Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł
Maggie jest gwiazdą. Każdy zna jej twarz. Każdy ją podziwia. Każdy uwielbia... A mimo to ktoś czyha na jej życie.
Maggie Dalinsky w dzieciństwie spotkała prawdziwa tragedia - była małą dziewczynką, gdy straciła rodziców. Na szczęście opieki nad nią mógł się podjąć starszy brat. Minęły lata. Piękna Maggie robi karierę w świecie filmu. Młoda aktorka jest powszechnie kochana, a jednak Darius Dalinsky z jakiegoś powodu obawia się o bezpieczeństwo siostry. Upiera się, by z lotniska w Nowym Jorku odebrał ją opancerzony, kuloodporny bentley...
Szybko się okazuje, że Darius słusznie boi się o Maggie. Na wychodzącą z samolotu aktorkę czeka snajper. W strzelaninie ginie opiekun panny Dalinsky, Jack. Odtąd nad jej bezpieczeństwem ma czuwać seksowny porucznik NYPD Kenneth Stanton. Jednak nie sam. W kolejce do ratowania życia Maggie staje także przystojny ochroniarz "Lucky" Gambini. Mężczyźni razem postarają się utrzymać ją przy życiu. Niezależnie od siebie spróbują także zdobyć jej serce.
Romans z motywem hate-love z amerykańską gwiazdą filmową, nowojorskim gliniarzem i tajemniczym ochroniarzem w rolach głównych!
Książka dla czytelników powyżej osiemnastego roku życia.Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 357
Małgorzata Lisińska
Lucky
Wszelkie prawa zastrzeżone. Nieautoryzowane rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci jest zabronione. Wykonywanie kopii metodą kserograficzną, fotograficzną, a także kopiowanie książki na nośniku filmowym, magnetycznym lub innym powoduje naruszenie praw autorskich niniejszej publikacji.
Wszystkie znaki występujące w tekście są zastrzeżonymi znakami firmowymi bądź towarowymi ich właścicieli.
Niniejszy utwór jest fikcją literacką. Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci — żyjących obecnie lub w przeszłości — oraz do rzeczywistych zdarzeń losowych, miejsc czy przedsięwzięć jest czysto przypadkowe.
Opieka redakcyjna: Barbara Lepionka Redakcja i korekta: M.T. Media Zdjęcie na okładce wykorzystano za zgodą Shutterstock.
Helion S.A. ul. Kościuszki 1c, 44-100 Gliwice tel. 32 230 98 63 e-mail: [email protected] WWW: https://editio.pl (księgarnia internetowa, katalog książek)
Drogi Czytelniku! Jeżeli chcesz ocenić tę książkę, zajrzyj pod adreshttp://editio.pl/user/opinie/luckye_ebook Możesz tam wpisać swoje uwagi, spostrzeżenia, recenzję.
ISBN: 978-83-289-2904-3 Copyright © Helion S.A. 2025
Ani, Magdzieoraz wszystkim moim czytelnikom,którzy każdego dnia dają miniesamowitą motywacjędo
Poczułam uderzenie upału, kiedy tylko otworzyły się drzwi samolotu. Cofnęłam się, łapiąc oddech, więc zaniepokojony Jack zapytał, czy wszystko w porządku. Zerknęłam za siebie, na dwumetrowego ochroniarza i uśmiechnęłam się uspokajająco.
– Gorąco – mruknęłam, po czym stanęłam na schodkach.
Zawsze kiedy przylatywałam do Wielkiego Jabłka, lądowaliśmy na małym lotnisku pod Nowym Jorkiem. Bywałam tu tak często, że znałam na pamięć rozkład trzech niewielkich budynków, wystrój jedynego terminala i długie, puste pola wokół portu lotniczego. Oglądałam je, gdy jechaliśmy do miasta, i za każdym razem zastanawiałam się, czy to ja mam takie szczęście, że nikogo na nich nigdy nie widzę, czy po prostu nikt tam nie pracuje. Skoro jednak czasami porastały zbożami, a czasami czerniały ziemią, ktoś nad nimi czuwał.
Maleńki port mieścił się w tej samej odległości od Manhattanu co większe lotniska, a ja unikałam tłumów pasażerów. W moim przypadku zdecydowanie trudno o anonimowość. Zawsze znalazło się kilka osób, które wypatrzyłyby w tłumie Maggie Dalinsky, i nawet olbrzym pokroju Jacka mógł mieć problem z wszystkimi chcącymi zrobić sobie selfika z gwiazdą. Przekleństwo i błogosławieństwo popularności. Dobra, w moim przypadku głównie przekleństwo. Nigdy nie zabiegałam o popularność. Dopadła mnie sama.
Czerwcowe słońce prażyło jak szalone, wpychając rozgrzane powietrze do nosa i ust. Jeszcze nim zrobiłam krok w dół, w kierunku płyty, pożałowałam, że nie przebrałam się w szorty. Dżinsy nieprzyjemnie oblepiały mi uda, podnosząc słupek na wewnętrznym termometrze mojego ciała o dobre pięć stopni. Cholera! W Krakowie padało, a temperatura nie przekraczała dwudziestu stopni i jakoś mi umknęło, żeby sprawdzić pogodę w NY.
Na szczęście przed schodkami czekała już limuzyna. Miałam nadzieję, że silnik pracuje, a klimatyzacja działa. Uśmiechnęłam się na tę myśl i dopiero wtedy skupiłam wzrok na jasnowłosym mężczyźnie opierającym się o maskę bentleya. To nie był żaden z naszych kierowców. W ogóle nie wyglądał na kierowcę. Takiego faceta trudno nie zapamiętać. Z metr dziewięćdziesiąt wzrostu, szczupły, ale umięśniony. Szerokie ramiona, wąskie biodra i kaloryfer na brzuchu. T-shirt kleił się mu do ciała, więc zwłaszcza tego ostatniego nie dało się ukryć. Tak jak nie dało się ukryć kabury zapiętej pod pachą i wyrazu zniecierpliwienia na twarzy. Nie maskowały go nawet duże ciemne okulary, w srebrnych metalowych oprawach, które z niewiadomych przyczyn od razu skojarzyły mi się z Brudnym Harrym.
– Mag… – Jack zareagował, widząc broń u nieznajomego. O sekundę za późno.
Wiele razy potem zastanawiałam się, jak to się stało, i nigdy nie miałam pewności. Chyba Jack próbował mnie pociągnąć albo pchnąć… diabli wiedzą. Grunt, że w efekcie potknęłam się i niemal runęłam w dół. Łapiąc równowagę, osunęłam się o trzy stopnie i upadłam na tyłek.
I to uratowało mi życie.
Usłyszałam za sobą hałas przypominający uderzenie ciężkiego przedmiotu o metalową podłogę. Nie zdołałam się jednak odwrócić, by to sprawdzić, bo mężczyzna, który jeszcze sekundę wcześniej opierał się o samochód, pokonał odległość między nami w dwóch susach. Złapał mnie w pasie i ściągnął ze schodków. Potem pchnął na ziemię tuż przy tylnym kole bentleya i przycisnął swoim ciałem.
– Nie ruszaj się! – wrzasnął i wyszarpnął pistolet z kabury.
Nie ruszałam się. Właśnie zrozumiałam, co się przed chwilą stało. Wcisnęłam głowę pod umięśnione ramię i nie mogłam oderwać oczu od Jacka siedzącego na schodkach. Wyglądał trochę tak, jakby usiadł ze zmęczenia. Jego duża, nieładna twarz zastygła w wyrazie zaskoczenia. Ciemne okulary zsunęły się z nosa i zatrzymały na jego czubku, zupełnie jakby Jack opuścił je, żeby na coś spojrzeć. Jedna ręka Jacka zacisnęła się na barierce, a dłoń drugiej wciąż próbowała wyciągnąć broń z kabury przypiętej do paska. Pomiędzy nimi, na piersi, powiększała się plama krwi barwiąca różową koszulę. Na samym środku wielkiej klatki piersiowej, w miejscu, w którym jeszcze przed momentem biło serce.
