99,99 zł
Niestrudzony podróżnik. Porywający eseista. Genialny poeta.
Wieczny dowcipniś i kawalarz? Czy raczej pisarz dręczony depresjami, gniewem, przez dekady walczący z bólem ciała i duszy? Nieprzenikniony? Zawsze osobny? Z pewnością: człowiek budujący swe życie na przekór historii, modom, przeciwnościom losu, biedzie, własnym słabościom. Płynący pod prąd.
Andrzej Franaszek, autor znakomicie przyjętej w Polsce i na świecie biografii Czesława Miłosza, z pieczołowitością portretuje Zbigniewa Herberta. Nie pomija tematów trudnych czy kontrowersyjnych, głęboko wczytuje się w korespondencję i prywatne, dotąd nieznane notatki, by na nowo oświetlić twórczość poety. Pogmatwane losy Herberta wpisuje w historyczną panoramę, co sprawia, że z niemal dwóch tysięcy stron wyłania się nie tylko pasjonująca wielowątkowa opowieść o jednym z najwybitniejszych polskich twórców dwudziestego wieku, ale i o epoce, która go kształtowała i inspirowała.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 2848
Data ważności licencji: 4/11/2028
Pamięci mego Taty
żebym rozumiał innych ludzi inne języki inne cierpienia
Zbigniew Herbert, Modlitwa Pana Cogito – podróżnika
Niepokój
Pewnego dnia w marcu 2014 roku w Warszawie
wolno mi było usiąść na krześle Zbigniewa.
Michael Krüger, Krzesło Zbigniewa Herberta[1]
Osiągnięcie prawdy nie jest możliwe bez pewnej dozy niedyskrecji.
Zbigniew Herbert (WG II, 161*)
Na środku pracowni Zbigniewa Herberta stoi biurko, a właściwie ustawiony na koziołkach jasnobrązowy blat, podarunek od niemieckiej reżyserki filmów dokumentalnych, który przyjechał tu z Berlina pojemnym volkswagenem na początku lat siedemdziesiątych wraz z kartonami pełnymi książek. Furgonetka wkrótce została sprzedana, bardziej bowiem pasowała do pokolenia dzieci kwiatów niż do polskiego poety tak chętnie przez krytyków i nauczycieli nazywanego klasykiem, a przede wszystkim pomogła spłacić mieszkanie na Mokotowie, cztery jasne pokoje w międzywojennej willi, z widokiem na ogród oraz park Morskie Oko. Autor Barbarzyńcy w ogrodzie – tłumaczony, wydawany w Niemczech, Anglii, Stanach Zjednoczonych, zapraszany na międzynarodowe festiwale, uznawany za jednego z najwybitniejszych twórców europejskich swego pokolenia, kandydat do Nagrody Nobla – nigdy właściwie nie osiągnął stanu dostatniej mieszczańskiej stabilizacji. Co prawda, po części był to jego własny wybór. „Poeta potrzebuje biblioteki, wygodnego krzesła, sypialni, wanny z gorącą wodą i może kilku drzew za oknem – przekonywał londyńskiego przyjaciela. – Te wygody wystarczą, żeby zorganizować sobie pracę”[2].
Za oknem rosły więc drzewa, woda w kranie zazwyczaj była gorąca, książki zapełniały kolejne półki – w gabinecie, w sypialni, na korytarzach. Duży blat, na którym można było wygodnie rozłożyć długopisy, albumy, kartki i notesy, a także maszynę do pisania Olympia, model o symbolicznej nazwie Traveller de luxe, nie zmienił położenia od paru dekad. Dziś czasem siadają przy nim na chwilę poeci i historycy literatury, patrzą na grzbiety tomów oraz rozstawione na półkach pocztówki z reprodukcjami obrazów. W półokrągłym fotelu o jasnobrązowej ramie i tapicerce w kolorze butelkowej zieleni siedzi się wygodnie, ale jakby w stanie mobilizacji, bez pozwolenia sobie na rozleniwienie, i trudno nie pomyśleć, że kryje się w tej pozycji zachęta do pracy. Krzesło to dostał Herbert od Jerzego Zawieyskiego w 1957 roku jako pierwszy mebel do kawalerki, którą socjalistyczne państwo – łaskawsze po Październiku dla niepokornych – przydzieliło poecie w dużym bloku przy ulicy noszącej wówczas nazwę Karola Świerczewskiego. Atmosfera empire’u i nieco spłowiały plusz kontrastowały ze straszącym za oknem Pałacem Kultury.
Dookoła biurka – biblioteka, która jest jak opowieść o życiu i duszy właściciela, o wyborach estetycznych i moralnych, o podróżach, o przyjaźniach i o klęskach. Pod wysokim sufitem eseje Camusa, Tomasz Mann, Tołstoj, ale już półkę niżej, obok Przypadków Robinsona Crusoe, solidne tomy Medycyny sądowej i Kryminalistyki, od których niedaleko do Smutku tropików. Kilka centymetrów dalej czarno-żółta Chemia fizyczna Zdzisława Ruziewicza z dedykacją dla Herberta „około czterdziestej rocznicy naszej niezapomnianej matury”. Autor Pana Cogito grubego tomu z pewnością nie przeczytał, ale na pierwszej stronie wpisał odręcznie ekslibris. Obok półka książek o fizyce, astronomii i strukturze wszechświata, dalej podręczniki botaniki i zoologii – nie przypadkiem Herbert radził młodym poetom, by interesowali się wszystkim, czytali filozofów, historyków i codzienne gazety, nie zamykali się w getcie rozważań o rodzaju metafor i tajemnicy rymu.
Szary Leksykon psychiatrii, a w środku zakładka przy haśle „depresja egzystencjalna”, która jest owocem „doświadczeń płynących z całego życia człowieka, jego światopoglądu i stawianych sobie celów”. Jaspers, dużo książek Antoniego Kępińskiego. W Melancholii ukryta farmaceutyczna ulotka z dawkowaniem mających stabilizować umysł pastylek Lithium-Duriles. Jakby dla równowagi zaraz obok Dzieła wszystkie Arystotelesa, Platon, Karl Popper. Bardziej w prawo tomy Conrada, nieprzypadkowo ramię w ramię, niczym w żołnierskiej tyralierze, z Janem Józefem Szczepańskim. Szekspir, Auden, Goethe, Cervantes, Milton, Ariosto, Petrarka, Winckelmann, Burckhardt, Gregorovius, słowniki, atlas biblijny, Grecy, Rzymianie, Celtowie, historia sztuki, szeregi ciasno upchniętych albumów, katalogi z muzeów.
Kamienie. Krzemienie i otoczaki podnoszone z ziemi, przywożone z podróży, inne kupowane, opatrzone etykietkami – kwarc, selenit, więc w pamięci rozbłyskują na chwilę linie wiersza: „Jeśli miał poczucie tożsamości to chyba z kamieniem / z piaskowcem niezbyt sypkim jasnym jasnoszarym” (WZ, 373). Na wysokości oczu pocztówka wysłana z Delf przez profesor Izydorę Dąmbską, której Herbert poświęcił Potęgę smaku, obok reprodukcja Młodej kobiety siedzącej przy wirginale Vermeera, nieco wyżej małe zdjęcie Piłsudskiego. Kreteńska figurka, ułamek greckiej wazy, okruch terakotowej stopy, ale też drewniane kolorowe ptaszki i kupiony w Berlinie cynowy „cienki jak opłatek” chłopiec z bańkami mleka. Buteleczki z farbkami firmy Ecoline, wśród nich „Terra di Siena”.
Róg myśliwski, ikona włodzimierska z miłosierną Matką, żeliwny orzeł z okresu powstania listopadowego, szczątek dziewiętnastowiecznego pistoletu – rękojeść dobrze leży w dłoni i każe wyciągnąć rękę przed siebie, jak do pojedynku. Reprodukcja portretu świętego Franciszka z modlitwą na odwrocie: „łagodziłeś, jak Jezus, każdy rodzaj bólu ludzkiego i umiałeś pomagać tak wielu duszom, które znalazły się w potrzebie”. Już blisko podłogi granitowa popielnica z figurką psa oddziedziczona po Antonim Słonimskim i majolikowy dosiadający rumaka święty Jerzy, który – w przeciwieństwie do Pana Cogito – z łatwością przebija włócznią nieco bezradnego smoka.
W gorzkim czasie stanu wojennego, gdy przy ulicy Promenada parkował fiat z obserwującymi mieszkanie pracownikami Służby Bezpieczeństwa, Zbigniew Herbert kończył pracować nad tomem Raport z oblężonego Miasta. Wiersze z tego zbioru, przemycanego z Francji, odbijanego na powielaczach podziemnych wydawnictw, Polacy będą przepisywać, przywoływać w rozmowach, uczyć się ich na pamięć. Ale w Raporcie…, obok słów o wierności, męstwie, oporze, znalazło się też miejsce na ton bardziej prywatny. Jak tutaj, w Fotografii:
Z tym chłopcem nieruchomym jak strzała Eleaty
chłopcem wśród traw wysokich nie mam nic wspólnego
poza datą narodzin linią papilarną
to zdjęcie robił mój ojciec przed drugą wojną perską
z listowia i obłoków wnioskuję że był sierpień
ptaki dzwoniły świerszcze zapach zbóż zapach pełni
w dole rzeka na rzymskich mapach nazwana Hypanis
dział wód i bliski grom doradzał by schronić się u Greków
ich nadmorskie kolonie nie były zbyt daleko
chłopiec uśmiecha się ufnie jedyny cień jaki zna
to cień słomkowego kapelusza cień sosny cień domu
a jeśli łuna to łuna zachodu
mój mały mój Izaaku pochyl głowę
to tylko chwila bólu a potem będziesz
czym tylko chcesz – jaskółką lilią polną
więc muszę przelać twoją krew mój mały
abyś pozostał niewinny w letniej błyskawicy
już na zawsze bezpieczny jak owad w bursztynie
piękny jak ocalała w węglu katedra paproci.
(WZ, 479)
Historyczny szyfr nie jest trudny do zrozumienia. Hypanis to przecież ukraiński Boh uchodzący do Morza Czarnego, „druga wojna perska” kryje w sobie apokalipsę roku 1939, przypomina pokusę, by ze Lwowa uciekać na południe, jak tysiące Polaków, do Rumunii. W archiwach rodzinnych zachowały się zdjęcia z tego czasu, nieco nieostre kadry autorstwa Bolesława Herberta, fotografika amatora. Koniec ostatnich przedwojennych wakacji, trójka rodzeństwa – Halina, piętnastoletni Zbyś i najmłodszy, donaszający krótkie spodenki Januszek. W tle willa na podlwowskim letnisku, trawy są rzeczywiście wysokie, jeszcze nie wybuchły pożary, nie zaległ cień. Zbigniew wpatruje się prosto w obiektyw, na jednym z czarno-białych zdjęć biegnie w jego stronę w rozpiętej koszuli, roześmiany, najwyraźniej szczęśliwy. Nic nie wskazuje na to, by przeczuwał, że świat właśnie nachyla się ku przepaści.
