Listy, dzienniki i pamiętniki - Karolina Kasprzak-Dietrich - ebook

Listy, dzienniki i pamiętniki ebook

Kasprzak-Dietrich Karolina

2,0

Opis

Najpierw miała trudne dzieciństwo, potem przeżyła odrzucenie. Alicja nie miała łatwego życia. Kim tak naprawdę jest? Czyja to była zbrodnia?

 

Czy poradzi sobie z nową rzeczywistością, jak odbiją się na niej kolejno odkrywane fakty?

 

O AUTORCE:

 

„Choć jestem marzycielką, mam duszę samotnika” – tak mówi o sobie autorka, Karolina Kasprzak-Dietrich. Twórczyni powieści: GrabarzPodstępna schizofreniaVelveteen youth, Moje córki oraz Truciciel, jest zafascynowana życiem i otaczającą go przyrodą. Dużo czyta, jeszcze więcej pisze.

 



Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 331

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
2,0 (1 ocena)
0
0
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Listy,dziennikiipamiętniki

KarolinaDietrich

Listy,dziennikiipamiętniki

Warszawa2020

KarolinaDietrich

Listy,dziennikiipamiętniki

©KarolinaDietrich2020

©WarszawskaFirmaWydawnicza2020

©Million licensed by Kubatura sp. z o.o. 2022

ISBN 978-83-67103-09-1

REDAKCJAIKOREKTA

AgnieszkaNiegowska

SKŁADIŁAMANIE

PiotrGórski

PROJEKTGRAFICZNYOKŁADKI

JakubFerenc

WYDAWCA e-book:

Million licensed by Kubatura sp. z o.o.

WYDAWCA wersja drukowana:

WarszawskaFirmaWydawnicza

www.STUDIOMILLION.PL

Imionainazwiskasąfikcyjne,awszelkiepodobieństwo

doosóbizdarzeńjestprzypadkowe.

Obudziłam się zlana zimnym potem, spojrzałam na metalowepręty.Zanimirobiłosięwidno.Dreszczewykonywałynieprzyjem-nymasaż.Tańczyłyzadziorniepomoimcielejaknieproszonahoło-ta na vipowskiej imprezie. Moje ciało było jak sparaliżowane, niemogłam ruszyć ręką ani nogą. Pościel zrobiła się ciężka niczym trzy-drzwiowaszafa.Znowumiałamtensen.Znowuśniłmisięmójmążi to, że mogłam go wtedy powstrzymać. Uratować. A jednak niezrobiłam tego, z premedytacją popychając go w objęcia śmierci.Przynajmniej tak powiedział prokurator, resztę potwierdził i upra-womocniłsąd.

Tego dnia padał deszcz, ulewa jakby kto odkręcił kurek w chmu-rze. Było ciemno i groźnie. Październikowe wieczory zazwyczaj sąnieprzyjemne,atenbyłwyjątkowopaskudny.Nudne,ciągnącesięjesiennewieczoryzwiastująmroźnązimęidługisen.

Tamtego roku zapadłam w sen, ale nie obudziłam się na wiosnę.Mójsentrwanadalibędzietrwałjeszczekilkadługichlat.Zadużosię wydarzyło. Z perspektywy czasu mogę przyznać, że połowę swo-jegożyciaprzespałam.Adrugapołowazapowiadałasięjeszczego-rzej.Taktojest,jakodurodzeniażyjesiępodpłaszczykiemkłamstwa.Człowiekowi nie pozostaje nic innego, jak tylko wierzyć, że światjestzły.Azczasemionsamstajesięjaktenświat.

– Po co komu psycholog… – mawiał mój świętej pamięci ojciec,wktóregojakomaładziewczynkawpatrzonabyłamniczymwnaj-piękniejszą panoramę. – Psychologowie to banda kretynów. Znaszprzecież ten kawał… – powtarzał, kiedy informowałam rodziców, żemuszę,żechcę,żepotrzebujępomocy.
– Jaki znów kawał? – pytałam bezradnie. – Moje życie się nieklei… Nie wiem, co robię, nie wiem, co mówię, nie wiem, kim je-stem…Czuję,jakbymnigdzieniepasowała…
– To ci go opowiem – odpowiadał na to. – W pewnej wsi miesz-kał Jasio, który ciągle szczał w gacie. W końcu wybrał się do psy-chologa. Po półrocznej terapii wrócił na wieś, a mieszkańcy pytaligozzaciekawieniem:„Ico,Jasiu,jeszczeszczaszwgacieczypsycho-log ci pomógł?”. A Jasio im wtedy odpowiadał: „Tak, cały czasszczam w gacie, ale teraz jestem z tego dumny!”. I tacy właśnie sąpsychologowie… Weź się lepiej w garść i przestań marudzić. Niezmusisz nikogo, by cię polubił, a tym bardziej pokochał. Widać nie-którzytakmają,żeniedasięichpolubić.

Takzazwyczajkończyłasięrozmowazmoimojcem,kiedyby-łam nastolatką; „Weź się w garść, nieudacznico”, „Pogódź się z tym”…Nigdy nie zapytał, co mi dolega, dlaczego tak się zachowuję, jak sięczuję. Nigdy nie wziął mnie na kolana i nie przytulił. Wtedy tego nierozumiałam. Myślałam, że to we mnie tkwi problem, że to ja jestembeznadziejna,skoronawetwłasnyojciecniechcestworzyćzemnąwięzi.

A mama? Gdzie wtedy była mama? Ona była tak samo zaszczutajak ja. Wycofała się z życia rodzinnego. Wielka nieobecna. Codzien-niezażywałamasęlekówipiłasporeilościalkoholu,aledogłowy

mi nie przyszło, że to z mojej winy. Gdybym wcześniej znała praw-dę, inaczej pokierowałabym swoim życiem, może w ogóle zrezygno-wałabym z tego, żeby żyć. Nie jest łatwo odejść, a ja jestem tchó-rzem, bo nie potrafiłam ze sobą skończyć. Wszystko analizuję,rozpamiętuję.Zbytczęstobyłamnarażonanaśmierć,żebynieżyć.Tam też mnie nie chcą. Żyję i zabieram życie innym. Wszystkichniszczę – nieświadomie, ale niszczę. Jestem zła. Toksyczna i nieobli-czalna. Wszyscy tak mówią, więc to musi być prawda. Mama zmarłacztery lata temu, rok po śmierci ojca – na jej pogrzebie nie uroniłamani jednaj łzy. Zmuszałam się, wydawałam płaczliwe dźwięki, żebyludziesięniedziwiliiniekomentowalimojejbezduszności,aleanijednałzaniepopłynęłazmoichoczu.Znikimzrodzinyniemiałamkontaktu–nieszukałamgo,aioniniezabiegali.Nienawidząmnietaksamo,jakjanienawidzęsiebie.

