Miasteczko Halloween Tima Burtona - Shepherd Megan - ebook

Miasteczko Halloween Tima Burtona ebook

Shepherd Megan

4,1

Opis

PIEKIELNIE ŚWIĄTECZNA OPOWIEŚĆ TIMA BURTONA

 

Wybierzecie się do Gwiazdkowego Miasteczka – uroczej krainy skąpanej w białym puchu, pełnej kolorowych prezentów, radosnych elfów i migoczących światełek? A może do koszmarnego Miasteczka Halloween, w którym przywódcą jest szkielet, a wszelkiej maści straszydła pomagają mu zorganizować upiorne święta. Cukierek czy psikus? Zabawa czy przerażenie? Niech zdecyduje Jack Szkieleton!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 143

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
3
3
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
kaminskaczyta

Z braku laku…

Przeczytałam film po prostu😬
00
moniawtf

Dobrze spędzony czas

Dobrze napisana lecz momentami nudnawa
00
zukuzuza

Nie oderwiesz się od lektury

No, wreszcie ktoś napisał książkę na podstawie tego wspaniałego filmu.
00

Popularność




Prolog. Nieużytki

NA SKRAJU świata żywych zaczy­nają się Nie­użytki. Na tej ziemi niczy­jej liście nie rodzą się z gałęzi drzew. Śpiew pta­ków nie unosi się na wie­trze. Świa­tło zawsze pada tu na ukos, jakby pano­wał wieczny zmierzch lub świt, kiedy cie­nie są naj­dłuż­sze. Na Nie­użytki tra­fia nie­wielu podróż­ni­ków, a ci, któ­rzy tam byli, wró­cili bogatsi o prze­dziwne histo­rie o prze­dziw­nych rze­czach, takich jak listo­pa­dowy wiatr, który witał ich przy wej­ściu do lasu, łasko­cząc im wło­ski na ramio­nach niczym oddech ducha. Drzewa, które tam rosną, to nie sosny, nie dęby, lecz coś pomię­dzy. Kiedy pewien wędro­wiec przy­ło­żył do kory zro­go­wa­ciałą dłoń, przy­siągł, że poczuł dziwne cie­pło: ducha Nie­użyt­ków.

Więk­szość przy­by­szów spo­glą­dała na las podejrz­li­wie i wyco­fy­wała się, ale ci nie­liczni, któ­rzy szli naprzód, wdra­py­wali się na wzgó­rze, gdzie napo­ty­kali pier­ścień zło­żony z sied­miu drzew, dość wyso­kich, by się­gnąć nieba czub­kami gałęzi. Kiedy wiatr ich tam przy­cią­gnął, podróż­nicy odkry­wali na korze wyryte obrazki; na każ­dym pniu znaj­do­wał się sym­bol świą­tecz­nych świa­tów:

nie­roz­pa­lony fajer­werk z bia­łymi gwiazd­kami

szkar­łatne serce

czte­ro­listna koni­czyna

jajko poma­lo­wane na żółto, różowo i nie­bie­sko

potężny indyk

zie­lone drzewko ozdo­bione bły­skot­kami

i małymi pier­nicz­kami

dynia, w któ­rej wycięta została upiorna,

uśmiech­nięta twarz.

Chłodny wiatr roz­wie­wał włosy nie­któ­rych podróż­ni­ków, gdy badaw­czo przy­glą­dali się krę­gowi drzew. Kilku usły­szało dzwo­niące dzwonki sań i dzie­cięcy śmiech, inni zaś dostrze­gali dym gasną­cych fajer­wer­ków. Nie­je­den poczuł sma­ko­witą woń dynio­wego cia­sta.

Tylko wiatr – i ten, kto wiele, wiele lat wcze­śniej wyrył kształty w korze drzew – znał prawdę o tych rysun­kach: były czymś znacz­nie wię­cej niż tylko sym­bo­lami.

Były to drzwi.

