Lekkomyślność - Hannah Fielding - ebook + książka

Lekkomyślność ebook

Fielding Hannah

0,0

Opis

Podróż młodej kobiety do Hiszpanii okazuje się wyprawą w świat ryzykownych namiętności, dzikiego piękna i zemsty

Wiosna, rok 1950. Młoda pisarka Alexandra de Falla – pół Angielka, pół Hiszpanka – porzuca wygodne, ale monotonne życie w Londynie, by wyruszyć do Hiszpanii na spotkanie z krewnymi, z którymi od wielu lat nie utrzymywała kontaktów.

Ma nadzieję, że odnajdzie upragnioną rodzinę. Poznaje jednak ludzi targanych gwałtownymi emocjami, uwikłanych w sieć surowych andaluzyjskich obyczajów i tradycji – dla niej całkowicie obcych i niezrozumiałych.

Wśród zagadkowych postaci gorącej Andaluzji spotyka mężczyznę, który budzi w niej uczucia, o jakich istnieniu nie miała dotąd pojęcia. Niestety na jej drodze piętrzą się przeszkody – niebezpieczna rywalizacja, niespodziewane zdarzenia i lekkomyślne decyzje. Co szykuje dla Alexandry los w płomiennej krainie pełnej dramatów i nieposkromionych namiętności, gdzie podczas korridy przelewa się krew i wsiąka w spalone słońcem piaski areny, gdzie tuż obok żyją tajemniczy, mściwi Cyganie, a piękne ciemnookie tancerki ukrywają sekrety za eleganckimi koronkowymi wachlarzami?

Lekkomyślność to pierwszy tom trylogii Noce Andaluzji.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 616

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Lekkomyślność

Hannah Fielding

Wydanie pierwsze, 2022London Wall Publishing Sp. z o.o.

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania, lub przekazywana, w jakiejkolwiek formie bądź w jakikolwiek sposób, bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani w inny sposób rozpowszechniana w jakiejkolwiek oprawie lub okładce innej niż ta, w której została opublikowana, bez podobnego warunku, w tym niniejszego warunku, nałożonego na kolejnego nabywcę.

Copyright © Hannah Fielding 2022

Powołano się na moralne prawo autora.

Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, poza tymi, które wyraźnie znajdują się w domenie publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żyjącej lub zmarłej, jest czysto przypadkowe i niezamierzone przez autora.

Dołożono wszelkich starań, aby uzyskać niezbędne zezwolenia w odniesieniu do materiałów objętych prawem autorskim. Przepraszamy za wszelkie pominięcia w tym względzie i z przyjemnością zamieścimy stosowne podziękowania w kolejnych wydaniach.

Tłumaczenie: Anna Esden-TempskaRedakcja: Elwira WyszyńskaSkład: Pracownia DTP Aneta Osipiak-WypiórKorekta: Anna Suligowska-PawełekDruk: Print Group Sp. z o.o.

ISBN 978-83-66798-15-1

London Wall Publishing Sp. z o.o.Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawawww.londonwallpublishing.comwww.hannahfielding.netpl.hannahfielding.net

Płonąć pożądaniem w milczeniu to najgorsza tortura, jaką można sobie zadać.

Federico García lorca

En la sangre hierve España sin fuego.

Hiszpania wrze we krwi i bez płomieni.

Hiszpańskie przysłowie

Prolog

Londyn, 1950 r.

Przenikliwy brzęk dzwonka odbił się echem po Newton Place, wspaniałym starym domu nad Tamizą na Cheyne Walk.

Alexandra de Falla spojrzała na zegar stojący na obramowaniu kominka w jej pokoju. Minęła właśnie ósma rano, a ona siedziała przy biurku od świtu, głowiąc się nad zarysem nowej historii, która wyrwała ją z niespokojnego snu.

Kto to, u licha, może być o takiej porze?

Odłożyła pióro, zamknęła notatnik i zostawiła go obok maszyny do pisania. Za szerokim wykuszowym oknem wstawał pochmurny ranek. Chodniki były mokre od nocnego deszczu. Nagimi gałęziami wysokich drzew rosnących wzdłuż eleganckiej ulicy w Chelsea targał styczniowy wiatr, wyjący smętnie przy parapetach niczym pies zostawiony na zimnie. Jedynym innym odgłosem było pobrzękiwanie butelek rozwożonych przez mleczarza i stukot kopyt jego konia, kiedy wóz posuwał się w kierunku Mostu Księcia Alberta. Z sypialni Alexandry roztaczał się cudowny widok na Tamizę, migotliwe wody głównego traktu Londynu. Ciągnął się aż po drzewa parku Battersea po drugiej stronie rzeki, a niżej – po ciemne tajemnicze magazyny i przystanie. Wyobrażała sobie, jak dalej rzeka przepływa obok Tower, odcinającej się pięknie na tle bladego nieba ze smużkami niebieskoszarych chmurek. Tego dnia wieża musiała wyglądać szczególnie majestatycznie, surowa i samotna. W powietrzu nadal unosiła się mroźna mgiełka. Alexandra uwielbiała Londyn, ale tęskniła za ciepłem i kolorami wiosny, uśpionymi pod szarą wilgocią zimy. W niezmąconej ciszy poranka czuła jeszcze większy niepokój niż zwykle.

Westchnęła. Tego dnia były jej dwudzieste piąte urodziny, czy do tej pory nie powinna była już ułożyć sobie życia?

Czasami miała wrażenie, że czeka na coś, co ma się wydarzyć. Gdzieś w głębi duszy czuła tego smak, jakiś drzemiący w niej ogromny potencjał namiętności i marzeń. Skąd to się brało, to uczucie, że nie do końca należy do tego czasu i miejsca? Czy tak palące pragnienie lepszego poznania świata odziedziczyła po matce? Ale tego pytania, jak wielu innych, nie mogła już jej zadać.

Raz jeszcze rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonka. Pani Jeffrey, gosposia, wyszła, Alexandra nałożyła więc szlafrok i zeszła po schodach do obszernego holu o ścianach wyłożonych dębowym drewnem.

– Idę! – zawołała, otwierając mosiężne zasuwy drzwi.

Mężczyzna stojący na progu był odwrócony do niej plecami. Patrzył w niebo. Niski, ciemny, trzymał w rękach ogromny bukiet różowych róż. Odwrócił się. Zdawał się skrępowany i zdenerwowany.

– Witaj, Alexandro, querida.

Na chwilę dech jej zaparło. Tak dobrze znała jego twarz, a jednak był niemal obcym.

– Papá? Papá… To naprawdę ty?

– Sí, soy yo. Piętnaście lat to szmat czasu, wiem. – Don Alonso de Falla urwał, po czym na jego wargach pojawił się najbardziej rozbrający uśmiech. – Cieszę się, że jeszcze mnie poznajesz.

Zszokowana, nie odwzajemniła uśmiechu.

– Co ty tu robisz, papá? Nie pisałeś, że wybierasz się do Londynu, nie spodziewałam się ciebie.

– Chciałem ci zrobić niespodziankę na urodziny. Proszę, to dla ciebie. Mogę wejść?

– Tak, tak, oczywiście. Dziękuję. Są śliczne. – Alexandra wzięła kwiaty i położyła na stoliku w holu.

– Widzę, że dom wcale się nie zmienił – zauważył don Alonso, wchodząc do środka. – Ale dość tego. Mi querida Alexandra, deja que te mire, pozwól, niech ci się przyjrzę – powiedział, przytrzymując ją przed sobą. – Wyrosłaś na piękną pannę… jesteś taka podobna do matki.

Ujął jej twarz w dłonie i ucałował ją serdecznie w oba policzki.

– Wiem, na pewno masz mnóstwo pytań, niña. Możemy gdzieś tu porozmawiać swobodnie?

Dzielnie starając się odzyskać spokój, Alexandra poprowadziła go do salonu, gdzie stały naprzeciwko siebie dwa fotele przed kominkiem, w którym już napalono. Zdumiona usiadła i wpatrywała się w mężczyznę, którego nie widziała, od kiedy skończyła dziesięć lat.

Jedyne zdjęcie, jakie miała, przedstawiało go stojącego z jej matką, o wiele młodszego niż teraz i takiego go zachowała w pamięci. Nadal był przystojny, ale jego czarne włosy i broda były poprzetykane siwizną. Twarz zdawała się chudsza i jakby zmęczona.

