39,99 zł
Kim naprawdę jestem?
Czego pragnę, a czego oczekuje ode mnie świat?
Jak postawić siebie na pierwszym miejscu?
Psycholożka Sara Kuburic pomoże ci zajrzeć w głąb siebie i zrozumieć, że twoje życie jest efektem wyborów dokonanych przez ciebie i tylko ty możesz podjąć kroki potrzebne do zmiany.
To książka, która rzuca ci wyzwanie, abyś wkroczył na ścieżkę samopoznania.
Podejmij je i odkryj siebie!
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 261
Data ważności licencji: 12/15/2028
Tytuł oryginału: It’s On Me. Accept Hard Truths, Discover Your Self, and Change Your Life
Copyright © 2023 by Sara Kuburic. All rights reserved. Published by arrangement with Folio Literary Management, LLC and GRAAL Literary Agency
Copyright © for this edition by Wydawnictwo Otwarte 2024
Copyright © for the translation by Aleksandra Żak
Wydawca prowadzący: Alicja Konieczka
Redaktor prowadzący: Anna Małocha, Dagmara Małysza
Przyjęcie tłumaczenia: Emilia Lelakowska
Opracowanie typograficzne książki: Andrzej Choczewski / Wydawnictwo JAK
Korekta: Pracownia 12A
Promocja i marketing: Zuzanna Molińska
Projekt okładki: Kamil Rekosz (front), Monika Drobnik-Słocińska
ISBN 978-83-8135-658-9
www.otwarte.eu
Wydawnictwo Otwarte sp. z o.o.,
ul. Smolki 5/302
30-513 Kraków
Wydanie I, 2024
Dystrybucja: SIW Znak. Zapraszamy na www.znak.com.pl
Na zlecenie Woblink
woblink.com
plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk
Przeżycia, którymi decydujemy się podzielić z innymi, to coś intymnego i świętego. Należą one do nas i nikt prócz nas nie pojmie ich nigdy w pełni – odbiorca może co najwyżej usłyszeć je, zinterpretować i czegoś się z nich nauczyć. Są mu pożyczone, w całej swojej pełni żyją tylko w ludziach, którzy ich doświadczyli. Dlatego jestem tak ogromnie wdzięczna wszystkim, którzy zgodzili się podzielić ze mną swoimi historiami, którzy dali mi ten niezwykle cenny wgląd w swoje życie.
Książka opiera się na mojej wiedzy teoretycznej i doświadczeniu klinicznym, ale inspirowałam się własnymi doświadczeniami, a także rozmowami z ludźmi, których znam i z którymi pracuję. Każdemu klientowi, przyjacielowi i uczestnikowi badania nadałam pseudonim i zmieniłam cechy rozpoznawcze. Rozmowy, które cytuję, zostały przekształcone tak, by chronić prywatność i uszanować poufność. Ponadto szczegóły dotyczące mojej biografii zostały miejscami delikatnie zmienione, bym mogła chronić swoje poczucie prywatności i bezpieczeństwa – starałam się zarazem zachować spójność opisanych własnych doświadczeń.
Chcę też dodać, że filozofia jest podstępną bestią. Starałam się co prawda oddać istotę niektórych skomplikowanych idei, zachęcam jednak do samodzielnej lektury i odkrywania własnej prawdy.
Wszystkim, którzy czują się zagubieni
– Jesteś szczęśliwa?
To pytanie mnie zaskakuje, podobnie jak odpowiedź, która od razu pojawia się w mojej głowie: Nie, wcale. Ledwie wytrzymuję fakt, że żyję.
Jestem w szoku.
Mam dwadzieścia cztery lata, wpadłam na weekend do Los Angeles i siedzę w barze z kolegą ze studiów, którego prawie nie widziałam od dnia wręczenia dyplomów. Dotąd rozmowa była lekka – ze śmiechem i zażenowaniem wspominaliśmy beztroskie lata nauki. A teraz on kładzie mnie na łopatki tym pozornie niewinnym pytaniem:
– Jesteś szczęśliwa?
