Między posiłkami. Apetyt na Paryż - A. J. Liebling - ebook

Między posiłkami. Apetyt na Paryż ebook

A. J. Liebling

5,0

Opis

A. J. Liebling (1904-1963) twierdził, że sens w życiu mają tylko dwie rzeczy – jedzenie i miłość (w tej kolejności). W „Między posiłkami...” oddaje się tym dwóm pasjom. Współcześni foodies nie mają szans dorównać mu w sztuce spożycia, a dietetycy z pewnością umieściliby ten tom na liście ksiąg zakazanych. Ilość i różnorodność zjadanych przez Lieblinga mięs, oceniana z dzisiejszej perspektywy, graniczy z absurdem. Jest to jednak przede wszystkim skrząca się lekko sarkastycznym humorem książka opowiadająca o Paryżu, jego mieszkańcach i końcówce fin de siècle’u, której to epoce Liebling oddaje cześć podczas coraz obfitszych uczt.


Z posłowia tłumaczki:
Koledzy z „New Yorkera” nieraz o świcie zastawali go w redakcyjnej łazience: rozebrany do pasa odprawiał poranne ablucje, po nocy stukania w maszynę. Wszystkiego ciekawy, fantastycznie oczytany, Liebling był gawędziarzem, nie zaś popisującym się, nudnym erudytą. W latach 1926–1927 pod pretekstem studiów na Sorbonie odbywał własny staż w świetnych, choć zwykle niedrogich restauracjach. Jak pisał James Salter, „niczym kawałki wstążek i błyskotki, które sroka przynosi do gniazda, Liebling gromadził rzeczy odrzucone, które niosą emocjonalny ładunek, fragmenty fantastycznego i znikającego miasta, tego samego, które pokochali Hemingway i Gertrude Stein, miasta w latach dwudziestych wyczerpanego po czterech latach krwawej wojny i zmęczonego pomimo ostatecznego zwycięstwa. Twarz miało jeszcze czarującą, ale cera straciła świeżość, a na czole i wokół ust pojawiły się delikatne zmarszczki”.


Fragment książki:
W okresie heroicznym, przed pierwszą wojną światową, zdarzali się panie i panowie, którzy oprócz sutego obiadu i wspaniałej kolacji, spożywali jeszcze obfite souper po teatrze albo innych wieczornych rozrywkach. Znałem kilku ostatnich świadków tej epoki, osiemdziesięciolatków, którzy zachowali doskonały apetyt, a dobry humor ich nie opuszczał – byli żywotni, uszczypliwi i nie skarżyli się na wrzody, których można się nabawić od zamartwienia się o zdrową dietę – ale we Francji nie mieli naśladowców, odkąd lekarze odkryli istnienie ludzkiej wątroby. Od tej pory życie we Francji w coraz większym stopniu kręci się wokół tego organu, a małostkowa ostrożność zastąpiła dawną dezynwolturę; wątroba okazała się ostoją mentalności Maginota.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (3 oceny)
3
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




A. J. LIEBLING

Między posiłkami.Apetyt na Paryż

A. J. LIEBLING

Międzyposiłkami.Apetytna Paryż

 

Tłumaczyła i opatrzyła przypisami Anna Arno

 

 

Warszawa 2022

 

 

 

 

 

 

 

 

 

A. J. Liebling, Between Meals: An Appetite for Paris

Copyright © 1959, 1962, 1981, 1986 by the Estate of A. J. Liebling

All rights reserved

 

Copyright © for the translation by Anna Arno

Copyright © by Wydawnictwo Próby

Warszawa 2022

 

ISBN 978-83-960881-6-1

SPIS RZECZY

 

 

 

Dobry apetyt

I co potem

Paryż po raz pierwszy

Mieć pieniędzy w sam raz

La Nautique

Skromne progi

Poświata

Passable

Anna Arno, Przepych i rozkosz

Anna Arno, Słowniczek kulinarny

Dobry apetyt

Proustowska magdalenka zmieniła się w legendę, tak samo jak jabłko Newtona czy wrzący czajnik Watta. Proust zjadł ciastko, smak wywołał wspomnienia, powstała książka. Można to wyrazić skrótem SPK, czyli Smak – Pamięć – Książka. Jakiś czas temu, kiedy zacząłem czytać The Food of France Waverley Roota1*, miałem odmienne doświadczenie: KPS, czyli Książka – Pamięć – Smak. Wspomnienie doznań, jakie obudziło The Food of France – drobne ptaki, potrawka z królika, nadziewane flaki, côte-rôtie i tavel – były solidniejsze niż smak magdalenki, która wedle definicji Larousse’a jest „lekkim ciastkiem zrobionym z cukru, mąki, soku cytrynowego, brandy i jajek”. (Ilością brandy w magdalence nie upiłby się nawet komar). Wystarczy pomyśleć, co Proust stworzył z tak skromnej podniety i ile świat stracił przez jego wątły apetyt. Na tuzinie ostryg z Gardiners Island, misce zupy z omułków, paru przegrzebkach, trzech smażonych krabach, kilku garściach świeżej kukurydzy, filecie z miecznika, paru homarach i kaczce z Long Island mógłby napisać arcydzieło.

Bo żeby dobrze pisać o jedzeniu, trzeba mieć porządny apetyt. Bez niego nie sposób zebrać przy stole wystarczających wrażeń i mieć cokolwiek godnego zapisania. W tym fachu każdy dzień daje tylko dwie szanse pracy w terenie i nie można ich zmarnować, uważając na cholesterol. Są niezbędne, jak dla boksera trening biegowy. (Czytałem, że nieżyjący już zawodowy francuski smakosz Maurice Curnonsky2 jadał tylko jeden posiłek dziennie – kolację. Ale to było u schyłku życia, zresztą jego osiągnięcia zawsze wydawały mi się podejrzane; przypisuje mu się tyle kiepskich dowcipów, że nie mogło wystarczyć mu czasu na jedzenie). Solidny apetyt daje jedzącemu pewną swobodę. Na przykład znajomy smakosz parę lat temu wybrał się do restauracji Pierre przy place Gaillon, zdecydowany na w miarę lekki posiłek: tuzin, a może osiemnaście ostryg i gruby kawał steku ze szpikiem wołowym, który Monsieur Pierre nazywa délices de la Villette (odpowiednik słynnego steku w Stockyards3). Ale ledwie się zjawił, usłyszał, jak Monsieur Pierre woła do kierownika sali: „Oto Monsieur L. Odłóż dla niego te dwie porcje cassoulet, które nam zostały”. Cassoulet to solidne danie, na tyle złożone, że nie możemy go tutaj omówić (Root poświęca trzy strony poważnym sporom wokół jego składników). Monsieur Pierre jest wyjątkowo sympatycznym restauratorem, który szczyci się tym, że z góry wie, co posmakuje jego gościom. Klient o słabym apetycie byłby zmuszony albo zrzec się swojego steku, albo urazić uczucia Monsieur Pierre’a. Monsieur L. nie sprawił jednak kłopotu: zjadł dwa cassoulet, zgodnie ze swoim zwyczajem; gdyby ograniczył się do jednej porcji, gospodarz przestraszyłby się, że nie sprostał jego wymaganiom. A potem Monsieur L. z przyjemnością spożył swój stek. Ostrygi nie sprawiły kłopotu, bo są pozbawione objętości.

