Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
12 osób interesuje się tą książką
Czy da się uciec od swojego pochodzenia? Jak pragnienie awansu społecznego wpływa na kolejne pokolenia? I czy nasze życie mogą kształtować ci, którzy odeszli, zanim się urodziliśmy?
Wokół tych pytań krążą rozważania noblistki Annie Ernaux w trzech autobiograficznych prozach składających się na zbiór Bliscy. Zbierając słowa, gesty i wydarzenia z życia ojca, matki i siostry, rekonstruuje ich losy i odbija je w lustrze własnych doświadczeń. Opowiada o ojcu, który w dzieciństwie zamiast chodzić do szkoły, musiał pomagać w żniwach, a w dorosłości zajął miejsce wśród ludzi prostych i milczących. O matce pełnej gwałtowności i dumy, marzącej o pozycji, „dorobieniu się” i szacunku otoczenia. O przedwcześnie zmarłej siostrze, której odejście rzuciło długi cień na relacje rodzinne i zdefiniowało życie Ernaux. Ta, niczym archiwistka pamięci, opisuje dziedzictwo swoich najbliższych, łącząc kobietę, którą jest teraz, z dzieckiem, którym była w przeszłości.
I choć twierdzi, że beznamiętna opowieść przychodzi jej naturalnie, opisane przez nią brzemię pamięci porusza czytelnika do głębi.
„Literacki Nobel dla Ernaux to nagroda za odwagę i chirurgiczną precyzję, z jaką odkrywa korzenie, wyobcowanie i zbiorowe ograniczenia osobistej pamięci.” Z uzasadnienia Akademii Szwedzkiej
„Ernaux dokonała niezwykle ważnej rewolucji formalnej w literaturze, z dala od metafor, „ładnych” zdań i wyrazistych bohaterów. Nie próbowała wpisać się w ustalone ramy literatury ani tego, co uznawane jest za piękne. Zdefiniowała się sama.” Édouard Louis
„Annie Ernaux jest nie tylko pisarskim wzorem – dzięki niej możemy też w końcu mówić o przemocy i traumie związanych z pochodzeniem klasowym. Ernaux w jednym zdaniu potrafi zawrzeć to, czego mnie nie udałoby się opisać na całej stronie. Nobel dla niej to wspaniała wiadomość, a jej dzieła wyznaczają czas odrodzenia francuskiej literatury.” Didier Eribon
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 191
Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.
Tytuły oryginałów francuskich: La place; Une femme; L’autre fille
Projekt okładki Agnieszka Pasierska
Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś
Fotografie na okładce © by H. Bowden / Frederic Lewis / Hulton Archive / Getty Images; Gamma-Keystone / Getty Images
La place © by Éditions Gallimard, Paris, 1983
Une femme © by Éditions Gallimard, Paris, 1987
L’autre fille © by Nil Éditions, Paris, 2011 through arrangement with Renata de La Chapelle Agency
Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2022
Copyright © for the Polish translation by Agata Kozak, 2022
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Anna Bogacz / d2d.pl, Ewa Ostafin / d2d.pl
Skład Robert Oleś
Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut français.
Książkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego.
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-8191-618-9
Spróbuję wytłumaczyć: pisanie to ostatnia szansa ratunku dla tego, kto zdradził.