Chociaż nie mówię tego na głos, po raz pierwszypozwalamsobie przyznać, że jestem do głębi nieszczęśliwa. Dlaczego właśnie teraz? Na tym skrzyżowaniu prawdy z uderzeniem emocji – w chwili, którą wiele lat później będę dostrzegać u swoich klientów, gdy pojawia się u nich nagła, niepohamowana świadomość, że już nie utożsamiają się szczerze z jakimś aspektem swojego życia – czuję, jak po moich policzkach zaczynają płynąć łzy. Kolega patrzy na mnie zbity z tropu.
Siedzę tam jak w potrzasku, czuję się zdradzona przez własne ciało. Pierś zaczyna mi falować, szlocham, a płuca walczą o każdy haust powietrza. Nic nie mówię; po prostu tonę w morzu niepoukładanych myśli.
Jestem do głębi nieszczęśliwa.
Już nie wiem, kim jestem – i nie pamiętam, kiedy ostatnio to wiedziałam.
Czuję się, jakby coś mnie złamało – ale nie pamiętam, kiedy do tego doszło.
Mówię koledze, że muszę iść do łazienki. Chwiejąc się na nogach, docieram do umywalki i chwytam za jej krawędzie, by nie stracić równowagi. Czuję, jak narasta we mnie krzyk, ale tłumię go w sobie. Obmywam twarz i szyję, licząc, że chłód przywróci mnie do rzeczywistości, która trochę mniej boli.
Kiedy w końcu patrzę w lustro, widzę puste, obce oczy. Nie ma w nich nic. Czy ktoś tam w ogóle jest? Podnoszę rękę, by wytrzeć twarz, a ta obca kobieta robi to samo. Ta, która dotyka mojego policzka, jest mną, choć mam wrażenie, że wcale nie. Czuję się całkowicie odłączona od osoby, która na mnie patrzy. Czy to ją widzą wszyscy inni?
Kręci mi się w głowie, czuję się przytłoczona i nie rozumiem dlaczego.
W końcu to do mnie dociera: nienawidzę kobiety, którą widzę w lustrze. Ona ciągle mąci mi w głowie, frustruje mnie i rani. Pieprzyć ją! Ja cierpię, a ona po prostu patrzy, jak przeżywam życie, choć nawet nie wiem, czy w ogóle warto.
A więc nie…
– Nie jestem szczęśliwa – mówię w końcu na głos w pustej łazience, do nikogo konkretnego.
Następnego ranka muszę zdążyć na samolot – wybrałyśmy się z siostrą na babski wypad do Los Angeles i wracamy do domu do Vancouver. W barze poprzedniego wieczoru udało mi się opanować, ale teraz lęk przed powrotem do mojego „prawdziwego” życia jest wręcz namacalny. Pakuję walizkę i z każdym ubraniem, które do niej wkładam, czuję się cięższa. Zaczynam myśleć o wszystkich ludziach, rzeczach i rolach, które „umieściłam” w swoim życiu, a które nie powinny się w nim znaleźć. Potem szybko się karcę za to, że jestem taka niewdzięczna, nawet wstydzę się swojego niezadowolenia. Nim skończyłam dziewięć lat, przeżyłam wojny w Bośni i w Kosowie. Sam fakt, że żyję, jestem zdrowa i mieszkam w Kanadzie, to niesamowity, cudowny przywilej. Mam jedzenie, dach nad głową i świeże oceaniczne powietrze. Jest dobrze!
Ale oczywiście to wymuszone pozytywne nastawienie sprawia tylko, że czuję się jeszcze bardziej do dupy.
Prawda jest taka, że trudno u mnie ostatnio o wdzięczność. Mieszkam w ciemnym jednopokojowym mieszkaniu w suterenie, na które ledwie stać mnie i męża. Poobijany van, którym jeżdżę, żenująco hałasuje przy każdym hamowaniu. Wyszłam za mąż w wakacje przed rozpoczęciem studiów uzupełniających, miałam zaledwie dwadzieścia dwa lata, ale w mojej konserwatywnej chrześcijańskiej społeczności nikt nawet nie mrugnął okiem, gdy podjęłam tak poważną decyzję, zanim jeszcze w pełni rozwinęła się moja kora przedczołowa. Dlaczego nikt mnie nie powstrzymał? – pytam w myślach. Teraz wracam do męża, którego nie kocham. Na szczęście zwykle mnie nie ma, bo chodzę na zajęcia i uczę się do egzaminów z poradnictwa psychologicznego – ale nawet ten mój azyl to miejsce wyczerpujące i pełne rywalizacji. Z każdym kolejnym projektem moje niedoskonałości i traumy stają się coraz bardziej oczywiste. Muszę nie tylko realizować program studiów, ale też uczyć się o tym, jak radzić sobie z bólem emocjonalnym innych ludzi podczas sesji terapeutycznych, a zarazem starać się poradzić sobie ze swoim własnym. Sporo czasu spędzam na marzeniach o zupełnie innym życiu – wyobrażam sobie niekończące się „co by było, gdyby” – aby poradzić sobie z rzeczywistością. Niedawno zauważyłam, że przytępiły mi się zmysły, przez co czuję się niemal odłączona od własnej codzienności.
