Lewiatan. Lewiatan - Scott Westerfeld - ebook

Lewiatan. Lewiatan ebook

Westerfeld Scott

0,0
44,90 zł

lub
-50%
Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.
Dowiedz się więcej.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:

EPUB

Liczba stron: 405

Data ważności licencji: 7/22/2030

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Scott Westerfeld Lewiatan Tytuł oryginału Leviathan ISBN Prawa autorskie © 2009 by Scott Westerfeld Tłumaczenie © Wydawnictwo Nowa Baśń 2025 Plakat na okładce © Netflix 2025. Used with permission Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Redaktor prowadząca Izabela Troinska Redakcja i skład Witold Kowalczyk Opracowanie graficzne okładki Grzegorz Kalisiak Ilustracje Keith Thompson Opieka promocyjna Bartosz Wojtaszek Wykorzystano elementy graficzne z Freepik.com Wydanie 1 Wydawnictwo Nowa Baśń ul. Święty Marcin 77 lok. 8a, 61-717 Poznań telefon 881 000 125www.nowabasn.com Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Wszystkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być kopiowana i wykorzystywana w jakiejkolwiek formie bez zgody wydawcy i/lub właściciela praw autorskich. Konwersję do wersji elektronicznej wykonał Jarosław Szumski.
Dla mojej nowojorskiej ekipy pisarskiej, za świadomość wagi Kunsztu

ROZDZIAŁ 1

Konie Austriaków lśniły w świetle księżyca, a na ich grzbietach prężyli się jeźdźcy ze wzniesionymi szablami. Za nimi czekały z kolei dwa rzędy gotowych do strzału dieslowych stąpaczy, których działa mierzyły w przestrzeń nad głowami kawalerzystów. Strefę ziemi niczyjej pośrodku pola bitwy patrolował sterowiec o połyskliwej metalowej powłoce.

Żołnierze francuskiej i brytyjskiej piechoty przyczaili się za swymi fortyfikacjami – nożykiem do papieru, kałamarzem oraz paroma wiecznymi piórami – wiedząc, że nie mają szans wobec potęgi austro-węgierskiego imperium. Za ich plecami majaczyły jednak darwinistyczne bestie, gotowe pożreć każdego, kto ośmieliłby się rzucić do odwrotu.

Zanim wszakże doszło do starcia, księciu Aleksandarowi wydało się, że ktoś kręci się za drzwiami sypialni…

Zrobił krok w stronę łóżka z niejakim poczuciem winy, po czym zastygł bez ruchu i uporczywie nasłuchiwał. Za oknem szeleściły poruszane łagodną bryzą liście drzew, ale poza tym noc była cicha. Rodzice przebywali akurat w Sarajewie, a służący nie ośmieliliby się zakłócać jego snu.

– Alek przy biurku –

Alek wrócił zatem do biurka i zaczął przesuwać oddziały kawalerii do przodu, szczerząc w uśmiechu zęby, w miarę jak bitwa zbliżała się do punktu kulminacyjnego. Austriackie stąpacze zakończyły właśnie ostrzał artyleryjski i nadszedł czas, by metalowe koniki wykończyły żałosne niedobitki francuskich żołnierzy. Młodzieniec planował natarcie przez cały wieczór, korzystając z podręcznika wojskowej taktyki z ojcowskiego gabinetu, uznał bowiem, że skoro rodzice podziwiają popisy autentycznego wojska, to może sprawić sobie nieco uciechy.

Błagał, by zabrali go ze sobą, żądny był bowiem widoku maszerujących przed nim oddziałów prawdziwych, wymusztrowanych żołnierzy; chciał czuć pod podeszwami dudnienie ciężkich maszyn wojennych. Pomysłowi sprzeciwiła się, rzecz jasna, matka, uważając, że nauka jest ważniejsza od tego, co nazywała „paradami”. Najwyraźniej nie rozumiała, że ćwiczenia wojskowe miały mu więcej do zaoferowania niż zgrzybiali belfrowie ze swoimi tomiszczami… mimo że już wkrótce i on mógłby pokierować jedną z tych maszyn.

Przecież zbliżała się wojna. Każdy tak twierdził.

Kiedy ostatnia jednostka ołowianej kawalerii przebiła się przez szeregi Francuzów, na korytarzu znowu rozległ się jakiś rumor – przypominał brzęk kluczy.

