swój początek w Szetejniach, na odludziu, gdzie „klasowe” rytuały spełniane były w możliwie najmniejszym stopniu. Chłopiec dorastał bez nudnych obowiązków kindersztuby, które dają później umiejętność odnoszenia powierzchownych towarzyskich sukcesów. Chodziło tu jednak także o coś więcej: przekonania, hierarchie wartości, które dla wielu jego rówieśników, wychowanków dogasającej kultury szlacheckiej, były czymś oczywistym, w jego wypadku podlegały zakwestionowaniu czy też w ogóle się nie pojawiały: „moja ­sytuacja klasowa, bardzo niezdefiniowana, wynikała z tego, że nigdy nie przeszedłem przez kulturę szlachecką (…) dziadkowie moi nie mieli żadnych dworskich tradycji. Specjalnie w naszym zakątku, tam na Litwie, było mnóstwo oryginałów tak zwanych. To znaczy ludzi żyjących na swój sposób i zupełnie nie dbających o żadne konwencje. Tak samo mój dziadek o to zupełnie nie dbał, moja babka zupełnie nie dbała” (AP, 155).

Również jego wychowanie religijne nie było ortodoksyjne. W okresie reformacji Kunatowie należeli do szlachty kalwińskiej, czego tradycje zachowały się jeszcze u progu XIX wieku. Nawet dziadek Miłosza, choć już katolik, nigdy nie chodził do kościoła. W Dolinie Issy Tomasz, dowiedziawszy się o ariańskim przodku, który podczas szwedzkiego „potopu” musiał wybierać między wiernością wyznaniu i swemu księciu Januszowi Radziwiłłowi a wiernością polskiemu królowi, zdaje sobie sprawę ze względności narodowych i religijnych przynależności, bo gdyby historia potoczyła się inaczej – on sam, Tomasz, urodziłby się na Litwie protestanckiej. Także babka Józefa, stale zamykająca się w pokoju, by odmawiać modlitwy, przejawiała pobożność tyleż intensywną, co niestereotypową: „interesowała się przede wszystkim czarami, duchami i życiem pozagrobowym. (…) Dowiadując się, że ktoś zobaczył diabła albo że gdzieś w sąsiedztwie dom nie nadaje się do użytku, bo coś dzwoni w nim łańcuchami i toczy beczki, rozpromieniała się. W dobry humor wprowadzał ją każdy znak z innego świata, czyli dowód, że człowiek na ziemi nie jest sam, ale w towarzystwie. W różnych drobnych zdarzeniach odgadywała przestrogi i wskazówki Sił” (DI, 23).

Wszystko to nie znaczy, że nieco już zubożałe Szetejnie nie mogły poszczycić się szlacheckimi tradycjami. Syruciowie byli rodem rdzennie litewskim, odnotowanym przez XVI-wieczne kroniki, we dworze wisiał portret Szymona Syrucia, który za czasów Stanisława Leszczyńskiego zrobił oszałamiającą karierę, zyskując funkcję osobistego sekretarza króla, tytuł senatora, kasztelanię witebską i Order Orła Białego. Kolejny Szymon sprzyjał powstaniu styczniowemu i po jego upadku trafił na kilka miesięcy do więzienia; z drugiego małżeństwa urodziła mu się córka, którą osierocił w roku 1871, wracając z zagranicznej kuracji i ginąc w Niemczech w jednej z pierwszych katastrof kolejowych46. Córka ta miała na imię Józefa, za mąż zaś wyszła za przystojnego i roztropnego Zygmunta Kunata, potomka rodziny o historii sięgającej XIII stulecia, kiedy to książę Leszek Czarny po zwycięstwie nad pogańskim plemieniem nadbałtyckich Jaćwingów miał przyjąć na swój dwór i do herbu Topór syna pokonanego wodza Skomanda. Na przełomie XVIII i XIX wieku w dziedzicznych dobrach na Suwalszczyźnie rodzą się trzej bracia: Stanisław, późniejszy absolwent prawa, ekonomii i filozofii, po powstaniu listopadowym emigrant, profesor w paryskiej polskiej Szkole Batignolskiej, Mikołaj, oficer w powstaniu, oraz Teofil, który w 1853 roku nabył majątek w Krasnogrudzie koło Sejn. Był on ojcem Bronisława oraz Zygmunta. Ten ostatni – zdobywszy w Szkole Głównej Warszawskiej wykształcenie agronoma – zostawił Krasnogrudę bratu i przeniósł się dalej na północ, osiadając po ślubie w Szetejniach.