Czuję presję, by być kimś, kim nie jestem, aby żyć życiem, którego nie chcę. Ludzie sądzą, że moje życie jest radosne, przyjemne, nawet idylliczne, a moim zadaniem stało się podtrzymywanie pozorów – idealne małżeństwo, szczupła sylwetka, osiągnięcia na uniwersytecie. I chociaż bardzo się staram, to mam poczucie, że zawodzę – siebie i ludzi wokół.
Tonę.
Oczekuje się ode mnie wcielania się w wiele ról: żony, studentki, terapeutki, przyjaciółki, córki i siostry. Ale nikt nie prosi, żebym była sobą, żebym pokazała siebie taką, jaka naprawdę jestem – zresztą choćby prosili, to i tak nie miałoby znaczenia, bo nawet ja nie wiem, kim jestem. Nie mam przestrzeni, by rozwikłać swoje myśli albo rozszyfrować uczucia, chociaż może to tylko wymówka, bo mam poczucie, że gdybym to zrobiła, nie zdołałabym się poskładać na nowo. Czuję, że jestem w pułapce, przeraża mnie myśl, że wszystkie moje decyzje, małe i duże, stały się dla mnie wyrokiem bez możliwości zwolnienia – skazałam się na życie, którego nie chcę. W głębi duszy czuję, że jedyną drogą ucieczki jest obrócenie swojego obecnego życia w proch.
Ale co będzie, jeśli przy tym sama obrócę się w proch? Co jeśli się rozsypię, zanim się wyzwolę?
Jadąc taksówką na lotnisko, mocno się pocę i wbijam paznokcie w dłonie, żeby nie zwymiotować. Z moim ciałemwszystko jest nie tak. Nie potrafię nawet podtrzymać prostej rozmowy z siostrą – moje myśli galopują. Zanim docieramy na miejsce, moje zmysły zalewa fala bodźców. Tłumy, wymieszane zapachy z fast foodów i kawiarni, ciężar mojego ciała, gdy stoję w kolejce do samolotu – to po prostu zbyt wiele.
Uczucie dyskomfortu narasta, a ja jeszcze usilniej staram się je ignorować. (Co jest takiego w ludziach, że wolimy znosić cierpienie, zamiast zmierzyć się z prawdą?) Dość skutecznie zaprzeczam rzeczywistości do czasu, gdy w samolocie zapala się lampka informująca, że za chwilę startujemy. Zapinam pas, wzrok mi się rozmywa, brakuje mi powietrza, skóra robi się za ciasna. Rozpaczliwie pragnę się stąd wydostać – z tego fotela, ze swojego ciała, ze swojego życia. Puszkowe ściany samolotu osaczają mnie, powietrze robi się gęstsze, stęchłe. Pot spływa mi po szyi i piersi. Rozpinam pas i wstaję, przepycham się na przód samolotu. Zdziwieni pasażerowie patrzą na mnie, a stewardesa kilka razy prosi, żebym usiadła.
– Muszę wysiąść. Muszę natychmiast wysiąść! – krzyczę. Coś się dzieje. Nicmnie nie powstrzyma.
Nie pamiętam, jak opuszczam samolot. Orientuję się, że stoję w pustym terminalu lotniska i zdjęta paniką patrzę na siostrę.