Alek odwrócił się od biurka i zerknął na szczelinę pod podwójnymi drzwiami sypialni. W świetle księżyca poruszały się niespokojne cienie, słychać też było szmer szeptów.

Pod drzwiami ktoś stał.

Bosonogi chłopak pognał po zimnej marmurowej posadzce do łóżka najciszej, jak potrafił, ledwie zaś skrył się pod kołdrą, drzwi uchyliły się ze skrzypnięciem. Zmrużył oczy, nie zaciskając zupełnie powiek i głowiąc się zarazem, który to służący postanowił sprawdzić, co u niego.

Do pokoju wdarło się światło księżyca, w którym zalśniły ołowiane żołnierzyki na biurku, po czym ktoś, cicho i ze swoistą gracją, wśliznął się do środka. Postać zamarła przez chwilę w bezruchu, zerknęła na łóżko, po czym ostrożnie podeszła do komody. Po chwili zachrzęściło drewno wysuwanej szuflady.

Serce Alka zabiło żywiej. Chyba żaden ze służących nie ośmieliłby się go obrabować!

A jeśli intruz był czymś gorszym od złodzieja? Nagle przypomniał sobie ojcowskie przestrogi.

„Masz wrogów, począwszy od dnia, w którym przyszedłeś na świat”.

Tuż obok łóżka zwisał wprawdzie sznur od dzwonka alarmowego, ale pokoje rodziców były przecież teraz puste. Ponieważ ojciec, wraz z osobistym strażnikiem, przebywał w Sarajewie, najbliżsi wartownicy znajdowali się na przeciwległym krańcu korytarza, pięćdziesiąt metrów dalej.

Alek wsunął dłoń pod poduszkę i poczuł pod palcami zimną stal myśliwskiego noża. Leżał tak, wstrzymując oddech i kurczowo ściskając rękojeść, i powtarzał w myślach kolejną ojcowską przestrogę.

„Zaskoczenie ma większe znaczenie niż siła fizyczna”.

Raptem do sypialni wparował drugi intruz. Hałaśliwie tupiąc i pobrzękując zatrzaskami kurtki pilota, ruszył w kierunku łóżka.

– Paniczu! Proszę wstawać!

Alek puścił nóż i odetchnął z ulgą. To tylko Otto Klopp – instruktor mechaniki i obsługi maszyn wojennych.

Tymczasem ten pierwszy niespodziewany gość jął przetrząsać komodę i wyciągać z szuflad ubrania.

– Panicz i tak nie spał – odezwał się głosem hrabiego Volgera. – Jeśli mogę coś Waszej Wysokości doradzić: kiedy człowiek chce udawać, że śpi, lepiej, żeby nie wstrzymywał oddechu.

Alek usiadł na łóżku i skrzywił się. Nauczyciel fechtunku odznaczał się irytującym talentem do wykrywania oszustw.

– Co to ma znaczyć? – spytał.

– Musisz iść z nami, paniczu – wymamrotał Otto, wbijając wzrok w marmurową posadzkę. – Takie są rozkazy arcyksięcia.

– Ojca? Czyżby już wrócił?

– Zostawił instrukcje – oznajmił hrabia Volger tym samym drażniącym tonem, którego używał podczas lekcji fechtunku, po czym rzucił na łóżko parę spodni i kurtkę pilota.

Alek wpatrywał się w ubranie, zarazem wściekły i zbity z tropu.

– Będzie panicz jak młody Mozart – rzekł łagodnie Otto. – Z opowieści arcyksięcia.

Chłopak nachmurzył się, przypominając sobie ulubione historyjki ojca o dzieciństwie wielkiego kompozytora. Ponoć nauczyciele Mozarta budzili go w środku nocy, kiedy jego umysł był wrażliwy, bezbronny, i zmuszali do nauki. On sam uważał takie podejście za pozbawione szacunku, sięgnął jednak po spodnie i żachnął się:

– Każecie mi teraz skomponować fugę?

– To wprawdzie zabawny pomysł – odparł hrabia Volger – ale proszę, niech się panicz pospieszy.

– Paniczu, za stajniami czeka stąpacz – powiedział Otto, na którego zatroskanej twarzy wykwitł słaby, wymuszony uśmiech. – I to panicz ma nim kierować.