 

 

W okresie heroicznym, przed I wojną światową, zdarzali się panie i panowie, którzy oprócz sutego obiadu i wspaniałej kolacji spożywali jeszcze obfite souper po teatrze albo innych wieczornych rozrywkach. Znałem kilku ostatnich świadków tej epoki, osiemdziesięciolatków obdarzonych doskonałym apetytem i niezawodnym humorem – byli żywotni, złośliwi i nie skarżyli się na wrzody, których można się nabawić od zamartwiania się o zdrową dietę – ale we Francji nie mieli naśladowców, odkąd lekarze odkryli istnienie ludzkiej wątroby. Od tej pory francuskie życie w coraz większym stopniu kręci się wokół tego organu, a małostkowa ostrożność zastąpiła dawną dezynwolturę; wątroba okazała się mentalną Linią Maginota. Jednym z ostatnich całodobowych smakoszy we Francji był Yves Mirande4, mały, wesoły autor fars i komedii muzycznych. W 1955 roku Mirande z okazji swoich osiemdziesiątych urodzin wygłosił przemówienie na proscenium Théâtre Antoine, którym kierował do spółki z Madame B., swoją czterdzieści lat młodszą protegowaną. Ale teatr to była tylko połowa jego życia. Dodatkowo Mirande był nieoficjalnym kierownikiem restauracji przy rue Saint-Augustin, którą założył dla swojej drugiej wybranki, również czterdzieści lat młodszej Madame G., Gaskonki i wybitnej kucharki. W restauracji przy rue Saint-Augustin Mirande olśniewał młodszych od siebie, Francuzów i Amerykanów, stawiając obiad złożony z surowej szynki bajońskiej i świeżych fig, pikantnej kiełbasy w cieście i wrzecionowatych filetów ze szczupaka w zawiesistym różowym sauce Nantua, giczy cielęcej z anchois, karczochów na postumencie z foie gras i czterech czy pięciu gatunków serów, z butelką dobrego bordeaux i flaszką szampana. Po tym wszystkim zamawiał jeszcze armaniak i przypominał Madame, żeby na kolację nie zapomniała o skowronkach i ortolanach, które mu obiecała, do tego parę langoustes i turbot – oraz, oczywiście, doskonałe civet zrobione z marcassin, czyli warchlaka, którego kochanek gwiazdy grającej w jego najnowszej sztuce przesłał ze swojej posiadłości w Sologne. Mirande powiedział kiedyś: „Jak się dobrze zastanowię, od wielu dni nie było słonek ani trufli pieczonych w popiele, a piwniczka to już po prostu wstyd – skończyły się butelki z 1934 i nie ostała się już niemal żadna z 1937 roku. W zeszłym tygodniu musiałem postawić mojemu wydawcy butelkę o wiele dla niego za dobrą po prostu dlatego, że wybierałem między trunkami złymi a wybitnymi, nic pomiędzy”. Monsieur Mirande miał na swoim koncie sto wystawionych sztuk, w tym kilka paryskich przebojów, ale właśnie napisał pierwszą książkę, która miała zostać opublikowana, więc powiedział „mój wydawca” wyjątkowo prześmiewczo-podniosłym tonem. „Nieformalny szkic do mojej ostatecznej autobiografii”, tak się wyraził o tym dziele. Nieformalny szkic, który uwielbiam, zaczyna się od najważniejszej decyzji w życiu Mirande’a. Miał niespełna siedemnaście lat i mieszkał w bretońskiej wiosce rybackiej Lannion – prywatnie nosił nazwisko Le Querrec – kiedy jego ojciec, emerytowany oficer marynarki, rzekł: „Pora podjąć decyzję w kwestii twojej kariery. To co, marynarka czy sutanna?”. W Lannion nikomu nie przychodziło do głowy nic innego. O świcie Yves uciekł do Paryża.

Tam, o czym czytał tysiące razy, wszyscy słynni kawalarze i kokoty zajmowali stoliki w Café Napolitain przy boulevard des Capucines. Stawił się w kawiarni o dziewiątej – w Lannion to środek dnia – i okazało się, że przybytek był jeszcze nieczynny. Niebawem podjął pracę w gazecie. Była to era cynicznego ożywienia na rynku prasowym, podobnie jak trwająca w tym samym czasie rywalizacja Bennett – Pulitzer – Hearst w Nowym Jorku. Drugą czy trzecią pracę Mirande dostał u magnata prasowego, który był tak wyrachowany i skąpy jak większość rekinów prasowych. Wydawca wymagał, żeby jego reporterzy dobrze wyglądali, ale nie płacił im tyle, aby przy deszczu stać ich było na taksówkę. Mirande mieszkał w pobliżu modnego cmentarza Montmartre i problem spodni pogniecionych w dżdżyste dni rozwiązywał, wpraszając się na końcówkę stypy i zabierając się za darmo powozem wracającym do centrum. Na wczesnym etapie swojej kariery został osobistym sekretarzem Clemenceau, a potem Brianda, ale wesołe życie teatralne pociągało go bardziej niż polityka i swoją drugą przełomową decyzję podjął, gdy dzięki jednemu ze swych politycznych przełożonych został mianowany sous-préfet w prowincjonalnym mieście. Sous-préfet administruje jednym z okręgów, na które podzielony jest każdy z dziewięćdziesięciu départements5 Francji, a młodego sous-préfet często czeka wczesny awans na wysokie stanowisko państwowe. Mirande, w paradnym mundurze, który w tamtych czasach był obowiązkowy, udawał się do swojej „stolicy”, spędzał tam noc i dawał drapaka do Paryża, gdzie reżyserował farsę w jednym akcie. Zachowywał jednak serdeczne stosunki z poważnym światem. W restauracji przy rue Saint-Augustin przedstawił mnie Colette, która była już wtedy literackim dobrem narodowym.

Dieta dostarczana przez kulinarną podopieczną Mirande’a, panią G., utrzymywała go en pleine forme6. Kiedy go poznałem, w restauracji, latem w roku Wyzwolenia Francji, był żwawym sześćdziesięciodziewięciolatkiem. Wiosną 1955, kiedy odnowiliśmy przyjaźń opartą na wzajemnym podziwie dla naszych apetytów, trzymał się świetnie, jak zwykle. Z okazji ponownego spotkania zaczęliśmy od truite au bleu – żywego pstrąga, którego wrzuca się po prostu do wrzątku, by wyzionął ducha jak rzymski cesarz w kąpieli. Ryba została zalana powodzią topionego masła, którego wystarczyłoby do zaczopowania żył całego pułku Paula Dudleya White’a7, i podana, jak należy, z alzackim winem Lacrimae Sanctae Odiliae, które kiedyś dało mi lekcję. Dawno temu, za młodu, umówiłem się z damą ze Strasburga i aby zaimponować jej znajomością miejscowych obyczajów, zamówiłem butelkę Świętej Otylii. Popełniłem taki sam błąd, jak gdybym umówił się z dziewczyną w Bostonie i zaproponował jej zapiekaną fasolę. „Tak, ciekawe!” – odparła pani ze Strasburga. „Od lat tego nie piłam”. Powiedziała, że musi wyjść do toalety, i już nie wróciła.