Kiedy kilku dziel­nych podróż­ni­ków drżą­cymi rękami obró­ciło ukryte gałki, odkryli po dru­giej stro­nie ciemne tunele. Na krańcu jed­nego z nich znaj­do­wała się śnieżna kra­ina cza­rów. Na krańcu dru­giego – pola koni­czyny. Trzeci docie­rał do nieba peł­nego fajer­wer­ków, czwarty do ogrodu, w któ­rym fru­wały tłu­ste amorki ze strza­łami w kształ­cie serc.

Pośród drzew roz­brzmie­wał głos, jed­no­cze­śnie zna­jomy i cał­kiem nowy:

Działo się to dawno, kiedy świat był stary

Tam, gdzie rze­czy­wi­stość jest jak senne mary.

Z tej histo­rii dziw­nej pły­nie pewien morał –

Może go poj­mie­cie, kiedy przyj­dzie pora.

Chcie­li­by­ście wie­dzieć, skąd się wzięły święta?

Tego i naj­star­szy upiór nie pamięta.1

Tylko naj­dziel­niejsi podróż­nicy mieli odwagę podejść do naj­bar­dziej sęka­tego drzewa na pola­nie. Wiatr niósł echo stu wrza­sków, kiedy zuchwalcy pod­cho­dzili do śmie­ją­cej się dia­bel­sko dynio­wej latarni i otwie­rali drzwi do kra­iny snów. A wła­ści­wie – jak się prędko prze­ko­ny­wali – do kra­iny kosz­ma­rów.

Rozdział pierwszy. 0 dni do Halloween

CO ZA NOC!

Kiedy pro­ce­sja potwo­rów wra­cała z kra­iny żywych do swo­jego domu w Mia­steczku Hal­lo­ween, świe­cił tłu­sty księ­życ w pełni. Mar­twe liście sze­le­ściły im pod obca­sami, gdy podą­żali za zna­kiem trzy­ma­nym przez stra­cha na wró­ble o dynio­wej gło­wie, który pro­wa­dził ich do bramy mia­steczka. Znaj­do­wało się ono na wzgó­rzu i było pełne kan­cia­stych budyn­ków z man­da­ryn­ko­wymi świa­tłami w oknach, wzno­szą­cych się za żela­znymi bra­mami zdo­bio­nymi latar­niami z dyni. Upiorny cień zasła­niał księ­życ, by zaraz oka­zać się sta­dem nie­to­pe­rzy. Kiedy zbli­żali się do bramy, wszy­scy miesz­kańcy – od nie­zdar­nego Behe­mo­tha po naj­mniej­szą pchłę – zgo­dzili się, że było to naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące, naj­bar­dziej przy­pra­wia­jące o dresz­cze Hal­lo­ween, jakie pamię­tali.

Ich głosy wzno­siły się ku niebu, kiedy świę­to­wali swą uko­chaną noc: „Dziś jest Hal­lo­ween!”.

Malo­wali swoją pie­śnią prze­ra­ża­jący obraz nocy peł­nej cha­osu i zło­śli­wych psot. Czło­wiek Spod Łóżka recho­tał, wspo­mi­na­jąc, jak leżał pod narzutą w kratkę i cze­kał na swoje ofiary z ostrymi zębami i świe­cą­cymi na czer­wono oczami. Czło­wiek Pod Scho­dami machał wężo­wymi pal­cami, które syczały na chłop­ców i dziew­czynki. Demon Arle­kin wysko­czył z kosza na śmieci w tym samym momen­cie, w któ­rym Wil­ko­łak prze­bił się przez kamienny mur, a Top­nie­jący Towa­rzysz za nim wyło­nił się ze ścieku. Klaun Który Traci Swą Twarz jeź­dził w tam i z powro­tem na swoim mono­cy­klu, zry­wa­jąc sobie twarz i uka­zu­jąc ciemną pustkę. A nad nimi wszyst­kim uno­siły się dwie sio­stry wiedźmy, które ści­gały się na swo­ich mio­tłach i opo­wia­dały histo­rie o noc­nych igrasz­kach wydrą­żo­nym latar­niom na dynio­wym polu.

