Los Angeles w blasku neonów. Popkulturowa podróż przez dekady - DeSantis Beata - ebook + książka

Los Angeles w blasku neonów. Popkulturowa podróż przez dekady ebook

DeSantis Beata

0,0
59,99 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Los Angeles w blasku neonów
Popkulturowa podróż przez dekady
 
Los Angeles to nie tylko punkt na mapie – to mit, marzenie i zjawisko kulturowe, które urosło do rangi globalnego symbolu. To miasto, które zbudowało swój wizerunek na marzeniach – jednych spełnionych, innych porzuconych po drodze. To tutaj powstały trendy, które rozlały się po całym świecie: od kina Hollywood, seriali symboli Beverly Hills, 90210, Świata według Bundych, Przyjaciół, poprzez modę Melrose Avenue, muzykę Madonny, Red Hot Chili Peppers czy Britney Spears po fitnessową rewolucję, juice bary i popołudnia w stylu zen.
W tym wyjątkowym przewodniku odnajdziesz na mapie Miasta Aniołów miejsca znane z kultowych filmów, seriali i teledysków. Dowiesz się, gdzie powstawały hollywoodzkie produkcje, na których dorastały pokolenia. Sprawdzisz, dokąd gwiazdy chadzają w wolnym czasie i co wyróżnia kalifornijski styl życia w wydaniu LA.
 
Bradbury Building, zbudowany w 1893 r., stał się ikonicznym miejscem filmowym, szczególnie w latach 80. XX w. Jego industrialne wnętrza były tłem dla futurystycznego Los Angeles w filmie Łowca androidów, gdzie Harrison Ford ścigał replikantów w jednej z najbardziej klimatycznych scen kina science fiction. Z ulicy budynek wygląda niepozornie, ale wystarczy przekroczyć jego próg, by przenieść się do innego wymiaru. Kiedy po raz pierwszy tu weszłam, czułam się, jakbym wkroczyła w dystopijny świat Ridleya Scotta. Światło wpadało przez przeszklony dach, rzucając geometryczne cienie na klatki schodowe. Każdy detal budynku zdawał się mieć swoją historię – misterne, żeliwne balustrady i wijące się schody wyglądały tak, jakby prowadziły do alternatywnego uniwersum.
 
Barbara DeSantis 
Polka, Amerykanka, Kalifornijka z wyboru. Autorka instabloga the_sun_tease

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB
MOBI

Liczba stron: 309

Rok wydania: 2025

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Autorka: Beata DeSantis

Redakcja: Ilona Kisiel

Korekta: Jolanta Bąk

Projekt graficzny okładki: Panczakiewicz Art.Design

Projekt makiety i skład: Izabela Kruźlak

Opracowanie e-wydania: Karolina Kaiser,

Elementy graficzne makiety: Freepik.com

Mapa: Martyna Kosik (Los Angeles), Aneta Kaczmarek na podstawie Shutterstock © jamiousjimothy (Śródmieście)

Redaktor techniczna: Aneta Kaczmarek

Redaktor prowadząca: Magda Pacholska

Zdjęcia na okładce: Adobe Stock: chones (front), dreamstime.com: Choneschones (tył)

Zdjęcia:

Dreamstime: Larry Gibson (4-5), trekandshoot (6-7), Jon Bilous (11, 47), Boarding1now (15), Miroslav Liska (21, 41), Alexkane1977vi (27, 30), Kateryna Chyzhevska (63, 74, 249), 4kclips (69), Mirko Vitali (81), Tom Windeknecht (90), Walter Cicchetti (103, 153), Alexandre Fagundes De Fagundes (123, 167, 280), Cristianlourenco (138), Brphoto (156), Juan Moyano (162), Sean Pavone (175, 285), Rolf52 (228), Elliott Cowand Jr (252, 271), Joe Sohm (275)

Pozostałe zdjęcia: z archiwum Autorki

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część tej książki nie może być powielana lub przekazywana w jakiejkolwiek formie bez pisemnej zgody wydawcy, z wyjątkiem recenzentów, którzy mogą przytoczyć krótkie fragmenty tekstu.