– Stąpacz? – zdziwił się Alek, robiąc wielkie oczy.

A ponieważ kierowanie maszynami wojennymi należało do lekcji, dla których zawsze zerwałby się z łóżka, błyskawicznie się ubrał.

– Tak, to będzie pierwsza nocna lekcja panicza! – oznajmił instruktor, wręczając Alkowi buty, ten zaś włożył je i podszedł do komody po parę ulubionych rękawic, głośno tupiąc przy tym po marmurowej posadzce.

– Cicho sza – polecił hrabia Volger i stanął przy drzwiach, uchylając je lekko, by wyjrzeć na korytarz.

– Musimy się wymknąć potajemnie, Wasza Wysokość! – szepnął Otto. – Ta lekcja będzie nader zajmująca! Godna młodego Mozarta!

Wszyscy trzej ruszyli ostrożnie korytarzem – Klopp stąpał dość ociężale, za to Volger sunął naprzód bezszelestnie. Ściany korytarza były ozdobione portretami przodków Alka – przedstawicieli rodziny, która rządziła Austrią przez sześćset lat – których twarze miały w sobie coś nieprzeniknionego. Poroża myśliwskich trofeów ojca rzucały gmatwaninę cieni, co przywodziło na myśl skąpany w świetle księżyca las. Panująca w pałacu cisza podkreślała każdy ich krok, a umysł młodzieńca zmagał się z licznymi pytaniami.

Czyż pilotowanie stąpacza w nocy nie było niebezpieczne? No i dlaczego towarzyszył im nauczyciel fechtunku? Przecież hrabia Volger wolał szable i konie od czegoś równie bezdusznego co mechaniczne twory; poza tym ledwie tolerował takich plebejuszy jak stary Otto. Pan Klopp zyskał bowiem swą posadę nie ze względu na szacowne nazwisko, lecz z uwagi na talent do obsługi maszyn.

– Volger… – zagaił Alek, lecz hrabia parsknął:

– Cicho, chłopcze!

Alek poczuł ukłucie gniewu i omal nie zaklął, ale pokrzyżowałoby to szyki potajemnej naturze tej ich głupiej gierki w wykradanie się z pałacu.

Zawsze tak było. Wprawdzie dla służących był „młodym arcyksięciem”, ale szlachcice pokroju Volgera nigdy nie pozwalali mu zapomnieć, gdzie jego miejsce. Z winy pospolitego pochodzenia matki nie kwalifikował się, by dziedziczyć królewskie ziemie i tytuły. I o ile ojciec był spadkobiercą imperium liczącego pięćdziesiąt milionów poddanych, o tyle on nie otrzymywał w spadku niczego.

Volger był zaledwie poślednim szlachetką – zamiast pól uprawnych posiadał bowiem jedynie skrawek lasu – lecz nawet taki Volger mógł się czuć kimś lepszym od syna zwykłej dwórki.

Mimo wszystko Alek zdołał zmilczeć zniewagę, stopniowo dławiąc gniew, podczas gdy skradali się przez ciemne, przestronne pomieszczenia kuchenne. Lata obelg nauczyły go, jak trzymać język za zębami, a i brak szacunku łatwiej było znieść, mając w perspektywie kierowanie maszyną wojenną.

Ojciec obiecał mu niegdyś, że pewnego dnia doczeka się odwetu. W jakiś sposób zmienią się warunki intercyzy i krew Alka stanie się królewska.

Nawet gdyby miało to oznaczać sprzeciwienie się woli cesarza.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

ROZDZIAŁ 2

Kiedy dotarli do stajni, Alek martwił się tylko tym, by nie potknąć się w ciemnościach. Na niebie widniał zaledwie strzępek księżyca, a pełne zwierzyny lasy posiadłości rozpościerały się w dolinie niczym czarne morze. Było już tak późno, że nawet światła Pragi przygasły, tu i ówdzie migotały jedynie drobne iskierki.

Wtedy Alek ujrzał stąpacza i mimowolnie westchnął. Maszyna górowała nad dachem stajni, wbita obiema metalowymi nogami w ziemię wybiegu dla koni. W ciemnościach sprawiała wrażenie przyczajonej darwinistycznej poczwary.