Nielubięluster.Niemogęnasiebiepatrzeć,boniewiem,kogo

widzę.

– Mamo,czyjajestemdociebiepodobna?–będącmałądziew-czynką,częstozadawałamjejtopytanie.
– Ty?–matkarzucałazprzekąsem.–Ciebietoprzyniósłbocian!
– A do taty? Zuzia, moja koleżanka z przedszkola, mówi, że jestpodobnadotaty.Aja?
– Dziecko… – Zazwyczaj w tym momencie wychodziła z po-mieszczenia, w którym akurat się znajdowałyśmy. I udawała, że niesłyszy.

Tak,męczyłająmojaobecność.

Wiedziałam jedno: musiałam jak najszybciej wyprowadzić sięz rodzinnego domu. Tam nie było dla mnie miejsca. Nie miałam wyj-ścia. To był mój jedyny cel, jedyne marzenie. I to marzenie się spełni-ło, kiedy poznałam Waldka. Był sporo ode mnie starszy i zupełnie niewmoimguście.Miałdługiegowąsaizniszczonąodtrądzikutwarz.Alezainteresowałsięmnąitylkotoskłoniłomnie,żebydalejbrnąćw ten związek. Na weselu, które zorganizowaliśmy tanim kosztemuniegowdomu,podsłuchałamrozmowęmojegoojcazbabcią:

– Nie jest wcale dla niej za stary – tłumaczył swojej matce jakdziecku.
– Przecieżtoładnadziewczyna…Niepospieszyliściesięczasem?
– Babciapróbowaładowiedziećsię,dlaczegotakprędkotenślub.
– Babazwozu,koniomlżej.

Nie wiem dlaczego, ale te słowa wciąż brzęczą mi w uszach – takbardzo do mnie pasują… Gdziekolwiek się pojawiałam, budziłamstrach.Ludziezmojegokręgu,alenietylkooni,patrzylinamniez pogardą. Dlaczego? Zawsze byłam inna, dziwna, często się alieno-wałam,aleprzecieżniebyłamzła…Dlaczegowięcludziemnietakocenili? Nie rozumiałam tego, a kiedy w końcu zrozumiałam, nawszystkobyłozapóźno.Jużnicniemogłamzmienić.

Znalazłam się w szczelnie zamkniętej klatce. Rozumiałam, że todlamnienajodpowiedniejszemiejsce.Naniclepszegoniezasłuży-łam. Byłam i będę zła – słysząc te słowa przez trzydzieści lat mojegożycia,odkołyski,nieśmiałabymmyśleć,żemogłobybyćinaczej.

Celabyłastandardowa:sześćmetrówkwadratowych,dwieosa-dzone.JaiWiola.

Wiola nie była problematyczna, Wiola ciągle spała. Mogłaby miutrzeć nosa – była grubsza, starsza i dużo dłużej w celi ode mnie.Siedziała za zabójstwo męża, skazana na dożywocie. Mogłaby sięnademnąznęcać,wkońcuniemiałanicdostracenia–gorszywy-rok jej nie groził. Ale nie, nie robiła tego. Dużo spała, a jak się budzi-ła, to się do mnie uśmiechała. Mało mówiła, a jak już coś powiedzia-ła, to przeważnie były to mądre słowa. Nie szukała kłopotów, byłanad wyraz łagodna. Aż dziwne, że dopuściła się tak brutalnegomorderstwa… Kiedy się budziła, zazwyczaj w porze posiłków, starałasię być dla mnie miła. Skąpo ze mną rozmawiała, czasem opowiadałao swoich marzeniach, planach, których zapewne nigdy nie zrealizuje.Kiedywyraztwarzyzdradzałmojemyśli,milkłaiznówzasypiała.

SiedziałamzWioląwwięzieniujakieśdwamiesiące,aleniezna-

łamzbytwieluszczegółówzjejżycia,nieopowiadałamiotym,cobyło. Mówiła tylko o swoich planach i irracjonalnych marzeniach.Mówiła też „Cześć”, pytała „Co słychać?”, „Jak się spało?”. Dla mnietoitakbyłasporadawkaserdeczności,bonawolnościwogólesięz czymś takim nie spotykałam. Czułam, że Wiola to moja pokrewnadusza,żedużonasdzieli,alejeszczewięcejłączy.

Ja też starałam się za dużo o sobie nie opowiadać. „Nie zrobiłamtego”. Dopiero w więzieniu zrozumiałam, jak banalnie brzmią te sło-wa.Faktycznie,czasemlepiejmilczeć.Wkońcuzłotojestwcenie.

Byłam zamknięta w małej celi z jednym okratowanym okien-kiem, a mimo to czas zapieprzał jak opętany. Na żółtej ścianie wisiałzegar,zarazpodnimkalendarz.Wcaleniemiałamochotypodcho-dzićiwyrywaćzniegokartek–czytoniedziwne?Powinnamzpa-sjąjewyszarpywać,wyczekującdnia,wktórymwyjdęnawolność.

Alejanieczekałamnato,bowiedziałam,żenicpróczludzkiejpo-gardyiupokorzeniamnietamniespotka.Kiedyśzakpiłamsobiez losu i wyrwałam połowę kartki z czerwonymi cyframi – to byłaniedziela, dwudziesty grudnia. Nie spieszyło mi się do świąt. I kiedyWiola, wstając na obiad, spojrzała na kalendarz, wtedy po raz pierw-szynajejustachzobaczyłamszczery,niewymuszonyuśmiech.Byłradosny i taki niedojrzały, ale zawsze to uśmiech – lepsze to niżwąskiezaciśnięteusteczkamojegoojca,apotemmojegomęża.

Mójojciec,toznaczyten,którymniewychowywał,miałtakiewą-skiewargi.Wyglądałyjakzłączoneżyletki.Potemtaksamozaciśniętewargipodwielkimwąsiskiemmiałmójmąż–wargiprzepełnioneagresjąizawszegotowedokłótni.CzylijednakkompleksEdypa…Ojcabiologicznegonigdyniepoznałam–podobnowwięzieniupo-pełniłsamobójstwo.Byłskazanynadożywocie.Cholernyręcznikowywariat!Todlategonielubiłamwycieraćsięwręcznikpokąpieli.Za-wszeczekałam,ażwodasamawyschniealbosięwchłonie.Podobnotakiezabiegidobrzedziałająnaskórę–jestwtedybardziejnawilżona.Taak,jedynymmoimatutembyłoładneciałoitylkoononiepasowałodomałejceli,bosamagłowabyławodpowiednim

miejscu.

Odkądpoznałamprawdę,włazienceniemiewałamręczników,ate,którejakimścudemsiętamznalazły,wyrzucałamnaśmietnik.