© Copyright by Beata DeSantis

© Copyright for this edition by Wydawnictwo Pascal

Bielsko-Biała 2025

Wydawnictwo Pascal sp. z o.o.

ul. Zapora 25, 43-382 Bielsko-Biała

tel. 338282828

[email protected]

Przewodniki dla firm i agencji reklamowych:

[email protected]

ISBN 978-83-8317-692-5

Jakie naprawdę jesteś, Mieście Aniołów?

A to niby co? – zapytałam, patrząc na dziwny betonowy znak.

– To Mulholland Drive. Kultowa droga. I kultowy film. Nie znasz?

Jonathan był lekko zszokowany. Ja nieco zmieszana.

– Ja znam Drive[1] z Goslingiem – odpowiedziałam z przekąsem.

– Nie. To nie to. To Lynch, kochanie. LA klasy premium. Zaraz ci pokażę.

I tak właśnie zaczął się nasz pierwszy wspólny dzień w Los Angeles. Nie od Hollywood Boulevard, nie od Venice Beach, tylko od jazdy krętą drogą po wzgórzach, w rytmie dźwięków z radia i opowieści, które sypały się z jego ust jak popcorn z kinowego wiaderka. A ja słuchałam, chłonęłam i po raz pierwszy poczułam, że jestem nie w mieście, ale na planie filmu, który kręcimy wspólnie.

Miasto Aniołów od dekad rozpala wyobraźnię, nawet tych, którzy nigdy nie postawili tu stopy…

Nie ma chyba osoby na świecie, która nie słyszała o Los Angeles. Miasto Aniołów od dekad rozpala wyobraźnię, nawet tych, którzy nigdy nie postawili tu stopy… Kojarzy się z marzeniami, filmami, gwiazdami, słońcem i czymś nieuchwytnym, obietnicą innego życia. Znamy je z plakatów, teledysków, seriali i scen filmowych. Dla wielu z nas to właśnie LA[2] było symbolem amerykańskiego snu. To tutaj mieszkały nasze ulubione postaci z filmów i seriali, tu rodziły się trendy, które docierały na drugi koniec świata, zanim jeszcze mieliśmy dostęp do Internetu.

Dlaczego właśnie lata 80., 90. i 2000.? Przecież złota era Hollywood to już lata 40. i 50. – eleganckie premiery, gwiazdy w futrach, czerwone dywany. Ale dopiero później popkultura naprawdę weszła do naszych domów. Na kineskopowych ekranach, w magnetowidach, w plakatach nad łóżkiem. MTV, kasety VHS, teledyski, które wyglądały jak filmy – to wszystko było nam bliskie. Los Angeles świeciło neonami i dosłownie, i metaforycznie. Tętniło muzyką, buntem, stylem. Kluby, salony gier, kablówka, kasety z West Coast Lany Del Rey w walkmanie, chłonęliśmy ten świat z wypiekami na twarzy. A potem przyszła era celebrytów, paparazzich i Instagrama. I nagle to miasto znał każdy, nawet jeśli nigdy w nim nie był.

Dla mnie to nie była tylko fascynacja. Trafiłam tu, bo stąd pochodzi mój mąż, Jonathan. To on pokazał mi LA od kuchni, nie z perspektywy przewodnika, tylko życia. Ze skrótami przez wzgórza, śladami wspomnień i historiami. Nie ma chyba miejsca, do którego by mnie nie zawiózł, a jego opowieściom nie było końca.

– Tu kiedyś był bar, w którym podobno Elvis zamówił burrito – powiedział Jonathan, wskazując na przydrożny lokal.

– Jonathan, ty czasem zmyślasz te historie, prawda? – spojrzałam podejrzliwie.

– Nie wszystkie. Ale czy to w ogóle ma znaczenie? LA to miasto, które samo sobie dopowiada historie.

Ulica Broadway w śródmieściu Los Angeles, gdzie znajdują się zabytkowe kina: Los Angeles Theatre, Palace Theatre, State Theatre i Orpheum Theatre

Uwielbiam ten jego styl, pół żartem, pół serio, zawsze z błyskiem w oku. I choć czasem śmiałam się, że traktuje każde skrzyżowanie jak plan filmowy, to dzięki niemu pokochałam to miasto. Bo tak naprawdę Los Angeles to nie tylko adresy i atrakcje. To sposób patrzenia. Otwarty, pełen pasji, czasem przekorny, ale zawsze z sercem i adrenaliną.