Czuję mrowienie w nogach. Potem moim tułowiem wstrząsa dreszcz. Ręce zginają się do środka, dłonie kulą się przy klatce piersiowej, a nadgarstki wykręcają się, palce wyginają się jak szpony. Jestem uwięziona we własnym ciele. Siostra biegnie po pomoc medyczną. Jasna cholera. Jestem przerażona, gdy patrzę, jak znika w oddali. Wraca po paru minutach (choć miałam wrażenie, że to były godziny), akurat w momencie, gdy tracę zdolność mówienia. Nie mogę poruszać szczęką ani wargami, wypowiadane słowa zmieniają się w jęki.
Potem, równie nagle jak objawy, ogarnia mnie jasność umysłu. Jestem skupiona.
To zabawne, jak potrafimy wyzwolić się z ograniczeń, gdy mamy poczucie, że czeka nas śmierć. W tym momencie dociera do mnie, że jestem gotowa zrobić wszystko, by się chronić, bo nicnie jest warte takiego uczucia. Co będzie, jeśli umrę, zanim będę miała szansę naprawdę zacząć żyć? – zastanawiam się.
Zmierzenie się z samą sobą i wprowadzenie zmian w życiu to już nie jest jedynie opcja – teraz czuję, że to konieczność. Jestem gotowa zmienić, spalić, wyrzucić, porzucić albo roztrzaskać, co będzie trzeba. Jedna myśl rozbrzmiewa najgłośniej: będę żyła świadomie. Nie będę już bierną obserwatorką własnego cholernego życia.
Parę minut później pojawiają się ratownicy. Nie umieram; mam za sobą pierwszy atak paniki. Podają mi tabletkę i każą oddychać. Są spokojni, a ja nie rozumiem, skąd ta nonszalancja – przecież właśnie spojrzałam śmierci w oczy! Ale parę minut później odzyskuję mowę, moje ręce się rozluźniają i mogę ustać na nogach.
Dzisiaj już rozumiem, że mój atak paniki był reakcją na dostrzeżeniegłębokiej straty – faktu, że tkwiłam po uszy w życiu, które nie było dla mnie właściwe, i że nie potrafiłam być w nim Sobą. Samo to zdarzenie nie było rewolucją w moim życiu, ale uświadomiło mi, że nic się w nim nie zmieni, dopóki jaczegoś nie zmienię. Żeby w końcu wziąć odpowiedzialność za swoje życie, musiałam także zrozumieć, kiedy to ja jestem problemem. Musiałam wejrzeć w siebie i zaakceptować fakt, że moja rzeczywistość jest efektem dokonanych przeze mnie wyborów, że to ja muszę podjąć kroki potrzebne do zmiany.
Zatem w miesiącach po ataku paniki na lotnisku zaczęłam świadomie tworzyć przestrzeń dla wersji Siebie, którą chciałambyć – aby rozwijać się i zmieniać. Zamiast kontrolować albo ograniczać to, kim jestem (albo pozwalać na to innym), nauczyłam się po prostu pozwalać Sobie być. Funkcjonując w ten sposób, poczułam się lepiej poznana, bardziej dostrzeżona i rozumiana niż kiedykolwiek wcześniej – nie przez innych, ale przez siebie. Dowiedziałam się, kim jestem, i w końcu nauczyłam się żyć jako Ja.
A co dokładnie zrobiłam? Zakończyłam małżeństwo. Wzięłam urlop na studiach. Na jakiś czas przestałam przyjmować klientów. Oddaliłam się od znajomych, którzy moim zdaniem nie życzyli mi najlepiej. Wyznaczałam granice i w efekcie ogromnie zmieniłam albo wręcz straciłam wiele relacji, które przyczyniały się do mojego niepokoju albo kryzysu egzystencjalnego. Zaczęłam bardzouważnie słuchać swojego ciała. Dostrzegłam klatkę oczekiwań, w której żyłam. Spakowałam walizkę, sprawdziłam, czy mam na koncie swoje osiemset dolarów, spytałam koleżankę, czy mogę spać u niej na kanapie, i poleciałam do swojego rodzinnego miasteczka w Serbii (nie mając pojęcia, co tam będę robić ani kiedy wrócę). Pisałam dziennik. Pozwalałam sobie płakać. Zaczęłam mierzyć się z traumą, jaką naznaczyła mnie wojna. Nie uprawiałam seksu, dopóki naprawdę tego nie chciałam. Jadłam i poruszałam się z szacunkiem dla swojego ciała. Przeżyłam żałobę po relacji ze sobą, której nigdy nie miałam. Słuchałam tego, co mam do powiedzenia, i zadawałam sobie pytania. Odpoczywałam. Nauczyłam się żyć w taki sposób, nieustannie podejmować takie właśnie wysiłki kształtujące moje życie. A co najważniejsze, wzięłam odpowiedzialnośćza własną egzystencję. Kiedy wróciłam do szkoły, dokończyłam studia z poradnictwa psychologicznego, a następnie zrobiłam doktorat z nauki o psychoterapii. Zajęłam się psychoterapią egzystencjalną – pomagam klientom w kwestiach związanych z tożsamością, relacjami, traumą, no i problemami egzystencjalnymi (o tym, czym one dokładnie są, opowiem później). Zaczęłam pracować z osobami, które czują się puste, odłączone od rzeczywistości, sfrustrowane albo po prostu nieszczęśliwe w swoim życiu lub ze swoim Ja.