Na czele mar­szu peł­nym ener­gii kro­kiem szedł Bur­mistrz Mia­steczka Hal­lo­ween – czło­wie­czek o dwóch obli­czach. Jego cylin­der był wąski i tak długi, że Bur­mistrz sta­wał się dzięki niemu dwu­krot­nie wyż­szy. Wybrał swoją ulu­bioną z dwóch twa­rzy – tę o różo­wych policz­kach i z sza­lo­nym uśmie­chem. Jak każdy poli­tyk wie­dział, jak zro­bić dobre wej­ście.

Po dru­giej stro­nie bramy, na rynku, było cał­kiem pusto, jeśli nie liczyć paru pają­ków, szczu­rów i potwor­nych mło­dzień­ców nie dość doro­słych, aby brać udział w hal­lo­we­eno­wych stra­chach. Skrzy­dlaty Demon i Śpiące Dziecko wstrzy­mali oddech, kiedy usły­szeli powra­ca­jący tłum. Prze­rwali zabawę w tor­tury, opusz­cza­jąc gilo­tynę na dynię – prze­kro­iła ją na dwie rów­niut­kie czę­ści – i popę­dzili do bram w ślad za nie­umar­łymi rodzi­cami Śpią­cego Dziecka. W tym samym cza­sie, wysoko ponad mia­stem, w pobli­skim zamku szma­ciana lalka chwy­tała się mocno kraty w oknie swo­jej celi. Przy­słu­chi­wała się pie­śni, cze­sząc dłu­gie, czer­wone włosy zła­maną kością szczęki.

Skrzy­piąca brama na roz­kaz straż­nika prze­bu­dziła się i unio­sła, wpusz­cza­jąc pro­ce­sję do środka. Pan Hyde i Dia­beł pierwsi się tam­tędy prze­do­stali, a zaraz za nimi Bur­mistrz w ofi­cjal­nym kara­wa­nie. Trium­fal­nie wzno­sił do góry ramiona, cho­ciaż jedyną osobą, którą udało mu się tej nocy prze­stra­szyć, był mały chłop­czyk z kata­rem sien­nym.

Świa­tła migały w oknach domów niczym uśmiech­nięte latar­nie z dyni. Bez­gwiezdna noc miała barwę czar­nego aksa­mitu, oświe­tlana jedy­nie przez księ­życ i zie­lon­kawy blask śluzu pły­ną­cego w fon­tan­nie pośrodku placu. Istoty wszel­kich kształ­tów i w roz­ma­itych sta­nach roz­kładu para­do­wały wokół fon­tanny. Behe­moth, mimo że w tył czaszki miał wbitą sie­kierę, prze­rzu­cił sobie sznur przez nie­bie­skie ramię i pocią­gnął sło­mia­nego konia na kół­kach, któ­remu na grzbie­cie sie­dział strach na wró­ble z dyniową głową.

Ku powszech­nemu zasko­cze­niu strach na wró­ble nagle ożył. Tłum wstrzy­mał oddech. A cóż to za sprytne czary?

Ukuc­nął na swoim wierz­chowcu na wrze­cio­no­wa­tych, paję­czych koń­czy­nach, po czym gwał­tow­nie sko­czył i obró­cił się wokół wła­snej osi w osza­ła­mia­ją­cym piru­ecie.

Tań­czący strach na wró­ble kon­ty­nu­ował swój nie­zwy­kły występ: jego chude ramię chwy­ciło pochod­nię. Tłum ucichł.

„Ogień!” – dzi­wili się, że sło­miana istota ma odwagę trzy­mać w dłoni pochod­nie. Zamiast jed­nak ucie­kać od pło­mie­nia, strach na wró­ble bawił się jego wzno­szą­cym się poma­rań­czo­wym jęzo­rem. Wsa­dził sobie nawet pochod­nię pro­sto w dyniowe usta i pod­pa­lił słomę swo­jego ciała.

Wszy­scy wokół wstrzy­mali oddech. Nawet szma­ciana lalka, która wymknęła się z zamku, by dołą­czyć do obcho­dów, obser­wo­wała występ zza Drzewa Wisiel­ców. Pło­mie­nie oto­czyły stra­cha na wró­ble po koniuszki pal­ców. Jego dyniowa czaszka zaczęła się pra­żyć. On jed­nak nie prze­sta­wał tań­czyć, gdy pło­mie­nie pochła­niały jego podarte ubra­nia i suche sło­miane wypeł­nie­nie. Kła­niał się i obra­cał. Był jak żywe, roz­tań­czone ogni­sko!