Po pstrągu Mirande i ja zamówiliśmy po dwa dania mięsne, bo nie byliśmy w stanie z góry zdecydować, które okaże się lepsze. Jako wierni wyznawcy kuchni mieszczańskiej zjedliśmy wspaniałą daube provençal, a potem pintadous – młode perliczki, prosto i delikatnie pieczone z pierwszymi w sezonie szparagami, czym daliśmy wyraz naszemu przywiązaniu do cuisine classique. Do obu dań piliśmy klarety – pétrus do daube, cheval blanc do perliczek. Mirande powiedział, że lekarz odradził mu burgundy. Był to pierwszy raz w historii naszej znajomości, kiedy przyznał, że ma lekarza, ale uspokoiłem się, bo po obiedzie wypił półtorej butelki szampana Krug. Razem osuszyliśmy trzy flaszki – jedną za nasze miłości, drugą za nasze ojczyzny, a trzecią dla symetrii, zresztą ta ostatnia była na koszt restauracji.

Mirande był drobnym, zażywnym jegomościem z twarzy przypominającym teriera irlandzkiego. Miał krzaczaste brwi i zadarty nos. Wyglądał jak Lloyd George, tylko inteligentny. Tego lata razem z Madame B., swoją teatralną podopieczną, zamierzał wystawić nową sztukę Sartre’a. Póki zachowywał jasność umysłu dzięki teatrowi Madame B., a nad jego metabolizmem czuwała restauracja Madame G., Mirande zdawał się zabezpieczony przed wszelkimi nieszczęśliwymi wypadkami co najmniej na kolejnych dwadzieścia lat. A potem musiałby pewnie znaleźć sobie nowe podopieczne. W niedzielę po naszym spotkaniu widziałem go na wyścigach w Longchamp; z tamtejszej restauracji nie ma widoku na konie, więc goście mogą się skupić na tym, co najważniejsze. Siedział tam, promienny, otoczony sławnymi ludźmi i wiaderkami szampana, rozsyłając sztafetę pośredników, aby obstawiali zgodnie ze wskazówkami, których właściciele stajni z najwyższą przyjemnością udzielali mu w przerwach między gonitwami. Był uosobieniem szczęścia. (Mnie też całkiem ładnie poszło, 27:1).

Pierwsza zmiana kursu w życiu Mirande’a dotknęła mnie na tyle bezpośrednio, że nie od razu dotarło do mnie, jak poważne miała konsekwencje dla niego samego. Sześć tygodni później znów byłem w Paryżu (tego roku regularnie krążyłem między stolicą Francji a Londynem). W wieczór mojego przyjazdu byłem sam i cieszyłem się na przyjemną kolację u Madame G., której przybytek mieścił się przy square Louvois, dwieście metrów od mojego hotelu. To było coś więcej niż miejsce, gdzie można dobrze zjeść, choć jadało się tam przecież wybornie. Po wejściu zamieniałem kilka słów z właścicielką, potem z kelnerkami – Germaine i Lucienne – które pracowały tu od samego początku. Kelnerzy dołączyli, gdy lokal zaczął prosperować, ale nie mieli równie wyrazistych charakterów. Madame była piersiasta, rozmowna, śniada, z wydatnym nosem i prostymi, czarnymi włosami – kojarzyła się z Saracenami (przybyłymi do Gaskonii w VIII wieku). Rozmowa z nią zapewniała przegląd nowości literackich i teatralnych nie gorszy niż prenumerata „Le Figaro littéraire”, tylko stojący na wyższym poziomie. Poruszała się gdzieś w rejonach między awangardą a głównym nurtem, zachowując jednak bezpieczną odległość od jednego i drugiego brzegu, wtrącała nazwiska osobistości, które ostatnio gościły w jej lokalu – Cocteau, Gene Kelly, Comtesse de Vogüé. Należało sprawiać wrażenie, że się słucha, żeby przypadkiem nie odmówiła ostatniej porcji skowronków en brochette i nie uraczyła nimi bardziej uważnego klienta. Z Germaine i Lucienne, które poznałem, kiedy były młodsze, w 1939, roku drôle de guerre8, flirtowałem już tylko z grzeczności, ale carte du jour nadal pozostawała poważnym tematem rozmowy – na przykład o tym, jak tęgi przemysłowiec z Tournai zareagował na caille vendangeuse, czyli przepiórkę pieczoną w świeżych winogronach. „Pan go zna – mówiła Germaine. – Jeśli go coś nie olśniewa, zamawia tylko podwójną porcję. Ale gdy bierze trzy, to można sobie pogratulować…”. Ona i Lucienne były do siebie podobne – solidne małe kobietki, miały wysokie czoła i wydatne kości policzkowe oraz mocne, umięśnione nogi, chodziły jak chasseurs à pied9, sto trzydzieści kroków na minutę. W 1939 i znów w 1944 Germaine była brunetką, a Lucienne blondynką, ale w 1955 Germaine również została blondynką i miałem pewien kłopot, żeby je rozróżnić.

W gronie stałych klientów Madame G. zawsze mógł się trafić jakiś stary znajomy. A ryzykownie jest zobowiązać się do spędzenia całego wieczoru z kimś, kogo się od lat nie widziało. To zdanie wyjątkowo sprawdza się dzisiaj we Francji. Niemal żenująco proamerykański znajomy z czasów Wyzwolenia dziś może być komunistycznym pismakiem; młody dziennikarz idealista związany z ruchem oporu mógł zostać felietonistą reakcyjnej gazety należącej do magnata tekstylnego. Apologeta rządu Vichy, poznany w 1941 roku w Waszyngtonie, który nazywał de Gaulle’a zdrajcą i tworem brytyjskiego wywiadu, dziś może pod niebiosa chwalić generała, z kolei gość, którego poznałeś jako doradcę de Gaulle’a w Londynie, teraz porównuje go do Sulli niszczącego rzymską republikę. Co się zaś tyczy kobiet, któż oceni, której z nich nie nadgryzł ząb czasu? Ale w dobrej restauracji, do której wszyscy oni uczęszczali, możesz znów ich spotkać, bo dobrych restauracji nie ma dziś tyle, by Francuz na stałe się z którąś pożegnał – chyba że jest spłukany, a i wówczas przykro byłoby ci usłyszeć o jego niepowodzeniach. Jeśli spotkasz starych znajomych, już usadzonych przy stolikach, możesz serdecznie ich powitać i dokładnie się im przyjrzeć. Jeśli nadal ich lubisz, możesz się z nimi umówić na później.

W ten upiorny wieczór, który tu wspominam – piękny wieczór czerwcowy – nie zauważyłem żadnej zmiany na skromnej fasadzie restauracji Madame G. Nazwa – Prospéria czy coś w tym rodzaju – pozostała ta sama, a ponieważ szklana witryna była przesłonięta kurtynką, nie dało się zajrzeć. W pierwszej chwili w środku też nie zauważyłem zmiany. Bar, stoły, ławy obite skajem, ten sam prosty wystrój, na który składały się lustra i marmurowe blaty. Zanim Madame G., przejąwszy lokal po kolejnych nieznanych właścicielach, doprowadziła go do świetności, mieściła się tu kafejka dla pracowników okolicznych firm. Nowa właścicielka zmieniła kuchnię i klientelę, lecz nie wystrój. W Paryżu są setki podobnych fasad i wnętrz, wypuszczonych przez jakiegoś masowego producenta pod koniec lat dwudziestych. Pustka w środku powinna mnie była zaniepokoić, ale ledwo wybiła ósma i było jeszcze jasno na dworze. Przyszedłem wyjątkowo wcześnie, bo umierałem z głodu. Przywitał mnie nieznajomy facet, który zacierał ręce i machał jak do starego znajomego. Pomyślałem, że to może kelner, który mnie kiedyś obsługiwał (jak już wspomniałem, kelnerzy nie byli dobrymi duchami tego przybytku). Zdążył mnie usadzić przy stoliku, zanim wyczułem podstęp.