Czy po blisko pół wieku poeta rzeczywiście oglądał stare fotografie, czy tylko przywołał z pamięci ocalałą chwilę? A może ten wiersz powstał znacznie wcześniej, w innym mieście, przy innym biurku, na stoliku w wagonie kolejowym, w kawiarni na lotnisku, teraz zaś odnalazł swój czas, by opuścić szufladę lub notatnik? Na pewno jego autor chciał zapisać uczucie niepewnej bliskości, które wiąże nas z własną przeszłością, idealizujące spojrzenie z oddali, krzepiący mit dzieciństwa, które zwykle jawi się nam jako jeśli nie „anielskie”, to chociaż „sielskie”, zwłaszcza gdy wspominamy je w „wieku klęski”. Przez lata doświadczeń, wędrówek i lektur Herbert zgromadził dogłębną wiedzę o złu, któremu gorliwie oddaje się człowiek – w starożytnym Rzymie i dwudziestowiecznej Polsce. W smudze cienia, w okolicy sześćdziesiątych urodzin, w paryskich szpitalach w drugiej połowie lat osiemdziesiątych, obolały, chory na ciele i duszy, będzie próbował odkryć wzór swojej biografii, dostrzegając w niej przede wszystkim poświęcenie, los tego, który jest przeznaczony na ofiarę.
[1] M. Krüger, Krzesło Zbigniewa Herberta, przeł. R. Krynicki, „Kwartalnik Artystyczny” 2016, nr 4.
[2] A. Alvarez, Nie walczysz, to umierasz, przeł. A. Szostkiewicz, w: Poznawanie Herberta 2, opr. A. Franaszek, Kraków 2000, s. 27.
*Wykaz skrótów znajduje się tu.
1924–1944
Byłeś tutaj przybyszem z Hiperborei, Zbyszku,
Jednym z mieszkańców krainy północniejszej nawet niż wiatr
Seamus Heaney, Hiperborejczyk, przeł. S. Barańczak, Poznawanie Herberta 2
Najładniejsze bajki są o tym, że byliśmy mali.
Zbigniew Herbert, Guzik (WZ, 168)
Moim jedynym i prawdziwym miastem jest oczywiście Lwów.
Wszystkie inne (…) przyszły daleko później. (…)
Lwów, Florencja, Ateny, Jerozolima, Rzym, Ravenna, Bayonne, Monachium, Siena, Piza…
Zbigniew Herbert (AZH, Akc. 17877, t. 1)
Nie pisał o sobie w taki sposób, ale był przecież emigrantem, a dokładnie rzecz biorąc – wygnańcem, który od domów i drzew dzieciństwa został szczelnie odgrodzony wolą Stalina i układem jałtańskim. Nawet w rozmowach z przyjaciółmi Herbert rzadko wspominał o Lwowie, nie należał do stowarzyszeń przesiedleńców, nie odbył nostalgicznej podróży ani w czasach PRL-u, ani po upadku sowieckiego imperium, nie spisał dykcjonarza lwowskich ulic. Zmuszony do tego ograniczeniami cenzury, może kierując się także literacką strategią, niechętny stawianiu własnego „ja” na pierwszym planie, jeśli szkicował utracony świat, to w kostiumie nadającym osobistemu doświadczeniu wyraz uniwersalny, podobnie jak wtedy, gdy przywoływał postać anioła, aby ukazać torturowanego człowieka, może więźnia Urzędu Bezpieczeństwa, w postaciach antycznych bogów zaś ukrywał stojących wobec problemu powojennego ujawnienia się żołnierzy Armii Krajowej. W Polsce dopiero pod koniec życia będzie mówił o rodzinnym mieście wprost, w wierszu umieści lwowski Wysoki Zamek, w wywiadach opisze, co wyniósł z tamtego czasu, w rozmowie z siostrą wspomni, że chciałby być pochowany na cmentarzu Łyczakowskim, pod listami będzie się podpisywać „Zbigniew Leopolensis”. Wcześniej co najwyżej dyskretnie napomykał – jak w utworze Dlaczego klasycy – o Tukidydesie wygnanym z rodzinnego miasta i o tym, że „egzulowie wszystkich czasów / wiedzą jaka to cena” (WZ, 359).
Opublikowany w tomie Hermes, pies i gwiazda wiersz Moje miasto zawiera opis odbywanej we śnie wędrówki ulicami – oczywiście nie nazwanego wprost – Lwowa: „śniło mi się że idę / z domu rodziców do szkoły / wiem przecież którędy idę // po lewej sklep Paszandy / trzecie gimnazjum księgarnie / widać nawet przez szybę / głowę starego Bodeka”. Droga przynosi nie pocieszenie, lecz lęk, znana jak własna kieszeń siatka ulic zamienia się w labirynt: „chcę skręcić do katedry / widok się nagle urywa / nie ma dalszego ciągu / po prostu nie można iść dalej / a przecież dobrze wiem / to nie jest ślepa ulica”. Nie tylko historia i politycy kreślący granice, zdradza także własna pamięć, zachowuje coraz mniej, coraz mgliściej, wygnaniec budzi się z poczuciem ogołocenia: „co noc / staję boso / przed zatrzaśniętą bramą / mego miasta” (WZ, 136).
Pierwszy, zapisany w Warszawie szkic tego wiersza nosi tytuł „Lwów”, a w notatniku z początku lat pięćdziesiątych towarzyszy mu nieco patetyczna dedykacja „memu miastu, w którym nie umrę”[1]. W kolejnych wersjach słowo „Lwów” znika, za to z 28 na 29 października 1954 roku, czyli w noc poprzedzającą dzień swoich trzydziestych urodzin, Herbert opracował krótkie przypisy, poświęcając je: tym, „którzy się domyślili, że (…) nie chodzi mi o Zieloną Górę ani o Szczecin, ale o coś wręcz przeciwnego”, i wyjaśniając, że sklep Paszandy to „towary żelazne” i „autor ma do tej firmy przywiązanie byłego jej subiekta”, że potem „jest mowa o ulicy Batorego, która w snach autora zjawia się najczęściej” i na której znajdowały się liczne księgarnie „wraz ze słynnym Bodekiem, zasłużonym wydawcą bryków z łaciny”, by wreszcie skonkludować: „czy z wylotu ulicy Batorego było widać wieżę katedry, tego w żaden sposób Autor nie może sobie uprzytomnić: kto wie, czy ten kompleks nie jest tu genezą utworu”[2]. Pobrzmiewa w tym zdaniu silna więź emocji i wspomnień, ból straty, o której zabrania się sobie mówić na co dzień i która tym silniej odzywa się we śnie. Ostatecznie jednak wiersz, nie tracąc indywidualnego wyrazu, przybrał postać wielkiej metafory. W niej odnaleźć się mogło wielu „emigrantów w złamanych kaszkietach”, choćby tak chętnie czytający Herberta Niemcy, którzy pozostawili za sobą Wrocław, Zieloną Górę lub Szczecin.
„Wszystko, co najważniejsze w moim życiu, zdarzyło się w domu babki pomiędzy pierwszym a siódmym rokiem życia” – wspominał gdzieś Gabriel García Márquez. Herbert z pewnością nie powtórzyłby tej zręcznej formuły, zbyt ważne były dlań późniejsze, splecione z historią losy, choć akurat postać babki pozostała na zawsze najważniejszą figurą jego religijnego świata. Ale dwie dekady spędzone we Lwowie w wielkim stopniu ukształtowały i osobowość poety, i jego zainteresowania kulturowe.
„Urodziłem się w mieście leżącym na wielkim dziale wód, w połowie drogi między Morzem Bałtyckim a Morzem Czarnym. (…) Opuściłem je przeszło ćwierć wieku temu, aby tam nigdy nie wrócić. Był to exodus raczej niż duchowy wyjazd i chociaż pogodziłem się z historyczną koniecznością, pamiętam jednak dobrze moje rodzinne miasto i nade wszystko lekcję, jakiej mi udzieliło. (…) Ona ukształtowała moją pierwszą wizję Europy” (MD, 127) – opowiadał radiosłuchaczom we Frankfurcie nad Menem na początku lat siedemdziesiątych. Obraz był nieco wyidealizowany, ale zarazem ujmujący i wyrazisty. Miasto bowiem „leżało na wielkim skrzyżowaniu dróg z zachodu na wschód i z południa na północ. Średniowieczne mury obronne, gotycka katedra, piękne renesansowe kamienice na rynku, barokowe kościoły tworzyły zaskakująco harmonijną całość, która uderzała każdego przybysza. A przybyszów było wielu i często zostawali tutaj na zawsze. Tak w ciągu długich wieków powstała mozaika wielu kultur i narodów”. Z obcowania z takim miastem można wynieść lekcję pokory, tolerancji wobec tego, co różne od nas. Można, dodajmy, jeśli jest nam też dana wrażliwość, żywa inteligencja, ciekawość, cechy tak istotne dla twórczości autora Labiryntu nad morzem. Kiedy „podróżowałem po Europie Zachodniej – mówił dalej Herbert – poszukiwałem instynktownie takich miast i krajów, w których można było śledzić obecność wielu sprzecznych (…) z sobą warstw kulturowych. Pociągała mnie Sycylia ze śladami Greków, Arabów i Normanów, przeczuwałem bowiem, że to, co ważne, nie tylko w sztuce, ale i w życiu powstaje w pokojowym starciu idei i myśli. Dlatego obce mi było zawsze sztuczne i służące często brudnym celom politycznym wyszukiwanie tego, co nazywamy charakterem narodowym, wszystkie owe szaleńcze próby ustalenia tego, co »czysto romańskie«, »rdzennie germańskie« czy »prawdziwie słowiańskie«”.
Niemało można w tych zdaniach odnaleźć. Ślad nieukończonej nigdy książki o Normanach, nad którą Herbert pracował przez dziesięciolecia. Jednoznaczny ideowy wybór, odżegnanie się od wszelkiej maści nacjonalizmów, które współtworzyły krwawą historię nowoczesnego świata. Biograficzny trop w jakiejś mierze tłumaczący kierunki i intensywność Herbertowych podróży. Wreszcie meandry dwudziestowiecznej historii, z powodu których polski poeta mógł o utraconym rodzinnym mieście mówić z większą otwartością w Niemczech czy Anglii niż we własnej ojczyźnie. Ilustracją tej sytuacji, w której topografia stapia się z polityką, ale też – tęsknotą, może być jeszcze jeden fragment, tym razem z listu wysłanego przez Herberta z Londynu do niemieckiego tłumacza Heinricha Kunstmanna, który właśnie wrócił z podróży do Polski: „cieszę się bardzo, że jakoś przypadła Panu do gustu moja Ojczyzna. Teraz może Pan lepiej zrozumie, dlaczego, mimo że miłośnik Zachodu, wracam do swego gniazda. Chociaż prawdę mówiąc, moje gniazdo [to] Lwów”[3].