Tłum koły­sał się, uno­sząc w górę szpony i odnóża, gdy strach na wró­ble kon­ty­nu­ował swój danse maca­bre. Potwory rado­śnie kla­skały, kiedy wiro­wał na sło­mia­nym koniu, wzbi­ja­jąc w górę iskry. Pochy­lały się łako­mie, nie mogąc docze­kać się rzezi.

Kiedy zda­wało się, że zosta­nie z niego tylko popiół, strach na wró­ble zgrab­nym susem zesko­czył z grzbietu sło­mia­nego konia i zanur­ko­wał w fon­tan­nie. Gdy śluz zga­sił ogień, w górę uniósł się nie­bie­skawy dym. Wszel­kie ślady tań­czą­cego stra­cha na wró­ble znik­nęły pod powierzch­nią.

Śpiące Dziecko i Mumia pochy­lili się nad fon­tanną, szu­ka­jąc śla­dów stra­cha.

Drzewo Wisiel­ców góru­jące nad resztą tłumu wycią­gnęło swoje gałę­zie i przy­su­nęło się, by wisielcy mogli spoj­rzeć. Dyn­da­jąc na swo­ich strycz­kach, zaglą­dali w szlam, ale nawet z wyso­kich punk­tów obser­wa­cyj­nych nie mogli niczego dostrzec.

Nagle tłum umilkł. Ze śluzu fon­tanny wzno­sił się do góry… strach na wró­ble! Tyle że teraz jego spa­lony kostium i dyniowa głowa ustą­piły miej­sca uśmiech­nię­tej czaszce pysz­nią­cej się dum­nie na szkie­le­cie ubra­nym w ele­gancki gar­ni­tur w paski z muchą – a wła­ści­wie nie­to­pe­rzem – pod szyją.

Tajem­ni­czym stra­chem na wró­ble oka­zał się nikt inny, jak Dyniowy Król mia­steczka: Jack Szkie­le­ton!

Rozdział drugi. 0 dni do Halloween

Tłum zare­ago­wał na widok uko­cha­nego przy­wódcy gło­śnym aplau­zem. Suk­ces Hal­lo­ween był jak co roku dzie­łem Jacka Szkie­le­tona. Dobro­duszny szkie­let po raz kolejny zapew­nił naj­wię­cej prze­stra­chów. Jego upiorny śmiech dopro­wa­dził do pła­czu wszyst­kie dzieci na noco­wance. Stu­kot jego kości prze­ra­ził tak bar­dzo rze­sze rodzi­ców, że upu­ścili torby z cukier­kami dla dzieci i ucie­kli.

Dyniowy Król naprawdę zasłu­żył na swój tytuł, a jego bły­sko­tliwy występ w roli stra­cha na wró­ble był jak bita śmie­tana na dynio­wym placku.

Sio­stry wiedźmy zachwy­cały się przy­stoj­nym szkie­le­tem i rzu­cały w powie­trze spi­cza­ste kape­lu­sze, pod­czas gdy reszta miesz­kań­ców gra­tu­lo­wała sobie dobrze wyko­na­nej pracy. Klaun Który Traci Swą Twarz balan­so­wał na swoim maleń­kim mono­cy­klu, krę­cił ramio­nami w powie­trzu i wołał:

– Już po wszyst­kim!

– Udało się! – zgo­dził się Behe­moth, wiel­kim brzu­chem ude­rza­jąc w brzuch klauna.

– Czyż to nie było prze­ra­ża­jące? – powie­dział Wil­ko­łak, obna­ża­jąc pazury przed Panem Hyde’em i Wil­ko­łakiem, czule wspo­mi­na­jąc straszną zabawę.

– Co za noc! – zgo­dziła się ta dwójka.

Pod­nie­cony Pan Hyde owi­nął łań­cu­chem głowę Cyklopa, żeby go pod­du­sić, ale stę­ka­nie jed­no­okiego potwora szybko zmie­niło się w chi­chot.