„Nie pił, nie palił, a choć powinien by był nosić buty z cholewami, a nawet ostrogi, żeby okazać swoją gotowość do skoczenia w pole, chodził w długich spodniach wypchniętych na kolanach i w sznurowanych trzewikach. (…) cenił nade wszystko spokój i książki o hodowli roślin” (DI, 18)… Całkowicie różny od stereotypu „kresowego szlachciury” był człowiekiem inteligentnym, łagodnym i spokojnym, niechętnym tromtadracji i zamiłowaniu do szabelki, bliskim zaś ideałom pozytywistycznym. Widział we wnuku swego dziedzica i wtajemniczał go w sekrety płodozmianu. Ujmująco grzeczny wobec wszystkich, także okolicznych chłopów czy żydowskich kupców, w pamięci sąsiadów zapisał się jako człowiek wykształcony, un gentilhomme du XVIIIe siècle47, a na jego pogrzeb w połowie lat trzydziestych miało przyjść z okolicznych wiosek pięć tysięcy ludzi48. Choć odwiedzający go jeszcze jako student wnuk nie interesował się ani uprawą roli, ani historią rodzinnych okolic – fascynowała go bowiem wtedy nowoczesność – po latach napisze ze wzruszeniem: „Zewnętrzny polor nie wyczerpywał jednak jego istoty, ukrywała się tam mądrość i prawdziwa dobroć.//Rozmyślając o moim dziedzicznym obciążeniu, mam chwile ulgi, kiedy przypomnę sobie mego dziadka, bo musiałem coś wziąć po nim, czyli nie jestem całkiem bez wartości” (W V, 90).

Józefie i Zygmuntowi Kunatom urodziły się dwie córki – starsza, Maria, oraz Weronika Tekla, która przyszła na świat w roku 1887. Ponieważ dla ich matki esencją polskości był Kraków, obie przed pierwszą wojną kształciły się w tym mieście, na pensji prowadzonej przez siostry zakonne. Wecia „była spontaniczna, żywiołowa i swoim zachowaniem narażała się często wychowawczyniom, lecz jej drobne psoty szybko były wybaczane”. Jeszcze jako mała dziewczynka „przy swojej dużej wyobraźni i spontaniczności (…) grała rozmaite sceny stworzone przez siebie – taki teatr dziecięcy”, w życiu dorosłym „lubiła towarzystwo, zabawy, ślicznie tańczyła”49. Maria wyszła za mąż za Zdzisława Jurewicza i osiadła w nieodleg­łym majątku Poginie, Weronika urzekła starszego od siebie o cztery lata Aleksandra Miłosza, gdy spędzał on wakacje u krewnych, niedaleko Szetejń. Urzekła chyba przede wszystkim wdziękiem i wesołością, bo – jeśli można sądzić z zachowanych zdjęć – krzepkiej budowy i z bardziej chłopską niż „dworską” twarzą, nie była typem klasycznej piękności.

Ślub wzięli 1٤ lipca 19٠9 roku w kościele w Opitołokach50, wesele odbyło się w Szetejniach i jak wspominał kolega pana młodego, zabawa „trwała całą noc, do białego rana”.

Do tańca przygrywała wcale niezła orkiestra żydowska z Kiejdan, z werwą grająca walce, kontredanse, mazury, polki, węgierki i krakowiaki, a my tańczyliśmy „do siódmego potu”, zmieniając sztywne kołnierzyki co godzina, wypijając wiadrami lekki kruszon, wspaniały kwas chlebowy i cytrynowy, a wina i wódki w ograniczonych ilościach. Panny i panie w ogóle alkoholu nie używały – nie tak jak dzisiaj. Pamiętam, że ślub dawał miejscowy proboszcz, pół-Litwin, marnie mówiący po polsku. W czasie kolacji weselnej – zabrał głos i patetycznym tonem wzniósł toast na cześć państwa młodych – porównując Jego do słońca, a Ją do księżyca, który się dookoła słońca obraca, a zakończył nawoływaniem do troskliwego dbania o męża… „kiedy spracowany małżonek zasiądzie spocony do obiadu – obetrzyj mu spocone czoło serwetom!”… Oczywiście parsknęliśmy śmiechem i przez długi czas potem przypominaliśmy Waci Miłoszowej – czy ociera Olesiowi pot z czoła „serwetom”51.