Nie był to bynajmniej sprzęt ćwiczebny, była to autentyczna maszyna wojenna – egzemplarz modelu Cyklop Szturmowiec. W jej brzuchu zamontowano działo, natomiast z głowy – wielkiej niby wędzarnia – wyrastały krótkie lufy dwóch ciężkich karabinów maszynowych MG08.

Jak dotąd Alek kierował jedynie drobnymi, nieuzbrojonymi biegaczami i czworonożnymi korwetami ćwiczebnymi. Choć wkrótce miał skończyć szesnaście lat, matka wiecznie upierała się, że jest zbyt młody na operowanie maszynami wojennymi.

– I ja mam tym czymś sterować? – wyjąkał łamiącym się głosem. – Toż mój stary biegacz nie sięgnąłby mu do kolan!

Ciężka, odziana w rękawiczkę dłoń Ottona Kloppa poklepała go po ramieniu.

– Nie przejmuj się, młody Mozarcie – powiedział nauczyciel. – Będę tuż obok ciebie.

Hrabia Volger wypowiedział hasło, a wtedy odezwały się silniki maszyny i pod podeszwami Alka zadrżała ziemia. Na mokrych liściach zaplątanych w skrywających szturmowiec siatkach maskujących zadygotały w świetle księżyca kropelki, a w stajni zarżały nerwowo konie. Następnie otworzyła się klapa włazu w brzuchu stąpacza, z której wysunęła się drabinka łańcuchowa. Hrabia Volger pochwycił ją, po czym postawił stopę na najniższym szczeblu, by się nie huśtała.

– Proszę, paniczu – ponaglił podopiecznego.

Alek zadarł głowę i przyjrzał się maszynie. Próbował sobie wyobrazić, jak steruje tym potworem w ciemnościach, tratując drzewa, burząc budynki i miażdżąc wszelkie pozostałe obiekty, które stanęłyby mu na drodze.

Otto Klopp pochylił się nad nim i rzekł:

– Ojciec panicza, arcyksiążę, rzucił nam obu wyzwanie. Chce, żeby panicz był gotów do pilotowania wszystkich maszyn w posiadaniu gwardii domowej, nawet w środku nocy.

Alek przełknął ślinę. Ojciec zawsze powtarzał, że wobec groźby wybuchu wojny każdy domownik powinien być na nią przygotowany. A ponieważ matki nie było akurat w pobliżu, rozpoczęcie ćwiczeń w tym właśnie momencie wydało mu się sensowne. Gdyby przyszło mu się poturbować, sterując stąpaczem, być może najdotkliwsze rany zdążyłyby się zagoić przed powrotem księżniczki Zofii.

Wciąż się jednak wahał. Właz w brzuchu warkoczącej maszyny kojarzył mu się ze szczękami olbrzymiego drapieżnika, który przyczaił się, by je w odpowiedniej chwili zacisnąć.

– Oczywiście nie możemy Waszej Książęcej Mości do niczego zmuszać – oznajmił hrabia drwiącym tonem. – Możemy po prostu wyjaśnić ojcu panicza, że jego syna obleciał strach.

– Ależ ja się nie boję – odparł Alek, po czym chwycił drabinkę i zaczął się po niej wspinać.

Najeżone ząbkami szczeble wpijały mu się w rękawiczki, gdy sunął w górę, mijając rozlokowane wzdłuż brzucha stąpacza ostrza, które miały chronić maszynę przed ewentualnym przejęciem przez wrogich żołnierzy. Wreszcie wczołgał się do mrocznej paszczy szturmowca; w nozdrzach czuł zapach nafty i potu, a kości pulsowały mu w takt rytmu wybijanego przez silniki.

– Witamy na pokładzie, Wasza Wysokość – odezwał się czyjś głos.

Okazało się, że w kabinie dla strzelców czekają już dwaj żołnierze, których hełmy połyskiwały w mroku. Alek przypomniał sobie wówczas, że szturmowiec wymaga pięcioosobowej załogi. Nie był to zatem żaden tam trzyosobowy biegacz. Zaaferowany chłopak dopiero po chwili odsalutował wojakom.

– Nocna eskapada –

Hrabia Volger, posuwając się w górę po drabince, już go doganiał, więc Alek wspiął się wyżej, do kabiny pilota. Usadowiwszy się w fotelu kierowcy, zapiął pasy, a po chwili dołączyli do niego dwaj nauczyciele.