A więc wrócił, po piętnastu latach. Patrzył na nią, jakby widział ją po raz pierwszy – już nie kruchą dziesięciolatkę, którą zostawił pod opieką troskliwej, ale surowej ciotki Angielki.

Usadowił się wygodnie w fotelu.

– Masz świetlistą cerę swojej matki i jej piękne włosy w odcieniu ciemnej miedzi – stwierdził ze smutkiem malującym się na twarzy.

Oczy Alexandry od razu zaszkliły się od łez. Tak naprawdę nie pamiętała matki, a tych kilka czarno-białych fotografii, które miała ciotka, wyblakło. A jednak lata tłumionego gniewu i żalu do ojca, że ją porzucił, sprawiły, że nie miała ochoty mówić z nim o matce. Postanowiła nie owijać w bawełnę.

– I czemu to czekałeś aż do moich dwudziestych piątych urodzin, żeby pojawić się znów w Londynie, papá? Przyjechałeś w interesach, w związku z rodzinną posiadłością? Kiedy wracasz do El Pavón?

– Oczywiście, chciałem przyjechać wcześniej. – Don Alonso uniósł dłonie, jakby chciał obronić się przed jej pytaniami. – Z moich listów wiesz, jak było trudno. Wojna domowa w kraju… potem wojna w Europie. W ciągu ostatnich pięciu lat też nie było łatwo wyjechać.

Wiedziała, że to nie do końca prawda. Patrzyła na niego hardo.

– Ale nie było to niemożliwe.

– Nie, nie niemożliwe. – Poruszył się zażenowany w fotelu. – Na szczęście rząd stara się wyrwać nas z izolacji, co jest dobre dla gospodarki.

Zauważył jej uniesioną brew i szybko dodał:

– I, oczywiście, to pomogło mi zorganizować tę podróż, żeby cię zobaczyć. Za długo byłem nieobecny w twoim życiu. Wiesz, zawsze żałowałem, że mnie tu nie ma, że powierzyłem wychowanie cię ciotce Geraldine, ale kiedy zabrakło twojej matki, uznałem, że potrzebujesz kogoś, kto ją zastąpi. Dziewczynce potrzebna jest kobieca ręka.

– Potrzebny jest też ojciec – dodała cicho Alexandra.

– Masz rację, querida. – Uśmiechnął się do niej smutno i postukał palcami w poręcz fotela, jakby zastanawiał się, co powiedzieć.

Było jej go prawie żal. Przynajmniej podjął trud, by zrobić jej niespodziankę na urodziny i, mimo wszystko, pamiętał datę. Po raz pierwszy uśmiechnęła się do niego.

– Cieszę się, że cię widzę, papá, naprawdę. Ale jestem trochę zaszokowana, że pojawiasz się tu po tylu latach, bez uprzedzenia.

– Nadal piszesz?

– Tak, papá. Wysłałam ci dwie swoje powieści. Czytałeś je?

– Ach tak, mi hija del novelista, moja córeczko, pisarko! – Ignorując pytanie, uśmiechnął się do niej czule. – Zawsze z nosem w książkach. Nawet jak byłaś malutka, zawsze coś tam pisałaś… malutkie opowiadanka… marzyłaś o przygodach. Zupełnie jak Vanessa… – urwał, jakby znów zagubił się we wspomnieniach.

– Mam więc nadzieję, że mama pochwalałaby, co robię, skoro jesteśmy tak do siebie podobne.

Spojrzał na nią.

– Mmm? Sí, por supuesto. Na pewno.

Myślała, że powie jej coś więcej o matce, i nagle zapragnęła bardzo to usłyszeć, ale don Alonso tylko klepnął się w kolano i nachylił ku niej.

– Dobrze. Zaczekam, aż się ubierzesz, i pozwól, że zaproszę cię gdzieś na śniadanie. Możemy porozmawiać podczas jedzenia. Nie kosztowałem angielskiego śniadania z kiełbaskami, bekonem, jajkami i tymi różnymi dodatkami od lat i, Bóg jeden wie czemu, stęskniłem się za tym.

* * *

Don Alonso zabrał Alexandrę do Hazlitt’sa, modnego osiemnastowiecznego hotelu tuż przy Piccadilly Circus, klimatycznego miejsca, o ścianach wyłożonych dębiną, wysokich oknach udekorowanych przepysznymi, złocistymi aksamitnymi kotarami i marmurowych kominkach. To był ulubiony hotel Alexandry, bo w przeszłości spotykało się tu wielu pisarzy. Ojciec poprowadził ją do stolika w kącie sali wśród szmeru uprzejmych rozmów gości i pobrzękiwania sreber stołowych. Z zachwytem pozamawiał niemal wszystko, co mieli w menu.

Spędzili przy stole dużo czasu na opowieściach, starając się nadrobić zaległości. Ojciec rozśmieszał ją, wspominając jej wyczyny, kiedy była mała. Powoli jej żal do niego zaczął się rozpływać. Tak łatwo im się rozmawiało, a on był taki uroczy – całkiem jakby po latach odkrywała na nowo starego, bliskiego przyjaciela.

– I jak, niña, myślałaś o nas przez te lata?

Don Alonso dolał im do filiżanek więcej kawy.

Uśmiechnęła się. Sama nie rozumiała, dlaczego tak bardzo fas­cynują ją jej korzenie.

– Tak, często. Prawie nie pamiętam rodziny, bo przecież miałam tylko trzy lata, kiedy zabraliście mnie z mamą do Anglii, ale nieraz zastanawiałam się, jak by wyglądało nasze życie, gdybyśmy zostali w Hiszpanii.

– Tak, wszystko na pewno wyglądałoby inaczej. Dla nas wszystkich.

– Pamiętam, jak opowiadałeś mi o rodzinie, gdy przyjeżdżałeś, kiedy byłam mała, ale większość z tego już zapomniałam. Przypominam sobie, że to babcia jest głową rodu. Pewnie musiała wziąć na siebie tę odpowiedzialność po śmierci twojego ojca. Byłeś bardzo młody, kiedy wydarzył się tamten wypadek drogowy, prawda? – powiedziała cicho.

Don Alonsowi oczy się zaszkliły.

– Tak, obawiam się, że rodziny de Falla los nie oszczędzał. Twój wuj Armando, ja i nasz kuzyn Luis María byliśmy dziećmi, kiedy mój ojciec, duque Juan Raphael de Falla zmarł, choć Luis María był od nas o kilka lat starszy. Ale, pomimo różnicy wieku, dorastając, byliśmy nierozłączni – dodał z uśmiechem. – Pakowaliśmy się w różne kłopoty. Jak to się mówi w Hiszpanii: El que de joven corre de viejo trota, kto biega za młodu, na starość drepcze. Mam nadzieję, że to tłumaczy, dlaczego twój stary papá tak bardzo ostatnio zwolnił.

– A co się stało z Luisem Maríą?

– Ożenił się z arystokratką, prawdziwą pięknością, Cecilią de Bermudez. Była daleką krewną duquesy, ale i młodą wdową. Mama nie pochwalała tego związku. Cecilia po śmierci pierwszego męża została z dwójką dzieci, Esmeraldą i Salvadorem, co było, oczywiście, nie do przyjęcia dla duquesy. Luis María adoptował dzieci, dał im swoje nazwisko.

– Dlaczego babcia miała coś przeciw temu? – Alexandra pokręciła głową, po czym dodała chłodno. – Pewnie uznała, że Cecilia nie jest godna Luisa Maríi, bo była wcześniej zamężna. Znając duquesę, uważała ją za zużyty towar.

Don Alonso westchnął.

– Weź pod uwagę, że moja matka prowadziła samodzielnie El Pavón od śmierci ojca. Trzeba to uszanować. Wiem, że jest dość surowa, ale ma swoją wizję dynastii. Dla niej zawsze najważniejsze było utrzymanie ciągłości rodu. Nie chodziło tylko o Luisa. Ani Armando, ani ja, żeniąc się, nie spełniliśmy jej oczekiwań.

– Nic nie usprawiedliwia tego, jak traktowała mamę – oświadczyła Alexandra z błyskiem w oku, nie kryjąc emocji.

Don Alonso, nagle zażenowany, zaczął skubać serwetkę leżącą na jego kolanach.

– Możliwe, ale i tak powinnaś szanować ją za to, jak udało się jej przeprowadzić rodzinę i interesy przez najgorsze lata w historii rodziny de Falla. Z trudem przetrwaliśmy czasy wojny domowej.