***
Gdy w 1924 roku urodził się w nim Zbigniew Herbert, gniazdo to liczyło już sobie siedem stuleci. Gród założony w trzynastym wieku przez ruskiego księcia Daniela Romanowicza, nazwany – jak zwykło się uważać – na cześć jego syna Lwa, u początków istnienia zostaje stolicą księstwa halicko-włodzimierskiego. Położony na wspomnianym przez poetę skrzyżowaniu szlaków, którymi kupcy ciągnęli z Norymbergi i Krakowa na wschód – do Kijowa i nad Morze Czarne, z północy zaś do Mołdawii i na Bałkany, szybko się bogaci i przyciąga nowych mieszkańców – Rusinów, Polaków, Ormian, Żydów, Tatarów, Wołochów, Niemców. Sto lat później Kazimierz Wielki rozciąga swoje panowanie na Ruś Halicką, a o Gród Lwa walczy z Litwinami. Doszczętnie zniszczony Lwów powstaje wtedy właściwie od podstaw, wzorem urbanistycznego założenia staje się rzymski obóz warowny, z rynkiem i odchodzącymi od niego głównymi ulicami; rzec można, że pasuje to do roli, jaką miasto będzie odgrywać w przyszłości – warownej flanki Zachodu. Podobnie zresztą jak wizerunek lwa w herbie, kojarzonego z królewskością, męstwem, szlachetnością i siłą. Usytuowanie geograficzne, dział wód o skądinąd łatwym do dostrzeżenia metaforycznym potencjale, sprawia również, że choć nieraz będziemy pisać o „mieście nad Pełtwią”, to w rzeczywistości Lwów nie może się pochwalić wielką rzeką, która jak Sekwana, Dunaj czy Wisła wyznaczałaby oś miasta. Józef Wittlin, podobnie jak Herbert lwowski gimnazjalista, wspominał: „uczono mnie, że na tak zwanej Kortumówce (…) dzieją się dziwne rzeczy. Stoi tam sobie domek maleńki, ale bardzo a bardzo ważneńki. Bo gdy lunie deszcz, to para rynien na jednym rogu domku odprowadza wodę do strumyka, co wpada do potoku, co wpada do rzeczułki, co wpada do Bugu, co wpada do Wisły, co wpada do Morza Bałtyckiego. Deszcz natomiast, spływający z rynien na drugim końcu domku, podobną kombinacją zasila rzekę Dniestr, co wpada do Morza Czarnego. Tym sposobem Lwów leży jednocześnie nad Morzem Czarnym i Bałtyckim”[4].
Po okresie przynależności do Królestwa Węgier miasto za czasów Jagiełły wraca do Rzeczypospolitej, stając się stolicą województwa ruskiego. Liczy sobie wtedy około ośmiu tysięcy mieszkańców, wśród których z początku dominują Niemcy i Ormianie, czego ślady jeszcze po stuleciach będzie można odnaleźć wśród nazwisk żyjących tu rodzin: „Bałabany, Korniakty, Mohyły, Boimy, Kampiany – cóż to za pstrokata zbieranina? To jest właśnie Lwów. Różnolity, wzorzysty, olśniewający jak wschodni kobierzec. Grecy, Ormianie, Włosi, Saraceni, Niemcy lwowieją przy tubylcach polskich, ruskich i żydowskich, a lwowieją »na fest«”[5]. Ormianie, potomkowie chrześcijańskich uchodźców z Armenii, którzy przez Krym trafiają na ziemie polskie, zajmują się przede wszystkim handlem i rzemiosłem. Ich polonizacja nasili się w siedemnastym i osiemnastym wieku, wcześniej będą współtworzyć oblicze miasta, w którym i na jarmarku, gdzie towary wystawiają też Grecy i Wołosi handlujący przyprawami, jedwabiem, kobiercami, bogato zdobioną bronią czy węgierskim winem, i w architekturze świątyń, i w codziennym gwarze wielu języków Wschód będzie spotykał się z Zachodem. Pierwszym lwowskim biskupstwem jest metropolia ormiańska, później zostaje tu przeniesiona z Halicza siedziba biskupstwa rzymskokatolickiego. Do tego religijnego pejzażu dodajmy metropolię prawosławną, a także duże skupisko Żydów, którzy aż do osiemnastego wieku cieszyć się będą względnym bezpieczeństwem i autonomią. O ormiańskim pochodzeniu swojej babki mówić i pisać będzie Herbert wielokrotnie, po części może budując prywatną mitologię, w której orientalna, egzotyczna domieszka przypomina genealogię Juliusza Słowackiego. W końcu to właśnie we lwowskim Ossolineum przechowywano rękopisy autora Króla-Ducha i pamiątki po nim.
Lwów średniowieczny i renesansowy to rządzone przez rody patrycjuszy miasto przede wszystkim rzemieślników i handlu, apogeum świetności osiągające w drugiej połowie szesnastego wieku. A zarazem – w czasach ekspansji tureckiej po upadku Konstantynopola – przedmurze chrześcijaństwa, Leopolis, warownia położona „in faucibus infidelium”, czyli „w paszczy niewiernych”, o czym przypominał też herb grodu, któremu w szesnastym wieku jeden z papieży „darowuje” trzy watykańskie pagórki, sto lat później inny obdarza go dewizą „Semper fidelis”, czyli „zawsze wierny”. Wielokrotnie oblegany przez Tatarów, Lwów nigdy nie zostaje zdobyty, pustoszą go za to pożary, a w siedemnastym stuleciu, gdy dla miasta, tak jak dla całej Rzeczypospolitej, rozpoczyna się okres zmierzchu – głód oraz epidemia dżumy. W czasie oblężenia przez wojska Bohdana Chmielnickiego obrońcy zasłyną pięknym gestem – odmawiają wydania Kozakom żydowskich obywateli. W czasie potopu szwedzkiego jako jedyne niezajęte przez najeźdźców duże miasto pełnić będzie Lwów funkcję stolicy. To tutaj w 1656 roku król Jan Kazimierz powierzy kraj i poddanych opiece Matki Boskiej Królowej Polski, dwa lata później Sejm nada miastu tytuł szlachecki, dotychczasowe zaś kolegium jezuickie zostanie przekształcone w akademię.
Później trudno już będzie o tego rodzaju wydarzenia. Z początkiem wieku osiemnastego Lwów zdobywają i łupią armie szwedzkie popierające Stanisława Leszczyńskiego, później jest krótko okupowany przez wojska rosyjskie. Mieszczanie biednieją, płacąc kontrybucje, kończy się też tradycja tolerancji religijnej – dochodzi do rozruchów antyżydowskich, w wyniku których większość starozakonnej ludności zostaje z miasta wygnana; ośrodkami żydowskiego życia religijnego i intelektualnego staną się odtąd podlwowskie miasteczka, przede wszystkim Brody. Po pierwszym rozbiorze Lwów przypada w udziale Austrii, a Habsburgowie – uważający się za spadkobierców władców węgierskich, noszących niegdyś tytuł „rex Galiciae et Lodomeriae”, czyli królów Halicza i Włodzimierza, ustanawiają noszące teraz nazwę Lemberg miasto stolicą prowincji Galicji i Lodomerii. Odłączenie od Polski przynosi również korzystne zmiany – reformy prawne i administracyjne, a także umożliwiające rozwój urbanistyczny zburzenie większości murów obronnych, na których miejscu powstają reprezentacyjne promenady – Wały Hetmańskie i Gubernatorskie. Cesarska biurokracja wymaga zaufanych pracowników, do miasta napływają zatem austriaccy urzędnicy – wśród tej jeszcze jednej w historii Lwowa fali przybyszów znajdzie się także Franciszek Herbert, przodek przyszłego poety.
Nowy okres świetności przypada na drugą połowę dziewiętnastego wieku, gdy liczba mieszkańców sięgnie stu pięćdziesięciu tysięcy (w tym mniej więcej połowa Polaków, jedna trzecia Żydów i piętnaście procent Ukraińców). Po Wiośnie Ludów (kiedy Lwów był przez Austriaków bombardowany) i po przegranych wojnach habsburska monarchia, chcąc nie chcąc, przekształci się w Austro-Węgry i dopuści większą swobodę tworzących ją nacji, rozwinie się też autonomia galicyjska, czego widomym znakiem będzie wprowadzenie języka polskiego jako obowiązującego w urzędach. W tradycjach rodzin mieszkających we Lwowie czy w Krakowie przez następne półtora stulecia zachowa się legenda „dobrego cesarza Franciszka Józefa”. Nie inaczej było w rodzinie Herbertów: siostrzeniec poety wspomina, że w kolejnych mieszkaniach jego wuja „zawsze znajdował się jakiś akcent związany z galicyjską autonomią. Z zasady był to niewielki konterfekt cesarza w formie zdjęcia”[6]. Lekko ironicznym śladem tego sentymentu jest proza Pana Cogito przyczynek do tragedii Mayerlingu, za życia poety drukowana zresztą jedynie po niemiecku, w przełożonej i przygotowanej przez Karla Dedeciusa edycji tomu Herr Cogito.
Nim jednak cesarstwo znalazło się – jak ująłby to poeta bardziej od Herberta melancholijny – u „schyłku wielkiego konania”[7], we Lwowie powstaje Sejm Krajowy (jego okazały gmach po odzyskaniu niepodległości stanie się siedzibą uniwersytetu), a kolejnymi namiestnikami prowincji będą Polacy – Agenor Gołuchowski, Kazimierz Badeni i Antoni Potocki. Lwowianin Franciszek Smolka zostanie przewodniczącym wiedeńskiego parlamentu, a zarazem inicjatorem usypania we Lwowie (w miejscu ruin pochodzącego jeszcze z czasów Kazimierza Wielkiego Wysokiego Zamku) kopca upamiętniającego trzechsetną rocznicę podpisania unii lubelskiej, która dała podwaliny Rzeczypospolitej Obojga Narodów. Tego rodzaju manifestacje nie były oczywiście możliwe na tych polskich terenach, które po rozbiorach przypadły Prusom i Rosji.
Stopniowo zmieniać się będzie architektura miasta, w którego pejzaż wpisane zostaną nowe budynki i pomniki, modernizujące oblicze Lwowa. Sejm Galicyjski i Namiestnictwo, imponujący dworzec kolei żelaznych, wzorowany na paryskiej Operze Teatr Miejski, w którym zawiśnie kurtyna pędzla Siemiradzkiego, kremowo-różowy hotel George, delikatnością sztukaterii kojarzący się nieco ze słynnym weneckim hotelem Danieli, neorenesansowy pałac Potockich, który z łatwością wpasowałby się w którąś z bogatych dzielnic Paryża, secesyjne kamienice, których klatki schodowe wykładano porcelanowymi kafelkami. Koryto płytkiej i – jak wspominali lwowianie – nieco smrodliwej Pełtwi w centrum miasta zostaje przykryte brukiem, co znajdzie z czasem echo w zaczątku wiersza Herberta: „nie godna ody lecz godna czułości rzeka mego / dzieciństwa zatajona dla oczu kryła się bowiem / jak pierwsi chrześcijanie w katakumbach kanałów / rzeka uwięziona która nie znała drzew ani obłoków”[8].