Los Angeles w świetle neonów nie jest typowym przewodnikiem. Nie ma w nim spisu atrakcji czy listy must-see. Ta książka to podróż – przez dekady, wspomnienia, kadry filmowe, zgaszone światła starych kin i błysk fleszy, które zmieniały zwykłych ludzi w legendy. To opowieść o mieście, które znałeś, zanim je odwiedziłeś. To właśnie w nim – między muralami, palmami i neonowymi szyldami tanich moteli – zaczynały się marzenia. Także moje. Wychowana w Polsce, z głową pełną obrazów z MTV i filmów z wypożyczalni, nie przypuszczałam, że pewnego dnia znajdę się naprawdę po drugiej stronie ekranu. I że będę patrzeć na ten świat nie tylko oczami turystki, ale kobiety, która znalazła tu dom, miłość… i męża, który potrafi wskazać każdy budynek z adekwatnym okrzykiem, np.: „O, tu kręcili scenę pościgu w Terminatorze!”, i z taką ekscytacją, jakby to była najważniejsza informacja dnia.

Dzięki temu ta książka jest inna – osobista, z emocjami, wspomnieniami i zachwytami, które nie mieszczą się w przewodnikowych ramkach.

– Przyjechałam tu już jako dorosła kobieta, ale zakochałam się jak nastolatka. W różowych zachodach słońca nad plażą w Santa Monica, w luksusie Beverly Hills i w lśniących lakierach cadillaców… – powiedziałam z nostalgią, patrząc przez szybę na mijane palmy.

– No, no – mruknął Jonathan z przekąsem. – Myślałem, że zakochałaś się w pewnym Kalifornijczyku z krwi i kości, a ty mi tu o luksusach.

Wychowana w Polsce, z głową pełną obrazów z MTV i filmów z wypożyczalni, nie przypuszczałam, że pewnego dnia znajdę się naprawdę po drugiej stronie ekranu

– W nim też. Ale najpierw w mieście. – Uśmiechnęłam się, zerkając na niego spod ulubionej różowej czapki z daszkiem z logo LA. – Bez ciebie pewnie nigdy bym nie poznała tej drugiej warstwy ukrytej za błyskiem widokówek, palm i czerwonych dywanów. Kulis prawdziwego Los Angeles, z jego codziennością, absurdami, ale też z sercem, którego nie widać w filmach.

Wielu z nas dorastało, oglądając filmy z Hollywood, śledząc losy aktorów, znając sceny na pamięć. Marzyliśmy, żeby kiedyś przejść się tą samą aleją, usiąść na plaży znanej z serialu albo zobaczyć znak HOLLYWOOD na żywo, nie tylko na plakacie nad łóżkiem. To było większe niż samo kino marzenie o stylu życia, wolności, czymś więcej.

Zajrzyjmy więc za kulisy. Przejdźmy śladami filmów, teledysków i wspomnień. Odkryjmy miasto, które nigdy nie zasypia i które nigdy nie przestaje grać swojej roli.

Zapraszam na spacer przy kalifornijskim świetle neonów.

Witaj w Los Angeles

To miasto nie ma końca! – mruknęłam, wpatrując się w wirtualną mapę, która rozkładała się przed moimi oczyma jak plansza do gry z tysiącem pól.

– Właśnie za to je kocham – odpowiedział Jonathan z uśmiechem. – Nie trzeba jechać za granicę, żeby zmienić klimat, język i kuchnię. Wystarczy zjechać z autostrady.

– Ale jak to wszystko ogarnąć? Przecież tu nie ma centrum, tylko… czysty chaos.

– To nie Nowy Jork. Los Angeles nie rośnie wzwyż. Ono się rozlewa. Jak sztuka współczesna – nie musisz jej rozumieć, żeby cię zachwyciła.