Wciąż zaru­mie­niony Bur­mistrz bie­gał przez tłum, nie mogąc się docze­kać, kiedy sta­nie obok naj­więk­szej gwiazdy mia­steczka.

– Wspa­nia­łego Hal­lo­ween wszyst­kim! – zawo­łał.

Jack dalej kła­niał się i machał zako­cha­nemu w nim tłu­mowi, po czym spraw­nie wysko­czył z fon­tanny, a potwory się roz­stą­piły, żeby mu zro­bić miej­sce.

– Wydaje mi się, że to było naj­strasz­niej­sze z naszych świąt – zgo­dził się Jack, kiwa­jąc uprzej­mie głową. Oparł kości­stą dłoń o żebra. – Bar­dzo wam wszyst­kim dzię­kuję.

– To my dzię­ku­jemy, Jack – ode­zwał się Bur­mistrz. – Gdyby nie twoje wspa­niałe przy­wódz­two…

Jack lek­ce­wa­żąco mach­nął ręką.

– Ależ nie, bur­mi­strzu.

Wtrą­cił się wam­pir o świe­cą­cych kłach.

– Ależ z cie­bie stra­szy­dło, Jack! – zawo­łał.

Sio­stra wiedźma z zie­lon­ka­wymi lokami prze­pchnęła się łok­ciami naprzód i zaćwier­kała:

– Jesteś naj­pięk­niej­szym kosz­ma­rem każ­dej wiedźmy!

Nie chcąc zostać w tyle, jej sio­stra o zie­lo­nej skó­rze zamru­czała:

– Potra­fisz zatrząść zie­mią, Jack!

– Zie­mią? – prze­rwała jej pierw­sza wiedźma. – Góry przez cie­bie pękają, Jack! – Zatrze­po­tała poskle­ja­nymi od paję­czyn rzę­sami i uśmiech­nęła się sze­roko, uka­zu­jąc pleśń na zębach.

Przy­glą­da­jąca się zza Drzewa Wisiel­ców szma­ciana lalka o imie­niu Sally zachi­cho­tała na widok Jacka opie­ra­ją­cego się tylu ado­ra­to­rom. Gruby szew pod­trzy­mu­jący jej szyję i ramiona był ama­tor­ski w porów­na­niu z ele­gancko uszytą sukienką ze skraw­ków, ale nic w tym dziw­nego: pod­czas gdy sukienkę uszyła ona sama, to nauko­wiec dok­tor Fin­kel­stein nie­fa­chowo zszył ją samą.

Dok­tor Fin­kel­stein nie dał Sally serca – podob­nie jak jej głowa, pierś była wypeł­niona suchymi liśćmi i szma­tami – a jed­nak na widok Dynio­wego Króla czuła jakby fan­to­mowe bicie. Ależ była szczę­śliwa tutaj, wśród miesz­kań­ców mia­steczka, a nie zamknięta w zamku dok­tora Fin­kel­steina. Na szczę­ście wil­cza jagoda, którą dodała do her­baty swo­jego twórcy, oszo­ło­miła go na dość długo, by ona zdą­żyła uciec.

Nagle, nie wia­domo skąd, wyło­niła się mała dłoń w czar­nej ręka­wiczce, która chwy­ciła ją za nad­gar­stek.

Sally wstrzy­mała oddech, pró­bu­jąc się wyrwać.

Dok­tor Fin­kel­stein wpa­try­wał się w nią przez ciemne oku­lary, które chro­niły jego wraż­liwe oczy. Zoba­czyła swoje odbi­cie w jego mrocz­nych szkłach: jej lal­kowa twarz wyglą­dała na prze­ra­żoną.

– Wil­cza jagoda, którą mi poda­łaś, już nie działa, Sally…

Szarp­nęła ramie­niem.

– Chodźmy tam!

– Nie jesteś gotowa na takie pod­niety – wyja­śnił spo­koj­nie dok­tor Fin­kel­stein.