Dzięki prywatnym darowiznom powstają Fundacja i Biblioteka Zakładu Narodowego imienia Ossolińskich oraz Lwowska Galeria Obrazów, w której można było oglądać płótna Tiepola, Guardiego, Georges’a de la Tour, Tycjana i Goi. A także wzmacniające poczucie polskiej tożsamości – Panorama Racławicka, pomniki Jana Kilińskiego oraz Adama Mickiewicza, ten ostatni odsłonięty w 1904 roku w obecności syna poety, Władysława. Tłumnie zgromadzeni lwowianie i Polacy przybyli z innych zaborów po raz pierwszy oglądali wtedy wysoką granitową kolumnę, u której podnóża autor Dziadów wpatruje się w uskrzydloną postać artystycznego geniusza. Z czasem obok wzruszenia i patriotycznego patosu pojawi się również ciepła ironia, a Wittlin będzie pisać, że oto na pomniku „jakaś skrzydlata, przystojna, na pół rozebrana kobieta sfrunęła z dachu kamienicy (…) i, przylepiwszy się w locie do kolumny, podaje zdumionemu wieszczowi ów antyczny instrument, na którym ani on, ani żaden inny literat nigdy nie grywał, a który to instrument nawet ludzie z wyższym wykształceniem fałszywie nazywają lirą”[9].
Rozwijało się życie artystyczne, ze Lwowem związani byli Aleksander Fredro, Seweryn Goszczyński, Kornel Ujejski i Artur Grottger. Gdy na przełomie stuleci większość z nich spocznie na cmentarzu Łyczakowskim, obok Rossy, Powązek i cmentarza Rakowickiego najważniejszej z polskich nekropolii, zastąpieni zostaną przez nowe pokolenie twórców, wśród których znaleźli się Jan Kasprowicz, Leopold Staff, Gabriela Zapolska, Karol Irzykowski czy Ostap Ortwin. Miasto przeżywało okres prosperity i stało się jedną z metropolii Austro-Węgier, pozostając wprawdzie w tyle za Budapesztem, tym Nowym Jorkiem ówczesnej Europy, ale dystansując na przykład prowincjonalny Kraków, nadal „malutki jak jajko w listowiu / Wyjęte z rondla farby na Wielkanoc”[10]. Dotyczyło to również atmosfery intelektualnej, gdyż – jak pisał Tymon Terlecki – „nie było we Lwowie na przełomie dwu stuleci ucisku rzeczywistości historycznej, nie było Wawelu, jak w Krakowie. Nie było ucisku rzeczywistości politycznej, nie było Ochrany, jak w Warszawie. (…) Lwów mógł być miastem bardziej zachodnim, bardziej europejskim, bardziej stołecznym niż Kraków i oczywiście niż Warszawa”[11]. Wśród uroczystego obchodzenia narodowych rocznic, fundowania pomników Lwów stał się ośrodkiem działalności niepodległościowej, siedzibą zarówno legalnych, jak i konspiracyjnych organizacji polskich, choćby Związku Walki Czynnej, którym kierował Józef Piłsudski. Jednocześnie, choć większość Polaków zapewne długo nie zdawała lub nie chciała sobie zdawać z tego sprawy, w drugiej połowie dziewiętnastego wieku tworzy się narodowa świadomość Ukraińców, co wkrótce stanie się zarzewiem nieuchronnych, coraz bardziej krwawych konfliktów.
Wielka Wojna rozpoczyna się dla lwowian w 1914 roku werbunkiem do Legionów Polskich, a wśród odjeżdżających wtedy do Krakowa ochotników znajdzie się ojciec Zbigniewa Herberta – Bolesław. Finał przypada na listopad roku 1918, kiedy to za cichym przyzwoleniem Austriaków walczące o własny kraj oddziały ukraińskie niespodziewanie opanowują miasto. W rękach Polaków pozostaje jego skrawek, jednak obrońcom, wśród których przeważają studenci i uczniowie, niejednokrotnie jeszcze dzieci, ochrzczeni później „Orlętami”, nie tylko udaje się go utrzymać, ale też odnosić militarne sukcesy. Sytuację przesądza odsiecz pod dowództwem Michała Karaszewicza-Tokarzewskiego oraz przerzucone z Francji kilka miesięcy później oddziały generała Józefa Hallera: w lipcu 1919 roku wojska ukraińskie wycofują się za Zbrucz. Akord ostatni to wojna polsko-bolszewicka oraz jeszcze jedna dramatyczna chwila budująca mit miasta: chcąca zdobyć Lwów 1. Armia Konna Budionnego zostaje zatrzymana pod polskimi Termopilami, czyli wsią Zadwórze, przez kilkusetosobowy oddział; obrońców wymordowano, ale ich poświęcenie – podobnie jak odwaga trzystu Spartan pod wodzą Leonidasa – daje czas polskim siłom na przegrupowanie, a wrogowie – już po raz ostatni w lwowskiej historii – odstępują od oblężenia.
***
„Czymże się pochwalić zdołasz, miasto jedyne? Zegarem bernardyńskim, kopcem Unii Lubelskiej, ślubowaniem Jana-Kaźmierzowym u stóp Panienki (…). Czy może najsampierwej tym cmentarzem chłopiąt, który jest Twoją Skałką i Wawelem, biedaku, Westminsterem i Termopilami”[12] – tak u progu lat trzydziestych, choć w stylistyce jeszcze dość młodopolskiej, zwracał się do Lwowa Stanisław Wasylewski, pisarz i dziennikarz. Nietrudno w historii miasta nad Pełtwią odnaleźć pasmo kluczowe dla narodowej mitologii, trwające od czasu ślubów Jana Kazimierza, opisanych później przez prawodawcę wyobraźni pokoleń Polaków – Henryka Sienkiewicza, aż po białe szeregi krzyży na grobach Orląt. Z właściwą sobie romantyczną siłą mówił o tym Piłsudski: „gdy mroki naszej doli narodowej stawały się najbardziej gęste, ciężkie, Lwowowi przypadło być sercem Polski”. Nic dziwnego zatem, że gdy w odrodzonej Polsce lat dwudziestych, a zwłaszcza trzydziestych, celebrowano patriotyczne manifestacje i obrządki, Lwów, w którym dorastał przyszły autor Raportu z oblężonego Miasta, przodował w tego rodzaju krzepiących serca gestach. Jego polscy mieszkańcy mieli wszak głębokie poczucie, że swą niepodległość wywalczyli, że lwowskie dzieci, harcerze, a wśród nich czternastoletni gimnazjalista Jurek Bitschan, który uciekł z domu prosto na pole bitewne, zgodnie z nakazem Słowackiego szli na śmierć „jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec”. Głęboko polska tradycja więzi ze zmarłymi, podtrzymywanej zaduszkowymi wędrówkami na cmentarze, tutaj nabierała dodatkowego odcienia – kultu ofiary złożonej na ołtarzu ojczyzny.
„Odwiedzaliśmy często mauzoleum Obrońców Lwowa (…), a napis na pomniku »Mortui sunt ut liberi vivamus« [Umarli, byśmy mogli żyć jako ludzie wolni] zapadł nam głęboko w serce”[13] – wspominała siostra poety. Oglądali też z młodzieńczym zapałem i ufnością w siłę swojego państwa defilady organizowane w święto Konstytucji 3 maja. W pochodzie widać było siwe głowy jadących dorożkami weteranów powstania styczniowego, ale uwagę stojących na chodnikach lwowian i lwowianek przykuwał przede wszystkim 14. Pułk Ułanów Jazłowieckich, który tak zapamiętał kolega Herberta Paweł Heintsch: „las biało-żółtych chorągiewek widać już z daleka. (…) Jadą szwadrony. Sama kadra. Żółte otoki na rogatywkach, na lewej piersi u każdego czerwony sznur wyborowego strzelca, na plecach karabinki z lunetami. Snajperzy. Co kilka czwórek lekkie karabiny maszynowe, za każdym szwadronem – cekaemy i lekkie działa polowe. Klatki z gołębiami pocztowymi i krótkofalówki. Z balkonów lecą bukiety kwiatów. Prawie żaden nie spada na ziemię. Oficerowie zdążą podjechać, chwycić i jeszcze zasalutować w kierunku balkonu dziewczętom rzucającym kwiaty”[14].
„Moja młodość upłynęła w uwielbieniu dla Marszałka Piłsudskiego. Był bohaterem, przy którym nie miał szans ani Skrzetuski, ani Old Shatterhand”[15] – wspominał jeszcze inny lwowianin. Oczywiście nie sposób tu niczego przesądzić, podporządkować jednostkę emocjom zbiorowym, ale wydaje się, że podobne uczucia towarzyszyły dorastającemu Herbertowi, którego państwowotwórcza szkoła lat trzydziestych wychowywała w kulcie Marszałka, Orląt, męczeństwa, przekonywała o potędze, ba, o mocarstwowych ambicjach II Rzeczypospolitej. Jako już dojrzały intelektualnie człowiek, przygotowując się zapewne do odczytu w Berlinie, zapisze zdanie „zbrodnie kolonializmu polskiego: Ukraina”, by jednak wspomnieć też swoje chłopięce dni, działającą ówcześnie Ligę Morską i Kolonialną, na którą płacił składki, zamiast kupować „fiołki dla ukochanej”[16].
„Lwów wywarł szalony wpływ na mnie. Teraz dopiero to doceniam – mówił pod koniec dwudziestego wieku. – Przede wszystkim jako miasto wielonarodowościowe. Od urodzenia niemal zaszczepiony byłem przeciwko wszelkiej ksenofobii. Antysemityzm jest dla mnie czymś niezrozumiałym. Ja się bawiłem z Żydami, to byli moi najlepsi koledzy: z piaskownicy, z boiska, ze szkoły. (…) Miasto to nie zbiór budynków, pomników, placów i mostów – o mieście stanowi atmosfera międzyludzka… I wydaje mi się, że w tym moim mieście była dobra atmosfera międzyludzka, bo polatywał nad nim duch tolerancji” (HNR, 208 n.). W późnych latach życia, już w Polsce niepodległej, związał się Herbert z kręgami prawicowymi, a i wcześniej obcy był mu częsty w środowisku literackim wzór biografii, na którą składa się młodzieńcza lewicowość, powojenna, przynajmniej częściowa akceptacja nowego państwa, jego ideologii i władz, późniejsza ich krytyka, współtworzenie ruchu dysydenckiego i wreszcie demokratycznej opozycji. Dobry to jednak moment, by podkreślić, że – umownie mówiąc – konserwatywna orientacja poety bardzo daleka była od postaw, które stereotypowo zwykło się nazywać „endeckimi”, naturalnie w złym sensie tego przymiotnika, gdy staje się on właściwie synonimem nacjonalizmu.