Małżonkowie przenieśli się wkrótce do Rygi, gdzie Aleksander kończył studia na Wydziale Budowy Dróg i Mostów i gdzie oboje mogli cieszyć się przyjemnościami uniwersyteckiego miasta, czyli – jak to nazwie ich syn – wesoło „knajpowali”. Na fotografiach z tego czasu widzimy obok Weci mężczyznę bardzo jeszcze młodo wyglądającego, o delikatnych rysach, jakby kruchszego od żony i może szukającego w niej oparcia.

„Obaj z bratem bardzo ją kochaliśmy” – napisze później Andrzej Miłosz52. W oczach Czesława matka była osobą mądrą, wielowymiarową, tolerancyjną, ciekawą innych ludzi i mającą silną potrzebę okazywania im dobroci. Choć jako dorastające, poważne dziecko miał żal o jej potrzebę zabaw i niewinnych flirtów, „robienie słodkich oczu, frywolność, tanią kokieterię”53, a w czasie studiów pisać będzie o niej z młodzieńczym przesadnym krytycyzmem: „prostota granicząca niemal z prostactwem. Absolutny brak powściągliwości, zamilczenia, stylu. Chłopi czują w niej swojaczkę. Mnie to razi”54, to jednocześnie odczuwał z nią bardzo intensywny związek. Od wczesnego dzieciństwa, z którego zapamiętał bój w obronie jej świętości – „dzieci mówiły różne bezmyślne wierszyki, skacząc. Kiedy ja powiedziałem »matka, matka«, to one zaczęły krzyczeć: »Matka -szmatka«. Rzuciłem się wtedy na takiego małego chłopczyka, kopiąc go” (PŚ, 134) – aż po kres życia, gdy powie: „Ty byłaś mój początek i znów jestem z Tobą” (W V, 78). Szanował przede wszystkim jej wiarę55, nie ograniczoną do moralistycznych nakazów czy sztywnych podziałów wyznaniowych, natomiast przenikającą codzienne życie. Ostatecznie nabawiła się artretyzmu, gdy prosto z balu poszła rankiem do kościoła i podczas modlitwy zdjęła pantofle, by ochłodzić zmęczone stopy… „Zdawałoby się, lekkomyślna i słaba, używała frywolnych pozorów jako maski, lubowała się w aktorstwie, tak żeby zmylić innych i przedstawić ich oczom nie siebie, ale, obcując z ludźmi jak najmniejszym kosztem, swój obraz, jakiego oczekiwali. Ta mimikra wynikała chyba z niewiary we własną wartość i z zupełnego braku talentów do władania, albo może z pychy: »to, co wiem, nie jest dla innych«. Pod powierzchnią krył się upór, powaga i mocne przekonanie, że cierpienia, jakie na nas spadają, są nam przeznaczone przez Boga i że należy je znosić pogodnie” (RE, 77).

Tą nieledwie sakralną aurą nie był otoczony w oczach syna jego ojciec. Absolwent wileńskiego gimnazjum realnego, wielbiciel Gogola, nazywany w rodzinie Psiapsiulewiczem, co budzi skojarzenia tyleż niejasne, co niezbyt poważne, miał rozwinięte poczucie humoru, uwielbiał – opowiadane zresztą najczęściej po rosyjsku – dowcipy, świetnie śpiewał i tańczył, będąc tak zwaną duszą towarzystwa; a więc przejawiając dokładnie te zalety, których nigdy nie miał i nie poważał jego pierworodny. „Jest właściwie wielkim dzieckiem, nerwowym, myślącym o podróżach; w życiu codziennym niezaradny. Ale ogromna energia zarazem, zapał do pracy fachowej (jest inżynierem). Niezaradność tkwi w tym – że zbyt ufa ludziom; stąd często daje się nabrać”56 – opisywał ojca Miłosz w latach trzydziestych, by po dekadach dodać w innej nieco tonacji: „nie miał żadnej zdolności do kariery ani do robienia pieniędzy, to jest brak mu było broni potrzebnej do walki z ludźmi, poza tym wszelka intryga i nawet taktyka, stosowana, żeby osiągnąć osobiste cele, wydawała mu się czymś nieszlachetnym. Jeżeli natrafiał na podstęp i chytrość, po prostu wyłączał się z gry i szukał pracy gdzie indziej. Natomiast walka z przeciwnościami natury podniecała go i upajała, bo była przygodą”57. Potrzeba wędrówek łączyła dwa pokolenia – obu synów i ojca, który jeszcze przed wyprawą na Syberię podróżował do Szwecji oraz prawdopodobnie Danii i Holandii (w albumie przywiezionym z tej wyprawy mały Cześ podziwiał kanały Amsterdamu), później zaś dotarł aż do Brazylii. Ale obok chęci przygód Aleksander niósł w sobie także traumę wczesnego osierocenia i wymuszonej dojrzałości, podjęcia opieki nad bratem i matką, a także poczucie, iż dla matki ważniejszym synem jest ten młodszy – Witold, za którego nieraz musiał się wstydzić.