Jean Genet
Egzamin praktyczny na nauczycielkę szkół ponadpodstawowych zdawałam w jednym z lyońskich liceów, w dzielnicy Croix-Rousse. Nowy budynek, w części przeznaczonej dla administracji i grona pedagogicznego – rośliny doniczkowe, podłoga w bibliotece przykryta piaskową wykładziną. Czekałam, aż ktoś po mnie przyjdzie, bym mogła przeprowadzić lekcję – na tym właśnie polegał egzamin – w obecności inspektora i dwojga obserwatorów, nauczycieli francuskiego z olbrzymim doświadczeniem. Jakaś kobieta poprawiała wypracowania z wyniosłą miną, bez chwili wahania. Wystarczyło, że gładko przebrnę przez następną godzinę, aby mieć prawo przez całe życie robić to, co ona. Klasie maturalnej o profilu mat.-fiz. wyjaśniłam dwadzieścia pięć linijek z Ojca Goriot Balzaca, które najpierw ponumerowałam. „Wymęczyła pani uczniów” – zganił mnie potem inspektor w gabinecie dyrektora. Siedział między dwojgiem egzaminatorów, mężczyzną i krótkowzroczną kobietą w różowych butach. Ja naprzeciwko. Przez kwadrans przeplatał uwagi krytyczne pochwałami i poradami, a ja ledwo go słuchałam, zastanawiając się, czy to w sumie znaczy, że zdałam. Naraz jak na komendę wszyscy troje wstali, bardzo poważni. Ja też pospiesznie się podniosłam. Inspektor podał mi rękę. Następnie, patrząc mi prosto w oczy, powiedział: „Szanowna pani, gratuluję”. Pozostali powtórzyli „gratuluję” i uścisnęli mi dłoń, ale kobieta z uśmiechem.
W drodze na przystanek autobusowy ze złością i z pewnym zawstydzeniem myślałam w kółko o tej ceremonii. Jeszcze tego wieczoru napisałam do rodziców, że zostałam dyplomowaną nauczycielką. Matka odpowiedziała, że bardzo się cieszą.
Ojciec zmarł równo dwa miesiące później. Miał sześćdziesiąt siedem lat i prowadził razem z matką sklep spożywczy połączony z kawiarnią w spokojnej dzielnicy niedaleko dworca w Y… (departament Seine-Maritime). Za rok zamierzał przejść na emeryturę. Często się zdarza, że przez kilka sekund mam wątpliwości, czy scena z liceum w Lyonie rozegrała się wcześniej, czy później i czy wietrzny kwiecień, kiedy widzę siebie czekającą na autobus w Croix-Rousse, powinien poprzedzać duszny czerwiec jego śmierci, czy następować po nim.
Było wczesne niedzielne popołudnie.
Matka pojawiła się u szczytu schodów. Przykładała do oczu serwetkę, którą musiała wziąć ze stołu, idąc po obiedzie do sypialni. Powiedziała bezbarwnym głosem: „To już koniec”. Nie pamiętam, co działo się przez następne minuty. Przypominam sobie tylko oczy ojca wpatrzone w coś daleko za mną i jego uniesione wargi odsłaniające dziąsła. Chyba poprosiłam matkę, żeby zamknęła mu powieki. Przy łóżku była jeszcze siostra matki z mężem. Zaoferowali pomoc przy umyciu i ogoleniu, bo należało się spieszyć, zanim ciało zesztywnieje. Matka wpadła na pomysł, że można by ubrać go w garnitur, w którym wystąpił trzy lata wcześniej na moim ślubie. Cała ta scena rozegrała się całkiem zwyczajnie, bez krzyków i szlochów, tyle że matka miała czerwone oczy i jakiś nieustający grymas na ustach. Wykonywanym spokojnie, uporządkowanym gestom towarzyszyły codzienne słowa. Wuj i ciotka powtarzali: „Naprawdę szybko się zawinął” albo „Zmienił się”. Matka zwracała się do ojca tak, jakby jeszcze żył lub jakby zamieszkiwała go jakaś szczególna forma życia, jak noworodki. Kilka razy nazwała go czule „biednym tatuśkiem”.
Ogoliwszy ojca, wuj dźwignął ciało i przytrzymał je w pionie, aby można było zdjąć koszulę, którą ojciec miał na sobie od kilku dni, i zastąpić ją inną, świeżą. Głowa opadała do przodu na gołą klatkę piersiową pokrytą żyłkami. Pierwszy raz w życiu zobaczyłam penis swojego ojca. Matka szybko schowała go pod połami czystej koszuli, podśmiewając się: „Schowaj tę swoją biedę, nieboraku”. Po skończonym myciu złączono ręce ojca i owinięto wokół nich różaniec. Nie pamiętam już, czy to matka, czy ciotka powiedziała: „Teraz wygląda milej”, czyli schludnie, porządnie. Zasunęłam żaluzje i zbudziłam swojego syna, który drzemał w pokoju obok. „Dziadek poszedł lulu”.