Kilkanaście godzin temu, kiedy wystrojony w róż Jack przyjechał po mnie do domu kuzyna, Bartek parsknął śmiechem. Tamten obraz: bezkarkiego olbrzyma w przyciasnej różowej koszuli wysiadającego z trudem z wynajętego forda na moment przysłonił to, co teraz widziałam. Zaraz jednak wróciła rzeczywistość.
Przez nieskończenie długą chwilę niewidzące oczy Jacka patrzyły na mnie, a później olbrzymie ciało zaczęło się zsuwać po stopniach samolotu.
– Nie ruszaj się! – powtórzył jasnowłosy mężczyzna, bo gdy zobaczyłam głowę ochroniarza stukającą o schodki, zapragnęłam mu pomóc.
Warknięcie wyrwało mnie z odrętwienia. Odwróciłam wzrok od Jacka i spojrzałam na blondyna. Wciąż przyciskał mnie do samochodu, osłaniając własnym ciałem niczym tarczą. W dłoni dzierżył pistolet i nerwowo rozglądał się wokoło.
Zapragnęłam krzyczeć, że przecież Jack, że trzeba go ratować, że… Nie zdołałam, bo jasnowłosy mnie uprzedził.
– W kieszeni mam telefon. Wyjmij go – polecił, nie patrząc na mnie. – PIN to dwanaście zero dziewięć. Kiedy odblokujesz, wciśnij dwójkę… No już! – podniósł głos, gdy nie zareagowałam.
Wykonałam polecenie. Po dwóch sygnałach w słuchawce rozbrzmiał schrypnięty głos:
– Coś znowu nabroił?
– Powiedz: dziesięć sto piętnaście i podaj adres – zażądał blondyn.
Zrobiłam, jak kazał. W odpowiedzi usłyszałam ciężkie przekleństwo. I mężczyzna po drugiej stronie się rozłączył.
– Dobra – kontynuował mój samozwańczy ochroniarz. – Zdaje się, że na razie samochód nas zasłania. Ale skurwiel może zmienić miejsce. – Sięgnął do klamki, po czym lekko nią szarpnął. Nie przestawał przy tym omiatać okolicy spojrzeniem.
Drzwi bentleya otworzyły się bezgłośnie.
– Spróbuj się wczołgać do środka. Nie unoś głowy. I zostań na podłodze. Rozumiesz?
Nie odpowiedziałam.
– Rozumiesz?!
– A Jack? – Wskazałam schodki samolotu. Nie poznawałam swojego głosu.
– Jemu już nie pomożemy. Właź do samochodu.
– Ale…
– Do samochodu! Słyszysz?!
– Taaa – syknęłam.
Po chwili dokonywałam niemożliwego, przeciskając się między twardym ciałem mężczyzny a karoserią tak, żeby nie wychylić się zza prowizorycznej tarczy, jaką stanowił samochód. Nigdy nie miałam zbyt silnych rąk, a teraz to one musiały dźwignąć znaczną część ciężaru mojego ciała. Przeraziłam się, że nie zdołają go utrzymać, że padnę na twarz, a tamten skurwiel, jak go nazwał blondyn, trafi mnie, strzelając pod limuzyną. Ten strach na moment mnie sparaliżował. Straciłam oddech i zamarłam, kucając z palcami zaciśniętymi na progu bentleya.
– Co jest? – Głos mężczyzny był kompletnie pozbawiony ciepła.
Milczałam, wbijając wzrok w półmrok samochodowej podłogi.
– Właź!
Nie drgnęłam.
– Właź, do cholery!
Nadal kucałam. Bardzo, naprawdę bardzo chciałam wykonać to polecenie, ale ogarnęła mnie taka panika, jakiej jeszcze nigdy nie zaznałam. Przestałam nad sobą panować. Po prostu tam kucałam, łapiąc szybkie, płytkie oddechy. Nie myślałam. Właściwie przestałam cokolwiek słyszeć czy widzieć. Cały mój świat skupił się na próbie złapania tchu.
Mężczyzna głośno przeklął, po czym chwycił mnie za tyłek i wcisnął do samochodu. Sam też wpadł do środka, przygważdżając mnie do podłogi bentleya. Jego ciężar wypchnął powietrze z moich płuc i w końcu wyrwał mnie z odrętwienia. Szarpnęłam się nerwowo. Tylko raz, bo blondyn bezceremonialnie mnie docisnął.
– Przestań, do jasnej cholery! – warknął mi do ucha. – Uspokój się!
– Nie mogę oddychać – wysapałam.
Podniósł się o kilka cali, a później stoczył, by opaść obok mnie. Przez chwilę czułam ciepło jego ciała tuż obok swojego i zapragnęłam się do niego przytulić. Absurdalna myśl, skoro nawet go nie znałam. Całkiem absurdalna, ale w tamtej chwili wydała mi się zupełnie oczywista. W półmroku samochodu nie widziałam twarzy mojego obrońcy ani wyrazu jego oczu, kiedy zdjął okulary, a mimo to strasznie chciałam do niego przylgnąć. Potrzebowałam tego.
– Załóż to! – usłyszałam, a potem coś wylądowało na mojej piersi. – Tylko się przy tym nie podnoś. Kevlar osłoni ci tors, ale nie głowę.
Nie zapytałam, skąd w naszym samochodzie kamizelka kuloodporna. I nawet nie dlatego, że nie zamierzałam. Nie zdążyłam, bo faceta już nie było w limuzynie. Wysunął się tak szybko, jakby w ogóle nie wsiadał, po czym zatrzasnął drzwi. Pochylał się teraz oparty o nie, zasłaniając niewielką ilość światła, która mogłaby się przecisnąć przez przyciemniane szyby.
Zakładając kamizelkę, rozmyślałam o moim bracie i jego, jak wcześniej sądziłam, dziwacznej paranoi. Tak ogólnie, żeby czymś zająć głowę i nie dumać nad wszechobecnym pogłosem kul uderzających o karoserię. Bo tak, domyślałam się, co to za dziwne plaśnięcia, jakby ktoś uderzał kamieniami o maskę. Nigdy wcześniej ich nie słyszałam, ale i tak wiedziałam. Żeby więc znowu nie wpaść w panikę, myślałam o Darku. O tym, jak kłócił się ze mną, że opancerzony bentley jest nam potrzebny, bo ja jestem gwiazdą kina… a przecież wiadomo, ilu świrusów łazi po tym świecie z nadzieją, że będą drugim Markiem Chapmanem… I Darius Dalinsky jako adwokat nie zawsze spotykał tylko świętych. Pamiętałam tę kłótnię i to, jak powiedziałam bratu, że dobrze, że aktualnie sypia z psycholożką, bo przynajmniej na leczeniu zaoszczędzi.
Kolejne plaśnięcie i kolejne…
Jak to dobrze, że mój brat akurat wtedy miał w nosie moje argumenty. Jasne, jeśli wyjdę z tego cało, nie omieszka zapewne mi tego wypomnieć. Powie tym swoim tonem mądrzejszego starszego brata: „Słuchaj mnie, bo ja zawsze mam rację”. Tak, na pewno to właśnie powie, odbierając mi na przyszłość argumenty.
Plaśnięcie i jeszcze jedno…
Czemu ten mój gość nie strzela? Przecież miał broń. Dlaczego?
Rany! Wiedziałam dlaczego. Mój mózg pracował na zwolnionych obrotach, ale i tak odgadłam, że napastnik strzela z daleka. Wystarczyło posłuchać. Huk wystrzałów rozbrzmiewał z opóźnieniem i był poważnie stłumiony. A skoro to snajper, pistolet jasnowłosego przystojniaka nie stanowił dla niego zagrożenia. Szkoda więc kul.