„Zbyszek miał od początku (…) taki prawicowy zgryz. (…) On wyszedł z rodziny nie całkiem endeckiej, ale endekoidalnej”[17] – oceniał Zdzisław Najder, niewątpliwie jeden z najbliższych przyjaciół Herberta. Siostrzeniec pisarza Rafał Żebrowski, autor wnikliwej historii rodziny Herbertów, jest skłonny uważać raczej, że choć pierwsze sympatie polityczne ojca poety były w rzeczy samej endeckie, później i jako legionista Piłsudskiego, i jako po prostu świadomy obywatel II Rzeczypospolitej nie prezentował dzieciom poglądów jaskrawo prawicowych, lecz jedynie dystansował się wobec wspomnianego, narastającego w latach trzydziestych kultu Marszałka, podkreślał „zasługi i Hallera, i Dmowskiego, co mogłoby prowadzić nas do przekonania, iż był po prostu endekiem. Rzeczywiście, miał przyjaciół, i to nawet bardzo bliskich, mocno zaangażowanych w działalność tego ugrupowania, ale z pewnością on sam zachowywał rezerwę wobec fundamentalnych jego założeń programowych”[18].
Najważniejsze jednak są deklaracje samego Zbigniewa Herberta, choćby ta rozmowa, której fragment cytowaliśmy przed chwilą, a w której znajdziemy również kolejne jednoznaczne stwierdzenia: „bogactwem każdej kultury jest wielonarodowościowość. Dla mnie Polska bez mniejszości, zwłaszcza bez ruchliwej, inteligentnej, żywej mniejszości żydowskiej, jest czymś zubożałym. Polska dzisiejsza, w dziewięćdziesięciu dziewięciu procentach etnicznie polska, nie jest już tą Polską, którą ja pamiętam, którą lubiłem i z której czerpałem soki” (HNR, 208 n.). Dobrze z nimi współgra także już przywoływana wcześniej wypowiedź poety dla niemieckiego radia: „jednym z przeoczonych wyników drugiej wojny światowej jest (…) powstanie państw etnicznie czystych. Granice polityczne jak chyba nigdy jeszcze w historii pokrywają się z granicami narodów. (…) Z politycznego punktu widzenia państwo etnicznie czyste jest być może ideałem, ale wątpię, czy jest ono ideałem w świecie kultury” (MD, 128). Lecz najpiękniejsze ujęcie tego tematu znajdziemy w audycji poświęconej Paulowi Celanowi, którą Herbert nagrał pod koniec życia. Przywołuje tu Czerniowce, miejsce urodzenia tego poety, ukazując je jako pomniejszone wcielenie Lwowa, dzięki spotykającym się z sobą wielu narodowościom mogące być „wylęgarnią geniuszy”, gdyż „tam nie było miejsca na ksenofobię i z tego środowiska, z tej Aleksandrii, to była Aleksandria, ostatnia Aleksandria Europy, powstali ludzie, których ja notowałem. Spotykałem i mówię: – A, to z Czerniowiec? – pytam. – Tak, tak. A to wybitny matematyk, a to Canetti – z Czerniowiec. Dan Pagis, najlepszy poeta hebrajski (…) rzucił mi się na szyję, a nic nie wiedzieliśmy o sobie – z Czerniowiec”[19].
Dla ścisłości dodajmy, że w 1939 roku wśród trzystu trzydziestu trzech tysięcy mieszkańców najbliższej Herbertowi Aleksandrii, czyli Lwowa, Polaków było niespełna sto siedemdziesiąt tysięcy, Żydów – sto cztery tysiące, Ukraińców – pięćdziesiąt trzy[20], a geniusz miejsca odmienne oblicze odsłaniał z perspektywy nie Polaków, lecz pozostałych żyjących tu nacji. W latach trzydziestych bowiem „od Uniwersytetu i Politechniki rozlewały się zajścia antyżydowskie, organizowane przez nacjonalistyczną młodzież polską, połączone z biciem kolegów i koleżanek, a także z zamachami pociągającymi za sobą również ofiary śmiertelne”[21]. Te historyczne fakty warto ukonkretnić, odnaleźć pojedynczych ludzi i wydarzenia, by w pełni odczuć atmosferę tamtych czasów. Sięgnijmy zatem do opowieści o profesorze medycyny Franciszku Grörze, szefie lwowskiej kliniki pediatrycznej, który „pomagał swoim asystentom żydowskiego pochodzenia, dając im pracę, a nawet chroniąc ich osobiście przed napaściami”:
Fryda Lille wspomina Dzień Zaduszny 1935 roku, kiedy pałkarze pobili kilku żydowskich studentów Politechniki (…). Gdy następnego dnia (…) przybyła do kliniki, by dokończyć w laboratorium rozpoczęty eksperyment, kilku studentów obecnych na wykładzie profesora zażądało, by żydowscy asystenci opuścili salę wykładową. (…) „Wstaliśmy i chcieliśmy wyjść z sali, lecz profesor się temu przeciwstawił, uderzył pięścią w stół i krzyknął: »Tu jest klinika, tu są chore dzieci, tu nie ma miejsca na burdy, komu się moi asystenci nie podobają, może opuścić salę!«. Zapanowała w sali cisza, część studentów z ostatnich ławek opuściła salę. Po skończeniu wykładu profesor wyprowadził nas tylnymi drzwiami do laboratorium, obawiając się jakiegoś napadu na nas”[22].
Obok studenckich ruchawek, upokarzającego getta ławkowego, endeckiego namawiania do bojkotu sklepów żydowskich czy groźnych rojeń na temat wysiedlenia Żydów na Madagaskar, by polski sklepikarz mógł się pozbyć konkurencji, równolegle funkcjonowała polska polityka wobec Litwinów, Białorusinów, Ukraińców, na Kresach niejednokrotnie przybierająca postać działań właśnie – jak w przywołanym Herbertowskim zapisie – kolonialnych. Naturalnie, ich areną był także Lwów, z ukraińskiego punktu widzenia miasto zagarnięte, w którym Ukraińcy nie mogli na przykład założyć własnego uniwersytetu. Polacy doskonale pamiętali o ukraińskich okrucieństwach z lat 1918–1920, mniej chętnie mówiono o tym, że prawosławne wsie bywały pacyfikowane, płonęły cerkwie, zamykano gazety, osadzano w więzieniach działaczy politycznych. Z drugiej strony rozwijał się i ukraiński nacjonalizm, marzenie o suwerennym państwie, dla którego nie było miejsca ani po stronie polskiej, ani w „ojczyźnie proletariatu”, i trwała antypolska agitacja działaczy Komunistycznej Partii Zachodniej Ukrainy: konflikty narodowościowe i religijne nakładały się na konflikt między polską racją stanu a politycznymi dążeniami Rosji sowieckiej. Na tych samych ulicach, którymi galopowali ułani z żółtymi proporczykami, spotykali się lewicowi intelektualiści jak Karol Kuryluk, redaktor naczelny „Sygnałów”, a w 1936 roku współorganizator mającego być komunistyczną, antyfaszystowską manifestacją Zjazdu Pracowników Kultury we Lwowie, w którym brali udział między innymi Władysław Broniewski i Tadeusz Kotarbiński. Czasem zaś toczyły się demonstracje, do „spektakularnego wybuchu” doszło na przykład w kwietniu roku 1936, gdy „od kul policji (…) zginął bezrobotny (…), co w dniach 14–16 kwietnia wywołało zamieszki, w których (…) zginęło czternaście osób, a przeszło sto odniosło rany”[23].
„Na Krakowskiem i Żółkiewskiem gnieździ się i rozradza coraz obficiej żyd lwowski. Z wejrzenia poznasz go łatwo. Chałat, aksamitny kapelusz i »grajcarki«, czyli pejsy odróżniają go od mieszkańca Nalewek (…). W tradycyjnym brudzie i niechlujstwie pleni się, oddalony od życia miasta w atmosferze »neutralności«, którą zademonstrował w czasie obrony Lwowa”[24] – czytał nie prenumerator prawicowej gazety, na przykład „Małego Dziennika”, lecz turysta, który w podróż do Grodu Lwa zabrał cytowany już przewodnik Stanisława Wasylewskiego. Nie zauważał może przy tym, iż pod piórem dziennikarza dochodzą do głosu nie tylko spory polityczne, ale też nieledwie faszystowski sposób opisu, zbliżający tego, który „gnieździ się i rozradza”, do zwierzęcia czy robactwa. Nic nie wskazuje na to, by takie myślenie przenikało do rodzinnego kręgu Herberta, warto jednak uświadomić sobie, że sposób odczuwania lwowskiej ulicy lat trzydziestych musiał być bliższy temu językowi niż pięknej opowieści o mieście spotkań wielu religii.
I nie tylko ulicy. Endeccy bojówkarze, z pałkami i kastetami goniący za żydowskim studentem, sprowadzali do najniższego poziomu węzły myślowe, których nie mogła rozwikłać ówczesna inteligencja, także zresztą inteligencja pochodzenia żydowskiego. Polska zrośnięta z trzech zaborów, wykonująca olbrzymią pracę dla stworzenia struktur państwowych, gospodarczo zapóźniona, nie umiejąca rozwiązać problemów chłopów, biedoty miejskiej, mniejszości – pozostawała polem konfliktów, które w części były, obiektywnie rzecz biorąc, nierozstrzygalne. Chcąc przedstawić tę sytuację, współczesny historyk opisuje wakacje roku 1939, podczas których szef katedry matematyki lwowskiego uniwersytetu Hugo Steinhaus spotykał się z mieszkającym w Warszawie wybitnym matematykiem Wacławem Sierpińskim, ze Stanisławem Ruziewiczem, wówczas rektorem lwowskiej Akademii Handlu Zagranicznego, prywatnie zaś – ojcem najbliższego gimnazjalnego przyjaciela Zbigniewa Herberta, a wreszcie – z intelektualistami ukraińskimi. Próba rekonstrukcji ich rozmów
pokazuje ukryte pod powierzchnią ogłady animozje, wynikające nie tyle z różnych orientacji politycznych, ile z kultywowanych uprzedzeń narodowych. Z jednej strony były to uprzedzenia polskich kolegów ze środowiska uniwersyteckiego wobec zasymilowanego Żyda, Hugona Steinhausa; z drugiej – nieskrywana niechęć polskiego Żyda do Ukraińców, dzielona z wieloma przedstawicielami polskiej elity; z trzeciej wreszcie – głęboka nieufność części ukraińskiej inteligencji do osób innej narodowości (…). Ten wzajemny brak zaufania przedstawicieli elit stanie się wkrótce jedną z przyczyn przyspieszonego rozpadu więzi społecznych w Galicji Wschodniej[25].