Alexandra płonęła z ciekawości. Chciała dowiedzieć się czegoś więcej o rodzinie, pomimo antypatii do duquesy, ale myśli o matce tym bardziej nie dawały jej spokoju. Piła małymi łykami kawę, daleka od spokoju.

– Kiedy mama wyjechała na południe Francji, myślałam, że po mnie wróci, ale potem… ten wypadek samochodowy… a na domiar złego ty zamieszkałeś znów w Hiszpanii. Wyobrażam sobie, że babka powitała cię z otwartymi ramionami jak syna marnotrawnego. Mam nadzieję, że to było tego warte.

Zapadła chwila milczenia. Tak wiele rzeczy nie zostało wypowiedzianych. Alexandra zdała sobie sprawę, jak bardzo ciąży jej smutek, gorycz, nawet żal do ojca, nagromadzony w ciągu ostatnich piętnastu lat.

– Moja matka chciałaby cię poznać – powiedział nagle don Alonso.

Alexandra hardo pokręciła głową.

– Spóźniła się – odparła.

Prawda, babka, duquesa, zaczęła pisywać do niej od czasu do czasu listy, kiedy była nastolatką. Pytała w nich o jej życie w Anglii, ale Alexandra odkładała je do szuflady i nie odpowiadała na nie.

– Twoja babka się starzeje, niña. Nie chce umrzeć i nawet nie poznać wnuczki. Często o tobie mówi. O ile wiem, przysłała ci rodzinny klejnot o wielkiej wartości, który należał do twojej prababki?

– Tak – przyznała Alexandra. – Po sukcesie mojej pierwszej książki.

To był piękny medalion z grawerowanego złota, wysadzany diamentami i rubinami. Duquesa nosiła go jako młoda dziewczyna, jak wyjaśniała w załączonym liściku, w którym wyrażała też swoje wielkie pragnienie, by poznać wnuczkę. Alexandra niechętnie przyjęła prezent i podziękowała krótko starszej pani, ale pozostawała głucha na dalsze próby pojednania ze strony nestorki rodu.

– Jak widzisz, twoja babka zawsze bardzo się tobą interesowała i nie rozumie, dlaczego nie chcesz przyjąć zaproszenia do Hiszpanii…

– Jeśli tak jej na mnie zależy po tylu latach, zastanawiam się, dlaczego nie próbowała dowiedzieć się czegoś o mnie, kiedy byłam dzieckiem. Co więcej, gdyby nie uprzykrzała tak życia mojej matce w Hiszpanii, pewnie mama by nie wyjechała i może nadal byłaby z nami. – Alexandra wzięła łyżeczkę i bezwiednie mieszała kawę, choć nie wsypała do niej cukru. – Poza tym, to Anglia jest moim krajem, nie Hiszpania.

A jednak, kiedy wypowiadała te słowa, czuła, że kłamie.

Rozdział 1

Andaluzja, kilka miesięcy później

Stuletnia lokomotywa parowa sunęła ze stukotem przez spalone słońcem żółtobrązowe tereny wiejskie po starych torach wijących się na północ wzdłuż skalistego andaluzyjskiego wybrzeża. Pociąg był zatłoczony, a na każdej stacji dosiadali się kolejni pasażerowie, zmuszając tych, którzy już byli w środku, by jeszcze bardziej się ścieśnili. Alexandra zauważyła, że Hiszpanie mają zwyczaj podróżowania z obowiązkowym zapasem jedzenia, który teraz wypełniał półki bagażowe nad nimi. Podczas ostatniego postoju do pociągu wparował zwalisty jegomość z koszem, z którego wystawała głowa protestującej żywo gęsi.

Alexandra postanowiła, że będzie poznawać nową Hiszpanię Franco jak miejscowa, co oznaczało też podróżowanie z tutejszymi ludźmi. W końcu była pół-Hiszpanką, nawet jeśli odwiedzała kraj po raz pierwszy od czasów wczesnego dzieciństwa. Ciotka Geraldine ostrzegała, że to szaleństwo, by kobieta wybierała się dokądś samotnie w tak konserwatywnym kraju, nie wspominając już o zapuszczaniu się na wieś spustoszoną i zubożoną przez wojnę domową. Ale Alexandra uparcie puszczała jej uwagi mimo uszu. To miała być przygoda, o której zawsze skrycie marzyła. Poza tym spodziewała się spotkać z rodziną, więc nie będzie wśród obcych. Po raz pierwszy od wyjazdu z Anglii zastanowiła się, co sprawiło, że w końcu zdecydowała się na tę podróż i zrobiła krok w kierunku pojednania z rodem de Falla, choć przez wiele lat tak się przed tym broniła.

W La Linea, zaraz po opuszczeniu Gibraltaru, dokąd przybyła statkiem pasażerskim, kupiła bilet na pociąg podążający na północ wybrzeżem do Puerto de Santa María przez Kadyks. Kiedy tylko zobaczyła tren mixto, kusiło ją, by pojechać wygodniejszym, nowocześniejszym rápido. Wagony pasażersko-towarowe były wyładowane koszami gdaczących kur. Mężczyźni pogwizdywali i się nawoływali. Kobiety tłoczyły się przy stertach bagażu spiętrzonego przy oknach. Tu i ówdzie nawet dało się zobaczyć kozę. Jednak wzięła głęboki wdech, przepchała się z walizkami do gorącego dusznego przedziału i nieśmiało przysiadła obok jakiejś starszej kobiety.

W pociągu były drewniane ławki o wysokich oparciach, jedna naprzeciw drugiej, po obu stronach przejścia. Niektóre okna były stłuczone i ludzie wciskali się przez nie, żeby znaleźć sobie miejsce. Głosy rozmów i krzyki wypełniały wagon. Nie widać było tego pełnego dystansu, godnego zachowania Hiszpanów, o którym Alexandra czytała w książkach wypożyczonych z biblioteki. Atmosferę przepajały egzotyczne zapachy jedzenia, potu i żywego inwentarza.

Rozglądając się po współtowarzyszach podróży, Alexandra zbierała wrażenia, które mogły się jej przydać w kolejnych powieściach. Widziała przeróżne typy ludzkie – niektórzy byli zdumiewająco brzydcy, o nieregularnych rysach, pomarszczonych twarzach, otwartych gapowato ustach, ale napotykała też wiele bystrych, wyrazistych spojrzeń. Sękate, pulchne lub wychudzone dłonie gestykulowały żywo podczas rozmowy. Matkom i babkom towarzyszyło też trochę młodzieży – chłopcy i dziewczyny o błyszczących ciemnych oczach, czerwonych wargach i oliwkowym odcieniu skóry, mniej lub bardziej domytej. Alexandra pamiętała podobne scenki i postaci z wielu hiszpańskich obrazów. Teraz sylwetki rodem z Goi ożyły przed jej oczami. Nagle poczuła się bardzo angielska w nienagannie skrojonym, bladozielonym kostiumie.

– Dokąd to señorita jedzie? – spytała stara, szydełkująca koronkową mantylkę sąsiadka, przyglądając się jej z nieskrywaną ciekawością.

– Do Puerto de Santa María, mam tam niedaleko krewnych. – Alexandra poruszyła się zażenowana, choć zdołała się uśmiechnąć.

– Sama? A gdzie mąż?

Alexandra zaczynała się już przyzwyczajać do tego, jak bezpośredni, pozbawieni zahamowań i rezerwy są Hiszpanie. Para, która wzięła ją pod swe skrzydła na statku z Southampton, zasypała ją pytaniami i nawet dała jej swój adres w Gibraltarze, gdyby kiedykolwiek potrzebowała się tam zatrzymać. Trudno było sobie wyobrazić, żeby jakiś Anglik czy Angielka zdobyli się na coś takiego wobec całkiem obcej osoby.

– Nie mam męża. Podróżuję sama. Z Anglii.

– Panienki hiszpański jest dobry, ale ten akcent! Rzeczywiście, angielski. – Kobieta uśmiechnęła się i dodała – Niech señorita uważa, młode kobiety nie zapuszczają się tu nigdzie w pojedynkę.

Przerwała szydełkowanie i trąciła Alexandrę łokciem, wskazując głową na mężczyzn, którzy gapili się na nią z oddali.

– Taka ładna, dobrze ubrana dziewczyna jak panienka zawsze przyciągnie uwagę – zniżyła konspiracyjnie głos – especialmente de los picaros y gitanos, szczególnie różnych obwiesi i Cyganów. Niech się señorita trzyma blisko mnie.