Nie ma jednego śródmieścia, są za to równoległe światy: od eleganckiego Westside, poprzez hipsterskie Central LA po spokojne doliny

Wtedy jeszcze nie rozumiałam, że Los Angeles nie da się włożyć w ramy. To nie tylko Hollywood i palmy przy Venice Beach. To drugie co do wielkości miasto w USA, rozciągające się na ponad 1200 km², z populacją przekraczającą 3,8 miliona mieszkańców, a razem z całym hrabstwem LA to ponad 10 milionów ludzi mówiących w ponad 180 językach. To miasto trudno ogarnąć jednym spojrzeniem. Nie ma jednego śródmieścia, są za to równoległe światy: od eleganckiego Westside, poprzez hipsterskie dzielnice Central LA aż po spokojne doliny, portowe miasta i tętniące życiem dzielnice azjatyckie. Los Angeles powstało z gorączki złota, naftowej hossy, imigracyjnych fal i ambicji Hollywood. To miasto kontrastów, chaosu i kreatywności i właśnie dlatego każdy znajdzie tu dla siebie własny fragment mapy.

– Czekaj… mówi się tu w ponad 180 językach? Jak to możliwe? – zapytałam z niedowierzaniem, patrząc na tłum przechodniów jak na kadr z filmu.

– Nie pytaj. Tu działa wszystko – język ciała, uśmiech, palec wskazujący, a jak trzeba, to i Google Translate. W LA człowiek uczy się mówić bez słów. – Jonathan wzruszył ramionami.

– To chyba jedyne miejsce, gdzie zamawiając kawę, możesz usłyszeć trzy języki w jednym zdaniu…

– …i wszyscy się dogadują. To jest magia Miasta Aniołów. Każdy rozumie po swojemu i każdy się dogada.

Roześmiałam się.

– Nic dziwnego, że nazywają to miejsce La La Land[3]…

– Bo tu wszyscy trochę bujają w obłokach, żyją marzeniami, wierzą, że wszystko może się wydarzyć jak w filmie. I wiesz co? Nie każdy jest sławny, piękny czy bogaty, ale wielu mówi, że wystarczy budzić się przy szumie palm i słońcu wpadającym do kuchni, by poczuć, że życie tu jest naprawdę wspaniałe.

Jak zrozumieć Los Angeles?

Zajęło mi dużo czasu, żeby to zrozumieć, że Los Angeles to nie jest jedno miasto. To jakby kilka miast egzystujących obok siebie. Każde w swoim rytmie, ze swoim klimatem, językiem i historią. Gdy przyjechałam tu pierwszy raz, próbowałam to wszystko ogarnąć – szukałam centrum, chciałam zrozumieć LA. A potem zrozumiałam, że… to nie ma sensu. Tu nic nie jest oczywiste. Możesz jechać godzinę z jednej dzielnicy do drugiej i nadal być w Los Angeles, tylko zupełnie innym. W jednym miejscu strzeżone rezydencje z marmurowymi podjazdami i szeptem fontann, w drugim – rzędy niskich domków z lat 50., gdzie czas zatrzymał się przy starym radiu i filiżance kawy. W trzecim – palmy wyginają się nad kolorowymi muralami, a w powietrzu unosi się zapach przypraw, dymu i czegoś, co mogłoby być początkiem letniej fiesty.

Zajęło mi dużo czasu, żeby to zrozumieć, że Los Angeles to nie jest jedno miasto

Jonathan tylko się uśmiechał i mówił: „To właśnie jest LA. Każdy ma tu swoją wersję miasta”. I coś w tym jest, bo Los Angeles to trochę jak kalejdoskop. Za każdym razem widzisz coś innego. Dlatego podzieliłam je na sześć twarzy. Nie jest to podział administracyjny, ale emocjonalny. Subiektywny. Taki, jaki poznałam, chodząc tymi ulicami, słuchając opowieści mojego męża i przesiąkając tym chaosem, który dziwnie… wciąga.

Sześć twarzy miasta

1️. Central LA

To tu bije serce miasta. Ale nie spodziewaj się regularnych uderzeń, raczej nieprzewidywalnych impulsów, które raz przyspieszają, raz zwalniają, zależnie od dzielnicy, pory dnia i światła.