***

Uciekał.Wręcetrzymałzwiniętyręcznik.Schowałsięzadrze-wem,którerosłowparkunieopodalmieszkania,zktóregowybiegł.

Pot spływał mu do oczu – nawet gęste rzęsy nie zdołały tego po-wstrzymać. Z oddali słyszał dźwięk policyjnych syren. Gówniarzprzeżył,pomyślał.

Tegonieprzewidział.Napoczątkuwszystkoszłopojegomyśli.Zadzwonił do mieszkania numer sześć na łódzkim osiedlu. Jako inka-sent.Jegonamierzonąpotencjalnąofiarą,jedenastąofiarą,byłdziesię-cioletniBartuś–przynajmniejtaksięprzedstawił.Chłopiecwpuściłgodo mieszkania, a następnie poszedł do swojego pokoju, by dokończyćlekcje.Inkasentkrzątałsięmomentpokorytarzu,chwilępołazience.Na zegarze gościła godzina szesnasta, robiło się ciemno – wczesna,niewygodna zima. Bartuś spojrzał na niego, odlepiając na momentswójnosodksiążek.Wyglądałuroczo,gdytaksiedziałprzyniebieskimbiurku z włączoną lampką w kształcie żółtego słonika. Inkasent poin-formowałBartusia,żejużskończył.Wrękachtrzymałwrzosowyręcz-nikiwycierałwniegodłonie.Następniezwinąłgowrulon.

–Dlaczegotrzymapanręcznik?Dlaczegogopantakzwinął?

Inkasent podszedł bliżej. Zarzucił chłopcu ręcznik na szyję, zdjąłmuspodnie.

Potem przez pół godziny siedział skryty za jednym z drzew w gę-stym parku i głośno sapał. Zaczął biec, biec w kierunku parkingu.Wsiadłdoswojegobordowegopolonezaiskierowałsięnapółnoc.W samochodowym radiu zamiast wesołej piosenki usłyszał o sobie.To wtedy zaczął się bać. Brakowało już małych chłopców, a onwciążczułpotrzebę,bykogośskrzywdzić.

Po tygodniu ukrywania się w lesie pod Szczecinkiem zobaczył ją.Szła samiuteńka i zapłakana – najlepsze z możliwych połączeń. Dlaniego.

Przynajmniejtakopisalitęsytuacjędziennikarze.Czytałamotymobszernyartykuł.

***

Znowu miałam ten natrętnie powracający sen, znowu śnił mi sięmójmąż,znowunamniekrzyczał,znowumnieobwiniał.Apotemmnieprzytulałiobiecywałpoprawę.

Obudziłam się, poczułam upiornie trzeźwy świt. Byłam mokraibyłomizimno.Wiolaniezamknęłananocoknaiterazczućbyłomroźne grudniowe powietrze. Skóra na twarzy wydawała mi siępoprzecinana – jakby ktoś kilka razy przejechał po niej skalpelem.Popatrzyłam na biały sufit, odwróciłam głowę w kierunku pryczyWioli.Jakzawszespała,wydawałomisię,żesmacznie.

Podciągnęłam koc wyżej, pod sam czubek nosa. Zamknęłamoczy i znowu zaczęłam odtwarzać wydarzenia sprzed roku. A potemwizualizowałam, co by było, gdybym tamtej feralnej nocy nie wy-siadłazsamochodu.

Spotkanie u znajomych. Nie chciałam jechać, wiedziałam, że im-prezy u Walskich zazwyczaj są zakrapiane i zazwyczaj kończą sięburdą. Mąż mnie zmusił, on to potrafił: szarpał za włosy, bił potwarzy jak bokser swojego przeciwnika. Zazwyczaj do wszystkiegomniezmuszał.Przychodziłibrałcojego.Cowieczór,kiedypoca-łymdniupracyleżałamwłóżkuipowolutkuzaczynałkołysaćmniesen, pojawiał się on. Jakby wiedział, kiedy ma się zjawić i odebrać minajwiększąprzyjemnośćzasypiania.Słyszałamjegogłuche,ciężkie

kroki,otwieranedrzwisypialni.Krokistawałysięcorazgłośniejsze.A potem już słyszałam, jak rozpina spodnie. Szybko przekręcałamsię na bok, aby leżeć tyłem do wejścia. I tyłem do niego. Wiedzia-łam, po co przychodzi. Kładł się obok mnie, śmierdział alkoholemi potem. Podciągał mi nocną koszulę i wchodził we mnie, chwytał zapierś.Próbowałjąmasować.Miałamochotęzłapaćsiekieręiodrą-baćmurękę.Pokilkunasturuchachkończył,wychodziłzemnieiklepałmniewpośladek.Zapinałrozporek.Wychodzączsypialni,trzaskał drzwiami. A potem już tylko słyszałam dźwięk otwieranegopiwawpuszce.Ibeknięcie.Zazwyczajzasypiałwfoteluwpokojugościnnym.

Nienawidziłamgo,codziennieżyczyłammuśmierci.

I tego wieczoru kiedy Walscy zorganizowali imprezę, moje proś-byzostaływysłuchane.

UWalskichmążsięupił.Jawypiłamjednegodrinka–chciałamumilić sobie czas, trochę się znieczulić. Nie słyszeć tych wszystkichobelg, które rzucał w moją stronę. Siedzieliśmy pod wielkim białymparasolem.Wodtwarzaczuleciałyszlagierysprzedlat.Inaglemójmążwszcząławanturę.Chybazirytowałogomojemilczenie.

– Jak siedzisz, szmato? Matka niczego cię nie nauczyła? Ja mamcięuczyć?
– Waldek,uciszsię,proszę,jesteśmywgościach–prosiłamgospokojnie,prostującplecy.
– Nie mów mi, co mam robić, ty, ty… – przez chwilę jakby szukałsłów–…tykurewskienasienie.

Zrobiłomisięprzykro.Zaczęłampłakać.Pożałowałam,żewy-piłamtegodrinka,inaczejmogłabymwsiąśćdosamochodu

iodjechać,najlepiejprzedsiebie,wnieznanymkierunku.Aonna-kręcał się, z minuty na minutę coraz bardziej. I był coraz bardziejwulgarny. Walski próbował go uciszyć, a Walska udawała, że sprzą-ta ze stołu brudne naczynia. Nie było mi wstyd przed znajomymimęża,byłomipoprostuprzykro.Czułamsięzmęczonażyciem.

W pewnym momencie przestałam płakać, ale nadal milczałam.Nie reagowałam na zaczepki i wulgaryzmy męża, które ten co chwi-lawysyłałpodmoimadresem.

–Franco,cotakmilczysz?Zatkałocię?No,powiedzcoś.