Ujął drążki sterujące nogami maszyny, czując, jak jej niesamowita moc wibruje pod jego palcami. Nie mógł się nadziwić, że te dwie niepozorne dźwignie potrafiły zapanować nad olbrzymimi metalowymi odnóżami stąpacza.

– Pełna wizja – powiedział Klopp i obnażył okienko podglądowe, windując jego przesłony.

Do kabiny wdarło się chłodne nocne powietrze, a tuziny przełączników i wskaźników zalało światło księżyca.

W czworonożnej korwecie, którą Alek sterował miesiąc wcześniej, były tylko drążki do sterowania nogami, wskaźnik poziomu paliwa oraz kompas. Teraz zaś rozpościerały się przed nim niezliczone wskazówki, drżąc niczym wąsiki poirytowanego kota.

Do czegóż one służyły?

Alek oderwał wzrok od panelu sterowniczego i wyjrzał przez okienko. Siedział tak wysoko, że poczuł się nieswojo, niby samobójca kontemplujący skok. Zaledwie dwadzieścia metrów dalej majaczył skraj lasu. Czy ci dwaj naprawdę spodziewali się, że poprowadzi maszynę przez te zbite skupiska drzew oraz splątane korzenie… i to w nocy?

– Kiedy tylko panicz będzie gotów – zagaił hrabia Volger głosem, w którym pobrzmiewało już znudzenie.

Alek zacisnął zęby, zarzekając się w duchu, że nie będzie już dostarczał prześmiewcy dalszej rozrywki. Pchnął drążki, a wtedy olbrzymie silniki Daimlera zaśpiewały nieco wyżej i stalowe zębatki ruszyły, wgryzając się w siebie nawzajem.

Szturmowiec wyprostował się leniwie, potęgując dystans między pilotem a ziemią. Alek widział teraz przestrzeń ponad wierzchołkami drzew, za którymi migotały światełka Pragi.

Przyciągnął do siebie lewy drążek, a prawy popchnął. Maszyna poruszyła się, stawiając nieludzki, gigantyczny krok, który wbił go w oparcie fotela.

Gdy stopa stąpacza wylądowała na miękkiej ziemi, prawy pedał uniósł się nieco, trącając podeszwę Alka. Młodzieniec uwijał się przy sterach, przenosząc ciężar cyklopa z nogi na nogę. Kabina chwiała się niczym targany wichurą domek na drzewie, z każdym monstrualnym stąpnięciem przechylając się to do przodu, to w tył. Poniżej silniki syczały chóralnie, tymczasem igły wskaźników tańczyły, podczas gdy pneumatyczne stawy szturmowca uginały się pod ciężarem korpusu.

– Dobrze… wspaniale – mruknął usadowiony w fotelu dowódcy Otto. – Niech panicz jednak zważa na ciśnienie w kolanach.

Alek ośmielił się zerknąć na panel, nie miał jednak pojęcia, co nauczyciel ma na myśli. „Ciśnienie w kolanach?”, głowił się. Jak też w ogóle można śledzić wszystkie te wskaźniki i nie wleźć zarazem całym tym ustrojstwem w drzewo?

– Już lepiej – pochwalił go instruktor po kilku kolejnych krokach, a chłopak skinął głową z tępym wyrazem twarzy, przede wszystkim cieszył się bowiem, że jak dotąd udało mu się nie przewrócić maszyny.

Przed nimi wyrosła już ściana lasu, która plątaniną ciemnych kształtów wypełniła okienko podglądowe. Po chwili przedzierali się przez pierwsze gałęzie, które atakowały kabinę, częstując Alka prysznicami zimnej rosy.

– Nie powinniśmy przypadkiem włączyć świateł pozycyjnych? – spytał.

Klopp potrząsnął głową i odparł:

– Niech panicz pamięta: udajemy, że nie chcemy, by nas zauważono.

– Obmierzła forma podróży – mruknął Volger, wobec czego Alek ponownie zachodził w głowę, co ten człowiek tu robi.

Czyżby po owej przygodzie czekała go lekcja fechtunku? W jakiegoż to wojowniczego Mozarta zamierzał przedzierzgnąć go ojciec?