Za tą myślą przyszła inna: po co on tam stoi? Przecież snajper może go trafić!
Panika wracała szybko i oddech znów mi się spłycił. Myśl, że zostanę sama w tym samochodzie, sprawiła, że lodowate zimno przesunęło się po moim kręgosłupie. Nieważne, kim był blondyn i jak bardzo przypadkowym stał się aniołem stróżem. Potrzebowałam go.
Dlatego przesunęłam się ku drzwiom i uchyliłam je trochę.
– Wsiadaj! – zażądałam schrypniętym głosem.
– Nie wychylaj się, cholera!
Spróbował ponownie zamknąć samochód, ale mu nie pozwoliłam.
– To kuloodporny wóz – warknęłam. – Wsiadaj do środka. Tą pukawką i tak niczego nie wskórasz!
Przez chwilę nic się nie działo, a gdy już zamierzałam wrzasnąć, mężczyzna wsunął się do środka. I błyskawicznie zatrzasnął drzwi.
– Leżysz na podłodze – rozkazał, a sam usiadł na kanapie. – Nie ruszasz się z niej. Rozumiesz? – Położył uzbrojoną broń na udzie, uniósł okulary i wbił we mnie wzrok. Rozumiesz? – powtórzył zimno.
Odetchnęłam głęboko. Teraz, kiedy oboje byliśmy w miarę bezpieczni, panika ustępowała. I wróciła stara dobra Maggie Dalinsky. Najbardziej pyskata gwiazdka Hollywood.
– Mam IQ sporo powyżej średniej, więc tak, rozumiem – burknęłam. – Rozumiem też, że albo wyjątkowo wstałeś lewą nogą, albo generalnie jesteś taki uroczy. Weź spasuj, co? To nie ja wynajęłam cyngla, żeby mnie ustrzelił, kiedy tylko wyląduję w NY.
Nie odpowiedział. Przemknął wzrokiem po okolicy, zatrzymując się na ułamek sekundy na widoku za każdym z okien. W końcu wrócił do mnie i popatrzył w jakiś taki dziwny sposób. Nie przywykłam do takiego spojrzenia. Odkąd wyrosły mi piersi, mężczyźni, których spotykałam, patrzyli zawsze tak samo. I zupełnie inaczej niż ten tu.
– Powinniśmy zadzwonić po policję – wymamrotałam spłoszona. Naprawdę nie przywykłam do takiego traktowania.
Wciąż milczał, obserwując okolicę. Ignorował mnie przy tym dość ostentacyjnie. Pozornie ostentacyjnie, bo kiedy próbowałam usiąść, pchnął mnie ponownie do pozycji horyzontalnej.
– Leż!
– Niby czemu?
– Ponoć masz IQ powyżej średniej – zakpił. – Więc może użyj tej swojej wybitnej inteligencji.
Przez chwilę wahałam się między pragnieniem kopnięcia go w goleń a ugryzienia w łydkę. Ostatecznie jednak powstrzymałam się od obu. Z trudem, ale się powstrzymałam. To nie było dobre miejsce, a już na pewno to nie był dobry czas, żeby bić się z obcym facetem. Zwłaszcza z takim, który chyba uratował mi życie. Nie. Na pewno uratował mi życie. Gdyby mnie nie ściągnął z tych schodków, siedziałabym tam teraz razem z Jackiem.
Cholera! Na wspomnienie wielkoluda łzy napłynęły mi do oczu. Odwróciłam głowę, bo wdzięczność wdzięcznością, ale nie pozwolę, żeby jakiś obcy człowiek widział moją słabość.
Przez kilka sekund siedzieliśmy w kompletnej ciszy.
– Przestał strzelać – zauważyłam nagle.
Blondyn nie skomentował, ale dostrzegłam minimalną zmianę w jego zachowaniu. Jakby bardziej się spiął, a jego wzrok szybciej przesuwał się z okna na okno. Najwyraźniej ustanie ostrzału zaniepokoiło go bardziej niż mnie. Ja odetchnęłam, on się denerwował.
– Słuchaj… – zaczęłam.
– Sza! – Położył palec na ustach i poderwał uzbrojoną rękę.
Zamilkłam, obserwując mężczyznę. Nigdy nie widziałam nikogo tak skoncentrowanego. Gdyby nie ta koszmarna sytuacja, to byłoby naprawdę fascynujące. Ściągnięte rysy twarzy, zmrużone oczy, skupione, a jednocześnie wszystkowidzące, napięte mięśnie, palce zaciśnięte na pistolecie. Fascynujące.
Tak się zapętliłam na zachwycaniu się moim aniołem stróżem, że dopiero po kilku sekundach pojęłam, dlaczego jest taki zdenerwowany. Jeśli snajper przestał strzelać, mógł się szykować do bezpośredniego ataku. To dlatego blondyn kazał mi leżeć na podłodze, a sam nie przestawał monitorować okolicy.
Tym razem panika nie wróciła. W przedziwny sposób obecność jasnowłosego przystojniaka nadal działała kojąco.
A jeszcze bardziej kojąco podziałał dźwięk, który właśnie wówczas usłyszałam. Najpierw cichy, odległy i narastający z każdą sekundą. Dźwięk syren policyjnych. Bardzo wielu syren. Najpiękniejsza melodia, jaką kiedykolwiek słyszałam.
Cztery godziny później, kiedy adrenalina już opadła, a mój organizm przezwyciężył następujące po niej zmęczenie, siedziałam przy zawalonym teczkami biurku i patrzyłam przez przeszklone wejście do pokoju obok, jak potężny ciemnoskóry mężczyzna ochrzania mojego wybawcę. Mogłam już normalnie oddychać, ręce przestały mi się trząść i nie płakałam na każde wspomnienie ciała Jacka pakowanego do czarnego worka. Starałam się o tym nie myśleć i w tym celu skupiałam wzrok na akcji w pomieszczeniu, na którego drzwiach napisano Kapitan L. Travis. Tak nazywał się ciemnoskóry mężczyzna. Zdaje się, że był przełożonym przystojnego blondyna. Odkąd Travis pojawił się na lotnisku, wciąż rozstawiał wszystkich po kątach. A gdy dotarliśmy na komisariat, zamknął się z blondynem i rozpoczął przedstawienie dla reszty policjantów.
Słyszeliśmy pojedyncze słowa, ale z całą pewnością nie było w tym zasługi kapitana – to szklane ściany pochłaniały dźwięki znacznie lepiej, niż można się było spodziewać. Travis wrzeszczał w najlepsze, wymachując przy tym łapami. Teraz, gdy stali obok siebie, dostrzegłam, że wbrew pierwszemu wrażeniu przełożony komisariatu nie jest wyższy od mojego wybawcy, a jedynie się taki wydaje przez różnicę w posturze.
– Chce się pani czegoś napić? – zapytał grzecznie przystojny Latynos, siadając obok mnie.
Poznałam jego głos. To do niego kazał mi zadzwonić blondyn. Latynos nie wyglądał na policjanta. Przeciwnie: w swoich czarnych bojówkach, koszulce opinającej imponujące mięśnie i złotym łańcuchu wiszącym na potężnym karku sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto starannie unika stróżów prawa.
– Nie, dzięki – odpowiedziałam, wpatrując się przez chwilę w kilkucentymetrowy złoty krzyżyk zdobiący łańcuch mężczyzny. – Dlaczego oni się kłócą?
Latynos uśmiechnął się krzywo.
– Travis nie przepada za Stantonem. Właściwie za nikim nie przepada. – Uśmiech się pogłębił.
– Nazywa się Stanton? – Przeniosłam wzrok na blondyna.
– Nie przedstawił się pani?
– Nie. I jestem Maggie. Pani brzmi, jakbym była starą babą. Taką po czterdziestce.
Parsknął śmiechem.
– Fakt. Po czterdziestce to już wiek emerytalny. – Chichotał dalej.