W Central LA przeszłość spotyka się z przyszłością

Wśród drapaczy chmur Downtown LA[4] potrafi być onieśmielająco korporacyjnie, ale tylko do momentu, aż skręcisz w boczną ulicę i trafisz do Arts District – dzielnicy pełnej murali, kawiarni w dawnych magazynach i galerii, które powstały w budynkach, gdzie kiedyś nikt nie chciał prowadzić biznesu, a już na pewno nie mieszkać. Albo do Little Tokyo – spokojniejszego, pełnego lampionów i misek ramenu, który koi po zderzeniu z betonem i szkłem.

Tu, w historycznej części, znajdują się moje ukochane kontrasty – Bradbury Building, który wygląda jak scenografia z filmu noir (bo faktycznie grał w wielu filmach), i Walt Disney Concert Hall, który przypomina statek kosmiczny z lustrzanej stali. No i oczywiście Griffith Park – gigantyczny park w środku miasta, gdzie słychać ptaki, a nie klaksony. Z jego obserwatorium można spojrzeć na całe Los Angeles i nadal nie ogarnąć go w całości.

W Central LA przeszłość spotyka się z przyszłością, street art z biurowcami, a klasyczne kina z hipsterskimi kawiarniami, gdzie espresso kosztuje więcej niż obiad. Ale mimo to… i tak chcesz tam wracać.

2️. Westside Cities

Zachodnia strona Los Angeles to Kalifornia z naszych wyobrażeń – ta z filmów, teledysków i tapet na komputerze z lat 90. Santa Monica, Venice, Beverly Hills, Westwood… Każdy z tych adresów brzmi jak osobna opowieść. Tu światło jest inne – miękkie, złote, jakby ktoś nałożył filtr California Dreamin’[5]. Palmy tańczą nad głowami, ludzie biegają po plaży o wschodzie słońca, a tutejsi mieszkańcy naprawdę wyglądają, jakby nigdy się nie spieszyli.

South Bay, Palos Verdes

W Santa Monica można usiąść na molo, gapić się w ocean przez godzinę i nikt nie zwróci na ciebie uwagi. W Venice spotka się artystów, rolkarzy, joginów i dziwaków w najlepszym tego słowa znaczeniu. A Beverly Hills? To jak żywy katalog marzeń: drogie auta, domy za miliony i ludzie w sportowych ubraniach, którzy zdają się należeć do klubu rannych ptaszków, bo już o 5.00 rano zasuwają na siłowni.

Jonathan śmieje się, że tutaj nawet psy wyglądają, jakby miały swoje agentki. I coś w tym jest. Westside naprawdę żyje własnym rytmem: błyszczącym, stylowym, z odrobiną absurdu. To właśnie stąd rozchodzi się styl życia, który zna cały świat. Plaże, surferskie fale, zachody słońca nad Pacyfikiem i luksusowe zakupy na Rodeo Drive to nie scenariusz, a codzienność… Choć niekoniecznie moja. Ale chętnie przyglądam się z boku i chłonę to światło, które przyciąga ludzi z całego świata.

3️. South Bay

Na południu Los Angeles życie ma inny rytm – wolniejszy, bardziej zrelaksowany, jakby ustawiony na fale oceanu. To tutaj znajdziesz San Pedro, miasto portowe z marynarską duszą, w którym kutry rybackie sąsiadują z muzeum statku „USS Iowa”, a krzyk mew potrafi doprowadzić do szewskiej pasji. W Manhattan Beach surferskie deski stoją pod restauracjami ze świeżym ceviche, a ludzie naprawdę zatrzymują się, by podziwiać zachód słońca, jakby to był codzienny rytuał.

W South Bay kalifornijska codzienność spotyka się z autentycznością. W Torrance czy Carson odnajdziesz społeczności japońskie, filipińskie, latynoskie – wielokulturową mozaikę, gdzie obok siebie funkcjonują świątynie buddyjskie, meczety i parafie katolickie. Palos Verdes to zupełnie inna bajka: klify, które wyglądają jak urwane z portugalskiego wybrzeża, rezydencje z widokiem na Pacyfik i konie przechadzające się po pagórkach, jakby nigdy nie widziały autostrady.