„Madame miewa się dobrze?” – zapytałem grzecznie.

„Niestety trochę niedomaga” – powiedział, jak teraz rozumiem, z poczuciem winy.

Podał mi carte du jour, wypisaną znajomym fioletowym atramentem na dobrze mi znajomej płachcie z nazwą i numerem telefonu restauracji na górze. Ale zawartość karty jakoś się zwłoszczyła, ortografia nagle zaczęła kuleć, a ceny spadły tak gwałtownie, że byłoby cudem, gdyby jedzenie nadal pozostawało dobre.

„Czy Madame nadal prowadzi lokal?” – zapytałem stanowczo.

Teraz się zorientowałem, że mam przed sobą najpokrętniejszy typ Piemontczyka. Już nie zacierał rąk, tylko je wykręcał.

„Niezupełnie – odparł. – Ale utrzymujemy tę samą kuchnię”.

Z rozmazanego atramentu nie byłem w stanie odcyfrować nic z wyjątkiem zapisanej z błędem nazwy makaronu i nieortograficznych escaloppinis: kiedy Włosi ze słuchu piszą po francusku, cofają się do nieznanego przodka obu języków.

„Proszę dać nam szansę” – powiedział ów mężczyzna, a ja jak idiota przystałem. Byłem głodny. Czterdzieści minut później wyskoczyłem na ulicę, purpurowy ze złości jak aubergine. Minestrone to były ścinki kapusty w tłustej wodzie. Wybrałem côtes d’agneau jako najbezpieczniejszą pozycję w miernym katalogu, w jaki z dnia na dzień zmieniło się menu Prospérii, dotychczas będące zapowiedzią rozkoszy. Côtes zostały wycięte z boczków umęczonej alpejskiej kozy, usmażone na oleju przemysłowym, a haricots verts, z którymi zostały podane, przypominały zmurszałe sztuczne wąsy.

„To ma być ta sama kuchnia?” – grzmiałem, rzucając pieniądze na zawyżony addition10, którego z wściekłości nawet nie sprawdziłem. „Ma mnie pan za skończonego durnia!”.

Jestem pewien, że kiedy się odwróciłem, łajdak pokiwał głową. Od tej pory restauracja co najmniej raz zmieniła właściciela.

Rano zadzwoniłem do Mirande’a. Potwierdził katastrofę. Madame G. się pochorowała i zamknęła restaurację. Co gorsza, sprzedała lokal i markę i na dobre wycofała się z interesów.

„A jak się czuje?” – zapytałem tonem odpowiednim dla śmiertelnej choroby.

„Myślę, że próbowała czytać Simone de Beauvoir – odparł. – Omdlenie”.

Madame G. żyje, ale Mirande umarł. Kiedy spotkałem go w listopadzie tamtego roku, nie było po nim widać, że coś jest nie tak. Była to pora jego podszytego sobolami futra à l’impresario i kapelusza, który stanowił swoistą futrzaną krzyżówkę homburga z pork pie. Ponieważ restauracji przy rue Saint-Augustin już nie było, zaprosiłem go na obiad do maleńkiego lokalu o nazwie Gratin Dauphinois przy rue Chabanais, dokładnie naprzeciwko budynku, gdzie kiedyś mieścił się najsłynniejszy paryski burdel. Rue Chabanais to krótka uliczka łącząca square Louvois z rue des Petits Champs – ma może ze sto metrów, ale przed falą reform zainicjowanych przez radną Marthe Richard11 pod koniec II wojny światowej ta nazwa była marką sama w sobie. Pani Richard przejdzie do historii jako Carry Nation od spraw seksu12. Odkąd przybytek zamknięto, budynek służy jakimś pospolitym komercyjnym celom. Ściany karłowatej Gratin Dauphinois zdobią rysunki nostalgicznie przywołujące minioną chwałę tej ulicy.

Mirande od progu sypał dowcipami na temat tego przybytku. Mówił, że niczym przestępca wracam na miejsce zbrodni. Jedzenie w Gratin jest solidne, jak cała kuchnia w Delfinacie, ale Mirande’a to nie przeraziło. Karta win ogranicza się do mocnych, ostrych win z Arbois i tym podobnych, plus kilka burgundów dla klientów, którzy chcą się popisać. Nie ma klaretów; właściciel o nich nie słyszał. Jest oczywiście parę szampanów, na wesela i przyjęcia urodzinowe, więc Mirande, któremu lekarz odradził burgundy, zdecydował się właśnie na szampana do posiłku. To połączenie było dosyć drôle13 w zestawieniu z góralską kuchnią, ale kiedy go zapraszałem, zapomniałem, że nie podają klaretów.

Na początek zamówiliśmy parę tuzinów escargots en pots de chambre. Są to ślimaki pieczone i dla wygody klienta podawane pojedynczo w glinianych kokilkach, a nie wpychane z powrotem do skorupek. Oczywiście, żeby przygotować ślimaka do gotowania, trzeba go wyjąć ze skorupy. Muszla, do której się go z powrotem upycha, zapewne nie jest jego własną. Nie ma więc nawet sentymentalnych powodów dla jego ponownego uwięzienia. Szczerość podania en pot nie poprawia ani nie psuje smaku ślimaka, lecz ułatwia i przyspiesza jego spożycie (fałszywe jest przekonanie, jakoby skorupka potwierdzała prawdziwość ślimaka, podobnie jak pozostawiona główka słonki, bowiem nawet gospodyni z przedmieścia wie, że w dzisiejszych czasach w supermarkecie można kupić puszkę ślimaczych skorup i wypełnić je serkiem homogenizowanym z orzeszkami oraz siekanymi oliwkami).

Mirande pierwszy skończył swój tuzin, starannie wycierając masło czosnkowe z każdego pot kawałeczkiem chleba dopasowanym do kalibru naczynia tak dokładnie jak kula do lufy. Takie skubanie pieczywa wymaga sporej praktyki. Osuszyliśmy pierwszą butelkę szampana, kiedy prawą dłoń położył delikatnie w najbardziej oddalonym od kręgosłupa punkcie swojej kamizelki.

„Liebling – powiedział – niedobrze ze mną”.

Przypominało mi to trochę chwilę, kiedy po raz pierwszy widziałem Joe Louisa14 rozłożonego na łopatki. Moje serce wypełnił żal.

„Maître – powiedziałem – zawiozę pana do domu”.

Zgorszona patronne15 pomachała do męża w kuchni (widział ją przez otwór, przez który wysuwał talerze), aby przerwał przygotowywanie gendarme de Morteau – wspaniałej wędzonej kiełbasy w grubej skórce, którą postanowiliśmy zjeść po ślimakach. („Krótka i szeroka, czysto wieprzowa kiełbasa, którą zwykle podaje się z sałatką ziemniaczaną na ciepło” – Root, s. 217). Pommes à l’huile postanowiliśmy zastąpić samą gratin dauphinois („Cienko pokrojone ziemniaki zanurza się w miksturze z gorącego mleka i ubitych jaj, przyprawia się solą, pieprzem i gałką muszkatołową i miesza z tartym serem typu gruyère. Przekłada się je do kamionkowego naczynia wysmarowanego czosnkiem i masłem, przybiera gdzieniegdzie kleksami masła i posypuje dodatkową porcją tartego sera. Danie zapieka się powoli w niezbyt gorącym piekarniku” – Root, s. 228). Następnie zamierzaliśmy zjeść pulardę w śmietanie z morilles – czarnymi grzybami rosnącymi w górach. Zarzuciliśmy to wszystko.