Poklepała rękę Alexandry, odłożyła swoją robótkę na wypchaną torbę – którą trzymała na kolanach, a która sięgała jej do równie pełnych piersi – i wkrótce usnęła, zostawiając Alexandrę z jej myślami.

Dziewczyna podziwiała przez okno krajobraz. Pociąg piął się w kierunku Kadyksu. Zafascynowana Alexandra kontemplowała nowe dla niej widoki.

Sunęli po lekko falistym terenie, który wznosił się i opadał, tworząc wyższe wzgórza. Mętne wody rzeki Gwadalkiwir towarzyszyły jej cały czas w tej podróży. Rzeka płynęła doliną prowadzącą do niebieskawego pasma Sierra Nevada, majaczącego na horyzoncie. Nagie, ostre szczyty i tęczowe skały – żółte, pomarańczowe, szkarłatne – mierzyły wysoko w niebo. W oddali widać było bielące się za polami i gajami oliwnymi miasta. Jedno z nich leżało u stóp wzgórza, z którego wyrastał mauretański zamek złocący się na tle lazurowego nieba.

Mijali ogromne pastwiska, gdzie spędzano potężne byki w oczekiwaniu na sezon korrid i festiwali. Od czasu do czasu Alexandra widziała prymitywne, kręte szlaki, którymi do miasteczek transportowano na mułach różne dobra.

Te dzikie okolice, wzgórza i piękne obrazy, które podpowiadała jej romantyczna wyobraźnia, kiedy patrzyła na surowe ostre skały, były dla niej czymś tak nowym i egzotycznym, że aż ścisnęło ją w gardle. Nadal nie mogła uwierzyć – jak, na Boga, udało się jej przekonać ciotkę Geraldine, żeby puściła ją w tak ryzykowną podróż do tego niepojętego kraju, który doprowadził do zguby jej matkę? A jednak naprawdę tu przyjechała.

Z początku ciotka Geraldine była przerażona całym tym pomys­łem i stawiała zdecydowane weto.

– Z takiej eskapady nie wyniknie nic dobrego. Masz już dwadzieścia pięć lat, kochanie. Niektóre twoje przyjaciółki są już matkami. Najwyższy czas się ustatkować, mieć dzieci i własny dom we własnym kraju, wśród swoich. Takie wieczne poszukiwania mogą jedynie prowadzić do łez. Pamiętaj, twoja matka złamała zasady i patrz, jak to się skończyło.

– Nie mogę dalej wypierać się swoich hiszpańskich korzeni. To część mojej tożsamości.

– Posłuchaj, kochanie, Franco zrujnował Hiszpanię. Cofnął ją w rozwoju – argumentowała ciotka. – Może teraz mają już trochę więcej swobody i panuje większa tolerancja, ale drogi nadal są w haniebnym stanie. Łączność telefoniczna działa kiepsko, a w wielu miejscach w ogóle nie istnieje. Poza tym ich obyczaje są kompletnie odmienne od naszych – przekonywała. – Wierz mi, są ograniczeni, konserwatywni, bigoteryjni. Na pewno nie będziesz mogła tam wałęsać się wedle własnego widzimisię, jak to robisz tutaj. Stłamsili twoją matkę nakazami co trzeba, a czego nie wolno. Naprawdę myślę, że to zły pomysł, Alexandro. Możesz tego gorzko żałować.

Ale ona się uparła i jak to bywa – kropla drąży skałę – w końcu udało jej się wymóc zgodę na ciotce.

Zamierzała w podróży pisać swoją trzecią powieść. Wśród miłośników romansów Alexandra María de Falla miała już wyrobione nazwisko. Z początku, kiedy przedstawiła swoje opowiadania wydawcy magazynu „Modern Ladies’ Romance”, uznał je za barwne, ale prościutkie, i zaskoczyło go, że podbiły serca czytelniczek. Po tym sukcesie, za jego namową, opublikowała pierwsze dwie powieści. Obie dobrze się sprzedały i teraz była w wygodnej sytuacji kobiety finansowo niezależnej.

Oczywiście nie brakowało jej pomysłów na kolejne książki, które nie wymagałyby podróżowania za granicę, by spotkać krewnych niewidzianych od czasów, kiedy była dzieckiem. A jednak postanowiła pojechać… Na pewno w jej decyzji sporą rolę odegrała ciekawość, ale przede wszystkim narastała w niej potrzeba poznania własnych korzeni i to przesądziło sprawę.

Przez lata starała się ignorować to dziwne, gnębiące ją poczucie, że czegoś jej brak, że jakaś ważna jej cząstka pozostaje uśpiona i nieodkryta. Pomimo wrażenia, że to woła do niej jej hiszpańska krew, Alexandra pozostawała głucha na wszelkie próby pojednania ze strony swojej babki, duquesy. Nie odpowiedziała nawet na listy nestorki rodu, które ta wysłała do niej po wizycie don Alonsa w Londynie. I nagle, kilka tygodni temu, gdy wczesne powiewy wiosny obudziły w niej znów niespokojnego ducha, czytając Dziedziczność Thomasa Hardy’ego, trafiła na strofy, które ją poruszyły:

Jestem twarzą rodziny,

Ciało ginie, a ja trwam…

Przez wiele dni zastanawiała się głęboko nad słowami poety. Może nadszedł czas, by wsłuchać się w ten cichy ponaglający wewnętrzny głos, może powinna zapoznać się z tym, co było jej dziedzictwem. Zawsze pociągała ją egzotyka jej drugiej ojczyzny. Czy odnajdzie w niej brakującą cząstkę swojego ja?

Nagle zalała ją fala wspomnień, poczucie utraty, od którego ścisnęło się jej serce. Znów miała pięć lat, a ciotka Geraldine tłumaczyła jej, że matka już nie wróci, że zabrał ją im jakiś zły pan. Pamiętała, że przez wiele tygodni nie potrafiła przestać płakać. Chowała twarz w poduszkę, żeby nikt nie usłyszał, jak szlocha. Jedyną pociechą były dla niej baśnie, które ciotka czytała jej na dobranoc. Alexandra słuchała jak zaczarowana opowieści o pięknych księżniczkach, o ich przygodach, o tym, jak zakochiwały się w przystojnych księciach, albo o tym, jak zbłąkane dzieci odnajdywały matki i ojców. Te historie zawsze kończyły się dobrze i wszyscy żyli długo i szczęśliwie. Wkrótce Alexandra zaczęła sama je wymyślać, uciekając w świat swojej bujnej wyobraźni.

Później powiedziano jej, że matka poznała ekstrawaganckiego francuskiego malarza. Znużona stałą nieobecnością męża i jego rodziną, która nigdy jej nie zaakceptowała, bez wahania porzuciła mało satysfakcjonujące życie dla miłości obiecującej tak wiele. Jednak jej nowo odnalezione szczęście nie potrwało długo. Rok po ucieczce z kochankiem Vanessa zginęła w wypadku samochodowym na Riwierze Francuskiej.

– Nie miej do niej żalu – przekonywała po latach ciotka Geraldine. – Wiem, że wróciłaby po ciebie, kiedy wszystko by sobie jakoś poukładała, ale było jej trudno. Wiesz, twoja matka bardzo cierpiała. Nie należała do tego samego świata co Alonso, nie była Hiszpanką ani katoliczką z urodzenia. Rodzinie de Falla zaakceptowanie tego małżeństwa wydawało się nie do pomyślenia. W tamtych czasach reguły narzucane przez Kościół katolicki były o wiele bardziej surowe. Nawet gdyby twoja matka nie odeszła, na pewno prędzej czy później rozstałaby się z ojcem. Ich małżeństwo od początku było skazane na porażkę.

I była to prawda, że kiedy matka żyła i mieszkali wszyscy razem w Londynie, ojciec bardzo często wyjeżdżał do Hiszpanii, pomagać prowadzić rodzinne przedsiębiorstwo.

Trzy lata po śmierci Vanessy don Alonso oznajmił, że ma w Hiszpanii nową żonę, Eugenię, a Alexandra ma teraz młodszą siostrzyczkę, Mercedes. Pisał do córki, że mogłaby odwiedzić El Pavón i je poznać, kiedy tylko zechce, gdyby ciotka ją do nich przywiozła. Powinien był wiedzieć, że ciotka Geraldine nigdy by się na coś takiego nie zgodziła, myślała z goryczą Alexandra.