Zaczęli przychodzić zamieszkali w Y… krewni, powiadomieni przez wuja. Wchodzili na górę z matką i ze mną, stawali przy łóżku, przez kilka chwil zachowywali milczenie, po czym zaczynali szeptać o chorobie i nagłej śmierci ojca. Kiedy wracali na dół, częstowałyśmy ich czymś do picia w kawiarni.
Nie pamiętam lekarza dyżurnego, który orzekł zgon. W ciągu kilku godzin twarz ojca zmieniła się nie do poznania. Pod koniec popołudnia znalazłam się z nim sama w sypialni. Promienie słońca padały spomiędzy żaluzji na linoleum. To już nie był mój ojciec. W zapadniętej twarzy całą przestrzeń zajmował nos. W granatowym garniturze, który luźno zwisał na ciele, ojciec wyglądał jak leżący ptak. Męska twarz o szeroko otwartych, wpatrzonych w jeden punkt oczach, jaką miał przez godzinę po śmierci, zniknęła. Nawet jej nigdy już nie zobaczę.
Zaczęło się planowanie pogrzebu, rozmowa o kosztach pochówku, o mszy, klepsydrach, żałobnych strojach. Wydawało mi się, że te przygotowania nie mają żadnego związku z ojcem. Że chodzi o uroczystość, na której z jakiegoś powodu będzie nieobecny. Matka była bardzo podniecona i zwierzyła mi się, że poprzedniej nocy ojciec po omacku zbliżył się do niej, aby ją pocałować, mimo że nie mógł już mówić. Dodała: „Wiesz, za młodu to był przystojny chłopak”.
Zapach pojawił się w poniedziałek. Czegoś takiego nie mogłabym sobie wyobrazić. Słodki, a wkrótce straszliwy odór kwiatów zapomnianych w wazonie ze stęchłą wodą.
Matka zamknęła interes tylko na czas pogrzebu. W przeciwnym razie straciłaby klientów, a na to nie mogła sobie pozwolić. Na górze leżał mój zmarły ojciec, ona zaś na dole podawała pastis i czerwone wino. Łzy, milczenie i godność – taką postawę należy przyjąć po śmierci bliskiej osoby w świecie ludzi dystyngowanych. Matka, podobnie jak sąsiedzi, przestrzegała zasad savoir-vivre’u, które nie mają nic wspólnego z zachowaniem godności. Od śmierci ojca w niedzielę aż do pogrzebu w środę każdy z bywalców kawiarni, kiedy tylko usiadł, wypowiadał lakoniczny komentarz głosem, który był albo ściszony: „Niesłychane, jak szybko się zawinął…”, albo fałszywie jowialny: „No to szef nam zrobił kawał!”. Wyrażali emocje, które odczuwali na wieść o tym, co się stało: „Byłem rozdygotany”, „Tak mi się zrobiło, że aż nie wiem”. Chcieli w ten sposób okazać matce, że nie jest sama ze swoim bólem, co było formą grzeczności. Wielu wspominało ostatni raz, kiedy widzieli ojca w dobrym zdrowiu, starając się przypomnieć sobie wszystkie szczegóły tego spotkania, dokładne miejsce, dzień, pogodę, słowa, które padły. Tak drobiazgowy opis momentu, w którym życie było oczywistością, służył wyrażeniu wszystkiego, co w śmierci mojego ojca stanowiło wstrząs dla rozumu. Również przez grzeczność deklarowali chęć zobaczenia szefa. Matka nie spełniała jednak próśb wszystkich. Oddzielała tych dobrych, kierujących się rzeczywistą sympatią, od tych złych, którymi powodowała ciekawość. Niemal wszyscy bywalcy kawiarni zostali dopuszczeni do pożegnania z ojcem. Żona sąsiada, który prowadził interes obok, spotkała się z odmową, bo ojciec za życia nie mógł znieść ani jej, ani jej nadętej miny.