Wyprowadziłem Mirande’a na ulicę i zatrzymałem taksówkę.

„Niedobrze ze mną, Liebling – powiedział. – Starzeję się”.

Mieszkał daleko od restauracji, za place de l’Étoile, w Paryżu ludzi sukcesu. Po drodze od czasu do czasu powtarzał: „To nic takiego. Proszę mi wybaczyć. Kiepsko się czuję”.

Kamienica, w której mieszkał z Madame B., przypominała jedno z eleganckich nowoczesnych muzeów w tej dzielnicy; do wejścia prowadził labirynt oszklonych grządek. Kiedy nacisnąłem wskazany przez Mirande’a guzik, otwierały się przed nami kolejne metalowe bramy (w tych nowoczesnych pałacach nie widać odźwiernych), aż dotarliśmy do windy, która bezszelestnie wyniosła nas do jego mieszkania. Na oko było znacznie obszerniejsze niż square Louvois. Wystrój, z bazaltowymi kolumnami i podłogami wyściełanymi skórami tygrysów syberyjskich – szczególnej odmiany, siłą karmionej na potrzeby gwiazd filmowych w dawnym stylu – przypominało mi plan filmowy Belphégora16, francuskiego niemego serialu, który oglądałem jako student Sorbony w 1926 roku. (To było chyba o egipskim arcykapłanie, który ożył i urządził sobie w Paryżu kawalerkę w stylu świątyni w Karnaku). Trzy czy cztery pokojówki rzuciły się, by pomóc Mirande’owi uwolnić się od sobolowego płaszcza, kapelusza i laski zakończonej gałką z rogu kozicy albinoski. Doprowadziłem go do kanapy, na której dwie Thedy Bara17 mogłyby jednocześnie bronić swojego honoru przed dwoma łajdakami ery kina niemego i obie pary nie wchodziłyby sobie przy tym w paradę. Większość powierzchni poziomych w tym pokoju zastawiono rzeźbami, a wymiar pionowy zajmowały wielkie obrazy. Mirande, choć cierpiący, kazał mi jednak zwrócić uwagę na dzieła sztuki.

„Wszystkie rzeźby są Renoira – powiedział. – To było jego hobby. A wszystkie obrazy Maillola. To było jego hobby. Gdyby było na odwrót, byłbym jednym z najbogatszych ludzi we Francji. Przyjaźniłem się z jednym i drugim. Ale przecież nie oddaje się przyjaciołom tego, czym się zarabia na chleb. Zresztą tak jest mniej banalnie”.

Po minucie poprosił, abym go podprowadził do sypialni, znajdującej się w skrzydle mieszkania, które miał tylko dla siebie. Kiedy tam dotarliśmy, weszła pokojówka i zdjęła mu buty.

„Teraz jestem w dobrych rękach, Liebling – rzekł. – Bywaj zdrów, do następnego razu. To nic poważnego”.

Zadzwoniłem nazajutrz rano, powiedział, że jego lekarz, bałwan, upiera się, że to choroba.

Znów wyjechałem z Paryża, a kiedy wróciłem w styczniu, zaniedbałem Mirande’a. Towarzystwo starego ojca Williama18 poprawia humor osobie w średnim wieku – przypomina bowiem, że najlepsze jeszcze przed nami i że można być starym, ale jarym. A schorowany starzec jest już tylko przygnębiający. Sumienie jednak mnie tknęło, kiedy w rubryce towarzyskiej „France Dimanche” przeczytałem, że Toto Mirande wraca do zdrowia i opycha się kawiorem – oczywiście popijając go szampanem. (Nigdy nie nazywałem go Toto, co w dziecinnym języku znaczy „dzidzia”, ale od tej pory nie mówiłem już o nim inaczej; nie chciałem, żeby wyszło na jaw, że nie jestem wtajemniczony). Tak więc nazajutrz wysłałem mu funt świeżego kawioru z Caviar Kaspia19 przy place de la Madeleine. Podobała mi się taka kuracja.

Nazajutrz rano pocztą pneumatyczną otrzymałem od Mirande’a liścik, w którym zarzucał mi, że go rozpuszczam. Napisał, że dobrzeje i za dzień, dwa zadzwoni, żeby się umówić na rundkę po lokalach. Kiedy zadzwonił, powiedział, że ten idiota lekarz nie pozwala mu chodzić do restauracji. W zamian zaprosił mnie na rodzinną kolację u Madame B. „Będzie tylko kilku starych przyjaciół, a kuchnia na pewno nie ta, jaką mam zamiar pana uraczyć następnym razem w Maxim’s20 – powiedział. – Ale damy radę”.

Umówionego dnia chez Madame B. zjawiłem się za wcześnie – a właściwie punktualnie, co wychodzi na to samo; w Paryżu w godzinach szczytu łapie się taksówkę, kiedy ta akurat się pojawia. Elegancka dzielnica nad Trocadéro, z widokiem na Sekwanę, jest tak nudna, że kiedy taksówkarz wyrzucił mnie pod domem moich gospodarzy, nie miałem najmniejszej ochoty na przechadzkę dla zabicia czasu. Okolica przypomina nowojorską Park Avenue albo dzielnicę North Side w Chicago. Byłem więc pierwszym czy drugim gościem i czternastoletnia córka Madame B. z poprzedniego małżeństwa przyjęła mnie w pokoju w stylu Belphégor i przeprosiła, bo jej matka była jeszcze z Toto – tak go nazwała. Nie musiała tego mówić, w tej chwili bowiem usłyszałem słynącą ze zdecydowanego tonu Madame, jak krzyczy na dobrze nam znaną osobę: „Na zbyt wiele sobie pozwalasz, Toto. Ludzie z całego Paryża są tacy mili, że wysyłają ci kawior, a ty rzucasz nim w pokojówkę, bo mówisz, że ci się znudziło. Jeśli ci się wydaje, że służących jest na pęczki…”.

Kiedy parę minut później weszli do pokoju, mój stary przyjaciel rozpływał się w uśmiechach. „Skąd wiedziałeś, że tak uwielbiam kawior?” – zapytał. Ale przede wszystkim było mi przykro na myśl o tym, co usłyszałem. Mirande, którego znałem, z całą pewnością nie pogniewałby się na konieczność zjedzenia dodatkowych paru kilogramów kawioru. Dziewczynka, która miała nadzieję, że nic nie słyszałem, objęła Toto. „Nie gniewaj się na Maman!” – błagała.