Od tej pory ojciec przyjeżdżał do Londynu coraz rzadziej, a kiedy Alexandra skończyła dziesięć lat, w ogóle przestał tam bywać. Wojna domowa i dyktatura Franco spowodowały izolację Hiszpanii, w Europie rozpętała się wojna. Nie było żadnych wiadomości od ojca, a ciotka Geraldine zajęła podwójne łoże rodziców w londyńskim domu na Chayne Walk.

Alexandra starała się nie tęsknić za ojcem, ale było jej trudno. Z czasem – choć po wojnie don Alonso przysyłał jej od czasu do czasu kosztowne prezenty z krótkimi liścikami – stał się jej obcy. Jej smutek przerodził się w gniew wobec jego rodziny – nie zaakceptowali jej matki, a potem na dodatek odebrali jej ojca.

Dotarli do kolejnej stacji i to wyrwało Alexandrę z zamyślenia. Zrobił się ruch, zabierano tobołki, inne władowywano, nowi pasażerowie próbowali wynegocjować dla siebie odrobinę przestrzeni. Wreszcie, po ciągnącym się w nieskończoność postoju, rozległ się gwizdek. Alexandra zauważyła, że do pociągu wsiadł jakiś tęgi funkcjonariusz Gwardii Obywatelskiej. Wagon, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, opustoszał. Poza nią została w nim tylko jej śpiąca mocno sąsiadka i kilkoro innych pasażerów, którzy na widok tego człowieka natychmiast przerwali rozmowy. Alexandra uniosła wzrok na mężczyznę, który spowodował, że tak nagle zapadła cisza. Najwyraźniej to była prawda, co pisali o hiszpańskiej Gwardii Obywatelskiej w brytyjskich gazetach – ludzie się jej bali. Funkcjonariusz nie siadał. Wsparty na swoim karabinie porozglądał się chwilę po pasażerach, po czym ruszył do kolejnego wagonu.

Stara kobieta siedząca obok Alexandry już nie spała. Szukała czegoś w swojej wielkiej torbie, dziobiąc łokciem sąsiadkę przy każdym ruchu. Alexandra zobaczyła, że zwolniło się miejsce przy oknie naprzeciwko i przesiadła się tam. Kobieta wyciągnęła spore pajdy chleba, chorizo i torebkę jajek na twardo.

– Jesteś głodna, señorita? – Podała jej kanapkę.

Alexandra uśmiechnęła się, kręcąc głową.

– To bardzo miło z pani strony, ale nie, dziękuję.

Teraz, kiedy mogła się przyjrzeć kobiecie dokładniej, wydała się jej surowa. W twarzy – zniszczonej słońcem, o wydatnych kościach policzkowych i mocnym, niemal męskim zarysie szczęki – nie było nic specjalnie sympatycznego. Hiszpanka miała na sobie czarną bawełnianą sukienkę i chustkę na siwych włosach. Jedynym kolorowym akcentem był fioletowy szal zrobiony na szydełku, zarzucony na szerokie ramiona.

– Mówisz, że twoja rodzina mieszka blisko Puerto de Santa María, señorita. A gdzie dokładnie? – rzuciła, wpatrując się wyczekująco w Alexandrę.

Dziewczyna czuła, że znów zapowiada się to typowo hiszpańskie wypytywanie. Stłumiła westchnienie.

– W Jerez.

– Ach, więc jedzie panienka do Jerez. Co za przypadek, stamtąd pochodzę. Pracowałam przez jakiś czas niedaleko Jerez, w pewnej hacjendzie. Byłam służącą u jednego z najznamienitszych rodów w Andaluzji, de Falla.

Alexandra zrobiła wielkie oczy na dźwięk swojego nazwiska, ale teraz tak bardzo była ciekawa swojej rodziny, że nie zdradziła, kim jest. Miała pewne wyrzuty sumienia, ale zdawała sobie sprawę, że w ten sposób może dowiedzieć się o wiele więcej, niż gdyby powiedziała prawdę.

– To szczęście zdobyć taką pracę.

– O, tak. – Kobieta ugryzła kanapkę i mówiła nadal, a okruszki spadały na jej szal. – Musi panienka zdawać sobie sprawę, że praca w El Pavón była uznawana za wielki honor. Duquesa, doña María Dolores de Falla, rządziła gospodarstwem żelazną ręką, ale nie można byłoby sobie wymarzyć lepszej pani. Była dobra dla wszystkich zatrudnionych, nawet w czasie wojny. To wtedy tam pracowałam, podczas wojny i po niej. I mogę panienkę zapewnić, że w owych czasach inne arystokratyczne rodziny nie traktowały swoich pracowników nawet w połowie tak dobrze jak ona. Duquesa zawsze była w tamtych stronach szanowana. – Kobieta nachyliła się do Alexandry bliżej. – Choć tolerowała Cyganów na swojej ziemi. I o ile wiem, nadal tam są.

– To była duża rodzina? Czy inni jej członkowie byli dla pani równie mili? – spytała niewinnie Alexandra.

– Oczywiście, ceniono mnie w pracy – odparła kobieta dumnie, właściwie nie słuchając już pytań, tylko ciągnąc swoją opowieść. – Byłam świadkiem, jak rodzina się rozrastała, ktoś dołączał, ktoś odchodził… Młodzi panowie, wszyscy trzej, ożenili się nie tak jak trzeba. Szczególnie ci dwaj synowie… mujeres que eran de un origen social más baja, ich żony pochodziły z niższych klas społecznych. Nawet wybranka ich kuzyna, arystokratka, nie była udana. Wdowa, z dziećmi! Muy mala, muy mala, okropność… Duquesa nigdy nie zaakceptowała tego związku. Madre de Dios, kto by ją za to winił? Weź tego średniego, Armando. Poślubił akrobatkę. Wychowała się w cyrku i tam ją poznał. Niech sobie panienka wyobrazi, coś takiego! Ale to ich syn, Ramón, najbardziej na tym ucierpiał. Kiedy jego ojciec zmarł, a matka odeszła, to na nim skupiły się złośliwe uwagi duquesy.

Alexandra zastanawiała się, czy nie powinna jednak wyjawić, że ludzie, o których kobieta mówi tak otwarcie, bez owijania w bawełnę, to jej krewni. Czuła się oszustką, jakby zdradzała w pewien sposób rodzinę de Falla, słuchając tak niedyskretnych plotek, ale jednocześnie bardzo chciała usłyszeć więcej, skoro współtowarzyszka podróży wyraźnie miała ochotę opowiadać dalej.

– A co z innymi?

– No, najmłodszy, Alonso, był wdowcem, ożenił się po raz drugi. – Kobieta skończyła kanapkę i zaczęła obierać jajko, coraz bardziej wciągając się we wspomnienia. – Z damą z jednego z najbogatszych kastylijskich rodów, Eugenią de Juni. Dios mio! Esta es manipuladora, sin un corazón convenida, entremetido, co to za manipulantka, bez serca, wtrącała się we wszystko. Le juro a Dios, przysięgam na Boga, ta kobieta chciała zagarnąć posiadłość, gdy tylko przestąpiła próg ich domu. Oczywiście, po urodzeniu córeczki od razu planowała, że wyda ją za młodego Salvadora. Raz usłyszałam, jak o tym mówiła… Nie żebym należała do takich, co to podglądają przez dziurkę od klucza. Niech mnie piekło pochłonie, jeśli kłamię, ale to było jasne jak słońce, co ona zamierza.

– A ta córeczka? – Alexandra wiedziała, że musi chodzić o Mercedes.

– Tak, córka… Mercedes. Humorzasta, zepsuta dziewuszka, już wtedy, w dzieciństwie, kiedy ją znałam. Teraz jest pewnie nastolatką, gotową wyjść za mąż, jeśli jej matka będzie miała tu coś do powiedzenia. A może nawet mała już poślubiła Salvadora de Ruedę.

Alexandra przypomniała sobie nagle coś, co powiedział ojciec podczas ich spotkania w hotelu Hazlitt’s: „Młody Salvador Cervantes de Rueda, nowy dziedzic majątku, stał się podporą rodziny. I muszę przyznać, że traktuje obowiązki z większą powagą niż ktokolwiek z nas, nawet duquesa, mógłby to sobie wyobrazić. Naprawdę zapracował na prawo do El Pavón i teraz matka ceni go sobie najbardziej w świecie. Patrz, jak dziwny bywa los. Choć czasami mamá patrzy zbyt pobłażliwie na jego błędy, na to… w co się uwikłał. Ale było, minęło”. Don Alonso machnął ręką i zanim Alexandra mogła rzucić jakieś pytanie o kuzyna, przyszedł kelner z kawą.