Pamię­tał, że powi­nien być cier­pliwy wobec istot takich jak Sally. Z początku były cie­kaw­skie, ale wystar­czyła odro­bina wol­no­ści, a prze­sta­wały inte­re­so­wać się świa­tem. Z Sally cały pro­ces trwał jed­nak dłu­żej, niż się spo­dzie­wał.

„Jakiś koci włos musiał się zaplą­tać w jej wypeł­nie­nie” – pomy­ślał. – „To by wyja­śniało tę ni­gdy nie­za­spo­ko­joną cie­ka­wość…”

Sally na próżno pró­bo­wała się wyrwać.

– Ależ jestem! – nale­gała.

Elek­tryczny wózek inwa­lidzki dok­tora zabzy­czał, kiedy naci­snął guzik, by odwró­cić się i zacią­gnąć ją z powro­tem do zamku.

– Idziesz ze mną – wark­nął.

Jego dłoń była mała, ale szpo­nia­sta i silna.

– Ni­gdzie nie idę! – Wbiła pięty w zie­mię, ale jej szma­ciane buciki śli­zgały się na gład­kiej, kamien­nej powierzchni. To nie fair! Wszy­scy miesz­kańcy Mia­steczka Hal­lo­ween świę­to­wali naj­pięk­niej­szą noc w roku, a ona miała sie­dzieć zamknięta w ciem­nej wieży cał­kiem sama, spę­dza­jąc czas na zszy­wa­niu far­tu­chów i pole­ro­wa­niu skal­peli.

Sally impul­syw­nie pocią­gnęła za ciem­no­nie­bie­ską nitkę, która łączyła jej prawe ramię z resztą ciała. Sznu­rek roz­wi­nął się, a ona prze­wró­ciła się do tyłu, roz­dzie­lona z wła­snym ramie­niem. Wstrzy­mała oddech, czu­jąc się nie­cała.

W rękach dok­tora Fin­kel­ste­ina zostało ode­rwane ramię, a siła szarp­nię­cia spra­wiła, że wypadł z wózka.

Widząc, jak jej twórca bez­rad­nie leży na dro­dze, Sally się zawa­hała. Czy mogła po pro­stu zosta­wić go ze swoim ramie­niem?

Dok­tor roz­chy­lił wargi, uka­zu­jąc małe, ostre ząbki.

– Wra­caj, ty głu­pia… Auuu!

Jej ode­rwane prawe ramię musiało się zde­ner­wo­wać, bo zaci­snęło dłoń w pięść i ude­rzyło dok­tora Fin­kel­ste­ina w tyta­nową głowę.

– Och! Auć! – wołał.

Oddy­cha­jąc ciężko, Sally kilka razy zamru­gała, odwró­ciła się i ruszyła bie­giem.

„Prze­pra­szam, ramię. Wrócę po cie­bie”.

Kiedy znik­nęła w ciem­no­ści, gwar towa­rzy­szący obcho­dom sta­wał się coraz gło­śniej­szy. Potwory napie­rały na Jacka, a każdy z nich pró­bo­wał przy­po­do­bać mu się i zdo­być przy­chyl­ność Dynio­wego Króla.

– Ooooch, Jack, spra­wiasz, że krew się sączy, a flaki wypa­dają! – zawo­łała Pod­wodna Panna, po czym pochy­liła się tak nisko, że spry­skała słoną mazią klapy jego gar­ni­turu. Jej zie­lone łuski i przy­po­mi­na­jące wachla­rze skrzela po obu stro­nach szyi były śli­skie. Poma­rań­czowe oczy kusząco mru­gały, a ostre, nie­bie­skie paznok­cie się­gnęły w stronę Dynio­wego Króla.

Jack powoli się wyco­fał, wycią­ga­jąc bła­gal­nie dło­nie.

– Dzię­kuję, dzię­kuję.

Poru­sza­jąc się nie­malże jak jeden bez­kształtny glut, tłum napie­rał. Jack zauwa­żył za ple­cami mur i zro­zu­miał, że zna­lazł się w potrza­sku. Oczy­wi­ście mar­twy od lat szkie­let nie musiał oddy­chać, prze­strzeni jed­nak potrze­bo­wał. Miesz­kańcy przez całą noc okla­ski­wali jego sztuczki, zachwy­cali się jego tań­cami… Było to oczy­wi­ście bar­dzo miłe, ale zaczy­nał się… dusić.