Wśród gości była też dosyć młoda nowa żona starego byłego premiera, zmuszonego zostać w Lille na zjeździe partii, której teraz przewodniczył. Partia składała się z czterech deputowanych: dwóch tworzyło lewe skrzydło, a dwóch prawe. („Gdyby w ostatnich wyborach wybrali piątego albo gdyby, szczęśliwym trafem, jeden został pokonany, mogliby sobie pozwolić na luksus środka” – powiedział mi Mirande, przedstawiając ową damę. „C’est malheureux21, taka partia bez centrum. To ogranicza możliwości manewru”). Była też sympatyczna para pod siedemdziesiątkę albo tuż po, w której mąż był wielkim guru od szampana Veuve Clicquot. Mirande przedstawił ich prawdziwym nazwiskiem, którego nie pamiętam, a potem przez cały wieczór nazywał ich państwem Clicquot. Był jeszcze energiczny kruczowłosy gość z Południa, u zarania wieku średniego – barczysty, przysadzisty, zdecydowany, epatujący męskością, który – jak mi powiedziano – prowadził winiarskie interesy Madame B. w Prowansji. Było dwoje gości, mniej wyrazistych, których ledwie pamiętam, a towarzystwa dopełniali dziewczynka, nieśmiała, zupełnie niewyrafinowana i niewystrojona, Madame B., Mirande i ja. Madame B. miała ostrą, trójkątną twarz osadzoną na ostro trójkątnej podstawie – mocny podbródek, wysokie kości policzkowe i szeroka, mocna szczęka, a tej aparycji towarzyszyła dobra, żywiołowa natura. Gdyby była mężczyzną, chciałaby, aby ją zwano Uczciwym Johnem. Była rumiana, witała żelaznym uściskiem dłoni i wciąż powtarzała, że nie ma w niej krztyny pozy, że jest sans façon22 i mówi to, co myśli. „Nie będę się tłumaczyć – zwróciła się do mnie. – Wiem, że jest pan wielkim łasuchem, jak nasz Toto, ale nie zaproponuję panu takiego menu jak w wiadomej restauracji, gdzie zrujnował sobie konstytucję. Ta kobieta! Byłam o nią taka zazdrosna. Mogę zaproponować tylko skromną domową kolację”. Po czym zaprosiła mnie do marmurowego stołu, długiego mniej więcej na sześć metrów. Na moje nieszczęście było tak, jak powiedziała. Kolacja zaczęła się od zapiekanki z cynaderek i grzybów, pod gigantyczną ptysiową czapą – coś w stylu dań, które można dostać w hotelu dla literatów w Nowym Jorku. W środku ciasto miało konsystencję łapki niemowlęcia, jak w tradycyjnej angielskiej kuchni.

„Smaczne, a przy tym zdrowe” – oznajmiła zdecydowanym tonem Madame, dając wszystkim przykład i biorąc dokładkę, zanim wysłała półmisek na drugą rundę dookoła stołu. Mirande patrzył na nietknięty kawał ciastowatej materii na swoim talerzu, a na jego twarzy malowało się ledwo skrywane przerażenie. Ale on miał wymówkę. „To jeszcze ciut za ciężkie dla mnie, kochanie” – wymamrotał. Inni, ze mną włącznie, wybuchli salwami komplementów. Nie marnuję bowiem cywilnej odwagi na pomniejsze kryzysy. „Czegoś podobnego nie podają nawet chez Lapérouse!” – powiedział pan Clicquot. A pani Clicquot dodała: „Ani nawet w Tour d’Argent23!”.

„A co pan sądzi o moim winku? – Madame B. zapytała pana Clicquot. – Jestem ciekawa opinii zawodowca – oczywiście jako konkurentka”.

Było to cieniutkie rosé, w butelce w stylu art nouveau, z etykietą stanowiącą popis litografii: znajdowały się na niej gotyckie iglice, mnisi, trubadurzy i blondynki w czepcach, a określenie cru wypisano literami z gotyckimi zawijasami i proporczykami. Cała nazwa to było coś w rodzaju Château Guillaume d’Aquitaine, grand vin.

„Szalenie przyjemne winko, droga pani!”– powiedział pan Clicquot, powstrzymując, choć nie całkiem w porę, grymas bólu.

„Można byłoby uznać, że to tavel z dobrego rocznika – zawołałem. – Gdyby się było kompletnym idiotą”. Drugiej części zdania nie wypowiedziałem na głos.

Mój stary przyjaciel spojrzał na mnie z nowo wzbudzonym szacunkiem. Odkrywał we mnie zdolność do hipokryzji, o jaką dotychczas mnie nie podejrzewał.

Daniem głównym była łopatka jagnięca w białej fasoli – ubogi krewny udźca, ale przy tym świetne mięso, o ile nie jest za suche. To było.

Jako drugie wino gość z Południa z dumą zaprezentował czerwone, w butelce bez etykiety, i zaproponował je panu Clicquot z miną kocura, który kładzie u stóp swojego opiekuna świeżo upolowaną mysz. „Jestem ciekaw pana zdania” – powiedział, napełniając kieliszek specjalisty od szampana.

Pan Clicquot, który – byłem tego pewien – miał w takich sytuacjach wprawę, podniósł kieliszek pod światło, w najwyższym skupieniu wąchał bukiet, a potem skosztował, z na wpół skamieniałym wyrazem twarzy, po którym poznałem, że wiedział, czego się spodziewać.

Wychylił pół kieliszka i zaczął deliberować.

„Bardzo ładny odcień” – powiedział.

„Ale co to za wino? Zgadnie pan?” – nalegał południowiec.

„Trochę przypomina beaujolais – odparł pan Clicquot (chciał pewnie powiedzieć, że jest kwaśne). – W sumie jednak porównałbym je do bordeaux”. (Niewątpliwie porównanie wypadłoby na niekorzyść naszego winka).

Ajent Madame B. triumfował. „Nie trafił pan. Ani jedno, ani drugie! – zapiał. – To nasza domaine: Château Guillaume d’Aquitaine!”.

Wspaniały pan Clicquot wyraził zdziwienie, a ja, opróżniwszy kieliszek, powiedziałem, że wino świetnie by się sprzedawało w Ameryce, wystarczyłoby je tylko odpowiednio zareklamować. „Ale niestety – dodałem – koszty marketingu…” – i przewróciłem oczami.

Znów złapałem spojrzenie Mirande’a i pomyślałem o pétrus i cheval blanc, które piliśmy do naszego ostatniego wspólnego posiłku chez Madame G. Opróżnił kieliszek czerwonego. W końcu nie zamierzał umrzeć z pragnienia.

Na deser była prosta tarta owocowa z mlekiem – dobra na chory żołądek, ale Mirande jej nie skosztował.

Pan Clicquot uratował wieczór, od jego enologicznej strony, wyciągając dwie butelki trunku „nie do znalezienia w piwnicach żadnej restauracji we Francji” – Veuve Clicquot 1919. W dzisiejszych czasach handlujący winem we Francji i w Stanach robią dużo szumu wokół win młodych i towarzyszy temu tendencja do zbijania „legendy” win starych. To tak jak w sklepie z narzędziami, kiedy prosisz o otwieracz do puszek z drewnianym uchwytem, na tyle szerokim, żeby dobrze chwytał wieczko, i na tyle długim, żeby powstała odpowiednia dźwignia, a oni próbują ci wcisnąć skomplikowane mechaniczne ustrojstwo. W obu sytuacjach motywacja jest ta sama – zwykła chciwość. Żeby handlować starymi i młodymi winami, trzeba mieć wiedzę, wyczucie i trochę polotu. Ryzykuje się też pieniądze, bo każda partia trunku, tak jak każdy człowiek, ma swoją żywotność – i to ją właśnie dobry kupiec winny musi ocenić. Jego celem powinno być sprzedanie wina w chwili, kiedy jego wartość jest najwyższa – zarówno dla kupca, jak i dla sprzedającego. Winiarz prowadzący tylko młode wina jest jak ubezpieczyciel, który wystawia polisy wyłącznie dzieciom. Niewykwalifikowany sprzedawca chce uniknąć jakiegokolwiek ryzyka, a zarazem ustrzec się przed zamrożeniem pieniędzy. Klient zmylony ulotkami, które ostrzegają przed ponaddziesięcioletnimi klaretami i szampanami i zapewniają, że beaujolais trzeba pić świeżutkie, straci podstawowe przyjemności picia wina. Mądry kupiec winny od zwykłego sprzedawcy różni się tak jak znawca starożytnych numizmatów od straganiarza handlującego jednocentówkami z Indianinem w budce z pamiątkami.