Urodzony w Rydze w 1883 roku Aleksander Aleksy Miłosz był spadkobiercą pokoleń szlacheckich przodków, którzy pozostawili mu piękne tradycje i herb Lubicz, ale nie majątek. Miłoszowie mieszkali na Litwie przynajmniej od XVI wieku, skoro czasów młodości poety doczekała umowa podpisana przez jednego z nich w roku 1578. Rodową siedzibą były Serbiny pod Wędziagołą, niedaleko Szetejń, być może pozostałość dużego kompleksu Łabunowo. Nazwa majątku prowokowała do genealogicznych dociekań, szukania korzeni rodu w Serbii (jeden z okolicznych pagórków, być może dawny kurhan, nosił miano Cmentarza Serbskiego) lub w plemieniu Serbów łużyckich, którzy wyparci przez Germanów z okolic Berlina i Frankfurtu nad Odrą osiedlali się na Litwie. Towarzysz pancerny Andrzej Miłosz został ranny pod Kircholmem w 1605 roku, dwieście lat później Józef Miłosz zostawia majątek braciom, sam zaś wyrusza na wschód, nad Dniepr, gdzie znajduje pracę w administracji gigantycznych dóbr Sapiehów. Gdy dobrom tym grozi rosyjska konfiskata, książę przekazuje administratorowi dwa bogate klucze: Druję i Czereję. Tak około 1825 roku rodzi się druga gałąź rodziny, w przeciwieństwie do średniej szlachty znad Niewiaży bardzo bogata, która wkrótce – Józef bowiem miał dwóch synów: Eugeniusza i Artura – dzieli się na kolejne odnogi: drujską, z dawnym zamkiem Kawalerów Mieczowych w Drui, posiadłościami nad Dźwiną na granicy Kurlandii, Witebszczyzny i Wileńszczyzny, oraz czerejską z miasteczkiem Czereją i olbrzymimi lasami w guberni mohylewskiej.

Rezydujący w Drui Eugeniusz ukończył medycynę w Dorpacie, gdzie był jednym z założycieli pierwszej polskiej studenckiej korporacji, Polonii, a zamykając przed wyjazdem na polowanie żonę w spiżarni i przypominając sobie o niej dopiero po kilku dniach, zdradzał cechy częs­to występujące w tej rodzinie.

Osobne miejsce należy się dziwakom i fantastom. Celowali w tym zwłaszcza moi kuzyni znad Dniepru. Prawdopodobnie starali się przezwyciężyć nudę, jaką zalęga bogactwo. Po śmierci jednego z nich znaleziono pięć pokoi wypełnionych do sufitu kapeluszami i kaloszami – taka kolekcja warta jest każdej innej. Poza tym byli wrażliwi na arystokratyczne splendory i nie mogli na przykład znieść myśli, że ktoś zdolny byłby ich posądzić o pokrewieństwo z głośną wówczas serbską dynastią Miłosza Obrenowicza. Jeden z nich, Eugeniusz, pisał więc do wysokiego urzędnika cesarskiego dworu w Petersburgu: „Jego Wieliczestwo Leszek Piatyj pożałował gierb Ljubicz i my niczewo z etimi serbskimi pastuchami Miłoszami nie imiejem” (RE, 35).