Wzruszyłam ramionami. Spodobał mi się jego śmiech. Szczery i głośny. Też się uśmiechnęłam, a on dodał:
– Nazywam się Abel Diaz – podał mi rękę – i jestem partnerem Stantona.
– Abel? Ładnie. – Uścisnęłam jego dłoń. – Chyba że on ma na imię Kain.
– Nie. – Oczy mężczyzny błyszczały rozbawieniem. – Kenneth.
– Ken? – Przesunęłam powoli wzrokiem po szczupłej, umięśnionej sylwetce Stantona, który najwyraźniej uznał, że wystarczy już pokornego znoszenia opieprzu, bo również zaczął wymachiwać rękami. Obejrzałam jego jasne włosy, szerokie ramiona i wąskie biodra. Przypomniałam sobie jego twarz. Ładny był. Całkiem ładny. – Nawet pasuje.
Abel ponownie zachichotał.
– Jezu! – sapnął po chwili. – Tylko mu tego nie mów. Jest na tym punkcie drażliwy.
– Na punkcie tego, że wygląda jak żywa wersja ukochanego plastikowej lali, czy z powodu nadmiernej liczby nastoletnich fanek o imieniu Barbara?
Tym razem śmiech Diaza ściągnął uwagę innych i kilka par oczu śledzących dotychczas dramat za szklanymi ścianami zwróciło się ku nam. Latynos śmiał się przez kilka sekund, ocierając co chwilę oczy, bo najwyraźniej rozbawiłam go do łez.
– Oj, Maggie – powiedział wreszcie. – Widziałem ze dwa twoje filmy, ale wiesz co? Od dzisiaj będę wiernym fanem. Żadnego już nie przepuszczę.
– Nie chcę cię odwodzić od tego zajebistego pomysłu… – Mrugnęłam. – Ostatecznie dostaję procent od biletów, ale ja rzadko grywam w komediach.
– Szkoda, dziewczyno. Masz talent.
– Tak mówią – potaknęłam. – Ale tylko ci z odpowiednim poczuciem humoru.
– Odpowiednim?
– Wrednie złośliwym. Jak moje. – Wyszczerzyłam się.
Pokiwał głową. Nie komentował oczywistego.
– Powiedz… – Ponownie spojrzałam na kłócących się mężczyzn. – Chodzi tylko o to, że kapitan go nie lubi, czy Kenny odpieprzył jakąś prywatę na tym lotnisku?
– Prywatę? – Abel przestał się uśmiechać i przez moment myślałam, że się zezłościł.
– No wiesz… Robił na lewo w godzinach pracy albo co. Darek, mój brat, czasami wynajmuje policjantów…
Rozluźnił się i znów się uśmiechnął.
– Po pierwsze, Kenneth nie odwala prywaty, jak to określiłaś. – Mimo uśmiechu głos Diaza ochłódł o kilka stopni. – To najuczciwszy policjant, jakiego znam…
– Nie to…
– A po drugie – nie pozwolił mi dokończyć – wkurwił się, bo to Travis kazał mu pojechać na lotnisko i eskortować cię. Ponoć twój brat jest kumplem gubernatora, więc ten osobiście dzwonił z żądaniem takiej przysługi.
– Rozmawiałam z bratem, kiedy tu jechaliśmy, i nie wspominał… – zaczęłam.
Diaz pokręcił głową.
– A brat zawsze cię o wszystkim informuje?
– Chciałabym – burknęłam.
Darek miał tę nieznośną manierę tatuśka, któremu się wydaje, że wie wszystko, a już na pewno, że tylko on wie, co jest dobre dla jego dziewięć lat młodszej siostry. Nasi rodzice zginęli, kiedy miałam jedenaście lat, i od tamtej chwili on mnie wychowywał. Wbrew oczekiwaniom robił to jak stary wyga. Żadnych szaleństw, twardo ustalone granice. W porównaniu z nim tata był najbardziej wyluzowanym ojcem ever. Miałam swoją teorię na ten temat, bo pamiętałam, jak Darek dorastał. Właściwie nie bywał w domu między szesnastym a osiemnastym rokiem życia. I pewnie, pamiętając swoje szaleństwa, zadziałał wyprzedzająco.
– Czyli kłócą się o mnie? – kontynuowałam, zerkając na Diaza.
Potaknął w milczeniu. Fajny gość: nie kręcił, nie słodził. Trochę jak mój brat, który zawsze twierdził, że prawda, nawet najboleśniejsza, jest lepsza niż słodkie kłamstwa.
– Aha.
Wstałam.
– Co zamierzasz? – zainteresował się Abel.
– Ten twój partner nie jest najmilszym gościem na świecie. – Uśmiechnęłam się krzywo. – Ale uratował mi życie i nikt nie będzie po nim jeździł z mojego powodu.
Diaz nie próbował mnie powstrzymywać. Przeciwnie: rozparł się na krześle i też się wyszczerzył.
– Nie najmilszym?
– Prawdę powiedziawszy, był jak wrzód na tyłku – odpowiedziałam, po czym ruszyłam w stronę drzwi z napisem Kapitan L. Travis.
Otwierałam je z mocnym postanowieniem ratowania mojego wybawcy. Gdzieś tam w romantycznej łepetynie wyobraziłam sobie, jak ustawiam do pionu kapitana, a Ken patrzy na mnie z co najmniej takim samym uczuciem, jak ten z kreskówek o wiadomej lalce właśnie na nią. Taki miałam zamysł i przekonanie. A potem otworzyłam drzwi i usłyszałam z ust mojego niedoszłego wielbiciela:
– Każesz mi niańczyć rozpuszczoną gówniarę!
Nie byłam pewna, czy gdyby wiedział, że to do mnie dotrze, powstrzymałby się. Może tak, może nie. Nie miałam pojęcia i niewiele mnie to interesowało. Usłyszawszy te słowa, uświadomiłam sobie, dlaczego nie potrafię nikomu zaufać. Bałam się. Tak po prostu się bałam, że mogłabym się z kimś takim związać. Z kimś, kto chociaż wcale mnie nie zna, ocenia mnie po rolach, które odgrywałam. Uzna, że wie, kim jestem, bo zobaczył mnie w kinie i przeczytał jakieś durne artykuły w śmieciowych pismach albo plotkarskich portalach. Bałam się, że zaufam komuś takiemu jak Stanton.
– Będziesz, kurwa, niańczył, kogo ci każę! – W przeciwieństwie do stojącego do mnie tyłem Kena jego szef doskonale wiedział, że słyszę. Widział mnie. – Jeśli będzie trzeba, potrzymasz ją za rękę w pierdolonym kiblu! Od tego, kurwa, jesteś! Od wykonywania moich rozkazów! A jak mówię, że ktoś ma zostać nietknięty, to, kurwa, ma zostać nietknięty! I on, i cała jego pierdolona świta! Nawet jakiś bezmózgi kark!
Zacisnęłam pięści. Wspomniałam koronera zasuwającego plastikowy worek, potem różową koszulę Jacka z powiększającą się plamą krwi, a wreszcie wczorajszy poranek i Bartka parskającego śmiechem…
– Nazywał się Jack North – powiedziałam spokojnie. – I ukończył filozofię na Berkeley. Z całą pewnością był sporo inteligentniejszy niż niektórzy tu obecni. A już na pewno miał więcej godności, taktu i szacunku do ludzi.
Obaj mężczyźni wgapiali się we mnie kompletnie zaskoczeni. Każdy z innego powodu, ale ich motywy były mi obojętne. Przez chwilę patrzyłam na nich w milczeniu. Głównie w takim celu, żeby im się utrwaliło to, co powiedziałam. Miałam już w nosie ich i powody sporu. Zobojętniało mi nawet to, co Stanton o mnie myśli. Nie mogłam jednak pozwolić, żeby któryś obrażał Jacka. Jack był nietykalny.
Odwróciłam się, ale ledwie zrobiłam krok, Travis zastąpił mi drogę.