Nie odzywałam się. W pewnym momencie chwycił mnie zawłosyizacząłciągnąćdosamochodu.Jużnachodnikuupadłamnakolana i zdarłam sobie skórę. Wrzucił mnie jak worek kartofli naprzedniesiedzenieodstronypasażera,asamusiadłzakierownicą.

Inaczej się umawialiśmy: tej nocy mieliśmy spać u Walskich.Dlatego wypiłam drinka. Włączył silnik i ruszył z piskiem opon.Prowadziłsamochód,jakbyniewidziałdrogi.Jechałwężykiem.I nie tylko z powodu upojenia alkoholowego – w międzyczasie okła-dał mnie pięściami po głowie. To chyba nawet bardziej go oślepiało.Nagleostrowcisnąłpedałhamulca–nawąskiejdrodzeleżałaspo-rychrozmiarówgałąź.Samochódślizgałsiępojezdnijakłyżwiarznalodowisku,ażwkońcustanęliśmy.

Wydostałam się z auta i zaczęłam biec. Uciekałam. Biegłamprzez ciemny las, nie wiedząc dokąd. Oczy mnie niosły. Z mojejskroni sączyła się krew – widać wyskakując z samochodu, musia-łamuderzyćsięozwisającągałąź.

TejnocyWaldekniegoniłmnie,niewysiadłnawetzsamocho-du.Przejechałpoleżącejnadrodzegałęziipomknąłdalej,jakby

zrozumiał,żetokoniec,albojakbybyłpewien,żewrócęiwtedyporachujemikości.

Ale nie wróciłam tamtej nocy do domu, w ogóle już nie wróci-łam. Z dwudziestoma złotymi w kieszeni tłukłam się tramwajem poPoznaniu, byle z dala od niego. Dwie noce spałam na dworcu.Nastarówce,podszedłdomniejakiśmężczyzna.Cośdomniemó-wił,aleniepamiętam,czegodotyczyłarozmowa.Zemdlałami oprzytomniałam dopiero w szpitalu. To stamtąd przewieźli mniedoaresztu.Apotemwszystkojużsamosiępotoczyło.

– Jest pani winna śmierci swojego męża – oświadczył policjantprowadzący śledztwo. – Pozwoliła pani, żeby wsiadł do samochodupodwpływemalkoholu.Zwygody,bopaniteżtegodniapiłaalko-hol. Kiedy pani mąż uderzył w drzewo, uciekła pani z auta, żebyuniknąć odpowiedzialności. Jest pani współwinna. Gdyby paniwówczas nie uciekła z samochodu… gdyby pani wezwała karetkępogotowia…byćmożepanimążbyterazżył.

Te ostre, a zarazem nieprawdziwe słowa padły z ust policjanta,który przypominał mi krasnala Hałabałę z bajki dla dzieci. Miałokrągłyczerwonynositaksamozaczerwienionepoliczki.Byłma-lutkiigrubiutki.TylkojaknaHałabałętrochęmałoprzyjemny.

– Ja nie uciekłam po wypadku, tylko przed wypadkiem. Przedwypadkiemiprzedmężem–dodałam.–Mążmniebił.

Tłumaczyłam się jak dziecko, ale nikt nie dał wiary moim sło-wom. Znajomi męża i jego rodzina solidarnie się za nim wstawili.Oświadczyli na posterunku, że to był nad wyraz spokojny i nad wy-razłagodnyczłowiek.Iżetojabyłamwulgarna.Zeznaliteż,że

zaniedbywałam męża i dom. Powiedzieli, że byłam „psychicznie nie-zdolna do wypełniania podstawowych obowiązków małżeńskich”.Wsądziesytuacjasiępowtórzyła:cisamiświadkowie,tesameze-znania.Niemiałamżadnychszans.Niktminieuwierzył.Dostałampięćlataodsiadki.

Zostało mi trzy i pół roku. A w więzieniu nie jest źle, może nawetlepiej niż w domu. Zresztą, jakim domu? Może właśnie dlatego mi tulepiej,ponieważnigdyniemiałamdomuzprawdziwegozdarzenia.Niespieszyłomisiędowyjścia.

Słowa, którymi obrzucał mnie mąż, nie bolały – przywykłam donich. Takie lub podobne słyszałam od urodzenia w moim rodzin-nymdomu.Ojcieckierowałjedomojejmamy,apotem,jaktrochępodrosłam,takżedomnie.Psychiczniebyłamodporna.Fizycznie–niezabardzo.

Natomiastbolało,jakmniebił,szarpałmnąjakmarionetką.Ko-pał, tak jak się kopie natrętnego psa. Ale nie miałam nic na poparcieswoich słów przed sądem. Żadnych dowodów. Wszyscy znajomi sięna mnie wypieli, rodzina męża mnie pogrążyła. Nikt nie szukał zemną kontaktu, nikt mi nie wierzył. Własnej rodziny nie miałam,ojciec z matką nie żyli. Wszystko to wydawało mi się takie dziwne…Przecież każdy doskonale wiedział, jaki był mój mąż i jak mnie trak-tował…

Wiola się obudziła i spojrzała na mnie mętnym wzrokiem. Przezostatni rok nasze relacje uległy fascynującej przemianie. Wiola stałasięmojąpowierniczką,atymsamymnajlepsząprzyjaciółką.

– Jużnieśpisz?–zwróciłasiędomnie,nadalzaspana.
– Nie, obudził mnie chłód. Mogłyśmy zamknąć na noc okno –powiedziałam to bez większych pretensji. – Zaraz śniadanie – doda-łam.–Mogęiśćpierwszadokibelkatrochęsięupięęększyć?

Specjalnie przeciągnęłam słowo „upiększyć”. Bo tutaj upiększa-łyśmy się dla siebie. Przez te swoje rozmyślania całkiem zapomnia-łam,żemampełnypęcherz.