Jego syn, także Eugeniusz, nie chcąc zmienić wyznania i przerywając z tego powodu karierę w rosyjskim wojsku, spędził większość życia w prawie całkowitej samotności, zamknięty na zamku, gdzie godzinami grał na fortepianie, po śmierci zaś, zgodnie z licznymi świadectwami, uporczywie straszył. Drugi syn – znów Józef – był ojcem Emilii i Adama, którzy mieszkali już w Warszawie, majątek bowiem stopniowo przepadł, co nie przynosi chluby jego gospodarzom. Czesław Miłosz zetknął się z tymi krewnymi, późniejszymi spadkobiercami Oskara Miłosza, aczkolwiek tak komentował łączące go z nimi więzy: „moja rodzina nie utrzymywała stosunków z Miłoszami drujskimi (…) O Adamie i Emilii mówiło się u nas »ci endecy«” (SO, 148).

Niechętnej szowinizmowi najbliższej rodzinie poety bliżej było do skrzydła czerejskiego, które zapoczątkował Artur Miłosz, podporucznik w powstaniu listopadowym, odznaczony Virtuti Militari. W bitwie pod Ostrołęką stracił nogę, co nie odebrało mu wigoru – potrącony na schodach przez rosyjskiego generała, nie doczekawszy się przeprosin, szczudłem uderzył winowajcę, który sturlał się w dół klatki schodowej warszawskiego hotelu. Podobnie jak wielu Miłoszów, także on lubił podróżować oraz podejmować szybkie decyzje i we Włoszech ożenił się ze śpiewaczką Natalią Tassistro. Córka kapelmistrza mediolańskiej La Scali, choć pochodziła ze starego patrycjatu, nie wydała się dostatecznie dobrą partią polskiej rodzinie, więc bojkotowane przez familię małżeństwo zamieszkało nie w Czerei, lecz w Wilnie. Ich synem był Władysław Miłosz, którego wcześnie odumarli rodzice i który ekscentrycznością oraz barwnością swych przygód przewyższał ojca. Ze związku Władysława z warszawską Żydówką urodził się z kolei Oskar Miłosz, mistyk i poeta, po latach artystyczny i duchowy przewodnik Czesława, a także dyplomata niepodległej Litwy.

W osiadłej nad Niewiażą kowieńskiej linii rodziny koleje życia były mniej spektakularne, choć i tu nie brakowało wstrząsów, a w kolejnych pokoleniach mieszały się dopływy polskie, litewskie i niemieckie58. Dziadek Czesława, także Artur, walczył w powstaniu styczniowym jako adiu­tant Zygmunta Sierakowskiego, po klęsce od kary śmierci uratowała go wieś starowierów, którzy zdecydowali się złamać religijny zakaz i zło­żyć fałszywą przysięgę, że właściciel Serbin podczas powstania nie opuszczał majątku. Ożenił się z córką lekarza z Rygi – Stanisławą Łopacińską, której matka pochodziła ze spolonizowanej niemieckiej rodziny von Mohlów – stąd dalekie pokrewieństwo z Emilią Plater, po kądzieli także wywodzącą się z Mohlów. Mały Cześ będzie potem słuchał opowieści o majątku Mohlów w Imbrodach, gdzie przyszła na świat jego babka, o zamieszkanej przez bogate niemieckie mieszczaństwo hanzeatyc­kiej Rydze, przedstawieniach operowych i Majorenhofie, dokąd dobre towarzystwo jeździło zażyć morskich kąpieli. Arturowi urodzili się dwaj synowie – Aleksander i Witold – on sam jednak umarł wcześnie, a mało zaradna wdowa musiała sprzedać majątek, by spłacić długi. Ciężar utrzymania rodziny spadł wkrótce na Aleksandra, rozpieszczany w dzieciństwie Wunderkind Witold nie spełnił pokładanych w nim nadziei – w młodości jego życie jakby się zwichnęło i zmieniło w pasmo klęsk.