Pracownicy przedsiębiorstwa pogrzebowego przyjechali w poniedziałek. Schody prowadzące z kuchni do pokoi na górze okazały się zbyt wąskie, aby dało się zejść nimi z trumną. Ciało trzeba było zawinąć w plastikowy worek, by raczej ściągnąć je, niż znieść po schodach, i dopiero wtedy włożyć do trumny, którą ustawiono pośrodku zamkniętej na godzinę kawiarni. Trwało to bardzo długo, a pracownicy dawali sobie rady, jak to zrobić najlepiej, jak wziąć zakręt i tak dalej.
W poduszce, na której od niedzieli spoczywała jego głowa, była dziura. Odkąd ciało znajdowało się w pokoju, nikt w nim nie sprzątał. Ubrania leżały jeszcze na krześle. Z zamykanej na zamek kieszeni kombinezonu wyciągnęłam zwitek banknotów, utarg z poprzedniej środy. Wyrzuciłam lekarstwa, ubrania zaniosłam do brudów.
W przeddzień pogrzebu upiekłyśmy kawałek cielęciny na poczęstunek po pogrzebie. Nieładnie byłoby odesłać z pustym żołądkiem ludzi, którzy są tak uprzejmi, że uczestniczą w pochówku. Mój mąż przyjechał wieczorem, opalony, zawstydzony żałobą, która nie była jego. Bardziej niż kiedykolwiek dało się zauważyć, że jest tu nie na swoim miejscu. Spaliśmy w jedynym podwójnym łóżku w całym domu – tym, w którym umarł ojciec.
W kościele sporo ludzi z sąsiedztwa, niepracujące kobiety, robotnicy, którzy wzięli godzinę wolnego. Oczywiście żadna z „wysoko postawionych” osób, z którymi ojciec miał kiedykolwiek do czynienia, nie raczyła się pofatygować, inni sklepikarze również. Nie należał do żadnej organizacji, płacił jedynie składki na stowarzyszenie kupieckie, ale w nic się nie angażował. W mowie pogrzebowej prałat mówił o „życiu uczciwym, pracowitym”, o „człowieku, który nigdy nikomu nie wyrządził krzywdy”.
Przyszła kolej na uścisk dłoni. Z powodu pomyłki kierującego całą operacją kościelnego – chyba że wymyślił sobie, że dodatkowa runda sprawi wrażenie, jakby uczestników było więcej – przedefilowali przed nami ci sami ludzie, którzy już przed chwilą podali nam rękę. Tym razem poszło szybko, bez kondolencji. Na cmentarzu, w momencie spuszczania chyboczącej się na linach trumny, matka wybuchła płaczem, tak jak na moim ślubie.
Stypa odbyła się w kawiarni przy zsuniętych stolikach. Ciche z początku rozmowy zaczęły się rozkręcać. Dziecko, obudzone po udanej sjeście, chodziło między uczestnikami, dając jednym kwiatek, innym kamyk, cokolwiek znalazło w ogrodzie. Brat ojca, którego dzieliła ode mnie przy stole dość duża odległość, nachylił się, żeby mnie widzieć, i rzucił: „Pamiętasz, jak ojciec woził cię do szkoły na rowerze?”. Miał identyczny głos jak on. Goście wyszli około piątej. Bez słowa porozstawialiśmy stoliki. Mój mąż odjechał pociągiem jeszcze tego samego wieczoru.
Zostałam na kilka dni z matką, aby załatwić różne sprawy i formalności, jak to po pogrzebie. Wpis do akt w ratuszu, zapłata dla firmy pogrzebowej, odpowiedzi na pisemne kondolencje. Nowe wizytówki, A… D…, wdowa po… Bezbarwny czas, żadnych myśli. Wiele razy, chodząc po ulicach: „Jestem dorosłą osobą” (jak matka kiedyś: „Jesteś dużą dziewczyną”, gdy zaczęłam miesiączkować).