– Naprawdę bar­dzo wam dzię­kuję – powie­dział przez ści­śnięte gar­dło coraz bar­dziej ziry­to­wany.

Czemu powszechne zain­te­re­so­wa­nie tak bar­dzo mu prze­szka­dzało? Przez cały rok cze­kał na Hal­lo­ween i tej nocy naprawdę prze­ści­gnął samego sie­bie: na koniec zasko­czył nawet miesz­kań­ców dra­ma­tycz­nym, ogni­stym tań­cem. Mówiąc szcze­rze, nie czuł jed­nak tego samego entu­zja­zmu, który towa­rzy­szył mu w poprzed­nich latach. Tak naprawdę coś się psuło od kilku lat. Przy­go­to­wy­wał Hal­lo­ween, poświę­ca­jąc serce i nie­umarłą duszę, ale cze­goś mu bra­ko­wało. Wszystko wyda­wało się… prze­wi­dy­walne.

Czy szkie­le­towi nie wolno już pobyć samemu cho­ciaż przez chwilę?

Zer­k­nął przez ramię na wysoki kamienny mur. Czy zdo­łałby go prze­sko­czyć?

Nagle z rynku dobiegł dono­śny głos.

– Zaraz, zaraz! Nie roz­da­li­śmy jesz­cze nagród!

– Ooooch! – roz­legł się dono­śny okrzyk tłumu, który odwró­cił się od Jacka.

„Dzięki, Bur­mi­strzu!” – pomy­ślał Jack.

Nagrody były na tyle inte­re­su­jące, że miesz­kańcy popę­dzili na rynek. Dum­nie pysz­niący się na podium Bur­mistrz pod­trzy­my­wał na ramie­niu złote tro­feum.

– Nasza pierw­sza nagroda tra­fia do… wam­pi­rów za naj­więk­szą ilość krwi wyssa­nej jed­nej nocy! – zawo­łał przez mega­fon.

Kiedy wam­piry przy­fru­nęły na estradę, żeby ode­brać tro­feum, rynek wypeł­niły uprzejme okla­ski.

Gdy miesz­kańcy prze­nie­śli swoją uwagę gdzie indziej, Jack odda­lił się o kilka kro­ków. Miał nadzieję, że nikt nie zauważy jego odej­ścia.

– Prze­ra­ża­jące wyróż­nie­nie spe­cjalne tra­fia do… naszych wspa­nia­łych pija­wek z Ciem­nej Laguny!

Głos Bur­mi­strza na­dal roz­brzmie­wał dono­śnie, gdy Jack odda­lał się od tłumu, uwa­ża­jąc, by twar­dymi kośćmi nie wzbu­rzyć mar­twych liści. Kiedy miał już pew­ność, że zna­lazł się dość daleko, ode­tchnął z ulgą. Miał wra­że­nie, że spadł mu z serca ciężki kamień.

Wresz­cie wolny, odda­lał się ścieżką od cen­trum mia­sta; minął muzyczny zespół znany jako Ter­cet Tru­pów, który przed bramą cmen­ta­rza wygry­wał ponurą sere­nadę. Wrzu­cił monetę do ich sak­so­fonu.

– Dobra robota, Kości­sty Tatku – pochwa­lił sak­so­fo­ni­sta.

– Chyba tak – rzu­cił Jack przez ramię, patrząc na bramę cmen­ta­rza. – Tak jak rok temu. I dwa lata temu. I trzy lata temu…

Wszedł na cmen­tarz pogrą­żony w melan­cho­lii, nie wie­dząc, czemu ten rok wyda­wał mu się tak odmienny od pozo­sta­łych.

Rozdział trzeci. 0 dni do Halloween

Po prze­ciw­nej stro­nie cmen­ta­rza Sally opie­rała zmę­czone szma­ciane ciało o gro­bo­wiec, wciąż zbie­ra­jąc liście, które wypa­dały z ode­rwa­nego ramie­nia. Kiedy ucie­kła od dok­tora Fin­kel­ste­ina, pobie­gła na cmen­tarz, wie­dząc, że duchy, które zazwy­czaj trzy­mały się bli­sko swo­ich gro­bów, świę­tują pozo­sta­łymi miesz­kań­cami na rynku, a ona cały teren będzie miała dla sie­bie.