Kiepski uczeń wyrzucony z gimnazjum, później żołnierz, ale też blagier i fantasta, nieumiejący znaleźć sobie miejsca w życiu po demobilizacji, prawdopodobnie oszust fałszujący na wekslach podpis brata… „Pośród nieudanych karier Witusia, zanim umarł na gruźlicę w trzydziestym szóstym roku życia, takich jak służba w Korpusie Ochrony Pogranicza, udział w żydowskiej spółce handlu futrami itd., była też próba założenia kabaretu-rewii. Premiera w sali »Heliosu« się odbyła i ja, wówczas czternastoletni, nie mogłem bronić się przeciwko sprośnej wulgarności tego widowiska żadnym sensownym osądem, wstyd więc z powodu Witusia, należącego bądź co bądź do rodziny, a też z powodu moich rodziców, którzy nawet się śmieli, pozostał nie ujęty, rozlewający się jak tłusta plama” (ZMU, 34) – wspomni Czesław Miłosz, którego dziecięca podejrzliwość wobec Witolda zmieni się w okresie dorastania w głęboką niechęć podszytą lękiem, czy i w nim nie płynie „zła krew”.

Obrachunki59, w dużej mierze autobiograficzna nowela z roku 1938, ukazują, jak w oczach chłopca społeczne role i zachowania dorosłych okazują się maską, pod którą tkwią bezbronność ciała, skrywane lęki, niepewność. Pozbawione współczucia spojrzenie podrostka nicuje przede wszystkim Kostusia60, wzorowanego właśnie na Witoldzie: „pierwszy gorzki smak górowania nad innym człowiekiem przeżyłem wtedy, gdy przeniknąłem kruchość i chwiejność tego charakteru, kiedy potrafiłem jego szybkim i bezładnym gestom przeciwstawić uśmieszek ironii”. Stryj stał się dla Miłosza antywzorem, przestrogą, zmorą, o której po latach noblista napisze już wprost:

rozmyślałem o jego losie całe życie, aż do dzisiaj. Zdarzyło się tak, że kiedy z matką spędzaliśmy lato u Dobkiewicza nad jeziorem Gaładuś, zjawił się Wituś, żeby tam mieszkać, bo po prostu był bez grosza i nie miał gdzie pójść. Nie było to może wskazane dla otoczenia, bo chorował na gruźlicę i rok później z niej umarł, ale co rodzina może zrobić w takiej sytuacji. Bez pracy i bez zawodu, bez żadnej żywej istoty, która by się nim zajęła, wychudzony, słaby, wegetował, nie robił nic, najwyżej brał łódkę i próbował łowić ryby. I niesłychanie silny wpływ na moją młodocianą wrażliwość. Tak utrwalał się we mnie lęk przed przegraną, aż rodzaj grozy, stąd też brała się moja aż przesadna dokładność i pracowitość. Jak też upór w trzymaniu się cnót solidności i wytrwałości. Lęk przed przegraną uniemożliwiał mi wybranie sposobu życia bohemy i zmuszał do zarobkowania w biurach Polskiego Radia czy później w Ameryce na uniwersytecie. Biedny Wituś jest więc jakoś odpowiedzialny za moje liczne wyróżnienia i nagrody, łącznie z Noblem. (…) I jeszcze jedno. Gdyby Wituś przy całej swojej słabości gruźlika wyróżniał się silnymi przekonaniami, fanatyzmem jakiegokolwiek gatunku, filozoficzną czy religijną głębią, moja litość nie zabarwiałaby się pogardą. Jego umysł był jednak doskonale banalny, w swoich poglądach powtarzał, co usłyszał od innych. Był też jedynym członkiem mojej rodziny skłonnym do powtarzania haseł polskiego nacjonalizmu. Jego cierpienia, którym współczułem, wydawały mi się puste, nie miał nic, czego mógłby się uchwycić, cierpiał, jak cierpi chore zwierzę. Zdawałem sobie sprawę, że sądzę niesprawiedliwie, bo kto tam zdoła sięgnąć do cudzego wnętrza. Jednakże patrząc na Witusia, czułem inny lęk – przed bezwładem umysłu, którym są dotknięci dorośli, może wszyscy, na zasadzie niemrawości przeciętnych śmiertelników, ale szczególnie ci, w których wypaliły się entuzjazmy młodości. Postanawiałem nie dać się i pozostać umysłowo aktywny jak najdłużej, co udało mi się przynajmniej do teraz, tj. do 89 roku życia. Rozmyślając o Witusiu, doszedłem do przekonania, że jestem genetycznie obciążony, od strony Miłoszów, muszę więc kompensować szczególnym moim wysiłkiem61.

Obciążony, zagrożony… Dlatego bohater Obrachunków