Pozbierałyśmy ubrania ojca, żeby rozdać je potrzebującym. W codziennej kurtce, która wisiała w spiżarni, znalazłam jego portfel. W środku było trochę pieniędzy, prawo jazdy, a w rozkładanej części zdjęcie wsunięte w wycinek z gazety. Stara fotografia z ozdobnie ząbkowanymi brzegami przedstawiała grupę robotników w trzech rzędach – stali wpatrzeni w obiektyw, każdy w kaszkiecie na głowie. Typowe zdjęcie z podręcznika historii, które ma „zilustrować” strajk lub czasy Frontu Ludowego. W tylnym rzędzie rozpoznałam ojca z poważną miną, nieomal zmartwionego. Wielu się śmiało. Wycinek z gazety podawał wyniki egzaminu wstępnego do seminarium nauczycielskiego w kolejności od najlepszych. Druga na liście maturzystek byłam ja.
Matka znów zachowywała się spokojnie. Obsługiwała klientów jak dotychczas. Kiedy była sama, jej rysy wiotczały. Zaczęła chodzić na cmentarz, codziennie rano, wcześnie, przed otwarciem sklepu.
W niedzielę w pociągu powrotnym starałam się zabawiać syna, żeby siedział spokojnie, podróżni w pierwszej klasie nie lubią hałasu i kręcących się dzieci. Nagle, oniemiała: „Teraz naprawdę jestem burżujką” i „Już za późno”.
Później, w ciągu lata, w oczekiwaniu na pierwszą posadę: „Będę musiała to wszystko wyjaśnić”. Chciałam opowiedzieć, napisać o ojcu, o jego życiu i dystansie, który pojawił się między nami, gdy stałam się nastolatką. Dystans klasowy, ale szczególny, bez nazwy. Jak rozłąka w miłości.
Potem zaczęłam powieść, której był głównym bohaterem. Uczucie obrzydzenia w połowie historii.
Od niedawna wiem, że powieść jest niemożliwa. Chcąc zdać relację z życia podporządkowanego konieczności, nie mam prawa szukać przede wszystkim efektów artystycznych ani dążyć do stworzenia czegoś „wciągającego” czy „wzruszającego”. Mogę zebrać słowa, gesty, upodobania ojca, znaczące wydarzenia z jego życia, wszystkie obiektywne znaki istnienia, w którym ja również miałam udział.
Żadnej poetyckości we wspomnieniach, ani śladu triumfującego szyderstwa. Beznamiętny sposób pisania przychodzi mi naturalnie, używałam go dawniej, pisząc do rodziców, aby przekazać im istotne wiadomości.
Historia zaczyna się kilka miesięcy przed początkiem XX wieku w jednej z wiosek w Pays de Caux, dwadzieścia pięć kilometrów od morza.
Ci, którzy nie mieli ziemi, najmowali się u zamożnych rolników z okolicy. I tak mój dziadek pracował u pewnego gospodarza jako woźnica. Latem zatrudniał się też przy sianokosach i żniwach. Nic innego w życiu nie robił, począwszy od ósmego roku życia. W sobotę wieczorem przynosił cały zarobek żonie, a ona wydzielała mu, ile potrzebował na niedzielę, żeby mógł zagrać w domino i wypić szklaneczkę. Wracał do domu pijany i jeszcze bardziej ponury. Za byle głupstwo potrafił trzepnąć dziecko czapką. Był twardym mężczyzną, nikt nie śmiał z nim zadzierać. Jego żonie nie zawsze było do śmiechu. Złość napędzała go do działania, z niej czerpał siłę, by nie poddać się nędzy i wierzyć, że jest mężczyzną. Agresywny robił się przede wszystkim wtedy, kiedy w swoim domu widział kogoś z rodziny pogrążonego w lekturze książki lub gazety. Nie miał czasu nauczyć się czytać ani pisać. Ale liczyć potrafił.
Dziadka widziałam tylko raz, w hospicjum, gdzie zmarł trzy miesiące później. Ojciec poprowadził mnie za rękę przez olbrzymią salę, między dwoma rzędami łóżek, aż do malutkiego staruszka o pięknych włosach, które były białe i kręcone. Śmiał się przez cały czas, dobrotliwie na mnie patrząc. Ojciec podsunął mu ćwiartkę wódki, a on wetknął ją pod prześcieradło.