– Jasne, pierwsza wstałaś, to pierwsza korzystaj. – Wiola zawszemówiłato,cochciałamusłyszeć.
– Dobra,toidę.
– Wieszco?–odezwałasięznowu.
– Tak?
– Śniłamisięmojacórka…Byławesoła,śmiałasięiwołaładomnie.Byławjakimśpięknymdomu,siedziaławfotelu…Niewiem,jakmamrozumiećtensen.Wdodatkupochwilizjawiłosiętampełnoludzi.Awtedyonawstałaidomniepodeszła.Itakmocnosięwtuliła…
– Wiola…–Zamyśliłamsię.–Jateżniewiem,cotomożezna-czyć…Maszzniąjakiśkontakt?
– Nie.Żadnegokontaktu,odkądzabiłamswojegomęża,ajejojcaiodkądtutajjestem.Ipewnietakzostanie,dopókitutajnieumrę…
– Wiolaurwała.–Córkaniekontaktujesięzemną.Tojużdziesięćlat… Wychowywała ją siostra mojego męża. Może to i lepiej… –Odwróciła się twarzą do ściany, jakby chciała dać mi znak, że niemajużochotynazwierzenia.
– Rozumiem.Wiola…cieszęsię,żejestemtutajztobą.
– Idź już lepiej do tej łazienki. Do śniadania trzeba zasiąść z kla-są,anienabrudasa.
– Idęjuż,idę…

Wnaszymmalutkimkibelkuotoczonymkwiecistązasłonąszo-rowałam zęby, jakbym chciała z nich zmyć całą przeszłość. Potemprzemyłamtwarziwbezruchustanęłamprzedlustrem.Niepatrzy-łamnasiebie,ajeślinawet,tonieumiałamsiebierozpoznać.Wodaściekałamipotwarzy,niechciałamjejwycierać.MyślałamoWiolii o jej córce. Wiola wiele o sobie nie mówiła, ale z opowiadań in-nych więźniarek wiem, że w bardzo brutalny sposób zabiła swojegomęża. Stąd to dożywocie… Ogrodniczymi nożycami odcięła muczłonkaimosznę,i…wsadziłamutowszystkodoust…Potempolałago benzyną i podpaliła… Zrobiła to, bo ten gnój codziennie ją gwał-ciłwodbyt.Wdodatkudobierałsiędoichsiedmioletniejcóreczki,Kasi. Kiedy któregoś dnia Wiola weszła do pokoju Kasi i zobaczyłago leżącego na ich córce w jednoznacznej pozycji, puściły jej nerwy.Obdukcjawykazała,żesiedmioletniaKasianiezostałazgwałcona,a w wersję Wioli nikt nie uwierzył. Tak jak w moją. Może dlategoczuję z nią taką bliską więź. Nie wiadomo, do czego by doszło, gdybynie wróciła tego dnia wcześniej z pracy… Gdyby w odpowiedniejchwili nie weszła do pokoju córki… Jednak ani w dniu morderstwa,aniwcześniejnicsięniedziało,asamaKasiazeznała,żetatatylkochciał się z nią pobawić „w siłaczkę”. Żaden psycholog dziecięcy nieznał tej zabawy… Kasia też nie umiała nic o niej opowiedzieć, boWiolaprzerwałaimnasamympoczątku…

Stałamtakjeszczekilkasekundprzedlustrem,zastanawiającsię,

cobybyłogdyby,kiedynagleusłyszałamgłosWioli:

– Ej,cotakdługo?Zasnęłaś?
– Już,jużwychodzę.

Pośniadaniumiałamwizytęupsychologa.Zawszeczekałamnate spotkania z utęsknieniem – może dlatego tydzień za tygodniem takszybkopłynęły.Oddzieckaczułampotrzebęuczęszczanienatera-pię. Szkoda, że moje marzenie o tym, żeby porozmawiać z psycholo-giem,spełniłosiętakpóźnoiwdodatkuwtakichtragicznychoko-licznościach, w więziennych murach. Choć Wiola mawiała, że lepiejpóźnoniżpóźniej.Imiałarację.

– Witam,paniAlicjo.Proszęusiąść.

Pani psycholog, jak zawsze, serdecznie się ze mną przywitała.To dziwne, że z serdecznością spotkałam się dopiero w więzieniu.Wcześniej, na wolności, wszędzie napotykałam tylko pogardliwespojrzeniainienawiść.

– Jaksiędzisiajpaniczuje?–spytała.
– Dobrze, ale znowu śnił mi się mój mąż… Czasem mam wraże-nie, że jest przy mnie. Kiedy zasypiam, wydaje mi się, że trzymamniezarękę,żechcemipomóc.Nierazsłyszęjegogłos.Nierozu-miem dlaczego… Przez pięć lat małżeństwa ani razu nie przemówiłdomniełagodnymgłosem,tylkociągle„kurwa”i„kurwa”.
– To zrozumiałe. Nie udzieliła mu pani pomocy i podświadomiesięzatoobwinia.

Tyle razy mówiłam jej, że było zupełnie inaczej… Może mi wie-rzyła, ale widać musiała brać pod uwagę to, co miała zapisane w pa-pierach. Próbowała mnie zrozumieć, tyle że w jej spojrzeniu dostrze-gałamjakąśironię.Jejoczyzjednejstronymówiły,żewierzywmojąniewinność,zdrugiejzaśkarciły–cośwrodzaju„Pococitobyło”.Miałatylespraw,tylewięźniarek,tyleproblemówireso-cjalizacji…Takobietamusiałabyćsilna.Musiałateżnosićwsobie

wiele tajemnic, o których nie wolno jej było mówić. Tyle prawd, nietylko tych Tischnerowskich, ale też tych zwykłych, takich, z którychkażdamadwietwarze.

– Porażka – powiedziałam, widząc jej świdrujące spojrzenie. Nicinnegonieprzyszłomidogłowy.
– Porażkatodrugastronasukcesu.Wiepaniotym,paniAlicjo?
– Zaskoczyła mnie tym stwierdzeniem. – Nie ma sukcesu, który po-trafiłby tak wzmocnić jak porażka. Nie ma. Porażki są sukcesami, bozmuszająludzidozmiany.

Pokiwałam głową. Rozumiałam to. Po tym wszystkim co prze-szłam, stałam się silniejsza, mądrzejsza i bardziej empatyczna. Możemusiałam to wszystko przeżyć… Tylko co dalej? Co ze mną będzie,jakstądwyjdę?Boniemiałamgdziewracać…

Moi rodzice jeszcze przed śmiercią ojca sporządzili testament,apotemmamagoniezmieniła:wszystkoprzekazałaswojejsiostrzeijejsynowi,Hubertowi.Starośćspędziłaudalekichkrewnych,z dala ode mnie i mojego męża. Ani razu jej nie odwiedziłam. I wca-le nie dlatego, że było mi przykro z powodu testamentu – raczejdlatego,żepamięćmnieniezawodziła.Pamiętałam,jakmamarobi-ła mi herbatę i rozpuszczała w niej białe tabletki – to przez niewdzieciństwietakdużospałam.Wwięzieniuwidziałamtowszyst-ko jeszcze wyraźniej. Byłam tą złą – „zła”, „zła”, tylko te słowa brzę-czałymiwuszach.Iwkońcuwnieuwierzyłam.Iwkońcuwłaśnietakasięstałam.

Poza tym krewni nie życzyli sobie moich odwiedzin. Dlaczegomoja mama w ogóle zdecydowała się mnie urodzić? Po co? Przecieżznałaprawdę,odsamegopoczątkuznałaprawdę…Ajednaksię

zdecydowała.Wiedziała,żenosiwswoimłoniedzieckomordercy,inicztymniezrobiła.