Nagle kabinę wypełnił hałas zgrzytających zębatek. Lewy pedał gwałtownie podskoczył pod podeszwą Alka, a wtedy maszyna niebezpiecznie się przechyliła.

– Panicz się zaplątał! – zauważył Otto i już wyciągał ręce, by w razie czego przejąć drążki.

– Wiem! – krzyknął Alek, mocując się ze sterami.

W połowie kroku ostro wbił w ziemię prawą nogę maszyny, ta zaś wydmuchała z okolic kolana powietrze, wydając dźwięk, który przypominał gwizd lokomotywy. Przez chwilę szturmowiec zachybotał się niby pijak i sprawiał wrażenie, że zaraz się przewróci, acz po kilku sekundach Alek poczuł, że stąpacz odzyskuje równowagę po tym, jak zdołał wbić się w warstwę mchu i gleby. Cyklop tkwił tak z jedną nogą w tyle, niczym szermierz tuż po natarciu.

Młody pilot pchnął oba drążki – wtedy lewa noga maszyny próbowała wyplątać się z tego, co ją krępowało, podczas gdy prawa usiłowała zrobić krok naprzód. Silniki Daimlera jęczały przy akompaniamencie syku metalowych spoiw. Wreszcie kabina zadrżała, czemu towarzyszył pokrzepiający odgłos wyrywanych z ziemi korzeni, i szturmowiec jął się podnosić. Przez chwilę stał wyprostowany niczym jednonogi kurczak, po czym znowu ruszył naprzód.

Alek drżącymi rękami nadzorował kolejne kroki stawiane przez stąpacza.

– Dobra robota, paniczu! – pochwalił go Otto i klasnął, choć tylko raz.

– Dziękuję, Klopp – odparł Alek, któremu zaschło w gardle.

Po twarzy spływał mu pot, ale ściskał kurczowo drążki i maszyna znowu kroczyła bez przeszkód.

Z czasem zapomniał, że steruje jakimś urządzeniem, i teraz odczuwał kroki stąpacza tak, jak gdyby sam je stawiał. Jego ciało przyzwyczaiło się do chybotania kabiny, a rytmy zębatek i pneumatycznych elementów wydawały mu się bardziej zbliżone do tych, które znał za sprawą swojego biegacza, tyle że były bardziej donośne. Zaczął nawet dostrzegać prawidłowości w zachowaniu rozedrganych wskazówek pulpitu sterowniczego – gdy stąpacz opuszczał stopy, kilka z nich zapędzało się poza czerwoną kreskę, wracały jednak do pozycji wyjściowej, kiedy maszyna się prostowała. A więc o to chodziło z tymi kolanami.

Niepokoiła go wszakże potęga tej całej maszyny. Z jednej strony kabinę wypełniało gorąco, które biło od strony silników, z drugiej zaś, niczym lodowate palce, wdzierał się do niej nocny chłód. Alek zastanawiał się, jak też sterowałoby się szturmowcem w trakcie bitwy, z okienkiem na wpół przesłoniętym dla ochrony przed pociskami i wszędobylskimi odłamkami.

Wreszcie, kiedy minęli już sosnowe gałęzie, Klopp powiedział:

– Niech panicz tu skręci; będziemy mieli stabilniejsze podłoże.

– A nie jest to przypadkiem jeden z końskich szlaków mojej matki? – zainteresował się Alek. – Bo jeśli tak, to obedrze mnie ze skóry, jeżeli go zapaskudzimy.

Ilekroć bowiem koń księżniczki Zofii natknął się na dziurę pozostawioną przez nogę stąpacza, potrafiła przez całe dnie wyładowywać gniew na Kloppie, Alku, a nawet mężu.

Tak czy owak, młodzieniec zwolnił tempo, ciesząc się z tej chwili wytchnienia, aż wreszcie zatrzymał maszynę. Pod skórzaną kurtką cały był mokry od potu.

– Jest to rzeczywiście niewskazane, Wasza Wysokość – odparł Volger – ale konieczne, jeśli chcemy zdążyć na czas.

Alek spojrzał na Kloppa i zmarszczył brwi.

– Zdążyć? – zdziwił się. – Przecież to tylko ćwiczenia. Chyba nie wybieramy się w żadne konkretne miejsce?