– Wydaje się, że w rodzinie de Falla panują dość skomplikowane relacje – powiedziała w zamyśleniu Alexandra, zarówno do samej siebie, jak i do kobiety.

Było jej ogromnie przykro, że podstępnie sprowokowała takie wynurzenia. Niedyskrecja kobiety zapewne wynikała z tego, że uznała Alexandrę za cudzoziemkę. Nie przykładała większej wagi do swoich słów. Ciekawość współpasażerki musiała zachęcić ją do plotek. Jednak dawna służąca nie powinna pozwalać sobie na takie obmowy wobec obcych, nawet jeśli już nie pracowała dla rodziny.

Jej paplanina nie była już tylko żenująca, wynikało z niej coś niepokojącego. Jedyną osobą, dla której miała dobre słowo, była duquesa. Wszyscy inni w El Pavón wydawali się przerażający. Obgadała kobiety i wzięła się za mężczyzn. Na czele listy znalazł się Salvador. Nie zostawiła na nim suchej nitki.

– To dziwak, tak bym określiła Salvadora de Ruedę. Dziwak, ponury, na swój atrakcyjny sposób, oczywiście. To taki człowiek, que parece santa, udaje świętego, a tak naprawdę jest najbardziej bezwzględny, przyziemny, jak można sobie tylko wyobrazić. Przestaje z dziwnymi ludźmi… jakimiś Cyganami i innymi personas extrañas, osobliwymi typkami. Chyba wiesz, a może jako miła panienka i nie, co mam na myśli. Jest w nim coś władczego… dostaje to, czego chce, nie przebierając w środkach… niezły z niego manipulator, szczególnie jeśli chodzi o duquesę. I dumny. Nigdy nie zetknęłam się z kimś bardziej wyniosłym od niego, pomimo całej jego ogłady. Podobno zarączył się z córką przyjaciela rodziny, ale ona wolała jakiegoś markiza… Teraz jest już chyba wdową. W każdym razie widziałam ich razem w mieście… samych… Do czego to dochodzi, po prostu niesłychane.

W tej chwili pociąg zwolnił i kobieta wyjrzała przez okno.

– O, już Kadyks. Moja stacja.

Zaczęła upychać resztki jedzenia do torby razem z robótką. Przytrzymała się ławki, żeby wstać w kołyszącym mocno wagonie. Pociąg ze zgrzytem hamował na dworcu.

– Adios, señorita. Miłego pobytu w Jerez. I niech panienka uważa na gitanos, okradną cię, zanim się obejrzysz.

Z tymi słowami ruszyła do wyjścia.

Alexandra znów została sama. Patrzyła przez okno na tłum kłębiący się na peronie. Przypomniało się jej, co mówiła stara Hiszpanka o tym, że młoda kobieta nie powinna chodzić bez obstawy, kiedy dostrzegła chłopaka z dziewczyną. Po tym, jak na siebie patrzyli, można było poznać, że to novios. Szli razem, ale nie trzymali się pod ramię ani za ręce jak narzeczeni w Anglii. W postawie dziewczyny malowała się uległość, skromność. On robił wrażenie właściciela. Za nimi kroczyła tęga matrona, obserwując ich czujnie.

Kiedy pociąg szarpnął i ruszył znowu, Alexandra zamyśliła się nad tym, co właśnie usłyszała o rodzinie, którą miała wkrótce poznać. Może duquesa nie jest aż tak surowa, jak jej się zawsze wydawało. Mimo wszystko miała lekką tremę przed spotkaniem z babką, nestorką rodu, nie wspominając już o perspektywie zetknięcia się z macochą, doñą Eugenią czy z „zepsutą” siostrą przyrodnią – jeśli stara kobieta odmalowała je w swojej opowieści prawdziwie. Czy to te plotki sprawiły, że czuła coraz większy niepokój?

Jak naprawdę wyglądało życie Vanessy de Falla pośród tych, którzy tak ją unieszczęśliwili?

– Sądzę, że jako Angielce na pewno nie było jej łatwo dostosować się do zżytej arystokratycznej hiszpańskiej rodziny – przyznał ojciec podczas tamtego śniadania w hotelu.

– To okazało się po prostu niemożliwe – stwierdziła z goryczą Alexandra.

– Nie wierz we wszystko, co mówi ciotka Geraldine. Nie rozumie zwyczajów naszej rodziny.

Zwyczajów naszej rodziny. Te ich zwyczaje tak zgnębiły Vanessę de Falla, że zabrała swoją jedynaczkę do Londynu już po trzech latach życia w El Pavón.

Choć matka była Angielką, miała gorący temperament jak Hiszpanie, mawiał ojciec. Możliwe, że właśnie to przyciągnęło ją do don Alonsa de Falli i sprawiło, że zamarzyło się jej egzotyczne życie w Andaluzji. Przynajmniej tak to sobie wyobrażała Alexandra. Teraz ona szła śladem matki, szukając odmiany, która nie wiadomo dokąd zaprowadzi. Jednego jednak była pewna – zostawiając za sobą duszną atmosferę Anglii, wyruszała naprzeciw wolności, za którą tak długo tęskniła. I cieszyła się na tę przygodę.

* * *

Pociąg szarpnął i zahamował ze zgrzytem. Alexandra otworzyła drzwi. Powitał ją powiew świeżego powietrza, w którym wyczuwało się aromat jodu. Niepewnie zeszła na peron i stanęła nieruchomo, z walizką w jednej ręce, drugą dłonią przesłaniając oczy przed palącym hiszpańskim słońcem. Nigdzie nie było widać tragarzy ani wózków. Z trudem tłumioną, narastającą irytacją zdołała wytaszczyć resztę bagażu z wagonu. To idiotyczne, myślała, powinna była posłuchać ciotki Geraldine i polecieć z Anglii samolotem. Może mimo wszystko pomysł, żeby wybrać się samotnie do Andaluzji, nie był taki dobry.

Na stacji w małym portowym mieście Puerto de Santa María roiło się od najdziwniejszych typów. Pociąg obstąpili sprzedający wodę z wielkich glinianych dzbanów, wino, łakocie i owoce morza. Smagłe łobuziaki pchały beczki wyładowane pysznymi owocami i zachwalały swój towar. „Que vengan todas las Marías, que traigo sandias y melones dulces como el caramel! Chodźcie, chodźcie, Maríe, mam tu melony, melony słodkie jak karmel!”. Pod ścianami kulili się kalecy żebracy z wyciągniętymi dłońmi. Handlarze oferowali tanie mydła, zapałki, koronki i miniaturowe buteleczki wody kolońskiej. W tłumie krążyli Cyganie z tacami ręcznie robionych navajas, wołając: „Afilo cuchillos y Tijeras! Vamos! Barato! Ostrzę noże i nożyczki! Chodźcie! Tanio!”. Inni próbowali sprzedawać losy na loterię albo jeszcze inne rzeczy.

Alexandra pomyślała, że w tych stronach przyjazd pociągu mógł być jedynym wydarzeniem przełamującym monotonię dni w małym miasteczku, a dworzec, jak się wydawało, był miejscem, gdzie się wszyscy spotykali. Próbowała wypatrzeć w tłumie jakąś znajomą twarz. Podróżni mijali ją w pośpiechu. Tutejsi i nowo przybyli rozpychali się łokciami. Kilka osób opartych leniwie o mury albo siedzących na małych ławeczkach w słońcu obserwowało ruch. Otaczały ją zgiełk, krzyki i śmiechy, ale wydawało się, że nikt tu na nią nie czeka.

Kiedy tak stała z twarzą w pełnym słońcu, rozglądając się po scenerii i wdychając zapachy, które wydawały się tak obce, a zarazem dziwnie znajome, miała wrażenie, że wyszła z cienia swojego dawnego życia na rozświetlony nowy świat. Chwilowe pretensje, że pozostawiono ją samą z bagażem, kompletnie się rozpłynęły. Anglia jeszcze nigdy nie wydawała się jej tak daleka jak teraz, była niczym blada ćma obok kolorowego motyla Hiszpanii. Alexandra tak bardzo pragnęła rozwinąć skrzydła i odkryć tu wszystko. To było jak w powieści, a ona znajdowała się tu naprawdę. Z wrażenia ścis­nęło ją w dołku. Była podekscytowana, a zarazem pełna obaw.