Tymczasem mój mąż wszystko zapisał bratu. Wiedział, że niedoczekamy się potomstwa – był bezpłodny. Widać ze mną niechciałsięniczymdzielić.

Cozemnąbędzie?

– Czylito,żetujestem,mamtraktowaćjakosukces?
– Jakodoświadczenie,paniAlicjo.Wszystkobędziedobrze.Za trzy lata pani stąd wyjdzie i wszystko się poukłada. Proszę takpokierowaćswoimżyciem,żebyjużtutajwięcejniewracać.

Zrozmowyzpsychologiemzrozumiałam,żejestemjedynieja-kąścząstkąweWszechświecie,która,niewiedziećczemu,musitącząstkąpozostać.Niemożeupaśćbardziej,ponieważcoś…niewiem,możegrawitacja…jejnatoniepozwala.

Wracałamdoceli.Kolejnyrazczułamsiępodbudowana.Ztymże zazwyczaj po tygodniu fundamenty zaczynały pękać. Wtedy zno-wu szłam do psychologa połatać nadszarpnięte mury i obskubanytynk.Bałamsiętegouzależnienia.

Szłam ze strażniczką krok w krok, ona po mojej lewej stronie.Czułam na sobie jej spojrzenie. Często mi się przyglądała, często idącze mną, szła po mojej lewej stronie, chociaż według regulaminu po-winna iść po prawej. Kiedyś mi powiedziała, że mam identycznypieprzyk na policzku jak jej zmarła matka. I zaraz podkreśliła, jakbardzo ją kochała. Opowiadała mi, że kiedy była małą dziewczynką,częstocałowałamatkęwpoliczek,udając,żechcejejtenpieprzykodgryźć. Mama wtedy odsuwała się od niej, udając obawę. Ale towszystkobyłonaniby.Opowiadałamioswojejmamie,żartowała,

a mnie to nawet śmieszyło. Strażniczka była ode mnie sporo star-sza,akiedynamniepatrzyła,wjejoczachwidziałamlitośćiżal.

Weszłamdociasnejceli.Wiolatrzymaławdłoniachbiałąkart-kę, jakby coś z niej czytała. Z jej oczu ciekły łzy. Na szarychspodniachuniformu,wokolicykolan,widaćbyłosporychrozmia-rówmokreplamy.Musiaławylaćwielełezpodczasmojejnieobec-ności. Kiedy weszłam, nawet nie spojrzała na mnie, cały czas wle-piając wzrok w białą kartkę, na której mnożyły się jak mrówkiczarne literki. Ja też milczałam. Usiadłam naprzeciwko niej na swo-jejpryczyisięzamyśliłam.

Niebieska dżinsowa kurteczka. Przed oczami pojawiła mi sięmoja dżinsowa kurteczka. Nosiłam ją jakieś pięć lat z rzędu – kur-teczka kupiona przez mamę w Poznaniu na Bema. Nosiłam ją oddrugiejklasyszkołypodstawowejitakażdoszóstej.

Na początku była na mnie za duża, więc mama podwijała mirękawy.Kurtkazakrywałamipośladki.Jużpotem,wtrzeciejiczwartejklasie,wydawałosię,żejestnamniewsamraz,awpiąteji szóstej zrobiła się przykrótka, ale wytrzymała jeszcze dwa zimowesezony. Zwykła, nieocieplana dżinsowa kurtka, którą nosiłam odpóźnej jesieni do wczesnej wiosny… A dwadzieścia lat temu zimybyły srogie, nie to co teraz. Nauczyciele podczas przerw zadawali miniezręcznepytania:„Alicjo,niejestcizimno?”,„Czytyniemaszinnejkurtki?”.Niewiemdlaczego,aleniebyłomizimno,możeprzywy-kłamdotejkurtki,możejąlubiłam.Amożepoprostutobyłamojajedyna kurtka… Jedyna rzecz w mojej garderobie, która wcześniejnie należała do mojego starszego brata ciotecznego, Huberta. Mamateżniereagowała,kiedynauczycieleiwychowawcyzadawalijej

podobnepytania.Milczała,jakbybyłazła,żewogólejestem,żetoprzeze mnie musi się tłumaczyć. Jakbym miała być wdzięczna za to,że w ogóle mam kurtkę. Tak właśnie było z moją ulubioną, marmur-kową dżinsową kurteczką. Nie wiem, jak potem potoczyły się jejlosy,bowsiódmejklasiezasłużyłamnanową.Awtedyjużniktniezadawałmikrępującychpytań.Byłamcórkąseryjnegomordercyi powinnam się cieszyć, że moja mama zdecydowała się mnie uro-dzićiwychować.Byłamzeremipowinnambyćwdzięcznalosowizakażdyrzuconypodmojestopyokruch.

– Napisaładomnie!
– Kto? – Byłam zdziwione, że z nosem zatopionym w białej kart-ce Wiola pierwsza do mnie przemówiła, przerywając tym samymmojewspomnienia.
– Mojacórka!Majużosiemnaścielat.Tenczastakszybkozle-ciał…Tylelatstraciłam…
– Napisała – powtórzyłam niczym echo. – I co tam napisała? –dodałam,żebypociągnąćrozmowęizaspokoićciekawość.
– Chce mnie odwiedzić… Jestem taka wzruszona… Nie sądziłam,żekiedykolwiekzechce…Wdodatkuprosimniewliścieozgodę.Jestemtakaszczęśliwa.Płaczęzeszczęścia,rozumiesz?
– Adlaczegomiałabyśsięniezgodzić?Idlaczegoonamiałabynie chcieć? – Siedząc na pryczy, założyłam nogę na nogę i dłoniąpodparłam podbródek. Miałam nadzieję, że dowiem się czegoś wię-cejoWioliiojejprzeszłości.
– No wiesz… w końcu to ja zabiłam jej ojca. Brutalnie zabiłam jejojca–podkreśliłaWiola.
– Zasłużyłsobie.
– Skądwiesz?Niktniezasługujenatakąśmierć.
– Tak gadają w naszym mieście – odparłam i obie zaczęłyśmysięśmiaćwniebogłosy.

Słyszałyśmy szmer za blaszanymi drzwiami, jakbyśmy nasząrozmowązaciekawiłystrażniczkę.