Pomimo moich poglądów na wino nie skosztowałbym trzydziestosiedmioletniego szampana z polecenia mniej znamienitego autorytetu niż błogosławiony pan Clicquot. Ten, który nam zaserwował, był zdecydowanie najstarszy z tych, jakie zdarzyło mi się skosztować. (H. Warner Allen w opublikowanym około 1924 roku kompendium The Wine of France, które jest moją prywatną winiarską biblią, pisze: „Jeśli chodzi o wiek, szampan jest winem kapryśnym. Z reguły piętnasto- czy dwudziestoletni najlepszy czas ma już za sobą. Ale zdarza się znakomita trzydziestoletnia butelka, chociaż jej rówieśniczki mogą się nie nadawać do picia”. Przywołuje przy tym uwagę Saintsbury’ego, że „Perrier Jouet z 1857 roku w roku 1884 był wciąż fantastyczny”. Root, którego książka nie jest bezmyślnym panegirykiem na cześć wszystkiego, co francuskie, moim zdaniem potraktował szampana zbyt surowo. Popełnił błąd, który zdarza się często mniej inteligentnym autorom: zaatakował go za to, że nie jest czymś innym. Ponieważ przymioty szampana nie są zaletami burgunda czy bordeaux, nie docenił szczególnych cech, których tamte trunki są pozbawione, tak jakby ktoś karcił Dickensa za to, że nie jest Stendhalem, albo Marciano24 za to, że nie jest Bennym Leonardem25).

Veuve Clicquot z 1919 roku był kwaskowaty, ale nie zuchwały – wyrafinowane, ale wymowne niedopowiedzenie w porównaniu z młodszymi szampanami, które w najlepszym razie bywają zbyt retoryczne. Tak czy inaczej, nie straciło mocy, na ile mogę to ocenić po dwóch kieliszkach, czyli ciut ponad mój przydział. Wino miało jeszcze delikatny cordon – pierścień bąbelków układających się wewnątrz kieliszka – i przybrało odcień zwany „okiem kuropatwy”. Nigdy nie widziałem oczu kuropatwy, bo podobnie jak słonkę podaje się ją bez głowy, ale jest to odcień surowiczej krwi albo liścia klonu jesienią.

„W 1919 roku to było życie, prawda, panie Clicquot?” – zapytał Mirande, sącząc drugi kieliszek.

Kiedy osuszyliśmy dar pana Clicquot, zagraliśmy w pokera na stawki. Każdy gracz dysponował kapitałem pięciuset franków i pod żadnym pozorem nie miał prawa go uzupełnić. Kiedy Madame B. wygrała od wszystkich po pięćset franków, przyjęcie dobiegło końca. Mirande obiecał mi, że lada chwila się pozbiera i pokaże mi, jak się biesiadowało w heroicznej la belle époque, ale czułem, że dzwon był już pęknięty.

Wyjechałem z Paryża i w ciągu kolejnego roku wracałem do niego jeszcze siedem razy, ale z Mirande’em się nie widziałem. Raz, będąc w jego okolicy z wyjątkowo ładną dziewczyną, zadzwoniłem, bo wiedziałem, że chętnie by się na nią pogapił, ale był zbyt zmęczony. Nie pamiętam, kiedy po raz ostatni rozmawiałem z nim przez telefon. Następnej zimy, kiedy byłem w Egipcie, Jordanii, w każdym razie gdzieś, gdzie nie docierają francuskie gazety, Mirande zmarł, a ja dowiedziałem się o tym dopiero po powrocie do Europy.

W chwili, gdy po raz pierwszy zasłabł, przy rue Chabanais, nie połączyłem poprawnie przyczyny ze skutkiem. Byłem nawet egoistycznie zaniepokojony. Skoro dobre jedzenie zaczynało dawać się we znaki Mirande’owi po osiemdziesiątce, powinienem zacząć się ograniczać. W końcu byłem od niego tylko trzydzieści lat młodszy. Ale po kolacji u Madame B. i wywołanej nią refleksji zrozumiałem, że jego zdrowie załamało się w wyniku dezercji Madame G. z interesu. Latami przed troską Madame B. o jego zdrowie broniły go posiłki u Madame G., której Madame B. po prostu nie trawiła. Zaczarowany fantastycznym jedzeniem Madame G. żył „jak pączek w maśle” – jedząc równie dobrze i prawie tak dużo jak w wieku lat trzydziestu. Jego organy wewnętrzne – które nigdy nie wyróżniały się inteligencją, wbrew temu, co opowiadają szarlatani od związków psychosomatycznych – codziennie otrzymywały dawkę przyjemności, do której przywykły, i upływ czasu nie odciskał na nich żadnego piętna; to był konieczny trening zawodowego boksera. Kiedy poczciwa Madame G. zamknęła lokal, umiarkowanie zaczęło fatalnie podkopywać odporność Mirande’a. Pozbawiony odpowiedniej pobudki apetyt mojego starego przyjaciela okropnie się zbisurmanił – niewątpliwie był to zgubny skutek rady doktora, o którego istnieniu wygadał się, tłumacząc mi, dlaczego nie pija już burgundów. Mirande zaczął od ominięcia ryby po ostrygach, albo ostryg przed rybą, potem zaczął zaniedbywać sery i co drugą środę odmawiał sobie drugiej butelki wina. Jego, jak mówił, rury („ma tuyauterie”), zbyt słabo trenowane, straciły drożność, jak mięśnie w nogach emerytowanego czempiona. Kiedy w swojej życzliwej próbie sprawienia mi przyjemności podjął wyzwanie escargots en pots de chambre, był jak stary bokser, który chce wrócić na ring bez treningu. Wówczas dała o sobie znać szkoda, która już została wyrządzona. I stało się. Szkoda powstała, choć tak łatwo mógł jej uniknąć, gdyby tylko został uprzedzony o śmiertelnej pułapce wstrzemięźliwości.

 

* Przypisy na końcu rozdziałów pochodzą od autora. Przypisy końcowe pochodzą od tłumaczki. Tekst jest naszpikowany terminami kulinarnymi, przede wszystkim w języku francuskim (podobnie jak w oryginale wyróżniamy je kursywą). Dla ułatwienia lektury i przyjemności czytelnika dodajemy na końcu mały słownik kulinarny.

I co potem

Mirande miał równie bogate życie między posiłkami. Rozkosz dawały mu kobiety. Dzisiaj przyjemność i kobiety uważa się za dwie nieprzystające, wręcz sprzeczne i wzajemnie się wykluczające sprawy, jak tonik i scotch. Mirande także dawał kobietom rozkosz; nie tylko brał, wiele kobiet czerpało przyjemność z jego towarzystwa. Dziś nie uznaje się już takiej wymiany za uczciwą ani honorową. Kobiety nie znoszą, kiedy się je zestawia z przyjemnością, takie myślenie mają za dowód męskiego szowinizmu. Chcą, żeby je traktować poważnie, jak pył radioaktywny.

O ile dobrze rozumiem współczesnych autorów, funkcjonowanie płci opiera się dziś na wzajemnym znudzeniu.