South Bay jest spokojne, mądre i słoneczne jak niedzielne popołudnie. To taka kalifornijska dusza bez makijażu. Prawdziwa i piękna

Jonathan mówi, że South Bay to jego bezpieczna przystań, bo nawet gdy wszystko inne w LA wiruje, to tu można złapać oddech. Czasem przystajemy na jednym z klifów Palos Verdes i patrzymy w ocean. „Jakbyś patrzyła w nieskończoność, co?” – mówi. I trudno się z nim nie zgodzić. South Bay jest spokojne, mądre i słoneczne jak niedzielne popołudnie. To taka kalifornijska dusza bez makijażu. Prawdziwa i piękna.

4️. Gateway Cities

Na wschód od świateł Hollywood i palm Venice rozciągają się Gateway Cities, brama do Los Angeles i jego mniej znanego, ale jakże autentycznego oblicza. To tu znajdziesz Long Beach, Downey, Whittier, Norwalk – miasta, które nie pojawiają się na pocztówkach, ale za to są pełne życia, wielokulturowości i wspomnień rodzinnych BBQ w ogrodzie.

Long Beach jest chyba najbardziej znane z tej grupy – nadmorskie miasto z artystycznym klimatem, z portem o strategicznym znaczeniu i dzielnicami, które łączą sztukę uliczną z atmosferą vintage. Whittier cechuje senny klimat małego miasteczka, które wychowało prezydenta Richarda Nixona. W Downey z kolei powstał pierwszy restauracyjny McDonald’s z lat 50., z neonami i szkłem, które wyglądają jak scenografia z filmu retro. Gateway Cities to LA od zaplecza, dosłownie i w przenośni. Meksykańskie panaderos sąsiadują z filipińskimi stoiskami i koreańskimi marketami. Tu styl rodzi się z potrzeby, tradycji i sąsiedzkiego ducha.

Dla mnie to przestrzeń, która przypomina, że Los Angeles nie składa się tylko z marzeń, ale i z ludzi, którzy na nie pracują – często po cichu, poza kadrem. I właśnie dlatego warto się tu zatrzymać.

5️. San Gabriel Valley

Tutaj Los Angeles przybiera smak Azji. W Alhambrze, Monterey Park czy Temple City zamiast burgera na rogu znajdziesz lokal, w którym serwuje się dim sum lepszy niż w Hongkongu, a kolejka przed wejściem ciągnie się jak metro w godzinach szczytu.

Pasadena przyciąga z kolei zupełnie inną energią – historyczną, elegancką, niemal europejską. To tutaj znajdziesz ogrody botaniczne, kolonialne rezydencje, w tym słynną rezydencję Huntingtonów, i parady z różanych snów. A San Marino? Czas się tam zatrzymuje między palmami a marmurowymi fontannami.

Dolina św. Gabriela to mozaika kultur, w której hiszpańskie dziedzictwo spotyka azjatycką precyzję, a codzienność toczy się między buddyjskimi świątyniami, targami nocnymi i… meksykańskimi panaderias. Jonathan zawsze się śmieje, że to jedyne miejsce na świecie, gdzie można zjeść ramen, obejrzeć mecz w parku pełnym papug i zakończyć dzień, medytując w ogrodzie japońskim – wszystko w promieniu 5 mil.

Dla mnie San Gabriel Valley to świat, który zmienia się co skrzyżowanie, ale zawsze pachnie dobrze, brzmi ciekawie i pokazuje, jak wielowarstwowe potrafi być Los Angeles.

6️. San Fernando Valley

Za wzgórzami Hollywood rozciąga się San Fernando Valley, czyli po prostu kraina, gdzie powstawały kultowe sitcomy i filmy dla nastolatków z lat 80. i 90. To tutaj, między palmami a klimatyzowanymi centrami handlowymi, narodziła się cała subkultura Valley Girl[6], z charakterystycznym like, totally! w każdym zdaniu. W Studio City, Burbank czy North Hollywood kręcono seriale, które potem oglądaliśmy z wypiekami na twarzy na kasetach VHS. Stąd wychodziły scenariusze, kostiumy i scenografie, które trafiały do naszych salonów.