Słu­chała, jak po dru­giej stro­nie muru Ter­cet Tru­pów gra ponurą melo­dię, prze­rywa, gdy brzęk monety sygna­li­zuje napi­wek, po czym zaczyna od nowa. Jak długo wytrzyma bez pra­wego ramie­nia? Prę­dzej czy póź­niej nie pozo­sta­nie jej nic innego, jak wró­cić po nie do zamku dok­tora Fin­kel­ste­ina.

„Ale jesz­cze nie teraz” – pomy­ślała.

Posta­no­wiła cie­szyć się wol­no­ścią tak długo, jak się da.

Cmen­tarna brama się otwo­rzyła. Sally wstrzy­mała oddech i scho­wała się za jed­nym z gro­bow­ców. Ktoś tam był! Z nie­po­ko­jem nasłu­chi­wała bzy­cze­nia elek­trycz­nego wózka dok­tora Fin­kel­ste­ina, lecz usły­szała tylko lek­kie kroki na kamien­nej ścieżce, ciche niczym liście na wie­trze.

Ktoś wydał z sie­bie cięż­kie wes­tchnie­nie.

Sally odwa­żyła się wyj­rzeć zza nagrobka i wstrzy­mała okrzyk. To Jack Szkie­le­ton! Czemu nie świę­to­wał z pozo­sta­łymi na rynku? Był prze­cież hono­ro­wym gościem – jak co roku zresztą. Myślała, że pochło­nięty zabawą całą noc prze­ba­luje.

A jed­nak w tę naj­wspa­nial­szą noc w roku Dyniowy Król był cał­kiem sam. Tak jak ona.

Pod­czas spa­ceru po cmen­ta­rzu Jack uniósł pod­bró­dek i wpa­try­wał się w bez­gwiezdne niebo. Wiatr niósł z oddali aplauz cele­bru­ją­cych nagrody miesz­kań­ców. Jack wes­tchnął, wspo­mi­na­jąc, że w poprzed­nich latach on sam stał na czele tych wiwa­tów, że to jego głos roz­brzmie­wał naj­gło­śniej, kiedy wzno­sił toast musu­ją­cym wiedź­mim napa­rem. Opo­wia­dał o naj­lep­szych sztucz­kach Skrzy­dla­temu Demo­nowi, Śpią­cemu Dziecku i Mumii, któ­rzy słu­chali zafa­scy­no­wani. Tań­czył do utraty tchu, aż omal nie umarł po raz drugi.

W tym roku jed­nak nie mógł się pozbyć doj­mu­ją­cego poczu­cia, że wszystko było tak samo jak zawsze i że tak samo będzie w kolej­nym roku, i w kolej­nym…

Kiedy mijał nagro­bek w kształ­cie psiej budy pokle­pał się w udo.

– Chodź tu, Zero.

Pies zwlókł swoje pół­prze­zro­czy­ste ciało z posła­nia, uniósł się w powie­trze i zawisł kil­ka­dzie­siąt cen­ty­me­trów nad zie­mią. Kiedy dostrzegł Jacka, jego dyniowy nos roz­bły­snął szcze­gól­nie jasno. Wesoło dysząc, pofru­nął za nim.

Jack wdra­py­wał się na naj­bar­dziej strome z cmen­tar­nych wzgórz, pocie­ra­jąc ostrą kość swo­jego pod­bródka. Co go tak męczyło? Czemu nie mógł po pro­stu cie­szyć się ze wszyst­kimi jak w poprzed­nich latach? Nawet deli­katny blask Zera w ogóle go nie pocie­szył.

Oparł się o mau­zo­leum zwień­czone sta­tuą demona i wes­tchnął. Tej nocy nie był sobą. Wszystko zda­wało mu się nudne i powta­rzalne.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Przeł. Filip Łobo­dziń­ski. [wróć]