Ilekroć o nim słyszałam, opowieść zaczynała się od: „Nie umiał czytać ani pisać”, tak jakby jego życia i charakteru nie dało się zrozumieć bez tego wstępu. Babka natomiast nauczyła się jednego i drugiego w szkole u zakonnic. Jak inne kobiety z wioski zajmowała się chałupniczo tkactwem dla fabryki w Rouen, w dusznym pokoju, do którego z podłużnych okienek, tylko trochę szerszych niż otwory strzelnicze, wpadały jedynie wąskie pasma światła. Należało chronić tkaniny przed wyblaknięciem. Nosiła się czysto i miała czysto w gospodarstwie, co na wsi stanowiło najważniejszą z zalet, bo sąsiedzi sprawdzali biel i stan prania suszącego się na sznurku i wiedzieli, czy nocnik jest codziennie opróżniany. Choć żywopłoty i pagórki odgradzały od siebie domy, nic nie uchodziło uwadze ludzi – ani to, o której godzinie mąż wrócił z baru, ani to, w którym tygodniu podpaski powinny trzepotać na wietrze.
Babka była nawet dystyngowana, na uroczystości dopinała sobie do sukni „kuper” z tektury i nie sikała na stojąco pod spódnicą jak większość wiejskich kobiet, które robiły tak dla wygody. Około czterdziestki, po piątce dzieci, zaczęła mieć czarne myśli i potrafiła nie odzywać się przez całe dnie. Później dostała reumatyzmu, bolały ją ręce i nogi. Aby wyzdrowieć, zwracała się do świętego Rychariusza albo do świętego Wilhelma z Gellone, pocierała figurkę szmatką i przykładała ją do chorych części ciała. Stopniowo przestała chodzić. Wynajmowało się wóz konny, żeby ją wozić do świętych.
Mieszkali w niskim domu krytym strzechą, z klepiskiem zamiast podłogi, które wystarczy skropić wodą przed zamiataniem. Żyli z płodów ogrodu i z kurnika, z masła i śmietany, które właściciel gospodarstwa odstępował dziadkowi. O weselach i komuniach myśleli z kilkumiesięcznym wyprzedzeniem, a przychodzili na nie z pustymi brzuchami, po trzydniowym poście, żeby więcej skorzystać. Dziecko z wioski, które dochodziło do siebie po szkarlatynie, zadławiło się na śmierć własnymi wymiocinami po tym, jak do przesytu nakarmiono je drobiem. Latem chodzili w niedziele na „wieczorynki”, gdzie była muzyka i tańce. Pewnego dnia w czasie zabawy mój ojciec wspiął się na szczyt słupa z wiktuałami, lecz się z niego ześlizgnął, nie zdoławszy odczepić kosza z nagrodą. Złość dziadka trwała godzinami. „Ale z ciebie piot” („indyk” w gwarze normandzkiej).
Znak krzyża na chlebie, msza święta, Wielkanoc. Religia, podobnie jak schludność, nadawała im godność. Wkładali niedzielne ubrania, śpiewali Credo razem z majętnymi rolnikami, dawali na tacę. Mój ojciec był ministrantem, lubił chodzić z księdzem niosącym wiatyk. Kiedy przechodzili, wszyscy mężczyźni zdejmowali czapki.
Dzieci zawsze miały robaki. Aby się ich pozbyć, do koszuli w okolicy pępka przyszywało się im napełniony czosnkiem woreczek. W zimie wata w uszach. Kiedy czytam Prousta czy Mauriaca, nie chce mi się wierzyć, że przywołują czasy, kiedy mój ojciec był dzieckiem. Scenerią jego dzieciństwa było średniowiecze.