– Hm. Nasze miasto… To brzmi bardzo optymistycznie. Zwłasz-cza jeśli umrę w tym mieście, nigdy nie zobaczywszy innego. Tak jakwtymwierszu…
– Jakimwierszu?
– Rilkego, austriackiego poety. Wiersz nosi tytuł Pantera… Prze-czytaj, to zrozumiesz. My też jesteśmy jak te pantery… zamknięte zatysiącemprętówiświatnaszzaklęty.Bezgłośnieumieramy.
– Przeczytam. Obiecuję! Co tam jeszcze napisała? – podpytywa-łamWiolę,żebyzabardzonieodchodzićodtematu.
– Że tęskni, że mnie rozumie i współczuje mi, że chce ze mnąporozmawiać. Napisała, że nienawidzi ciotki. Że ma chłopca, boga-tego,iplanujewyjśćzaniegozamąż.
– Tosuper!Kiedydociebieprzyjedzie?
– Wprzyszłymtygodniu.Wponiedziałek.Jestemtakaszczęśli-wa…Szkoda,żeniewysłałamiswojegozdjęcia.Niewiem,czyjąpoznam…Jakwygląda?Czyjestdomniepodobna?Kiedyśbyła!
– Dowiesz się szybciej niż myślisz. Tydzień zleci raz-dwa. Zo-bacz,dopierocobyłośniadanie,ajużzobiademjadą.

Siedzącwceli,człowiekuwrażliwiasięnawszystkieodgłosyzzewnątrz.Świergotptaków,powiewwiatru,nawetcicheszep-ty z celi obok. Teraz słyszałam wózek na kółkach – dawał o sobieznaćjużzkońcadługiego,szaregokorytarza.Dotegoniezadowolone,

awanturującesięwięźniarki,którerzucałyobiademwkucharki,od-mawiającjedzenia.Twierdziły,żetopomyje,niezupa,albożarciedlapsa.MyzWioląnigdyniegardziłyśmytym,coserwowałakuchnia.Niemal równocześnie wstałyśmy ze swoich łóżek i chwyciwszy pla-stikowetalerze,podeszłyśmydodrzwi,czekającnaswojąkolej.

Szkoda, że obiad przyjechał tak szybko – zapowiadała się cieka-wa rozmowa. Znałam Wiolę i wiedziałam, że prędko do niej niewrócimy. I tak jak na siebie dużo mi powiedziała, widać miała chwi-lęsłabości.

***

Dzisiaj w nocy znowu był u mnie mój mąż. Wiem, że tak na-prawdęniebył,alejaczułam,jakbybyłtużobok.Trzymałmniezarękę i próbował mi coś powiedzieć. Opowiadał o swoim bracie. Pła-kał.Mówiłniewyraźnie.Nierozumiałamtego,cochciałmiprzeka-zać. Byłam oszołomiona, ostatnio przychodził do mnie coraz czę-ściej–rzadziejwsnach,częściejnajawie.Kiedyotworzyłamoczy,wciąż czułam jego ciepłą dłoń, jak z wielką czułością pieści moją.Tejnocybyłniezwykleujmującyiuprzejmy.Zażycianigdymusiętoniezdarzało,jednakgdyprzychodziłdomnieteraz,wsnachalbonajawie,najczęściejtakiwłaśniebył:uprzejmyiczuły.Tylkocza-semkrzyczał,aletoraczejnapoczątkumojejodsiadki–tak,wtedymiewałamistnekoszmary.Możejużniekrzyczy,bozrozumiał,żecałyczassięgoboję.Nawetteraz,gdyjestdaleko.Znówpróbowałmi coś powiedzieć, ale nie mogłam go zrozumieć, a kiedy wydawałomisię,żejużpojmuję,przytomniałam,aonodchodził.

Miałamwrażenie,żetracęzmysły,żepopadamwobłęd.Bałamsię siebie i o siebie. W dodatku miałam za dużo czasu na rozmyślania.Przypomniałamsobie,jakdzieńpoślubiezrobiłmiawanturę,ponieważwniewłaściwysposóbwłożyłamnaczyniadozmywarki.Nieumiałamjejobsługiwać,bowmoimrodzinnymdomumamamyłabrudnenaczyniapodbieżącąwodą.Niemieliśmyzmywarki,amamatwierdziła,żetoprzezemnieniczegosięniedorobiła,żetojadrogojąkosztuję.Kubkiiszklankiwłożyłamnasamdółzmywar-ki,doprzegrodyprzeznaczonejnatalerze,ateznówpoukładałamnagórze.Wdodatkusztućceułożyłamrękojeściąwdół,anibytrze-baodwrotnie,boprzywyjmowaniumożnasięporanić.Przynaj-mniejtaktwierdziłmójmąż,amiałwtejkwestiisporedoświadcze-

nie–raniłbardziejniżostrynóż.

Terazwiem,żetaksięnierobi,alewówczasniemogłamtegowie-dzieć–wówczasniktmnietegonienauczył,niktniewytłumaczył.

– Notowiadomo,dlaczegorodzicecięniechcieli,nieudacznico.
– Niemówtak,proszę.–Talerzwypadłmizrąkisiępotłukł.
– Ty krowo! Po co ja się z tobą w ogóle ożeniłem! Nikt cię niechciał,jestemjebanymrogaczem.

Izacząłmnieszturchać.Popchnąłmnienablatkuchenny,atamakuratstałagorącakawa,którąmuprzedmomentemzrobiłam.Po-parzyłam sobie plecy. Strasznie piekło. Uderzył mnie w twarz i splu-nąłwmojąstronę…

Nie chcę tego pamiętać, a jednak pamiętam. Świadomość niechce,hipokampwygrywa.

***

Miałam zaledwie cztery latka. To była uroczystość w przedszko-lu. Wszystkie dzieci były przebrane za małe elfy albo za małychgwiazdorów. Tego dnia do przedszkola miał przyjść prawdziwy Mi-kołaj z prezentami. Denerwowałam się od samego rana. Bałam sięMikołaja i jego rózgi, jednak perspektywa otrzymania prezentówbyłasilniejsza–stojącsamawkącie,wprostniemogłamsiędocze-kać.Jakojedynawgrupiewyróżniałamsięswojąbrązowąsukien-ką. Zupełnie nie pasowałam do grupy małych, odświętnie ubranychprzedszkolaków. Moja mama stała na drugim końcu sali, zabawiającrozmową inne matki i ich pociechy. Od najmłodszych lat czułam sięinna, niekochana, niedopilnowana. Kiedy na salę wszedł Mikołaj,wszystkiedziecizamarły,wlepiającwpostaćswojemalutkieoczy,którewtamtejchwiliuwszystkichzdawałysięwielkie.Aja,wciążzalękniona, stałam w kącie ze strachem w oczach, a zarazem z pew-nąniecierpliwościączekałam,kiedyMikołajwyczytamojenazwi-sko. Na nazwisko miałam Miłorząb, więc kiedy wielkimi krokamizbliżała się moja kolej, mama podeszła do Mikołaja i zaczęła mówićmu coś na ucho. Pomyślałam, że chce go uprzedzić, że trochę sięboję,ipoprosić,byobszedłsięzemnąnadzwyczajdelikatnie.W końcu od rana średnio co minutę powtarzałam, jak bardzo siębojętegospotkania.