– Gdzie się pani wybiera? – warknął.
– To nie pańska sprawa – odpowiedziałam tym samym tonem. Próbowałam go wyminąć i dostać się do drzwi, ale skutecznie je zastawił. Nie zamknął ich jednak, więc każdy w pobliżu mógł usłyszeć moje gniewne słowa.
– Niestety moja – nie ustępował Travis. – Nigdzie się pani nie ruszy, póki na to nie pozwolę!
Był wielki, miał ze sto dwadzieścia kilo wagi i naprawdę wredny wyraz twarzy. Przede wszystkim jednak był gliniarzem. Kapitanem na tym posterunku. Kogoś innego mógłby zastraszyć. Pewnie by mu się to udało, bo ludzie generalnie nie czują się pewnie w obecności policji. Każdy ma jakiś grzeszek na sumieniu, a nawet jeśli nie, to pozostaje takie naturalne przeświadczenie, że coś tam kiedyś… Dlatego ktoś inny pewnie by się wystraszył, ale ja byłam siostrą Darka Dalinsky’ego i znałam swoje prawa jak każda wychowanka dobrego prawnika.
– Jestem zatrzymana? – zapytałam więc z błyskiem w oku.
Travis nie odpowiedział. Zmrużył powieki i wbił we mnie wzrok. Idioci nie zostają kapitanami policji w Nowym Jorku, więc zapewne i on był raczej bystry. Wiedział, że aresztowanie Maggie Dalinsky nie wchodzi w grę. Nawet jeśli istniałyby jakieś powody, musiałby to porządnie przemyśleć, a żadnych nie znał. Nie zatrzymuje się dziewczyny, dla której gubernator wyprawia proszone obiady, a tym bardziej takiej, której brat zajmował się sprawami wiceprezydenta, zanim ten objął urząd.
Z tej przyczyny Travis milczał.
– Świetnie. – Pokiwałam głową. – W takim razie proszę mnie przepuścić.
Mężczyzna wciąż stał i patrzył na mnie z tym samym wyrazem twarzy. I oczywiście się nie ruszył.
Szykowałam się już do kłótni, ale wtedy zadzwonił telefon kapitana. Wyciągnął go z kieszeni, zerknął na wyświetlacz, po czym odebrał krótkim:
– Travis.
Wydawał się obojętny, słuchając. Wciąż tarasował swoim ciałem drzwi i nieustannie patrzył na mnie. Milczał, póki ktoś po drugiej stronie nie skończył. Wówczas powiedział tylko:
– Tak jest. – I się rozłączył.
Ponownie zapadła cisza. Trwała kilka sekund, po czym kapitan w końcu przeniósł wzrok na porucznika.
– Zabierzesz pannę Dalinsky do bezpiecznego domu – polecił. – Tam poczekacie na jej ochronę albo ludzi z FBI.
Stanton popatrzył na mnie, a później na swojego szefa.
– Nie – powiedział zimno.
Travis błysnął zębami w parodii uśmiechu.
– Ja nie pytam, poruczniku – oświadczył.
– A ja mam coś do powiedzenia? – zapytałam.
Grymas kapitana się pogłębił.
– W sumie, panno Dalinsky, wolałbym, żeby się pani nie zgodziła. To by mi pozwoliło oddzwonić do gubernatora i powiedzieć, że jego pupilka ma w dupie jego żądania i swoje bezpieczeństwo. Mógłbym umyć ręce i mieć z głowy pierdoloną ulubienicę Ameryki. – Wzruszył ramionami i odsunął się od drzwi, dając mi wreszcie możliwość wyjścia. – Oczywiście pozostaje szansa, że gubernator uparłby się, żebym panią powstrzymał od popełnienia samobójstwa. Wtedy zmuszony byłbym panią aresztować. – Teraz naprawdę się uśmiechnął. – Czy muszę podkreślać, jaką frajdę by mi to sprawiło?
Nie zapytałam, na jakiej podstawie zamierzał mnie zamknąć, bo przecież coś na pewno by się znalazło. Darek wielokrotnie opowiadał o nadużyciach w policji. Nowojorski gliniarz nie odważyłby się zatrzymać Maggie Dalinsky. Nie sam. Mając jednak poparcie gubernatora… To zupełnie inny temat.
Spojrzałam na Stantona. Wyglądał jak ktoś, kto idzie do dentysty i właśnie sobie uświadomił, że nie ma pieniędzy na znieczulenie, ale i tak musi zrobić leczenie kanałowe. Byłoby mi go żal, gdyby nie to, co usłyszałam.
– Dobrze. – Uśmiechnęłam się promiennie do Travisa. – Jeden telefon i będę do dyspozycji pana Stantona.
* * *
Zrobienie karczemnej awantury bratu przez telefon tak, żeby nie usłyszało tych słów kilkunastu policjantów obserwujących każdy mój ruch, okazało się na tyle trudne, że ostatecznie skończyło się tylko na wieloznacznym warknięciu. Darek oczywiście niezbyt się tym przejął. Nie pierwsze i nie ostatnie warknięcie, które usłyszał i które zignorował. Przypomniałam mu grzecznie, że nie mam już jedenastu lat i nie ma prawa wydzwaniać do gubernatora za moimi plecami. A potem zażądałam, żeby zadzwonił do Duckiego, by ten odwołał polecenie, które wydał Travisowi.
– Nie – brat stanowczo odmówił.
– Kurde, Darek!
– Co kurde, Darek?! – Tym razem on podniósł głos. – Czy przypadkiem ktoś do ciebie nie strzelał?! Jasna cholera, Gośka! – Tylko on tak się do mnie zwracał i tylko wtedy, gdy chciał mi przypomnieć o rodzicach, naszych korzeniach i o tym, że musiał pogodzić studia i pracę z wychowywaniem siostry. Zawsze tym jednym słowem ustawiał mnie, jak chciał. Teraz też. – Ogłupiałaś do reszty?! Jack nie żyje!
– Wiem – burknęłam cicho. – Byłam przy tym.
Usłyszałam, jak brat odetchnął głęboko, żeby się uspokoić.
– Sorry, siostra. – Złagodniał. – Po prostu się boję.
– Uhm. – Pociągnęłam nosem. – Ja też, ale mogę tu poczekać na naszych ludzi. Kogoś przecież tutaj mamy.
– To nie takie proste. Niewiele osób wiedziało, o której i gdzie lądujesz, a przecież ktoś na ciebie czekał. Nie ufam już tym ludziom. Muszę znaleźć kogoś nowego. Johnny mi pomoże.
Johnny Corby, kolega Darka ze studiów, miał jedną z największych agencji ochrony na Wschodnim Wybrzeżu. Brat ufał mu jak mało komu.
– Do tego czasu – kontynuował Darek – twoją ochroną zajmą się nowojorscy gliniarze. Duckie osobiście prosił o najlepszego człowieka.
– Zajebiście – wymamrotałam. Milczałam przez chwilę, po czym podzieliłam się z bratem refleksją: – To wszystko wydaje się bez sensu. Jestem tylko aktorką.
– Lennon był tylko muzykiem – przypomniał mi.
Zmilczałam, bo i co miałam powiedzieć? Wariaci są wszędzie.
– Bądź grzeczną dziewczynką, siostrzyczko, i słuchaj panów policjantów…
– Daruj sobie ten protekcjonalny ton – warknęłam.
Zaśmiał się cicho. Wiedziałam, że mówi to, żeby odsunąć moje myśli od wydarzeń tego dnia, ale nieodmiennie reagowałam złością na przemądrzały ton, a złość świetnie równoważyła strach. I zapewne też z tego powodu dodał po chwili:
– Ponoć ten policjant… porucznik… – zawahał się, szukając w pamięci nazwiska – …Stanton to kawał ciacha. Przynajmniej Duckie tak mówił.
– Od kiedy gubernator jest gejem?