Czesław Miłosz, który w Wilnie oglądał podobny splot: polsko-litewsko-żydowski, symboliczny dla ducha czasu obraz odnalazł podczas podróży do Włoch, na ścianach katedry w Orvieto, na fresku przedstawiającym przyjście Antychrysta, który „występuje tam w postaci Chrystusa. Pokazuje ręką na serce, z którego buchają płomienie. (…) Ale to, co odbywa się na krawędziach obrazu, świadczy, kim jest: oprawcy klęczą na piersiach swoich ofiar, duszą je związanym w pętlę powrozem albo podnoszą noże do ciosu”[26]. Tę scenę uczynił metaforą tragicznej sytuacji, kiedy posłuch mas zdobywają fałszywi prorocy, głoszący zbawcze recepty będące w istocie jednako wrogimi jednostce, faszystowskimi lub komunistycznymi ideologiami, artysta zaś wydaje się skazany na rolę jeśli nie ich poplecznika, to w najlepszym razie – bezsilnego świadka. Oczywiście tego rodzaju wiedzy nie mógł wtedy zdobyć młodszy od Miłosza Herbert, przedstawiciel pierwszego dorastającego w wolnej Polsce pokolenia, które wkrótce wykrwawi się w partyzantce, obozach i łagrach, powstaniu warszawskim i ubeckich więzieniach. Mimo późniejszego podkreślania wielonarodowego bogactwa Lwowa jego perspektywa była bliższa większości zamieszkującej miasto polskiej inteligencji: jeśli nawet nie przejawiającej niechęci, to w codziennym życiu, pomijając urok targowego folkloru, najzwyczajniej odgrodzonej od ukraińskiej lub żydowskiej społeczności oraz ich problemów.
Co więcej, historia i współczesność miasta, którego obrońcy w 1918 i 1920 roku czuli się spadkobiercami Sienkiewiczowskich rycerzy ze Zbaraża, a może i Spartan Leonidasa, kształtowały wyraźne poczucie granicy, przebiegającej niedaleko za murami Lwowa i mającej oddzielać Europę od Azji. Symbolicznym obrazem dla tego przeświadczenia stanie się z czasem u Herberta odwołanie do historii Rzymu i do gimnazjalnych lekcji łaciny.
***
Do wizerunku miasta, w którym dojrzewał autor Barbarzyńcy w ogrodzie, dodajmy jeszcze kilka bardziej radosnych szczegółów. W okresie międzywojennym Lwów staje się trzecim pod względem liczebności miastem Rzeczypospolitej, wśród jego ludności wyjątkowo dużą rolę odgrywa właśnie inteligencja – lekarze, prawnicy, wykładowcy związani z Uniwersytetem Jana Kazimierza i Politechniką. W słynącej z niepowtarzalnych wódek restauracji U Atlasa bywali Stefan Jaracz i Ludwik Solski, Józef Wittlin czy Bruno Schulz, kawiarnia Szkocka była punktem spotkań światowej klasy matematyków, choćby Stefana Banacha i wspomnianego przed chwilą Hugona Steinhausa, z którymi dyskutowali Kazimierz Ajdukiewicz czy Leon Chwistek. Choć filozoficzny minimalizm, skupienie się na logice stworzonej przez Kazimierza Twardowskiego tak zwanej szkoły lwowsko-warszawskiej nie był Herbertowi bliski, to jeszcze w 1990 roku, może po części z powodów nostalgicznych, wygłosi on w Bibliotece Polskiej w Paryżu odczyt o Janie Łukasiewiczu i Lwowskiej Szkole Filozoficznej.
W innej zgoła tonacji na reprezentacyjnej ulicy Akademickiej, czyli zwieńczonym gmachem George’a lwowskim corso, w cieniu topoli odbywano obowiązkową mieszczańską „passeggiatę”, w czasie której kobiety lustrowały wzajem nowe suknie, oczy zaś, a czasem może i dłonie młodych się spotykały. I jeśli nawet Wasylewski zgryźliwie narzeka, że przeciętna lwowianka „nie otrzymałaby (…) nagrody na żadnym konkursie światowym. Grube nogi, biust obfity, jak się patrzy, rosła, koniecznie blondyna i koniecznie z buzią piękną jak malina”[27], to dla równowagi dodajmy, że w 1930 roku właśnie mieszkanka Lwowa, Zofia Batycka, została zwyciężczynią pierwszego konkursu Miss Polonia.
O tradycjach handlowych przypominają Międzynarodowe Targi Wschodnie, liczne banki i instytucje finansowe. Opublikowany nakładem księgarni Gubrynowicz i Syn Ilustrowany przewodnik miasta Lwowa informuje o kilku hotelach „pierwszorzędnych” (z których Krakowski reklamuje się jako hotel z „wszelkimi nowoczesnymi udogodnieniami”), licznych bibliotekach, teatrach i kinach, sześciu redakcjach gazet codziennych, o trasach linii tramwajowych i taryfie dorożek konnych, ale też o szlaku linii lotniczych łączącym Saloniki, Sofię i Bukareszt z Warszawą i Gdańskiem oraz o czternastu konsulatach, wśród których są placówki Argentyny, Brazylii i Peru[28].
Lwów lat trzydziestych, który przemierzał gimnazjalista Herbert, był więc miejscem wielu konfliktów, ale także miastem otwartym na świat, a zarazem – by użyć cokolwiek wyświechtanego wyrażenia – zapisaną w kamieniu wielobarwną opowieścią o historii i kulturze ukazującą w pigułce złożoność Europy, zwłaszcza Środkowej, w której osiedlali się przybysze z bliższego i dalszego Wschodu. Jako pięćdziesięciolatek poeta napisze do węgierskiej przyjaciółki: „urodziłem się nieźle i niedaleko Lwowa (…) rosły winogrona. (…) Kiedy drugi raz będę musiał zjawić się na świecie, przyczepię się do basenu Morza Śródziemnego i żaden diabeł, żaden tyran mnie stamtąd nie ruszy”[29], lecz już jako młodzieniec musiał mieć silne, choć wtedy zapewne niewypowiadane, poczucie własnej europejskości, w tym także bycia spadkobiercą kultury śródziemnomorskiej i antycznej. Jego wyrazem było choćby częste wśród lwowskiej inteligencji zainteresowanie filologią klasyczną. Po dekadach doskonale opisał to włoski kompan Herberta Francesco Cataluccio, przekonany, że polski pisarz
zabiera ze sobą Lwów w każdą podróż (…). Bardzo często mówił mi o Lwowie i nieraz w swoich wędrówkach po Włoszech, stając przed jakimś domem, (…) stwierdzał: „taki jak we Lwowie”. Chociaż dzisiejszy Lwów zmienił się, jego okazałe budowle, parki, kościoły i cmentarze wciąż przypominają, że to miasto ma w sobie coś władczego i wspaniałego (…). Wyczuwa się w nim ducha klasyczności, do którego Herbert stale się odwoływał. (…) Klasyczność może stać się kompasem, miernikiem wartości i wsparciem w życiu – tego Herbert uczył się we Lwowie i zawsze o tym pamiętał. A ja najmilej wspominam nasze dyskusje, dotyczące właśnie świata klasycznego. Herbert, mówiąc o nim, zawsze się rozpogadzał, a pewnego razu wygłosił opinię (…): „Obcowanie z Grekami i Rzymianami to jedyna rzecz, która nas ratuje i pozwala iść przed siebie z głową w chmurach”[30].
„Architektura Wilna nauczyła mnie uprawiać poezję” – wyznał niegdyś mieszkaniec innego miasta położonego na przecięciu wielu kulturowych dopływów, Tomas Venclova. Młody Herbert zaś, zajadając sprzedawane w parkach swojskie precle „z solą zakrzepłą na chrupkiej glazurze”[31], ale i włoskie pieczone kasztany, oglądał katolicką gotycką katedrę wznoszoną od 1360 roku przez blisko sto lat, później zaś przebudowaną w tak podobającym się Sarmatom stylu barokowym, oraz zdumiewającą bogactwem fasady siedemnastowieczną grobową kaplicę Boimów, o której Józef Wittlin pisał, że wprost kapie „od kamiennych ludzi, aniołów i świętych, od inkrustacyj i sztukateryj, i to nie tylko wewnątrz, bo i cała fasada wygląda jak czarny kamienny tort lub szkatuła maharadży. (…) Kto by jednak chciał nadwerężyć szyję, nie pożałuje tego, bo przy oglądaniu wnętrza kopuły i latarni naprawdę przypomni mu się Florencja i majoliki delia Robbiów”[32].
Mijał łączącą inspiracje renesansowe i bizantyńskie wielką cerkiew Uspieńską, nazywaną też wołoską, i jej dzwonnicę, przypominającą niektórym „wieżę kościoła Madonna del Orto w Wenecji, innym San Spirito w Rzymie. (…) Ale że jest to Italia we Lwowie, więc na wieży wisi największy w kraju dzwon rusiński: Kiryło”[33]. Katedrę ormiańską, której wnętrze dopiero co pokryto imponującą, przypominającą obrazy prerafaelitów polichromią, i dzielnicę żydowską z synagogą zwaną imieniem Złotej Róży, za kilka lat doszczętnie zniszczoną przez Niemców. Niezliczone kościoły, choćby barokowy Bernardynów i rokokową świątynię Dominikanów, nawiązującą do kościoła Świętego Karola Boromeusza w Wiedniu, ale też imponujący greckokatolicki sobór Świętego Jura. Na rynku widział zbudowany przez Austriaków prosty, cokolwiek koszarowy ratusz, fantazyjne fontanny z posągami Neptuna, Diany, Adonisa oraz bogini morza – Amfitryty, a także domy projektowane przez włoskich architektów dla patrycjuszowskich ormiańskich, niemieckich czy polskich rodzin, takie jak Kamienica Królewska, której arkadowy dziedziniec wydaje się częścią oświetlanego słońcem Południa palazzo. Na fasadzie jednej z nich odnajdywał uskrzydlonego lwa Świętego Marka, tu bowiem mieściła się jedyna w polskich dziejach siedziba konsula Najjaśniejszej Rzeczypospolitej Weneckiej. Podobieństwo lwich postaci z herbów dwóch miast musiało fascynować podrostka kolekcjonującego pocztówki, oglądającego albumy malarstwa i rozczytującego się w rzymskich autorach. A wszystko to łączyło się z muzyką orkiestr grających w parkach, stukotem kół na kocich łbach, gwarem żydowskiej biedoty i ukraińskich chłopów, którzy z okolicznych wsi przywozili na targ sery, jaja, kury czy warzywa. „Mój Lwów – wspominał poeta – był miastem polskim, żydowskim, ukraińskim, ale także włoskim tą swoją niepowtarzalną słodyczą” (MD, 179). I czymś jeszcze bardziej eterycznym, czym jest uśmiech, poczucie humoru, lekkość codziennego życia.
„Poza atlasem anatomicznym moim natchnieniem poetyckim, już bliżej literatury, była atmosfera (…) Lwowa. To było miasto, które (…) zasypiało i budziło się w śpiewie. Ja mam taki duży (…) zasób form muzycznych i poetyckich, ponieważ tam były ballady, sztajerki, walce, były poezje imieninowe, deklamowane, specjalnie dowcipne, powtarzało się toasty. Więc było to miasto, które żyło poezją”[34] – opowiadał. O ile zainteresowania medyczne czy biologiczne porzucił wcześnie, o tyle ambicje wokalne realizował przez długie dziesięciolecia podczas rozmaitych imienin i prywatek – z powodzeniem, a w każdym razie ku radości ich uczestników. Nie stylizował się na lwowskiego batiara, nie używał melodyjnego bałaku, czyli lwowskiej gwary miejskiej, ale pamiętał, że – jak opisuje to jeden z pamiętnikarzy – „mówiono tam zawsze »chlib i mliko«, jadło się jajecznicę z »trymbulką«, nosiło się »meszty, pikulety i sztyblety«. Zamiast do domu – »hulało si do chawiry« albo »do pomieszkania«, które było na którymś tam »piątrze«”[35]. A przede wszystkim, jeśli tylko chciał, ujmował poznawanych ludzi poczuciem humoru, improwizowanymi żartami, nieraz brawurowymi scenkami aktorskimi. „Pamiętam jego uśmiech. Jakby nigdy nie znikał z twarzy. (…) Z tym uśmiechem wyglądał niekiedy jak mały urwis”[36] – wspominał węgierski naukowiec, który zetknął się z Herbertem pod koniec lat siedemdziesiątych, Julia Hartwig zaś, blisko z nim zaprzyjaźniona, oceniała, że w wykonaniu poety żart „był zawsze pierwszej próby, a znał żartu odcieni tysiące, od lekkich jak piórko do boleśnie kąśliwych, kiedy Mu coś nie przypadło do gustu; żart swobodny, żart ironiczny, żart sarkastyczny”[37].