Zachód słońca nad centrum Glendale i górami San Gabriel

To nie jest Los Angeles z pocztówki. To bardziej sypialnia LA, z domkami w rzędach, ogrodami z basenami, szkołami, sklepami, życiem toczącym się w cieniu studiów filmowych. To najmniej turystyczna część miasta, ale jeśli chcesz poczuć się jak bohater starego odcinka Beverly Hills, 90210 albo Słodkie zmartwienia (Clueless), to Valley czeka z otwartym garażem i lemoniadą na tarasie. Tu codzienność wygląda jak scena z serialu – i może dlatego jest tak bliska. Każda z tych części to osobna opowieść. Inny klimat, inne tempo, inne marzenia. Ale razem tworzą mozaikę, której nie da się ani zapomnieć, ani jednoznacznie opisać.

Los Angeles nie układa się w jedną prostą historię. To krajobraz rozsypany jak puzzle, z neonowym kawałkiem tu, palmowym cieniem tam, echem dawnego glamour w jednym rogu i zapachem ulicznych tacos w drugim. Trzeba się w niego zanurzyć kawałek po kawałku, by zrozumieć całość. A może nawet nie tyle zrozumieć, co poczuć.

Na początku było… światło… … i napis HOLLYWOOD

Zanim Los Angeles stało się mekką gwiazd, miastem snów, czerwonych dywanów i neonowych drinków, było po prostu miejscem z dobrym światłem. Filmowcy z Nowego Jorku i Chicago przyjeżdżali tu, bo kalifornijskie słońce świeciło niemal przez cały rok. W epoce kina niemego to był absolutny luksus, nie trzeba było męczyć się z oświetleniem. W 1910 roku powstał pierwszy film kręcony w Hollywood, a już kilka lat później dzielnica Los Angeles zaczęła się zamieniać w niekończący się plan zdjęciowy. Tu powstały największe studia: Paramount, Warner Bros., Universal. Tutaj wznoszono zamki, pałace, dżungle i westernowe miasteczka. Wszystko, czego potrzebował filmowy świat, można było wyczarować w promieniu kilkunastu kilometrów.

Od dekad Los Angeles pulsuje w rytmie popkultury

Słynny znak HOLLYWOOD (Hollywood Sign) powstał nie po to, by promować branżę filmową. W 1923 roku firma deweloperska postawiła ten gigantyczny napis jako reklamę nowego osiedla mieszkaniowego Hollywoodland. Tak, miało być luksusowo, nowocześnie i z widokiem na marzenia. Litery miały stać tylko przez półtora roku. Zmieniły się jednak w symbol. Z biegiem lat słowo „land” zniknęło (litery usunięto w latach 40.), ale magia została. Dziś nikt nie wyobraża sobie Los Angeles bez tego białego napisu na wzgórzu. A ileż on widział! Pożary, burze, upadki i wzloty karier, a nawet… przeloty helikopterów z zakochanymi, którzy oświadczali się na jego tle. I choć z bliska litery są obdrapane, technicznie nieciekawe i odgrodzone płotem, to z daleka wyglądają jak brama do innego świata.

– Wiesz, że gdyby nie filmy z lat 80. i 90., chyba nigdy nie marzyłabym o tym miejscu? – powiedziałam, opierając głowę o szybę auta. – Dla mnie Los Angeles długo istniało tylko na ekranie – wśród żarówiastych neonów, slow motion i bohaterów w ray-banach.

Słynny znak Hollywood na południowym zboczu Mount Lee w górach Santa Monica ma 13,7 m wysokości i ponad 100 m długości

Jonathan spojrzał na mnie z uśmiechem.

– No tak, klasyczne pranie mózgu VHS-ami. I dodał z przekąsem: – Zakochałaś się w fikcji.

– A potem okazało się, że fikcja żyje tu naprawdę. I nie chodzi tylko o filmowe dekoracje, ale o sposób, w jaki to miasto wciąż gra główną rolę w czyichś marzeniach.