– Nie jest. Za to jego siostra ma słabość do gliniarzy. To jej słowa. Ma rację?
Spojrzałam przed siebie, na Kennetha Stantona, który przy swoim biurku pił kawę z dużego kubka z logo nowojorskiej policji. Bella Dukakis z całą pewnością miała rację.
– Coś się zmieniło? – wyzłośliwiłam się. – Zmieniasz orientację i jesteś zainteresowany? Mogę zapytać, czy też woli chłopców.
– Skarbie. – Mój braciszek modulował teraz głos. – JA z całą pewnością nie potrzebuję swatki.
To prawda. Nie potrzebował. Od kilku lat pojawiał się w wielu czasopismach, stale na szczycie najbardziej pożądanych kawalerów, i nie spotkał dotychczas kobiety, która by mu odmówiła. Nie sądzę też, by znalazł się taki mężczyzna. Oczywiście właściwej orientacji.
– Więc skąd to pytanie o pana Stantona? – zaciekawiłam się.
– Porucznika, siostra – poprawił mnie brat. – Pamiętaj o tym. – Na moment spoważniał, ale zaraz w jego głosie ponownie pojawiły się nuty rozbawienia. – Skoro już masz być zamknięta z policjantem, to chyba lepiej, żebyś się mogła przy tym dobrze bawić?
Słuchałam brata i jednocześnie nie odrywałam wzroku od omawianego obiektu. Stanton chyba to wyczuł, bo popatrzył na mnie. I znowu miał ten stomatologiczny wyraz twarzy.
– Jasne – burknęłam. – Zaraz po kanałówce.
– Co?!
– Nieważne. Dzwoń do Johnny’ego. Mam nadzieję, że szybko się zobaczymy.
– Ja też. Odezwę się, kiedy już będę wiedział, co i jak. Kocham cię.
– Ja ciebie też.
Kończyliśmy tym wyznaniem każdą rozmowę i każde spotkanie, odkąd zginęli rodzice. Tamtego dnia Darek wyszedł z domu, trzaskając drzwiami. Pokłócił się o coś z tatą, a mama zawsze konsekwentnie popierała męża, nawet gdy nie zgadzała się z jego zdaniem. Dlatego ostatnie słowa, jakie usłyszała od syna, to „Jasna cholera!”. Z kolei ja zawsze trzymałam sztamę z bratem, więc nie odzywałam się do nich, kiedy odstawiali mnie do szkoły. Żadne z nas wtedy nie przypuszczało, że nie będziemy już mieli okazji wyznać rodzicom, jak bardzo ich kochamy.
A później, gdy w milczeniu słuchaliśmy, jak kolejna garść ziemi uderza o wieko trumny, Darek wziął mnie za rękę i pierwszy raz powiedział „Kocham cię”. Odwzajemniłam się tym samym i tak już zostało. Bez względu na to, jak się na siebie złościliśmy, nigdy nie zapominaliśmy, że się kochamy.
Z bolesnym westchnieniem schowałam telefon do torebki i ruszyłam w stronę porucznika Stantona. Mijając przeszklony pokój, dostrzegłam w szybie swój wyraz twarzy i ledwie powstrzymałam chichot. O, najwyraźniej nie tylko Kenny wybierał się do dentysty.
Stanęłam przy jego biurku z rozbawieniem drżącym na wargach i oświadczyłam:
– Jestem do dyspozycji, poruczniku Stanton.
Nie odwzajemnił uśmiechu. Przeciwnie: skrzywił się, po czym wstał i gestem pokazał mi wyjście. Zapowiadało się cudownie.
Obudziłam się kompletnie zdezorientowana. Otwarcie oczu niczego nie zmieniło. Otaczały mnie ciemność i cisza. Gwałtownie zamrugałam, ale i to nie pomogło. Wzrok bardzo powoli przyzwyczajał się do okoliczności. Pojawiły się jakieś kształty, cień okna, rama łóżka, na którym leżałam, meble. Usiadłam lekko wystraszona, próbując skojarzyć, co robię w tym pokoju. Na pewno nie byłam w domu. Tam nigdy nie panowała taka ciemność, a i o ciszę byłoby trudno. Nawet kiedy budziłam się w środku nocy, za oknem zawsze świeciła lampa i nieustannie słychać było jakieś dźwięki dochodzące albo z odległej ulicy, albo z posiadłości. Pachniało też inaczej. Tutaj czułam… Nie potrafiłam zdefiniować tego zapachu, ale skądś go kojarzyłam. Tylko kompletnie nie wiedziałam skąd.
Próby przypomnienia sobie zapachu przyniosły niespodziewany efekt: wróciło ostatnie wspomnienie sprzed snu. Stary buick w kolorze zgniłych liści z wymęczoną tapicerką i rozbitym bocznym lusterkiem, w którym widziałam oddalające się wysokie budynki Nowego Jorku. Oraz milczący przystojniak za kierownicą. Milczący, wściekły przystojniak.
Odetchnęłam, bo chociaż nadal nie wiedziałam, gdzie jestem, to jednak czułam, że piękny Ken nie pozwoliłby zrobić mi krzywdy. No i przecież nie zostałam związana i mogłam wyjść z pokoju. Przynajmniej tak mi się wydawało.
Łóżko skrzypnęło, kiedy wstałam, żeby się upewnić co do tej możliwości opuszczenia ciemnego pomieszczenia. Z trudem wypatrzyłam klamkę. Na szczęście gdy ją nacisnęłam, drzwi ustąpiły, a za nimi pojawił się półmrok. Zobaczyłam niewielki korytarz, barierkę i schody prowadzące na parter domu. Z dołu zaś dobiegał cichy dźwięk, najprawdopodobniej z telewizora, bo to jego poświata rozświetlała ciemność.
Duży zegar na ścianie wskazywał trzecią dwadzieścia. Stałam przez chwilę, wpatrując się w jasną tarczę czasomierza. Trzecia dwadzieścia? Czyli w Krakowie… dziewiąta. Taaa, to by wiele tłumaczyło. Przez ostatni miesiąc żyłam polskim czasem. Nic więc dziwnego, że zasnęłam w samochodzie ani że obudziłam się teraz.
W końcu odwróciłam wzrok od zegara i ruszyłam w kierunku grającego telewizora. Rozglądałam się przy tym, lustrując wnętrze. Dom był niewielki, z niskimi sufitami, wąskim korytarzem i ciasnymi schodami. O ile mogłam ocenić w tym świetle, ściany zostały tylko pobielone. Mój umysł rozgrzewał się powoli, więc z opóźnieniem pomyślałam, że skoro to ten słynny bezpieczny policyjny dom, o którym piszą w książkach i który pojawia się w filmach, to nie można oczekiwać, że będzie przytulny, pełen kwiecia, obrazów i grubych dywanów.
Jakby na potwierdzenie tej myśli schody pod moimi stopami głośno zaskrzypiały. Wzdrygnęłam się i zacisnęłam dłoń na balustradzie. Domyślałam się, że o tej porze wszyscy śpią, więc nie chciałam nikogo budzić. To, że ja funkcjonowałam według krakowskiego czasu, a mój żołądek przypominał, że ostatni posiłek spożyłam w samolocie, nie oznaczało, że inni musieli z tego powodu cierpieć.
Inni nie cierpieli. Przynajmniej ten jeden inny, który spał na kanapie przed telewizorem. Łuna z ekranu kładła cienie na jego twarzy, podkreślając to, czym obdarowała go natura. Naprawdę był pięknym mężczyzną. Szczególnie teraz, kiedy sen złagodził jego rysy i nadał im niewinnej słodyczy. Albo czegoś, co chciałam sobie nią tłumaczyć. To coś podkreślały rozchylone we śnie usta. I nawet sącząca się z nich strużka śliny nie ujmowała mężczyźnie urody.