Podczas sesji zaczęłam dostrzegać pewien wspólny motyw:
utratę siebie.
Utrata siebie jest moim zdaniem źródłem ogromu ludzkich cierpień. Choć większość z nas pewnie intuicyjnie rozumie, co oznacza „utrata siebie”, możliwe, że wiele osób nie słyszało tego terminu ani nikt im go nie wyjaśnił. Utrata siebie to nasze niewywiązanie się z zadania bycia Sobą. Nie natkniemy się na to pojęcie w klasyfikacji zaburzeń DSM-5 czy w większości gabinetów terapeutycznych, ale jest to doświadczenie bardzo ludzkie, opisywane w powieściach, sztuce, muzyce i doświadczane przez większość z nas.
Kiedy sama to przeżyłam, łatwo mi było zauważyć utratę siebie u innych i zafascynowało mnie to, że dostrzegam odbicie swoich doświadczeń w opowieściach klientów i uczestników badań. Zatem właśnie dlatego napisałam tę książkę: by przybliżyć ci pojęcie utraty siebie i pomóc ci odpowiedzieć sobie na dwa być może najbardziej onieśmielające pytania:
Kim jestem?
Po co tu jestem?
Nie dam ci odpowiedzi, bo po prostu nie mogę. Pokażę ci za to, jak żyć, nie tracąc tych pytań z oczu.Życie jest skomplikowane i nieuporządkowane, powinniśmy pożegnać się z przekonaniem, że bycie człowiekiem to coś łatwego i prostego. Przestańmy udawać, że istnieją jednoznaczne odpowiedzi na wszystkie życiowe pytania albo że dla każdego szczęście czy sukces to ten sam punkt na mapie. To niemożliwe, bo takie jedno miejsce nie istnieje. Zobaczysz jednak, że stworzenie sobie życia, w którym stale zadajesz pytania – i bierzesz odpowiedzialność za wcielanie w życie osobistych, indywidualnych odpowiedzi – to życie bardzo wyzwalające i pełne sensu.
Wielu z nas cierpi przez to, jak opieramy się temu, kim jesteśmy i czego chcemy – przez to, że nie otwieramy się na absurd istnienia oraz nieznane ścieżki, jakie pokazuje nam życie. Mój atak paniki, choć był niezwykle bolesnym doświadczeniem, okazał się pierwszym krokiem na prowadzącej do głębi, ekscytującej ścieżce, na drodze do stania się osobą, którą naprawdę jestem. Gdy dziś go wspominam, mam w sobie wdzięczność*. Bez niego wciąż bym się błąkała i zastanawiała, kim jestem i po co w ogóle tu jestem. Albo, co gorsza, wciąż po prostu nieustannie znosiłabym fakt, że żyję.
Nareszcie czuję się wolna– mam swobodę wyrażania siebie, smakowania wina, które piję, i doświadczania zapachu oceanu za oknem. Relacje w moim życiu są szczere i wspierające. Moje „role” odpowiadają temu, kim jestem – żyję w nich, bo się w nich odnajduję, a nie z obowiązku. Dokonuję wyborów z szacunkiem dla siebie, nieustannie podejmując wyzwanie, jakim jest bycie Sobą. Kiedy patrzę w lustro, rozpoznaję osobę, która zerka na mnie z odbicia, i jestem z niej dumna.