Kiedywkońcuzostałamwywołanaipodeszłam,Mikołajchwy-

cił rózgę, przełożył mnie przez kolano i dał popis przed całą mojągrupą.

– Słyszałem, że byłaś niegrzeczna. – Nie odezwałam się na tesłowaizaczęłampłakać,aleonmówiłdalej:–Twojamamamipowiedziała,żenależącisięrózgi.

Wtedy rozryczałam się na dobre. Mikołaj, jakby się zlitował, wy-jąłzpłóciennegoworkaprzezroczystą,szeleszczącąpaczkęwypełnio-nąsłodyczamiimijąwręczył.Aleniewzięłamodniegopaczkiiucie-kłam do swojego kąta, bo tam czułam się najbezpieczniej. Mamaodebrałazamniepaczkęzesłodyczamiikurczowotrzymałajązaczer-wonąwstążkę.Niepodeszładomnie,nieprzytuliła,takjakbymtojabyławszystkiemuwinna.Straszne!Anajgorszewtymjestto,żewtedyjeszczeniebyłamniczegoświadoma.Bogdybymwiedziała,żejestemcórką seryjnego mordercy, znałabym swoje miejsce w szeregu. Tym-czasemjacałyczasmyślałam,żetozemnąjestcośnietak,żetojajestemdziwna,inna,obłąkana,żetojatakasięurodziłam.

Kiedy Wiola wróciła z widzenia z córką, na jej twarzy gościłogromny niczym Księżyc uśmiech. W dłoni trzymała białą rekla-mówkęwypełnionądelikatesami.

– Córcia mi kupiła w kantynie. Wydała ze sto złotych. Mamyzapas kawy, konserwy i szprotki w sosie pomidorowym. – Wylicza-ła,poczymdodała:–Mojeulubione.

W siatce dostrzegłam kilka batonów, herbatę Minutkę i mleko.Ależ miałam ochotę na kubek mleka! Wiola, jakby czytała w moichmyślach,pierwsze,cozrobiła,odłożywszyzakupynastół,tootwo-rzyłamleko3,2%igestemwskazałanamójkubek.

– Jasne, że chcę – odparłam bez zastanowienia, trochę niepew-na,czywłaśnieotoWiolichodziło.

Nalała mi po same brzegi i podała kubek, bardzo ostrożnie, uwa-żając,byanikroplinieuronićnaszarybeton.

– Proszę.
– Cotamucórki?Opowieszcoś?
– Jasne! Jestem z niej taka dumna! Wiesz, jest do mnie podob-na… Zupełnie jakbym widziała siebie dwadzieścia lat temu. Tak bar-dzo ją kocham… Przecież to dla niej go zabiłam… żeby nie cierpiała…Tospotkanieuświadomiłomi,żeniczegonieżałuję.
– Wytłumaczyłaśjejto?
– Tak.

Wiolaotworzyłapuszkęzeszprotkamiwsosiepomidorowymi po pierwszym kęsie uniosła głowę wysoko do góry. Widać było, żejejsmakuje,żetęskniłazatym.Obserwowałamjąiniemalczułamteszprotkiwswoichustach.

– Chcesz?–spytała.
– Nie, dzięki, jadłam śniadanie. – Nie chciałam odbierać Wiolitej przyjemności, nie mogłam pozbawiać jej ulubionego przysmaku.Chciałam, żeby jej żołądek pochłonął całą konserwę. W tamtejchwilijejszczęściebyłomoimszczęściem.
– Noicopowiedziałatwojacórka?Rozmawiałyścieotym?
– Tak.Onanicniepamięta.Powiedziała,żezchęciązeznałabywsądzienamojąkorzyść,żebymchoćnastarelatawyszłanawol-ność,tyleżenicniepamięta…Niepamiętatego,jakojciecsięzniąbawił… Podejrzewam, że wymazała to z pamięci. Wyrzuciła towspomnieniejakśmiecia.Idobrze!
– Pewnie,aleszkoda,żeniemożecipomóc.
– Najważniejsze, że ty niedługo wychodzisz. Odwiedzisz mnieczasem,co?–Wiolazmieniłatemat.
– Masztojakwbanku.Samaniewiem,jakodnajdęsięnawol-ności…Możetozabrzmickliwie,alejesteśmojąjedynąprzyjaciółką.
– Dziękuję. To miłe, co mówisz… Moja córka w przyszłym tygo-dniu wychodzi za mąż. Za bardzo bogatego mężczyznę. Jego ojciecjest właścicielem jakiegoś sporego holdingu… Budują, remontują,sprzedają i kupują. Mam ich zdjęcie. – I Wiola wyjęła z kieszeni sza-regouniformuzdjęcieipomachałaminimprzednosem.–Zobacz,zobacz!

Wzięłam zdjęcie do ręki i zaczęłam je oglądać. Była na nimszczupładziewczynazbujnymi,kasztanowymilokami.Obejmowałją wyższy o dwie głowy mężczyzna z gęstą czupryną czarnych lo-ków. Emanowała z niego siła i stanowczość. Stali do siebie przodem,patrzyli sobie prosto w oczy. Byli bardzo poważni na tym zdjęciu,możewtensamsposóbpodchodziliteżdomiłości.Widaćbyło,żetychdwojełączycośwyjątkowego.

– Pięknapara.Ślicznierazemwyglądają–skomentowałam.
– Tak. A zauważyłaś, że mój przyszły zięć ma pieprzyk napoliczkudokładniewtymsamymmiejscucoty?
– Pokażjeszczeraz,niezwróciłamuwagi.–Delikatniewyjęłamzdjęciezjejrąk,żebyponownieprzyjrzećsiępozującemumężczyźnie.Faktycznie.Jegopieprzykznajdowałsiędokładniewtymsa-mymmiejscucomój.Byłidentyczny:kakaowy,anizaciemny,anizajasny.Wdodatkutakjakumnienalewympoliczku.Dodawał

muurody.

– Alezbiegokoliczności.–Zaczęłamsięśmiać.
– Terazpatrzącnaciebie,będęsobiewyobrażała,żepatrzęnaswojegozięcia.ManaimięPiotr.
– Piękneimię.
– Tak samo ma na imię jego ojciec. Piotr senior i Piotr junior.Ojca ma dość starego, mógłby być jego dziadkiem. Widać w póź-nymwiekudochowałsięsyna.Jegożona,Jadzia,długoleczyłasięna bezpłodność. Dwa razy poroniła, aż w końcu się udało. No i mamzięcia.

***