„Lwów był miastem bardzo wesołym. Żart rodził się na ulicy, na każdym rogu. Gdy przechodzień przyznał się, że kręci mu się w głowie, drugi natychmiast pytał troskliwie: »A w którą stronę?«”[38] – czytamy w jeszcze jednym wspomnieniu. Znanym w całej Polsce wcieleniem tej atmosfery stała się Wesoła Lwowska Fala, czyli kabaretowa audycja, której głównymi bohaterami byli dwaj batiarzy – Szczepcio i Tońcio. Jak opisywał Paweł Heintsch: „najpierw kupił ojciec detektor z kryształkiem i słuchawkami, potem lampowy aparat z akumulatorem (…), wreszcie, już przed wojną, aparat Philipsa, włączany do sieci elektrycznej. Cieszyły nas dialogi Szczepcia i Tońcia. (…) Aprikosenkranza i Untenbauma, radcy Strońcia i jego synka, Marcelka”[39]. Także i przyszły autor Pana Cogito tkwił w niedzielę z uchem przy radioodbiorniku, ba, wzbudzając salwy śmiechu swoich ciotek, chętnie się wcielał w postacie z tych audycji[40]. Kresowa serdeczność, której ślady odnajdziemy w listach wysyłanych do rodziców, oraz właśnie potrzeba żartu, bezinteresownego uśmiechu towarzyszyły mu do końca życia. Gdy wiosną 1944 roku opuści Lwów i trafi do Krakowa, jednym z pierwszych jego wrażeń będzie odmienność tego miasta: „tu panny (skądinąd nawet ładne, choć do naszych się nie umyły), nawet panny śmieją się sztucznie i wymuszenie. Nie widziałem nikogo, kto by szedł przez ulicę i nucił sobie, kto by uśmiechał się do nieba, czy choćby idąc przez ulicę kopał (o tak, dla sportu) kamień. W krakowskich tramwajach (…) nie ma nikogo, kto by się tak zabawnie kłócił jak u nas. Jest zatem jakoś smutno”[41].
[1] AZH, Akc. 17955, t. 51.
[2] AZH, Akc. 17955, t. 52. Dodajmy, że członkowie żydowskiej rodziny Bodeków mieli kilka antykwariatów przy ulicy Batorego, w wierszu zaś najprawdopodobniej jest mowa o zmarłym w 1933 roku Maksymilianie Bodeku, prowadzącym antykwariat oraz wydawnictwo Vita publikujące pomoce szkolne. O topografii utrwalonej w tym wierszu pisze Rafał Żebrowski, siostrzeniec Herberta oraz autor książki Zbigniew Herbert. „Kamień na którym mnie urodzono” (Warszawa 2011, s. 288).
[3] List Z. Herberta do H. Kunstmanna, Londyn, 23 listopada 1963, w: Z. Herbert, Listy do Heinricha Kunstmanna (1958–1964), „Odra” 2012, nr 7–8.
[4] J. Wittlin, Mój Lwów, Warszawa 1991, s. 41.
[5] Tamże, s. 51.
[6] R. Żebrowski, Zbigniew Herbert, dz. cyt., s. 36.
[7] P. Verlaine, Niemoc, przeł. Z. Przesmycki, w: tenże, Wybór poezji, opr. A. Drzewiecka, Wrocław 1980, s. 140.
[8] AZH, Akc. 17851, t. 5.
[9] J. Wittlin, Mój Lwów, dz. cyt., s. 57.
[10] Cz. Miłosz, Traktat poetycki, w: tenże, Wiersze wszystkie, Kraków 2015, s. 398.
[11] T. Terlecki, Ludzie, książki i kulisy, Londyn 1960, s. 13, cyt. za: R. Żebrowski, Zbigniew Herbert, dz. cyt., s. 50.
[12] S. Wasylewski, Lwów, Poznań 1931, s. 7.
[13] H. Herbert-Żebrowska, Mój brat Zbyszek, w: Wierność. Wspomnienia o Zbigniewie Herbercie, opr. A. Romaniuk, Warszawa 2014, s. 10 n.
[14] P. Heintsch, Wilki, owce i pasterze (Reportaż z pamięci), Warka 2000, s. 43.
[15] J. Michotek, Tylko we Lwowie, Warszawa 1990, s. 143.
[16] AZH, Akc. 17955, t. 89.
[17] J. Pawelec, P. Szeliga, Nadgonić czas. Wywiad rzeka ze Zdzisławem Najderem, Warszawa 2009, s. 216.
[18] R. Żebrowski, Zbigniew Herbert, dz. cyt., s. 208.
[19] Z. Herbert, Nieprzemijające światło. O Paulu Celanie, w: Herbert – studia i dokumenty, opr. P. Kłoczowski, Warszawa 2008, s. 282.
[20] Por. G. Hryciuk, Polacy we Lwowie 1939–1944. Życie codzienne, Warszawa 2000, s. 50.
[21] R. Żebrowski, Zbigniew Herbert, dz. cyt., s. 336.
[22] O. Hnatiuk, Odwaga i strach, Wrocław 2015, s. 64.
[23] R. Żebrowski, Zbigniew Herbert, dz. cyt., s. 336.
[24] S. Wasylewski, Lwów, dz. cyt., s. 135 n.
[25] O. Hnatiuk, Odwaga i strach, dz. cyt., s. 154.
[26] Cz. Miłosz, Rodzinna Europa, Kraków 2001, s. 223.
[27] S. Wasylewski, Lwów, dz. cyt., s. 23.
[28]Ilustrowany przewodnik miasta Lwowa z planem, Lwów 1935.
[29] List Z. Herberta do R. Gimes, Berlin, 12 grudnia 1978, „Zeszyty Literackie” 2005, nr 89.
[30] F.M. Cataluccio, Herbert we Włoszech, przeł. S. Kasprzysiak, w: Herbert – studia i dokumenty, dz. cyt., s. 123.
[31] J. Wittlin, Mój Lwów, dz. cyt., s. 11.
[32] Tamże, s. 46.
[33] S. Wasylewski, Lwów, dz. cyt., s. 58.
[34]Powieści, wiersze, czeki. Ze Zbigniewem Herbertem rozmawia Krzysztof Karasek, „Rzeczpospolita”, 26–27 lipca 2008.
[35] S. Machowski, Bernardyński mijam plac, Wrocław 1989, s. 53.
[36] C.Gy. Kiss, Zbigniew Herbert – trzy migawki, w: Strażnik pamięci w czasach amnezji. Węgrzy o Herbercie, opr. C.Gy. Kiss, J. Snopek, Warszawa 2008, s. 63.
[37] J. Hartwig, Pakiet listów, w: Wierność, dz. cyt., s. 181.
[38] J. Michotek, Tylko we Lwowie, dz. cyt., s. 84.
[39] P. Heintsch, Wilki, owce…, dz. cyt., s. 17.
[40] Krewne „prosiły ciągle Zbysia, żeby »zrobił radcę Strońcia z Wesołej Lwowskiej Fali« – jego numer popisowy” – J. Siedlecka, Pan od poezji. O Zbigniewie Herbercie, Warszawa 2002, s. 13.
[41] List Z. Herberta do Z. Ruziewicza, Kraków, 29 marca 1944, ZHZR.
jabłko upada przy jabłoni
w łańcuch gatunków spięte ciało
Zbigniew Herbert, Pan Cogito obserwuje w lustrze swoją twarz (WZ, 364)
„Nazwisko Herbert ma walijskie korzenie”[42] – dowiadywali się czytelnicy londyńskiego magazynu „Modern Poetry in Translation” w połowie lat sześćdziesiątych i niewątpliwie przychodziła im do głowy myśl o ewentualnym pokrewieństwie autora Trenu Fortynbrasa z George’em Herbertem, wybitnym siedemnastowiecznym poetą angielskim. Kilka lat później sam Zbigniew Herbert, przygotowując życiorys do zachodniego wydania swoich wierszy, pisał: „moi męscy przodkowie wywodzili się z Anglii i byli emigrantami religijnymi, którzy w swoich licznych »ojczyznach z wyboru« żenili się z Niemkami, Austriaczkami, Czeszkami i Ormiankami. Podkreślam ten fakt, ponieważ czując się pisarzem polskim – a nawet niemodnym patriotą – nie potrafię uzasadnić tego żadną genealogią”[43]. Opowieść uzupełniał w wywiadach dla polskiej wolnej już prasy: „w czasach wojen domowych siedemnastego wieku w Anglii (…) moi przodkowie wybrali katolicyzm i musieli emigrować”[44], jego siostra zaś wspominała, że ich ojciec „nie bardzo lubił Niemców i preferował angielską wersję pochodzenia rodziny”[45]. Zbadawszy archiwa, Rafał Żebrowski konstatuje jednak, że wersja ta jest najprawdopodobniej tylko legendą, w którą wygodnie było wierzyć, bo pomagała odciąć się od przodków-zaborców.
Jak wspomnieliśmy, zająwszy Lwów w 1772 roku, Austriacy tworzą w nim własną administrację i od tej właśnie chwili z historią miasta łączy się kameralna historia rodziny Herbertów. Zaufaniem władz cieszyli się naturalnie nie Polacy, lecz ludzie przybywający z innych części cesarstwa, przede wszystkim z Czech, gdyż znając już jeden język słowiański, łatwiej mogli porozumieć się z mieszkańcami nowej prowincji. Zdaniem Rafała Żebrowskiego takie zapewne były koleje losu Franciscusa Herberta, zwanego Franzem, a później Franciszkiem, który w poszukiwaniu zawodowej kariery pojawił się w Lembergu na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego stulecia i tutaj umarł w 1870 roku, wcześniej zaś pracował na kolejnych urzędniczych stanowiskach średniego szczebla, a także poślubił Polkę Eufrozynę Sobańską. Wśród ich dzieci znalazł się Friedrich, urzędnik lwowskiego magistratu, z jego zaś małżeństwa z Niemką Ernestyną Wurzinger rodzi się w 1848 roku Josephus Franciscus, ochrzczony tak oczywiście na cześć nowego cesarza. Józef, student prawa i sekretarz magistratu, trzecie już pokolenie odzianych w szare surduty pracowników habsburskich kancelarii, w 1889 roku bierze sobie za żonę młodszą o czternaście lat Marię Bałłabanównę – ową ormiańską babcię, na której kolanach będzie się wychowywał autor Struny światła. I tak Herbertowie stopniowo – podsumowuje Żebrowski – „w ciągu kilku generacji stali się Polakami”[46].