Patrzyłam na niego zafascynowana, bo chociaż żyłam wśród przystojniaków, Kenneth Stanton spokojnie mógł rywalizować o miano najseksowniejszego gościa, jakiego poznałam. A że kiedy spał, nie rzucał złośliwości, w tej chwili wydawał się absolutnie doskonały.
Przesunęłam spojrzenie z twarzy śpiącego na jego ramiona, brzuch, potem biodra… Tak, absolutnie doskonały. Szkoda, że za tą perfekcją szedł taki fatalny charakter.
Westchnęłam z żalem, następnie wróciłam wzrokiem do twarzy Kena. I napotkałam jego spojrzenie.
Och! Do licha!
Drgnęłam nerwowo.
– Sorry – wymamrotałam trochę speszona tym, że przyłapał mnie na wgapianiu się w niego. – Nie chciałam cię budzić.
Usiadł bez słowa. Poprzednie wrażenie, to o niewinnej słodyczy, natychmiast wyparowało. Stanton zwarł szczęki i zmrużył oczy. Jeszcze sekundę wcześniej, tuż po przebudzeniu, wyglądał jak trzyletni syn kuzyna, rozkosznie zdezorientowany. Ale teraz wrócił zirytowany facet, który czekał na mnie na lotnisku. Na dokładkę mój zdradziecki brzuch uznał, że to właściwa chwila, żeby głośno dać o sobie znać. Kiedy Ken usłyszał burczenie, odruchowo się skrzywił, a ja czekałam, aż na mnie warknie. Zamiast tego rozluźnił szczęki i podniósł się z kanapy.
– Chcesz coś zjeść? – zapytał spokojnie.
– Aha – potaknęłam.
Skinął głową.
– Przygotowałem spaghetti. – Minął mnie i ruszył w kierunku kuchni.
Poruszał się jak wielu aktorów, którym partnerowałam, ale tylko tych z pierwszej ligi. Tak chodzili ci, którzy wiedzieli, że są dobrzy, może nawet najlepsi. Pewnym siebie, szybkim krokiem. Nie było w nim żadnej kociej miękkości. To nie był typ seksownego drapieżnika, raczej coś w rodzaju niebezpiecznego psa obronnego. Taaa, wyszło mi to porównanie: pies obronny. Jak Parker, mój doberman, którego tata kupił, gdy miałam dziesięć lat. Długonogi i umięśniony, pełen gracji, chociaż śmiertelnie niebezpieczny.
Uśmiechnęłam się, a Ken, choć to zauważył, nie zareagował. Wszedł do kuchni i włączył światło. Ja zaś przestałam się uśmiechać. To znaczy nadal miałam ten sam grymas, ale to nie był już uśmiech, po prostu mięśnie mojej twarzy zamarły w szoku. Zwykle w ten sposób reagowałam na widok takiego wystroju wnętrz.
Kogo ja okłamuję? Przecież nigdy nie widziałam TAKIEGO wystroju wnętrz.
Kuchnia została pomalowana na różowo, a meble miały intensywny kolor fuksji. Nawet drzwi, i te zewnętrzne, i wyjściowe, zabarwiono na wściekłą magentę. Blaty udawały marmur, ale zamiast żyłek typowo szarych, srebrnych, brązowych czy w innym kolorze biel kamienia znaczyły różowe i purpurowe szlaki. I złote. Nie zapominajmy o złocie. Złoto w tej kuchni było wszędzie. Złoty zlew, złota bateria, złote kurki, nawet uchwyty w szafkach. Tak, one też były złote, w tym intensywnym odcieniu różowego złota, który najbardziej kojarzył się z tandetą.
– O jasna cholera – sapnęłam w końcu.
Na to Stanton też nie zareagował. Podszedł do gazowej kuchenki i włączył palnik, na którym stała patelnia ze spaghetti. Zaskoczył mnie tym. Wyobrażałam sobie, że będzie jak stereotypowy singiel: sos ze słoika odgrzewany w mikrofalówce. On tymczasem stał przy kuchence i powoli mieszał danie, żeby się nie przypaliło. Przyglądałam mu się przez chwilę, ale ostatecznie wróciłam do oglądania wnętrza. Podeszłam do wyspy i przez jakiś czas kontemplowałam te niesamowite złote i różowe żyłki. Przesunęłam palcami, badając fakturę blatu. Nie, to jednak nie był kamień, raczej jakiś laminat… tak się to chyba nazywa.
– Podoba ci się? – zagadnął z nutą złośliwości Ken, po czym postawił przede mną talerz pachnącej potrawy. Zaraz też podał wysoki kieliszek czerwonego wina.
– Ty nie jesz? – zapytałam grzecznie, chociaż cudowny aromat już pobudził moje ślinianki.
– Jadłem wcześniej. – Wzruszył ramionami.
Pokiwałam głową. Pachniało naprawdę wspaniale, więc szybko nawinęłam makaron na widelec i wpakowałam go sobie do ust. O tak! Smakowało równie dobrze.
– Fantastyczne! – wymamrotałam z pełną buzią.
– Dzięki.
– Nie mów… – Zrobiłam naprawdę wielkie oczy. – Sam przygotowałeś?!
Potaknął bez słowa. Ja też zamilkłam, przeżuwając z rozkoszą posiłek. Musiałam mieć przy tym ciekawy wyraz twarzy, bo gdy podniosłam wzrok, złowiłam spojrzenie Kena. Na moment ta jego chłodna maska opadła i coś tam się pojawiło w tej przystojnej twarzy. Coś, co przyciemniło jasnoniebieskie oczy. Tylko na chwilę, ale w końcu Stanton okazał jakieś uczucia. To znaczy jakieś inne niż niechęć. Bardzo szybko się opanował i ponownie naciągnął na twarz ten swój chłód.
– Podoba ci się? – spytał ponownie.
– Co?
– Kuchnia.
Lekko się zakrztusiłam i żeby się nie udławić, popiłam winem. Było cierpkie i niedobre, ale pomogło.
– Chcesz mnie zabić? – Podniosłam na niego załzawione oczy.
Nie uśmiechnął się ani nie odpowiedział. Chyba wciąż czekał, aż pierwsza zareaguję na zadane przez niego pytanie.
– Gdybym miała trzy lata, pewnie byłabym zachwycona. – Zdecydowałam, że będę szczera. W końcu raczej nie był przywiązany do tego miejsca, prawda? – Ale już jako pięciolatka wolałam bardziej stonowane barwy. – Mrugnęłam. – Rozumiem, że kiedy policja urządzała ten dom, jakiś sklep pozbywał się tandety za bezcen?
Zmarszczył lekko brwi.
– Dlaczego policja miałaby go urządzać?
Przeżuwałam z ekstazą kolejny kęs, więc Ken musiał poczekać na odpowiedź.
– Bo to ten słynny bezpieczny dom, prawda? Travis mówił, że masz mnie zabrać do takiego.
Potaknął ze zrozumieniem, po czym wyjaśnił:
– Mówił. Skoro jednak na lotnisku czekał snajper, a cały posterunek wiedział, że mam cię stamtąd odebrać – wyciągnął z lodówki piwo – uznałem, że bezpieczna miejscówka, o której też wie cały posterunek, przestaje być bezpieczna. – Pociągnął spory łyk. – To posiadłość moich dziadków. Należy do mnie, odkąd przenieśli się na Florydę. Nie chwalę się nią w pracy.
Zamarłam z otwartą buzią i widelcem w pół drogi do niej. Zrobiło mi się strasznie głupio. Zapewne jego babcia lata temu uważała, że takie wyposażenie nadaje klasy jej gniazdku. Wyobraziłam sobie niedużą starszą panią z rozjaśnioną trwałą, niczym aureolą wokół niedużej głowy, która z zachwytem w zamglonych oczach wybiera ten obrzydliwy złoty kran…
– Przepraszam – wymamrotałam ostatecznie, unikając wzroku Kena.