Do szkoły miał dwa kilometry, chodził pieszo. W każdy poniedziałek nauczyciel oglądał paznokcie, zaglądał za koszulę i sprawdzał włosy z powodu robactwa. Uczył surowo, żelazną linijką po łapach, szanowano go. Niektórzy z jego uczniów zdobywali świadectwo szkoły podstawowej jako najlepsi w kantonie, jeden lub dwaj szli do seminarium nauczycielskiego. Ojciec opuszczał lekcje przez jabłka i żniwa, przez sianokosy, przez wszystko, co wymaga siewu i zbiorów. Kiedy razem ze starszym bratem wracali do szkoły, nauczyciel krzyczał: „Wasi rodzice chcą, żebyście byli takimi nędzarzami jak oni!”. Zdołał nauczyć się poprawnie czytać i pisać. Lubił się uczyć. (Kiedyś mówiło się po prostu: „Uczyć się”, jak pić albo jeść). Rysować też lubił – ludzkie głowy, zwierzęta. Miał dwanaście lat, kiedy znalazł się w ostatniej klasie[1]. Dziadek zabrał go ze szkoły i umieścił w gospodarstwie, w którym sam pracował. Ojciec nie mógł być dłużej gębą do wykarmienia i nic nie robić. „Nikt się nad tym nie zastanawiał, to dotyczyło wszystkich”.
Zbiór czytanek ojca nosił tytuł Dookoła Francji z dwojgiem dzieci. Można w nim znaleźć dziwne sformułowania w rodzaju:
Naucz się być zawsze zadowolonym ze swojego losu (wydanie numer 326, strona 186).
Najpiękniejszą rzeczą na świecie jest dobrze czynić ubogim (strona 11).
Rodzina złączona serdecznym uczuciem posiadła największy skarb (strona 260).
Najwspanialszą rzeczą w bogactwie jest to, że pozwala ulżyć niedoli bliźnich (strona 130).
Rozważania o sprawach wyższych na użytek ubogich dzieci przedstawiają się następująco:
Człowiek pracowity nie marnuje ani minuty, a pod koniec dnia stwierdza, że każda godzina coś mu przyniosła. Człowiek niedbały – przeciwnie, zawsze odkłada pracę na inny moment; przysypia i zapomina się wszędzie, zarówno w łóżku, jak przy stole i w rozmowie; dzień się kończy, a on nic nie zrobił; mijają miesiące i lata, przychodzi starość, on zaś wciąż jest w tym samym miejscu.
To jedyna książka, którą zapamiętał: „To wydawało się nam prawdziwe”.
Zaczął doić krowy o piątej rano, sprzątać w stajni, oporządzać konie, zajmował się też wieczornym udojem. W zamian za wikt, opierunek i trochę pieniędzy. Sypiał nad oborą, na gołym sienniku. Zwierzęta mają sny, całymi nocami stukają kopytami o ziemię. Myślał o domu rodziców, który stał się dla niego miejscem zakazanym. Jedna z jego sióstr, służąca, stawała czasami przy płocie z tobołkiem pod pachą, bez słowa. Dziadek klął, a ona nie potrafiła powiedzieć, dlaczego kolejny raz uciekła ze służby. Jeszcze tego samego wieczoru odwoził ją do pracodawców, wystawiając na pośmiewisko.
Ojciec był z natury wesoły, zawsze gotów coś opowiedzieć czy spłatać figla. W gospodarstwie nie pracował nikt inny w jego wieku. W niedziele służył do mszy razem z bratem, który tak jak on był chłopcem od krów. Chodził na „wieczorynki”, tańczył, spotykał kolegów ze szkoły. Mimo wszystko byliśmy szczęśliwi. Co mieliśmy robić?
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] Szkoła podstawowa kończyła się tak zwanym certificat – świadectwem, które wydawano uczniom między jedenastym a czternastym rokiem życia. Oznaczało ono koniec obowiązkowej edukacji i możliwość wykonywania pracy najemnej (wszystkie przypisy, o ile nie zaznaczono inaczej, pochodzą od tłumaczki).
WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.
czarne.com.pl
Wydawnictwo Czarne
@wydawnictwoczarne
Sekretariat i dział sprzedaży:
ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice
tel. +48 18 353 58 93
Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa
Dział promocji:
al. Jana Pawła II 45A lok. 56
01-008 Warszawa
Opracowanie publikacji: d2d.pl
ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków
tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]
Wołowiec 2022
Wydanie I