Można swobodnie pisać o stosunkach seksualnych, ale zawsze z namaszczeniem. Wolno z pełnym szacunkiem opowiedzieć o własnej inicjacji, pod warunkiem że była katastrofą. Holden Caulfield w ogóle niczego nie zainicjował. Henry Miller może pisać o lubieżnikach, którzy sami się wplątali w ludzki galimatias, bo ich ekstaza jest solenna. (Przyjechał do Paryża w wieku trzydziestu dziewięciu lat i pisał o la noce26 jak dziecko, które z opóźnieniem odkrywa banana split). Kochanek Lady Chatterley jest do przyjęcia, ponieważ to „poważne dzieło sztuki”. Nie da się udowodnić, że to naprawdę dzieło sztuki, ale łatwo wykazać, że jest poważne, skoro to określenie je legitymizuje. Zabawne dzieło sztuki pozostaje nie do przyjęcia. Wcale nie żartuję.

Żałosne poradniki kopulacji są poważne w intencjach i solenne w tonacji. Niedługo pojawią się instrukcje zrób to sam.

Jedyne w tej cudownej rozrywce, o czym się już nie pisze, a nawet jeśli się pisze, to się tego nie ogłasza, to fakt, że jest to nadal najradośniejsza i najbardziej pouczająca z ludzkich aktywności i w zasadzie jedna z najmniej szkodliwych. Ta sama tendencja przyjęła się we Francji, co złościło Mirande’a.

Powiedział mi: „Gdybym był tapette27, piszącym sztuki o kazirodztwie zamiast o zwykłym cudzołóstwie, od dwudziestu lat zasiadałbym w Akademii”.

Akademia przyznała mu pośmiertne zadośćuczynienie, wybierając do swego grona Marcela Acharda28, ucznia i przyjaciela Mirande’a, który jest komediopisarzem. Achard odziedziczył księgozbiór Mirande’a, który nigdy nie zostanie wyeksponowany w Bibliothèque nationale29.

Przy tym wszystkim Mirande był pobożny, w niedzielę na poranną mszę uczęszczał równie regularnie jak na popołudniowe wyścigi. Wyobrażam sobie, że Sieur de Brantôme30 był równie gorliwym katolikiem.

W Souvenirs Mirande’a31 znajdziemy czarującą opowieść o odwiedzinach u gwiazdy jednego z jego największych przebojów krótko przed I wojną światową. Miał wtedy zwyczaj wynajmowania wspaniałych umeblowanych mieszkań i bycia z nich wyrzucanym. Przy trzech czy czterech spektaklach granych co sezon na Bulwarach zarobił spore pieniądze, ale dostawał je w nieregularnych zastrzykach, a miał kosztowne upodobania i grywał wysoko w kasynach. Na czynsz kazał czekać do ostatniej chwili. Nienawidził swoich gospodarzy.

O tej szczególnej godzinie tuż przed świtem wracał z Maxim’s i odkrył, że szczególnie mściwy właściciel mieszkania wybrał tę noc, by wyegzekwować na nim prawny obowiązek. Mirande był w stroju wieczorowym i nie miał gdzie go zrzucić. Z telefonu w nocnym barze zadzwonił do aktorki. Czy może przyjechać i się przespać? Na szczęście była sama; powiedziała, że będzie jej bardzo miło. Spędził u niej resztę nocy i połowę następnego dnia. Nie miała gościnnego pokoju.

Wczesnym popołudniem obudziła ich pokojówka aktorki, w stanie skrajnego wzburzenia. Przeprosiła, że przeszkadza, ale jest poważny i niecierpiący zwłoki kłopot: w salonie siedzi człowiek, który grozi, że zabierze wszystkie meble, jeśli jej pani nie zapłaci mu bardzo już spóźnionego rachunku. Pokazała wyglądającą oficjalnie facture32, imponująco opatrzoną pieczęciami.

Tę samą komedyjkę te dwie artystki odgrywały regularnie przed zamożnymi wielbicielami, którzy po raz pierwszy zawitali tu na noc. Aktorka w odpowiednim momencie wybuchała płaczem, mówiąc, że jest głupiutką, rozrzutną kobietą, i zwracała się do gościa, by uchronił ją przed hańbą w całej dzielnicy. (Ten scenariusz zainspirował Mirande’a do napisania pierwszego aktu sztuki).

Tym razem jednak aktorka z pogardą zwróciła się do swojej pokojówki: „Ty idiotko! – zawołała. – Nie widzisz, że to mój  a u t o r?”.

A że wyciągnięcie forsy od autora było kretyńskim pomysłem, dziewczyna zaniemówiła.

„Poza tym koperta już poszarzała. Przed następnym razem spraw sobie papeterię. I wynocha!”.

Mirande uwielbiał takie sytuacje. Aktorkę szczególnie podziwiał, że dbała o formę, grając nawet wtedy, gdy nie miała przedpołudniowego spektaklu.

Nie zrozumiałby wojny płci. Postrzegał życie jako życzliwą współpracę kobiet i mężczyzn. Kiedy był siedemnastolatkiem prosto z Lannion, starsze kobiety – dwudziestoparoletnie słomiane wdowy – uczyły go miłości, kochając się z nim. Jako dojrzały mężczyzna oddawał tę samą przysługę młodym dziewczynom.

Mirande przechwalał się, że do końca zachował formę. Kiedy miał mleko pod nosem, pojechał na rekonesans do Hollywood, sześćdziesięcioletni powracał z pełnym tableau de chasse33, a kiedy miał lat osiemdziesiąt, tuż przed zamknięciem restauracji Madame G., planował kolejną inwazję.

Kiedyś mi powiedział: „My, Francuzi, kochamy się głową”.

„A my, znaczy cała reszta, trwamy przy narzędziach tradycyjnych” – odparłem. I był to jedyny raz, kiedy udało mi się celnie mu odpowiedzieć.

Po tym, jak w „New Yorkerze” opublikowałem mój pierwszy szkic o Mirandzie, spłynęła na mnie powódź listów – co najmniej tuzin – od czytających po angielsku wielbicieli tego wybitnego człowieka. Podzielili się wspomnieniami, które powiększyłyby jeszcze kaliber tej postaci, gdyby to w ogóle było możliwe.

„W końcu był kochankiem X, wielkiej gwiazdy – napisała do mnie pewna kobieta. – A to nie byle co”.

„Raz zapytałam, jaka X jest w łóżku – pisała dalej. – A on odpowiedział: «Jurna jak ciężarna kotka»”.

Achard powiedział mi, że podobnie jak wielu dużo piszących autorów Mirande był leniwy. Zbierał tyle zaliczek, ile się dało, zanim wziął na warsztat któreś ze swoich zobowiązań, a do pisania siadał dopiero dzień przed pierwszą próbą. Doświadczenie dawało mu pewność, że pomysł przyjdzie akurat wtedy, kiedy będzie potrzebny.

„Raz czekał ciut za długo i pojawił się na próbie z plikiem kartek, do których nikomu nie pozwalał zaglądać, twierdząc, że są tak nagryzmolone, że tylko on jest w stanie je odszyfrować. Na poczekaniu wymyślił sztukę, poczynając od tytułu: Żona mojego przyjaciela – i to był wielki sukces. Treść może pan sobie wyobrazić. Był prawdziwym geniuszem”.

Achard, który widział, że to określenie wydało mi się lekką przesadą, doprecyzował.

„Wie pan, co znaczy geniusz? – zapytał. – Wyraził to Jacques Deval34: «Geniusz to autor, którego sztuki nie zawsze są klapą»”.

„Mirande powiedział mi kiedyś, że nie lubi kochać się z kobietami z towarzystwa – dodał, odwołując się do innej strony geniuszu starego przyjaciela. – Powiedział, że całują tak, jakby przez słomkę sączyły crème de menthe”.