Zapanowała cisza, więc w końcu popatrzyłam na niego. Przyglądał mi się z zastanowieniem, trzymając butelkę przy wargach. Kiedy nasze spojrzenia się spotkały, powoli zaczął pić piwo i niespiesznie opróżnił naczynie. Potem w tym samym tempie odstawił puste szkło na koszmarny blat mikrej staruszki z tlenioną szopą włosów.
– Za co przepraszasz? – zapytał.
– Nie powinnam się naśmiewać…
– …z tandety za bezcen? – dokończył.
– Z gustu twojej babci – warknęłam.
I dopiero wtedy zauważyłam, że kąciki jego ust lekko drżą, a w oczach migocze mu coś, co u kogoś innego nazwałabym rozbawieniem. Stantona nie znałam, a w trakcie naszej krótkiej znajomości nie zechciał się nawet uśmiechnąć, więc nie byłam pewna.
– Śmiejesz się ze mnie? – Postanowiłam się upewnić.
Nie odpowiedział. Nadal mi się przyglądał z tym samym wyrazem twarzy. To było coś między zastanowieniem a niechętnym rozbawieniem, ale takim naprawdę niechętnym, jakby nie potrafił uwierzyć, że zdołałam go doprowadzić do takiego stanu. Patrząc na niego, ledwie powstrzymałam odruch pokazania mu języka. Zamiast tego grzecznie skończyłam jeść, a potem wstałam, żeby umyć po sobie talerz i sztućce. Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wylać wina i nie umyć też kieliszka, ale bałam się, że to będzie ostentacyjne i trochę nieuprzejme. Ostatecznie gospodarz się postarał, więc kieliszka nie ruszyłam.
– Co ty robisz? – Kenneth wyglądał na naprawdę zdumionego, kiedy odkręciłam wodę i zaczęłam się rozglądać za jakąś gąbką czy innym ustrojstwem do mycia naczyń.
– Zmywam – udzieliłam odpowiedzi. – Gdzie masz jakiś zmywak?
– Tu. – Otworzył zmywarkę.
Znów patrzyliśmy na siebie jakiś czas w milczeniu. Chciałam mu powiedzieć, że dla jednego talerza nie ma sensu uruchamiać urządzenia, ale ostatecznie to jego dom i jego koszty, więc posłusznie włożyłam brudne naczynia. Kiedy zamknęłam zmywarkę, znów złowiłam spojrzenie Stantona. I ponownie przyglądał mi się z zastanowieniem.
– Co? – Zirytowałam się.
Pokręcił głową, ale nie odpowiedział. To jego manifestacyjne milczenie zaczęło mnie denerwować. Nie umiałam czytać w myślach, ale i tak wydawało mi się, że w każdym milczącym spojrzeniu Stantona widzę potępienie. Dlatego powtórzyłam zaczepnym tonem:
– No co?
Zastanawiał się chwilę, nim powiedział:
– Naprawdę chciałaś umyć ten talerz?
– A dlaczego nie? – Cofnęłam się zaskoczona.
Pokręcił głową.
– Dlaczego?! – ponowiłam pytanie.
– Bo takie jak ty mają od tego ludzi – odparł obojętnie.
Zamrugałam, nie do końca rozumiejąc, o co mu chodzi.
– Takie jak ja? To znaczy jakie?
Tym razem odpowiedział bez wahania, za to z nieukrywanym obrzydzeniem:
– Aktorki. – I jakby chciał wyjaśnić, dodał: – Gwiazdy.
Najpierw mnie lekko przytkało, a potem parsknęłam śmiechem. Rany! Po tym całym koszmarnym dniu nie powinnam się śmiać, ale nie mogłam przestać. W końcu musiałam usiąść, bo brakło mi sił. Kenneth w tym czasie gapił się na mnie, chyba z przekonaniem, że kompletnie mi odbiło.
– Gwiazdy? – Chichotałam. – I niby co? Zmywają za nas, gotują za nas, sprzątają, prasują… Do toalety też za mnie chodzą? Albo lepiej: ze mną, żeby mi tyłek podetrzeć. – Postukałam się w czoło. – Weź, Kenny… – Widziałam, jak się skrzywił, ale miałam to w nosie. – Spójrz na mnie. No, spójrz! Mam dwie ręce. – Wstałam i podstawiłam mu ręce pod nos, żeby na pewno je zauważył. – Obie zdrowe. Czasami zmywam, czasami prasuję. Pupę wycieram sobie sama. Nie mam też kąpielowych. I powiem ci w tajemnicy… – zniżyłam głos i zbliżyłam się do Stantona jeszcze bardziej – …że dwa dni temu, jeszcze w Polsce, urwało mi się ramiączko stanika. A ja, o zgrozo, sama je przyszyłam!
Co powiedziawszy, wspięłam się na palce i cmoknęłam go w nos.
Właściwie nie wiem, co mnie napadło. Po prostu stał tak blisko, a w jego pozornie ostrym spojrzeniu wciąż pozostawał cień snu upodobniający go do zagubionego chłopca. Poza tym nieźle pachniał, świetnie wyglądał… I pomyślałam, że ciągle zadziera nosa, więc trzeba mu go utrzeć. Tak, utrzeć! Zwłaszcza że ten nos, szczupły i ładny, aż kusił, żeby go dotknąć.
Pocałowałam Kena całkiem odruchowo, więc i nie miałam związanych z tym żadnych oczekiwań. Mimo wszystko jednak jego zachowanie kompletnie mnie zaskoczyło. Mężczyzna błyskawicznie zesztywniał i gwałtownie się cofnął, uderzając przy tym biodrem w kant blatu. Zupełnie jakby to nie był całus, ale co najmniej policzek – i to taki wymierzony z rozmachem. Przez tych kilka sekund w jego przystojnej twarzy odbiła się burza emocji, z których chyba żadna nie była dla mnie pochlebna.
– Co ty robisz? – wywarczał.
Patrzyłam na niego zdezorientowana. To nie tak, że przywykłam, że mężczyźni modlą się o moje pocałunki. Nie każdy ciągnął mnie do łóżka. Spotkałam wielu miłych, sympatycznych, ale kochających swoje partnerki, więc mną niezainteresowanych. Żaden jednak nigdy nie zareagował tak obcesowo, wręcz agresywnie na drobną pieszczotę.
– Co to miało być?! – Kenneth kontynuował podniesionym głosem.
Miał tak wściekły i zacięty wyraz twarzy, że nagle się wystraszyłam. Przyszło mi bowiem do głowy, że siedzę w domu na końcu świata z wariatem. Nawet nie wiem, gdzie jestem. Pewnie też nikt inny nie wie. Stanton może mi zrobić krzywdę i nikt się nie dowie. A teraz, kiedy tak patrzył, nie miałam wątpliwości, że coś z nim jest nie tak.
I właśnie dlatego w napadzie paniki skoczyłam do drzwi, które wyglądały na wyjściowe. Szarpnęłam je raz, a gdy nie puściły, ponownie. Serce biło mi jak szalone, a kiedy w końcu ustąpiły, rzuciłam się w mrok…
Ken dogonił mnie po kilkunastu metrach.
– Stój, wariatko! – Złapał mnie w pasie i szarpnął do tyłu.
– Puszczaj! – Wierzgałam, szamotałam się i wbijałam paznokcie w jego ręce.
Przeklął, ale nie puścił. Pociągnął mnie jeszcze kilka kroków w stronę domu, po czym w jakiś dziwny sposób sprawił, że nie mogłam nawet drgnąć.
– Uspokój się, do jasnej cholery! – Wciąż używał podniesionego tonu. Trzymał mnie w żelaznym uścisku, aż zaczęło mi brakować tchu. Byłam tak przerażona, że zaczęłam szczękać zębami. Tak kompletnie bezwiednie. Stanton chyba to usłyszał, bo poluzował uścisk, po czym dodał już spokojniejszym tonem: – Wokół domu są wykopane rowy. Skręcisz kark po ciemku.