„Przodkami jego byli oficerowie, sędziowie, funkcjonariusze administracji, mężowie, którzy w służbie króla, państwa wiedli swój surowy, przystojnie skąpy żywot. Bogatsze życie duchowe ucieleśniło się raz wśród nich w postaci kaznodziei; żywszej, bardziej zmysłowej krwi zastrzyknęła rodzinie w poprzednim pokoleniu matka pisarza, córka czeskiego kapelmistrza. Od niej pochodziły cechy obcej rasy w jego powierzchowności. Połączenie służbowo trzeźwej sumienności z ciemniejszymi, ognistszymi popędami pozwoliło powstać artyście, i to osobliwemu artyście”[47]. Choć genealogii stworzonej przez Tomasza Manna dla bohatera Śmierci w Wenecji pisarza Gustawa von Aschenbacha nie możemy bezpośrednio przypisać Zbigniewowi Herbertowi, to jednak podobne zdaje się następstwo męskich pokoleń, których przedstawiciele ze zmiennym szczęściem wiedli urzędniczy żywot, będąc przy tym zapewne ludźmi solidnymi i zacnymi, acz niewykraczającymi poza przeciętność. Udokumentowana historia rodziny nie przynosi w każdym razie opowieści o dramatycznych mezaliansach, traconych fortunach, wojennej brawurze… Zresztą także w samym Herbercie był pewien rys mieszczański (w dobrym znaczeniu tego słowa), objawiający się nie tylko w kolejnych podejmowanych już po wojnie studiach (ekonomia, prawo), ale również w nader poważnie traktującym swoją pracę eseiście (gromadzącym olbrzymie notatki i nigdy nie pozwalającym sobie na powierzchowne impresje) albo w zdaniach, jakie możemy odnaleźć choćby w liście do niemieckiego tłumacza i przyjaciela, Karla Dedeciusa: „obym był urzędnikiem bankowym, jak mi radziłeś. Lubię spokój, papiery, teczki, sekretarki – słowem ład, a nie wieczory autorskie, nocne bełkoty i całą tę literacką hochsztaplerkę”[48].
Z pewnością podobało się autorowi Hermesa, psa i gwiazdy ironiczne westchnienie Ezry Pounda: „O Boże, o Wenero i ty, Merkury, patronie / złodziei, / Błagam cię, daj mi we właściwym czasie / sklepik z tytoniem (…) lub w jakiejkolwiek urządź mnie profesji, / Byle nie w tym cholernym pisarstwie, / gdzie trzeba wciąż ruszać mózgownicą”[49]. Na innym zaś poziomie można zapytać, czy zamiłowanie do teczek, foliowych koszulek, fiszek, a zatem opanowywania chaosu, nie było rewersem kryzysów duchowych, które autor Studium przedmiotu przechodził przynajmniej od połowy lat sześćdziesiątych. Tak czy inaczej, żegnając się z męską linią austriackiego rodu, podkreślmy, że jego spadkobierca nie stanie się nigdy artystą „przeklętym”, członkiem takiej czy innej bohemy, wysoko zaś cenić będzie dobre rzemiosło, rygor i samodyscyplinę.
Czy zastrzyk „bardziej zmysłowej krwi” wniosła rodzinie w posagu Maria z Bałłabanów? W każdym razie jej postać, a nawet samo nazwisko, w którym pobrzmiewa echo Pana Tadeusza, wprowadza do tej genealogicznej opowieści powiew przygody. Maria urodziła się w Zaleszczykach nad Dniestrem, kurorcie położonym tuż przy granicy z Rumunią, przez co we wrześniu 1939 roku miejscowość zapisała się w polskiej historii – to wszak przez tamtejszy most odbywała się ucieczka polskich elit i masowy exodus społeczeństwa. Na razie jednak, na przełomie stuleci, ta nazwa kojarzyła się z plażami, letnimi wywczasami, winnicami, nieledwie śródziemnomorską czy dionizyjską radością życia, której lwowianie zażywali jeśli nie przez cały rok, to przynajmniej w czasie owych „białych od żaru i oszałamiających dni letnich”, będących niczym – jak to później opisze rodzący się właśnie Bruno Schulz – „wielka księga wakacyj, której wszystkie karty pałały od blasku i miały na dnie słodki do omdlenia miąższ złotych gruszek”[50].
Sam Herbert w przyjacielskich żartach przybierze kiedyś miano Ober-Dionizosa, tymczasem krewny Marii Karol produkuje wódkę ochrzczoną rodowym nazwiskiem i choć nie odnosi sukcesu na miarę Baczewskiego, to w każdym razie nie zbywa mu na fantazji w reklamowaniu produktu: „Bałłabanówka! Jest rzeczą dowiedzioną, że ośmioletnia żytnia wódka: przed obiadem pobudza apetyt, przed kolacją pomaga trawieniu. Koniak (…) to farsa! Bańka mydlana! Pieniądz wyrzucony! Tylko stara żytnia wódka odpowiada ustrojowi ludzkiemu. Tysiące osób się o tym przekonało! Doktorowie polecają! Chemia stwierdza! (…) ośmioletnia żytnia wódka bez cukru i bez anyżu w skutkach zastępuje zupełnie koniak”[51].
Trwała la belle epoque, zdrowe było pobudzanie apetytu, ustrój zażywnych panów w tużurkach domagał się leczniczej żytniówki, a doświadczony, mający już za sobą jedno małżeństwo Józef[52] oraz jego młoda, zapewne ponętna wybranka zamieszkali w lwowskiej kamienicy, złączeni nie tylko ślubem, ale i namiętnością, której owocem byli dwaj szybko zrodzeni synowie. Najbliższe lata upłyną im jednak pod znakiem opowieści o Hiobie: paroletnie dzieci umierają bowiem jednocześnie na dyfteryt, będący wtedy jedną z najgroźniejszych dziecięcych chorób. Trudno opisać uczucia, jakie musiały towarzyszyć tej rodzinnej tragedii. Jedną z jej konsekwencji mogła być żarliwa religijność, którą przez resztę życia będzie przejawiać Maria, w oczach swojego wnuka nosząca wręcz znamiona świętości. Wkrótce jednak przychodzą na świat kolejni synowie – w lipcu 1892 roku Bolesław, przyszły ojciec poety, trzy lata później Mieczysław – których imiona w rzeczy samej potwierdzają tezę o jednoznacznym wyborze polskiej narodowości. By jednak pasmo nieszczęść się dopełniło, w 1899 roku Maria zostaje wdową i samotnie wychowuje dwoje dzieci[53].
„Moja przenajświętsza babcia / w długiej obcisłej sukni / zapinanej / na niezliczoną ilość / guzików” – pisał Zbigniew Herbert w późnym wierszu, budując obraz siedzącego na babcinych kolanach, wsłuchanego w opowieści wnuka, obraz, którego kodą jest wiedza o złu, szczęśliwie obca jeszcze chłopczykowi: „nie zdradza mi tylko / swego pochodzenia / babcia Maria z Bałabanów / Maria Doświadczona // nic nie mówi / o masakrze / Armenii – / masakrze Turków // chce mi oszczędzić / kilku lat złudzenia” (WZ, 635 n.). Poeta zawsze podkreślał ormiańskie korzenie swej babci, w jednym z listów pisał nawet, że „urodziła się w Armenii”[54]. W rzeczywistości był to daleko posunięty skrót myślowy – zdaniem historyka ormiańska genealogia była co najwyżej „legendarnym echem. Prawdopodobnie cała rodzina Marii była głęboko spolonizowana, być może nawet od wielu generacji”[55], samo zaś nazwisko równie dobrze mogło być pochodzenia żydowskiego. Ale od braku historycznej precyzji ciekawsze jest pytanie, dlaczego tak właśnie Herbert widział – czy chciał widzieć – swoją babkę, a w konsekwencji przecież i samego siebie. W wierszu pada nacisk na zło, do którego zdolny jest człowiek, na świadomość nieustannego odradzania się ludzkiej bestii. W innych wypowiedziach, które przywołamy później, „Maria Doświadczona” staje się ucieleśnieniem dobra, wiary, świętości możliwej do osiągnięcia w codziennym życiu. Jakby u początków swej świadomości poeta stawiał te dwa oblicza człowieczego świata, znaki rozpaczy, ale także nadziei.
***
Starannie upozowana fotografia z lwowskiego atelier pokazuje poważną twarz Marii, świadczącą o tym, że radości młodego wieku, zakochania, małżeństwa pozostawiła już za sobą[56]. Obok matki widać dwóch drobnych chłopców w odświętnych strojach z szerokimi kołnierzami i w kapeluszach. Jeden siedzi na siodełku trójkołowego roweru, dłonie położywszy na kierownicy. Drugi, o bardziej dziecinnej, bezbronnej twarzy stoi za nim, nieco niepewnie balansując na tylnej osi i opierając się na barkach starszego brata. Jeśli szukamy symbolicznych opowieści, które pozwalają nam oswoić skomplikowane życie bliźnich, to w pokoleniu ojca Zbigniewa Herberta taką pomocą byłaby historia o dwóch braciach, jeśli nie mądrym i głupim czy dobrym i złym, to w każdym razie o starszym – odpowiedzialnym, poświęcającym się, odnoszącym sukcesy, i o młodszym – słabszym, może rozpieszczonym, rozmieniającym życie na pasmo małych klęsk i rozczarowań, nieraz – jak na owym zdjęciu – muszącym polegać na pomocy brata. Wychowywani przez borykającą się z trudną sytuacją materialną i nie biorącą pod uwagę ponownego związku matkę, „byli odmienni, jak ogień i woda (…) Bolesław, niezwykle serio brał wszystkie obowiązki szkolne i o ile był w stanie, starał się matce pomagać. (…) Mieczysław był ciągłym utrapieniem dla swej rodzicielki (…). Wyglądało na to, że nie wyrośnie z niego nic dobrego, a sukcesem będzie, jeśli bodaj z największym wysiłkiem ukończy gimnazjum i zda maturę”[57]. Dla dopełnienia kontrastu dodajmy, że kolejne, wykonane właśnie w czasach gimnazjalnych zdjęcie świadczy o tym, że ten, który może miał nie tyle zejść na złą drogę, ile zagubić się na wielu ścieżkach, wyrósł na młodzieńca przystojniejszego, zapewne bardziej przyciągającego uwagę kobiet[58]. Wkrótce trafi do wojska, po perypetiach czasu wojny, ranny, osiądzie w Poznaniu, nie skończy studiów, rozpije się, życie urzędnika urzędu skarbowego zakończy, mając lat niespełna pięćdziesiąt. W rodzinnych opowieściach czy bodaj napomknieniach Zbigniewa Herberta nigdy się nie pojawia.