Klopp nie odpowiedział, tylko spojrzał na hrabiego. Tymczasem Alek puścił drążki i obrócił się w fotelu.

– Volger, co jest grane? – spytał.

Hrabia spoglądał na niego w milczeniu, a wtedy Alek poczuł się nagle wyjątkowo osamotniony pośród tych ciemności.

Ponownie zaczął sobie przypominać ojcowskie przestrogi, na przykład tę, wedle której pewni szlachcice uważali, że jego nieczysty rodowód stanowi zagrożenie dla imperium. Albo tę, wedle której obelgi mogą się przerodzić w coś gorszego…

Ale ci dwaj nie mogli być przecież zdrajcami. Toż podczas lekcji fechtunku Volger setki razy przytykał mu ostrze szabli do gardła. A jego wiekowy nauczyciel mechaniki? Nie, to nie do pomyślenia.

– Dokąd się wybieramy, Ottonie? – spytał. – Mówże, i to natychmiast!

– Wasza Wysokość ma się udać z nami – wyjaśnił tamten spokojnym tonem.

– Musimy się oddalić od Pragi na tyle, na ile się da – dodał Volger. – Z rozkazu ojca panicza.

– Ale ojca nawet tu…

Alek zgrzytnął zębami i zaklął. Jakiż był głupi, że dał się zaciągnąć do lasu przez te brednie o nauce kierowania maszynami w środku nocy niczym zwabione cukierkami dziecko. Wszyscy mieszkańcy posesji spali, a rodzice byli w Sarajewie.

Ręce miał zdrętwiałe od wysiłków, by utrzymywać szturmowiec w postawie wyprostowanej, a jako że przypięty był pasami do fotela, niełatwo przyszłoby mu dobycie noża. Wówczas zamknął oczy i przypomniał sobie, że broń zostawił w sypialni, pod poduszką.

– Jego Wysokość arcyksiążę przekazał nam stosowne wytyczne – rzekł Volger.

– Łżesz! – krzyknął Alek.

– Chciałbym, paniczu – odparł hrabia i wsunął dłoń pod połę kurtki.

Alkiem wstrząsnęła fala paniki, przedzierając się przez warstwę rozpaczy. Jego dłonie zaczęły myszkować po wciąż obcej mu kabinie w poszukiwaniu linki wyzwalającej gwizdek alarmowy. Chyba nie oddalili się jeszcze za bardzo od domu, więc ktoś powinien chyba usłyszeć wycie szturmowca.

Raptem Otto chwycił Alka za ramiona – wtedy Volger wydobył z kurtki flakonik i przytknął jego obnażoną zawczasu szyjkę do twarzy chłopaka. W kabinie rozniósł się słodkawy aromat, a młodzieńcowi zakręciło się w głowie. Z jednej strony starał się nie oddychać, z drugiej zaś wyrwać roślejszym przeciwnikom.

Wówczas jego palce trafiły na linkę od gwizdka i pociągnęły…

Ale dłonie Kloppa dobrały się już do sterów. Szturmowiec wypuścił falę sprężonego powietrza, w związku z czym gwizdek wydał jedynie żałosny, niknący jęk, niczym czajnik zestawiany z palnika.

Alek wciąż się miotał, wstrzymując oddech przez, jak mu się wydawało, całe minuty, ostatecznie jednak jego płuca dały za wygraną. Zaczerpnął głęboki haust powietrza i poczuł w nozdrzach ostry zapach jakiegoś środka chemicznego…

Pulpit sterowniczy zalała kaskada jaskrawych plamek, a młody książę poczuł się dziwnie lekko. Odnosił wrażenie, że dryfuje, wyzwolony z uścisku tych mężczyzn, krępujących go pasów, a nawet grawitacji.

– Mój ojciec każe was za to zgładzić – zdołał jeszcze wyjąkać.

– Nic podobnego, Wasza Wysokość – odparł hrabia Volger. – Rodzice panicza nie żyją; tej nocy zamordowano ich w Sarajewie.

W obliczu tego absurdalnego oświadczenia Alek chciał się roześmiać, ale świat pod jego stopami jakby się przechylił i zapadł w cichy mrok.

 Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Spis treści

Okładka

Strona tytułowa

Strona redakcyjna

Dedykacja

ROZDZIAŁ 1

ROZDZIAŁ 2