I wtedy zaczepiła ją jakaś jaskrawo ubrana Cyganka z wachlarzami i czerwonymi różami.

– Hermosa joven, piękna młoda damo, kup jedną z moich róż. Są świeżo ścięte dziś rano. Przyniesie pani szczęście.

Alexandra spojrzała w chytrze wpatrujące się w nią, czarne jak węgle, oczy. Trudno byłoby określić wiek tej kobiety. Kruczoczarne splątane włosy opadały na ramiona, grubo ciosana, choć o regularnych rysach, owalna twarz była spalona słońcem. Alexandra pokręciła głową i starała się uśmiechnąć uprzejmie.

– Dziękuję. Dziś nie.

Cyganka złapała ją za rękę, przytrzymując ją mocno długimi, kościstymi palcami.

– Daj dłoń. Umiem odczytać los, powiem ci o tajemnicach, jakie są zapisane w gwiazdach.

Ale to była ostatnia rzecz, jakiej Alexandrze było teraz trzeba czy czego by chciała. Pamiętała ostrzeżenie kobiety z pociągu. Wiedziała, że jest tylko jeden sposób, żeby pozbyć się starej wiedźmy.

– Proszę… – Wyjęła kilka peset z kieszeni. – Kupię jedną z pani pięknych róż.

Na ten gest przenikliwe czarne oczy błysnęły zachłannie. Cyganka chwyciła pieniądze i podała Alexandrze pąsowy kwiat.

– Que Dios los bendiga. Niech cię Bóg błogosławi, dobra, hojna pani. Que los ángeles te miran, niech aniołowie mają cię w opiece ­– zaskrzeczała, nim obróciła się, by skierować się do następnej ofiary. – Bella dama… Apuesto caballero…

Odezwał się gwizdek. Trzasnęły drzwi. Pociąg powoli ruszał. Skrzypiały stare wagony. Stojąca nieruchomo Alexandra patrzyła, jak z mozołem wytaczają się ze stacji. Kiedy znikły, usłyszała jeszcze świst lokomotywy – głośny, przenikliwy rozpłynął się po chwili w oddali. Zapanowała cisza, która mogłaby wydać się nieprzyjemna, gdyby nie świecące jasno słońce.

Alexandra rozejrzała się szybko dokoła w nadziei, że wypatrzy jednak tragarza. Najpewniej czekają przed dworcem. Jak aktorzy po opadnięciu kurtyny podróżni i handlarze znikli. Scena opustoszała. Na peronie nie było nikogo, poczekalnia zdawała się mroczna i wilgotna. Alexandra ruszyła szybko w kierunku wyjścia w poszukiwaniu pomocy.

– Buenas tardes, señorita. – Mężczyzna w kasie biletowej uśmiechnął się uprzejmie. – Co mogę dla pani zrobić?

– Buenas tardes – odparła, odwzajemniając uśmiech, i ciągnęła nienagannym hiszpańskim – Mógłby mi pan powiedzieć, gdzie znajdę tragarza? Zostawiłam na peronie sporo bagażu.

– Zaraz pani pomogę. Manuel, nasz tragarz, zwykle tu jest, ale zmarła jego teściowa i musiał pojechać na pogrzeb.

– O, Boże, biedny człowiek. – Urwała. Nie chciała wyjść na bezduszną. – Poradzi mi pan, dokąd pójść, żeby złapać autobus do Jerez? Według mojego przewodnika ma przystanek przy dworcu.

– Niestety, spóźniła się pani odrobinę. Ten, który rusza o drugiej, dziesięć minut temu odjechał. Będzie pani musiała zaczekać do jutra.

– Ale podobno są trzy dziennie. A ja muszę być w Jerez do wieczora – krzyknęła. – Czy nie ma innego sposobu, żeby dostać się tam przed zmrokiem?

Mężczyzna popatrzył na nią zaskoczony.

– Najwyraźniej nie jest pani stąd – mruknął, kręcąc głową. – Zawsze może pani spróbować wieczorem. Zwykle jest autobus, który rusza po siódmej. Ale są roboty drogowe. Czasami przejazd jest utrudniony, szczególnie jak jest już ciemno, bo na większości głównych dróg nie ma oświetlenia. Bywa niebezpiecznie, więc czasami te późniejsze autobusy nie kursują. Oczywiście nigdy nic nie wiadomo z góry… – Dostrzegł zniecierpliwienie w oczach nieznajomej. – Muy inconveniente, estoy de acuerdo, to bardzo kłopotliwe, ma pani rację.

Wzruszył bezradnie ramionami.

Alexandra była zdumiona. Ojciec obiecywał, że ktoś odbierze ją ze stacji, ale wyglądało na to, że utknęła tu i nikt o niej nie pamiętał.

– Czy ma pan telefon, z którego mogłabym skorzystać?

Kierownik stacji znów pokręcił głową.

– Lo siento! Przykro mi! Linie telefoniczne w Puerto de Santa María zostały zerwane przez burzę, którą mieliśmy tu dwa dni temu. Lepiej, żeby zatrzymała się pani u nas w mieście – dodał ze swoim nonszalanckim andaluzyjskim akcentem. – Puerto de Santa María to jeden z najpiękniejszych portów w Andaluzji – oznajmił z dumą.

Kiedy wahała się, przyjżał się jej tycjanowskim falującym włosom do ramion, długim nogom i drobnej szczupłej sylwetce wyeksponowanej przez krój kostiumu.

– A tak w ogóle, dlaczego tak ładna młoda dama podróżuje samotnie? – zapytał z tą typowo bezpośrednią hiszpańską ciekawością. – I czego pani szuka w Jerez, skoro jest już pani w naszym pięknym mieście? Jeśli chciałby pani wiedzieć, według mnie nie ma tam nic wartego oglądania poza bodegami. – Uśmiechnął się promiennie. – Chyba że chce pani pokosztować nieco naszego andaluzyjskiego wina, señorita, wtedy to rzeczywiście dobre miejsce na początek.

Ale ona nie słuchała. Może powinna wynająć samochód i pojechać do Jerez, a tam spytać o drogę do El Pavón albo wziąć taksówkę. Jednak nie uśmiechało się jej już dalsze podróżowanie w pojedynkę. Nie wiedziała nic o tutejszych drogach. Na razie jedynym rozsądnym wyjściem było poczekać cierpliwie. Ktoś się powinien pojawić.

– Czy jest tu blisko jakiś parador, gdzie mogłabym zanocować? – spytała.

– Mamy jeden przy tej ulicy. Może niech się pani na razie trochę przejdzie i rozejrzy, a ja popilnuję bagaży?

Propozycja wydawała się kusząca. Było śliczne popołudnie. Alexandra zdecydowała, że jeśli do następnego ranka nikt po nią nie przyjedzie, wsiądzie do pierwszego autobusu do Jerez. Zdenerwowało ją, że telefony nie działają. Jednak nie zamierzała pozwolić, by takie drobiazgi zepsuły jej ten piękny dzień.

– Muchas gracias – powiedziała, kiedy pomagał jej przy bagażach. – Voy a seguir tu consejo y visitar el Puerto, tak jak pan radzi, pozwiedzam port.

Jak większość młodych kobiet dorastających podczas wojny, Alexandra nie podróżowała wiele zagranicę. Choć zmartwiła się trochę, że przyjazd do Hiszpanii nie przebiegał tak, jak się spodziewała, teraz górę wzięła radość z przygody. Zapaliła się do niej. Miała dziwne wrażenie, że jest jedną z bohaterek powieści, które czytała.

Kiedy szła brukowanymi uliczkami, między wysokimi, pobielonymi domami o otwieranych na zewnątrz oknach, znów wróciła myślami do przeszłości. Z murów zwieszały się kaskady jaskrawofioletowych bugenwilli, w skrzynkach rosły pachnące miodowo jaśminy, a ich aromat mieszał się z tą charakterystyczną morską nutą. To wszystko oszałamiało zmysły Alexandry, zabierało ją w czasy dawno zapomnianego dzieciństwa – pełnego słońca, zapachów ziemi i muzyki, do wspomnień zapisanych w jej ciele niczym uporczywy sen.