Dołącz więc do mnie w tej dynamicznej, pięknej i wartościowej podróży, jaką jest istnienie – aby stale, w każdej chwili, wybierać, kim jesteś, i mówić „tak” ludziom, miejscom i rzeczom, które nadają znaczenie tobie. Odpowiedz „tak” na zaproszenie, by przyjrzeć się swemu jedynemu życiu, zaakceptować je i wziąć odpowiedzialność za nie oraz – co najważniejsze – za Siebie.
CZĘŚĆ I
Twoje JA
Odważyć się to na chwilę stracić grunt pod stopami. Nie odważyć się to stracić siebie.
słowa przypisywane Sørenowi Kierkegaardowi
ROZDZIAŁ 1
Czym jest utrata siebie?
Oto wizualizacja, jaką często przeprowadzam z klientami, by dać im poczucie, co oznacza utrata siebie:
Wyobraź sobie, że jesteś sam, siedzisz w wytartym skórzanym fotelu na środku pokoju. Przed sobą masz poobijany stolik uginający się pod ciężarem licznych zakurzonych książek, które chciałeś przeczytać, ale na które nigdy nie znalazłeś czasu. Masz filiżankę kawy, która wystygła, mleko ścięło się na powierzchni. Na drugim stoliku z boku stoi staromodna lampa z zielonym kloszem – pełni jedynie funkcję dekoracyjną, odkąd pokój stanął w płomieniach.
Płomienie pełzają po ścianach, obierają je z tapety i wysyłają w powietrze spadochrony popiołu. Stopniowo ogień zbliża się do ciebie – małe iskry wypalają dziury w dywanie u twoich stóp. Prawie nic nie widzisz przez dym – twoje płuca wypełniają się nim, oczy zaczynają łzawić. Ale ty dalej tam siedzisz – płacisz rachunki, sprawdzasz maile, dopinasz deadline’y, wysyłasz długie, pełne wzburzenia esemesy albo zamieszczasz na Instagramie inspirujące cytaty – ignorujesz nadchodzącą śmierć. Słyszysz cichy instynktowny wewnętrzny krzyk. Głos w głębi ciebie każe ci się ruszyć.
Ale ty przekonujesz siebie, że „jest w porządku”, że z tobą jest w porządku, a nawet – że nad wszystkim panujesz. Wybrany przez ciebie sposób na życie nie zrobi ci krzywdy. Jesteś w śmiertelnym niebezpieczeństwie, ale z jakiegoś powodu tego nie dostrzegasz – ignorujesz to, a może czekasz, żeby ktoś inny cię ocalił. Jesteś zbyt „zajęty”, by ocalić siebie. A może widzisz płomienie, ale skupiasz się na rozmyślaniu, kto podłożył ogień – wolisz znaleźć winnego, zamiast szukać sposobu na przeżycie. Niezależnie od szczegółów nie decydujesz się ugasić ognia, co ostatecznie oznacza, że decydujesz się zginąć w płomieniach.
Proszę klientów, by przez chwilę trwali w tej metaforze, przyjrzeli się jej i nadali jej znaczenie. Kiedy już mają własną interpretację, zdradzam swoją intencję:
Jesteśmy w tym pokoju sami, bo tak jest zawsze – nikt tak naprawdę nie wie, co to znaczy być nami. Stary, wytarty fotel to komfort, który dają nam wypracowane nawyki i wzorce. Znajduje się w środku pokoju, bo często – czasem z korzyścią dla nas, a czasem wręcz przeciwnie – jesteśmy centralnym punktem własnego życia. Nasze napięte relacje z ludźmi (stolik) są obciążone brakiem rozwoju i leczenia ran (nieotwarte książki). Zimna kawa symbolizuje upływ czasu i naszą rezygnację. Lampa to nasza gasnąca samoświadomość, której światło przyćmiewają płomienie (nasze wyparcie) pełznące po ścianach.