Od dekad Los Angeles pulsuje w rytmie popkultury. To tutaj rodziły się trendy, marzenia i wyobrażenia o nowoczesnym stylu życia. W latach 80. XX wieku miasto było jak wielki plan filmowy – ekstrawaganckie, pełne buntu i kreatywności. Hollywood weszło wtedy na wyższy poziom: z taśm montażowych schodziły produkcje, które zdefiniowały kino akcji i science fiction na długie lata. Powrót do przyszłości (Back to the Future), Terminator (The Terminator), Szklana pułapka (Die Hard), Łowca androidów (Blade Runner) – te tytuły nie tylko przyciągały tłumy do kin, ale też zmieniały sposób, w jaki patrzyliśmy na przyszłość, bohaterów i miejskie życie. To był czas wielkich blockbusterów i rewolucji w efektach specjalnych.

W latach 90. zrobiło się bardziej surowo, bardziej realnie. Filmy zaczęły pokazywać Los Angeles z innej perspektywy – mniej wyidealizowanej, za to bardziej zbliżonej do rzeczywistości. Speed: Niebezpieczna prędkość (Speed), Gorączka (Heat), Dzień próby (Training Day) to już nie był tylko blichtr i zachód słońca nad palmami, ale miasto pełne kontrastów, zderzeń światów i napięć. W tym czasie rodziły się też nowe twarze popkultury, a LA stawało się sceną nie tylko dla filmów, ale także dla rosnącego zjawiska celebrytyzmu.

Każdy kadr, każda lokalizacja ma tu swoje znaczenie i właśnie w tę podróż teraz ruszamy.

Potem przyszły lata 2000. – epoka reality TV, cyfryzacji i narodzin internetowej sławy. Los Angeles stało się stolicą nowej fali popkultury – z takimi superprodukcjami i filmowymi franczyzami na czele jak Szybcy i wściekli (The Fast and the Furious), Spider-Man. Ulice zapełnili paparazzi, którzy polowali na Paris Hilton, Britney Spears czy młode Kardashianki. Telewizja też przeszła metamorfozę. Życie na fali (The O.C.), Ekipa (Entourage) czy Laguna Beach pokazały nam Kalifornię od strony prywatnych willi, imprez i dramatów, które równie dobrze mogły wydarzyć się obok.

Los Angeles to miasto, które z każdą dekadą przyjmowało nowe role. Jego ulice, wieżowce, pustynne obrzeża i plaże stawały się tłem dla historii, które zapisywały się w pamięci całego świata. Wielu z nas dorastało, oglądając filmy z Hollywood, śledząc losy aktorów, znając sceny na pamięć. Każdy kadr, każda lokalizacja ma tu swoje znaczenie i właśnie w tę podróż teraz ruszamy. Po miejscach, które były sceną dla największych emocji, po LA, które świeciło światłem neonów i błyskało fleszami.

[1] Wszystkie oryginalne i polskie tytuły filmów wymienionych w książce oraz rok ich światowej premiery znajdują się w indeksie na końcu książki.

[2] W tekście nazwa miasta będzie się pojawiać w pełnej formie: Los Angeles oraz skrótowej: LA (w wersji amerykańskiej jest zapis L.A.).

[3]La La Land film w reż. Damiena Chazell’a z 2016 roku z Emmą Stone i Ryanem Goslingiem. Tytuł filmu jest grą słów i odnosi się do Los Angeles, miejsca akcji filmu, oraz idiomu z języka angielskiego be living in la la land, oznaczającego „bujać w obłokach”.

[4] Używany jest też skrótowy zapis tej centralnej części miasta: DTLA.

[5]California Dreamin’ – utwór Johna i Michelle Phillipsów. Oryginalnym wykonawcą piosenki był Barry McGuire. Najpopularniejszą jej wersję wykonał zespół The Mamas & The Papas. Tekst piosenki opowiada o tęsknocie autora za ciepłem Los Angeles podczas mroźnej zimy.

[6] Nawiązanie do filmu z 1983 roku Dziewczyna z doliny (Valley Girl). Film pokazuje kontrast między mentalnością i kulturą życia w Los Angeles i na przedmieściach.