Tapeta symbolizuje nasze granice. Z czasem zaczyna odpadać i osłabiać integralność pokoju, nas samych. Dywan, nasza podstawa – przekonania, wartości moralne – płonie i walczymy o to, by znaleźć grunt pod nogami. Rozmyty wzrok to szkodliwe narracje, które sami dla siebie tworzymy, a dym wypełniający płuca to wszystko, co konsumujemy w przekonaniu, że dzięki temu się „uleczymy”, choć tak się nie dzieje. Skutecznie ignorujemy sygnały o zagrożeniu i wezwanie do wzięcia odpowiedzialności. Rezygnujemy z wolności i ryzykujemy życie, by cieszyć się ciepłem tego, co znane – naszymi tak zwanymi obowiązkami i codzienną rutyną. Może nie wiemy, dlaczego jesteśmy w płonącym pokoju ani kto jest temu winien, ale ostatecznie liczy się tylko to, co z tym zrobimy.
Trudno pomieścić w głowie myśl o tym, że można w obliczu tak jawnego zagrożenia żyć dalej, jakby to nie miało żadnych konsekwencji. Trudno wyobrazić sobie, że ktoś, kto jest na granicy utraty czegoś tak ważnego jak jego Ja*, ignoruje sygnały ostrzegawcze. Ta strata – zbliżające się zagrożenie, o którym mówię – nie jest fizyczna, tylko egzystencjalna.
Z takim zagrożeniem mierzy się większość z nas, a wynika to z tego, jak decydujemy się prowadzić swoje codzienne życie.
Przyjrzyjmy się dniowi z życia kobiety o imieniu Alex. Kiedy dzwoni budzik, Alex natychmiast chwyta za telefon. Nie mija parę sekund, gdy jej palec ląduje na ikonce pierwszej aplikacji. Jej oczy jeszcze nie przyzwyczaiły się do światła, więc mruży je, by dostrzec coś na ekranie i sprawdzić wiadomości w komunikatorach, po cichu kalkulując, kiedy odpowiedzieć albo polubić czyjeś zdjęcie, żeby nie wyjść na zbyt nachalną. Bezmyślnie scrolluje przez parę minut, a może dziesięć albo dwadzieścia pięć, świadomie lub nieświadomie przyswajając szczegóły życia innych ludzi, ich sylwetki albo sukcesy, nieświadomie dodając sobie kompleksów, porównań albo oczekiwań. W końcu zaczyna w pośpiechu biegać po mieszkaniu, by przygotować się do wyjścia (i móc się zaprezentować innym), a jeśli ma czas na to, by zrobić dla siebie jedną rzecz tego ranka – to będzie to kawa. Zawsze. Alex wypije ją, dołączając do pierwszego spotkania on-line albo wybiegając z mieszkania, by zdążyć na tramwaj, zupełnie zapominając o śniadaniu, piciu wody… czy głębokim oddechu.
W pracy chodzi z przyklejonym do twarzy uśmiechem, wśród ludzi, którzy są nieprzyjemni, nieżyczliwi albo po prostu kiepscy w tym, co robią. Jej życiem rządzi kalendarz on-line, który mówi jej, z kim i kiedy rozmawiać, jakie zadania wykonać. Często sprawdza e-maile podczas długich wideorozmów i nie skupia się tak naprawdę na żadnej z tych czynności. Jeśli jest zirytowana, wysyła zgryźliwego esemesa do koleżanki uczestniczącej w tej samej rozmowie i czeka na jej uśmiech na ekranie. Podczas lunchu doładuje się kofeiną i coś zje, ale nawet nie zauważy smaku posiłku. Wrzuci do sieci zdjęcie swojego stroju albo widoku zza biurka – żeby skomentować pogodę, nawał pracy czy rzucić autoironicznym żartem. Co dwie albo trzy minuty Alex będzie sprawdzać, kto zobaczył jej story, i sama będzie na nie zerkać – na zdjęciach jej życie wygląda lepiej niż rzeczywistość, a gdy je ogląda, czuje się, jakby żyła bardziej niż w rzeczywistości.
Po pracy może wskoczyć na rowerek treningowy – nie dlatego, że zależy jej na zdrowiu, ale dlatego, że nie lubi swojego ciała. Potem spotka się z przyjaciółmi albo będzie oglądać Netflixa na kanapie, żeby odwrócić uwagę od uczucia wyczerpania, wzburzenia, nudy i niespełnienia, a przez większość czasu i tak będzie zerkać na telefon i zastanawiać się, czy ten ktoś, z kim się spotyka, odpisze na jej wiadomość. W końcu dowlecze się do łóżka i będzie patrzeć w wyświetlacz, aż jej powieki zrobią się ciężkie.
Alex przywykła do życia w płonącym pokoju – a może nawet zadomowiła się w nim.
Z każdym upływającym dniem coraz głębiej zapada się w utratę siebie.
Czy ten scenariusz coś ci przypomina?
Termin „utrata siebie” brzmi prawie tak, jakbyśmy mogli zgubić swoją istotę niczym kluczyki do samochodu czy ładowarkę. Chociaż jest to zapewne kuszące wyjaśnienie, błędem byłoby porównywanie utraty siebie do straty rzeczy albo nawet bliskiej osoby. W uproszczeniu: utrata siebie to uczucie oddalenia i braku spójności, łączności i utożsamienia z osobą, którą naprawdę jesteśmy. To uczucie, że jesteśmy niespójni i nieautentyczni – że nasze działania, uczucia i decyzje nie reprezentują już tego, jak rozumiemy i doświadczamy „prawdziwych” siebie.
Smutna prawda jest taka, że zbyt wiele osób idzie przez życie, nie zwracając uwagi na fakt, że nie wiedzą, kim są. Jako terapeutka egzystencjalna zrozumiałam z czasem, że doświadczanie własnego Ja jest kluczowym elementem naszego dobrostanu, zdrowych relacji i spełnienia. Z kolei utrata siebie to częsty powód problemów z komunikacją czy z wyznaczaniem granic, trwania przy przekonaniach, które nam już nie służą, trudności w relacjach, przytłoczenia i lęku przed podejmowaniem decyzji, problemów z miłością do siebie, a także przyczyna nierzadkich problemów z odnalezieniem sensu i celu własnego życia.
Jeśli to czytasz, być może czujesz się jak zombie przez znaczną część życia, nie przeżywasz go w pełni świadomie, intensywnie ani w wolności. Taki stan jest niezwykle powszechny, ośmielę się nawet powiedzieć, że utrata siebie jest czymś typowym dla współczesnego człowieka. Nie jest to patologia, nie diagnozuje się jej (chociaż może współistnieć z innymi problemami ze zdrowiem psychicznym). To po prostu coś, z czym mierzy się wiele osób, przeszkoda, która stoi na drodze do autentyczności, spełnienia i wartościowych relacji z innymi.
Sednem utraty siebie jest to, że nie pozwala nam ona naprawdę zaistnieć. Nie w sposób, który dawałby nam spełnienie czy może nawet był w ogóle wart wysiłku.
Utrata siebie to najczęściej rezultat tego, że żyjemy pozornie rutynowym, a czasami nudnym życiem. Przejawia się to w naszych codziennych decyzjach i działaniach, a w efekcie – często niepostrzeżenie – prowadzi nas do miejsca, gdzie już nie rozpoznajemy swojego Ja ani nie czujemy z nim łączności. Ta strata to uczucie odłączenia albo obcości względem własnych uczuć, ciała, myśli, przekonań, relacji, sensu, wolności, wartości. Uczucie odłączenia uniemożliwia nam działanie w sposób konsekwentny i spójny (bo niby z czym mielibyśmy być spójni?). Po jakimś czasie ten dysonans wywołuje niewypowiedziane, dręczące uczucie pustki, fragmentacji albo wewnętrznej sprzeczności, które ignorujemy i któremu zaprzeczamy, dopóki tylko możemy.
Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej
CZĘŚĆ II
Twoje utracone Ja
Świat kiedyś zapyta cię, kim jesteś, jeśli nie będziesz wiedział, świat ci odpowie1.
Carl Jung
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ III
Ja, które przeżywasz
Byłem poszukującym i jestem nim dotąd, nie szukam już jednak w gwiazdach i księgach, zaczynam bowiem słyszeć nauki, którymi szemrze we mnie własna krew. Historia moja nie jest przyjemna, nie jest ckliwa i pełna harmonii, jak historie wymyślane, ma posmak nonsensu, pomieszania szaleństw i marzeń, jak życie wszystkich ludzi, którzy nie chcą siebie już dłużej okłamywać1.
Hermann Hesse, Demian
Dostępne w wersji pełnej
CZĘŚĆ IV
JA, którym jesteś
Akceptuję przygodę bycia sobą.
słowa przypisywane Simone de Beauvoir
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
Dostępne w wersji pełnej