Znalazła się nad spokojną Guadalete. Bandy nagich, smagłych dzieciaków, pluskały się wesoło w płytkiej, mętnej wodzie płynącej wolno, szerokiej rzeki. Na płaskim bagnistym brzegu wygrzewały się leniwie różowe flamingi. Alexandra długo szła przez starą dzielnicę – barrio rybaków i Cyganów. Przy uliczkach mieściło się wiele winiarni, sklepików z tytoniem. Mury były często bielone, inne pomalowane na jaskrawe kolory. Słońce paliło i choć była głodna, wolała nie kupować nic do jedzenia ani picia ze straganów.

Wkrótce dotarła do portu. Krążył tam malowniczy tłum, kompletnie dla niej obcy, ale tym bardziej fascynujący. Mężczyźni w kapeluszach o szerokich rondach spacerowali z kobietami w kolorowych sukienkach i mantylkach. Starsi grali w warcaby przy kawiarnianych stolikach. Wszędzie krzątali się rybacy i sprzedawcy ryb. Morskie powietrze mieszało się z ostrym zapachem smoły i sieci rybackich.

Przed nią w nieskończoność rozciągał się ocean. Przy złocistej piaszczystej plaży, jak okiem sięgnąć, stały szeregi chat. Na ich drewnianych, omszałych belkach suszyły się porozwieszane sieci. W oddali, na tle gór, majaczył ponury cień sosnowych lasów, a po drugiej stronie portu mienił się w palącym słońcu Kadyks, jasna perła Costa de la Luz.

Na północ widziała ogromną plażę, obramowaną palmami, parasolami i stolikami kafejek. W zatoce, niczym pijani tancerze w karnawale, kołysały się na opalizujących falach Atlantyku różnokolorowe łodzie rybackie, stateczki wycieczkowe, żaglówki, małe holowniki i stał ogromny liniowiec.

Alexandra wmieszała się w barwny tłum na pomoście, przy którym cumowały trawlery. Przedzierała się przez grupy podejrzanych typków przypatrujących się rozładunkowi połowów. Jeszcze nigdy w życiu nie widziała tylu ryb naraz. Były wszelkiego rodzaju i wielkości. Niektóre szare, srebrzyste, inne niebieskie, różowe, duże, o grubych łuskach albo smuklejsze, bardziej delikatne… wiły się i podskakiwały, mieniąc się niczym żywe srebro. Były też kraby, krewetki, homary… wszystko to razem tworzyło śliską ruchomą masę szczypców, skorup i łusek.

Mężczyźni w koszulach o zakasanych rękawach pracowali bez tchu. Spoceni ładowali cały ten towar do wielkich, płaskich koszy, a potem przygięci ich ciężarem nieśli go na wozy, które miały go porozwozić na różne rynki. Rybacy na brzegu zwijali sieci. Alexandra obserwowała, jak niestrudzenie krzątają się, by cokolwiek zarobić, bo wydawało się, że nie był to jakiś królewski połów. Trudno powiedzieć, jak długo stała jak zaczarowana, podziwiając nieznany krajobraz, grę światła i kolorów, gdy nagle oprzytomniała na dźwięk kurantów miejskiego zegara. Była szósta. Czas już wracać.

Przeszła jezdnię, a potem obejrzała się, by jeszcze raz spojrzeć na płonące o zachodzie słońca niebo. Morze nabierało złotego odcienia, nad nim jarzyła się różowa, pomarańczowa i krwistoczerwona poświata. Tworzyło to w sumie obraz, do namalowania którego wielki artysta użył kolorów z palety nieznanej nigdzie indziej na Ziemi. Alexandra chciała zapisać sobie tę wizję w pamięci, by użyć jej w pierwszym rozdziale nowej książki. Przystanęła zdyszana i, unosząc głowę ku niebu, cofnęła się lekko, niechcący wpadając na kogoś. Wyrwana z zamyślenia obejrzała się szybko.

– Lo siento… – przeprosiła szeptem, napotykając spojrzenie uderzająco szaroniebieskich oczu mężczyzny, który bardzo się różnił od wszystkich, których do tej pory w Hiszpanii widziała.

Wysoki, szczupły, choć dobrze zbudowany, wpatrywał się w nią intesywnie. Szarość jego oczu wydawała się jeszcze bardziej intrygująca przez ciemną karnację.

Poczuła, że się rumieni, i uśmiechnęła się zażenowana.

– Podziwiałam ten oszałamiający zachód słońca. Nigdy nie widziałam tak niesamowitych kolorów.

– Można być oszołomionym cudownym zachodem słońca podobnie jak spotkaniem szokująco pięknej kobiety – powiedział ledwie słyszalnym szeptem.

Alexandra wiedziała, że takie słowa u Hiszpana to zwyczajny komplement, którego nie trzeba traktować zbyt poważnie. Na tym polegała uprzejmość, część uroku tych macho. Poza tym nieznajomy wypowiedział tę uwagę z niewzruszonym wyrazem twarzy. Alexandra nie potrafiła nic odczytać z jego jasnych oczu. Dlaczego więc poczuła, jakby coś w niej głęboko drgnęło?

Nie miała czasu, by odpowiedzieć. Ciemnowłosy hidalgo ujął jej dłoń, uniósł do ust i musnął wargami w przelotnym pocałunku.

– Adios, señorita – szepnął.

Odwrócił się i znikł w tłumie, który nadal kłębił się na chodniku. Alexandra stała chwilę oniemiała.

Wreszcie ruszyła dalej, ale zaraz musiała znów zatrzymać się i spytać o drogę. Powrót tymi samymi ruchliwymi ulicami nie wydawał się kuszący. Z ulgą dowiedziała się, że można dojść do dworca skrótem.

Skręciła w Calle de la Iglesia i od razu uderzyło ją, jak bardzo jest tu inaczej niż tam, skąd przyszła. Ulica tonęła w cieniu rzucanym przez ogromne platany. Wydawało się, że życie płynie tu o wiele spokojniej, w bardziej zrelaksowanym tempie. Mijała białe domy stojące w głębi pomiędzy drzewami granatów, sady otoczone murkami, żywopłoty z aloesu, tajemnicze, porośnięte zielenią patia, domenę kobiet i ich bliskich, gdzie szczebiot ptaków i ciche śmiechy dziewcząt mieszały się ze szmerem fontann.

Doszła niemal do końca ulicy, kiedy dzwony zaczęły bić na Anioł Pański, wzywając wiernych na wieczorne nabożeństwo. Z prawej strony zobaczyła kościół. Wydawał się zapraszać do środka, w ogrodzie dokoła niego rosły róże i mimozy, frontowe drzwi stały otworem.

Pod wpływem impulsu weszła. Wewnątrz było ciemno i chłodno. Grały cicho organy. Powietrze wypełniał zapach kwiatów pomarańczy i róż. Ogarnął ją wielki spokój. Powoli podeszła do ołtarza.

Jej wzrok potrzebował kilku minut, by przywyknąć do mroku po jasności panującej na zewnątrz. Po obu stronach nawy stało w idealnym porządku jakichś dziesięć rzędów dębowych ławek. Wszędzie były kwiaty. Wisiały w girlandach, stały w delikatnych kryształowych wazonach przy ołtarzu, w bukietach różnej wielkości, złożone w darze u stóp posągów świętych. Paliło się kilka świec wotywnych za wysłuchane modlitwy. Wszystko to było potwierdzeniem wiary i wdzięczności gorliwych wiernych, którzy troskliwie je tu umieścili.

Z początku Alexandra myślała, że jest tu sama, ale zauważyła jakiegoś barczystego mężczyznę klęczącego u stóp posągu Matki Boskiej Litościwej. Nachylony, o bujnych kruczoczarnych włosach, ukrył twarz w szczupłych, opalonych dłoniach. Było dość ciemno. Czemu więc od razu poznała, że to ten nieznajomy, którego spotkała na wybrzeżu i czemu tak mocno zabiło jej serce? Nie potrafiłaby tego wyjaśnić. Ale nie miała żadnych wątpliwości, że to on.

Dźwięk kroków i szeptów kazał jej się obejrzeć. Jakiś mężczyzna nosowym śpiewnym głosem, odbijającym się dziwnym echem wśród murów, przełamał panujący tu spokój i ciszę.

– To kościół Santa María. Jak w większości hiszpańskich miast Pani Litościwa jest ukochaną patronką, wszechmocną przyjaciółką, pod której ochronę uciekają się zarówno możni, jak i nędzarze.

To był przewodnik wycieczki, który pojawił się w drzwiach koś­cioła i wprowadził do niego grupę turystów.

– W naszym kraju jest mnóstwo legend o Dziewicy Marii. Najbardziej poruszająca opowiada o młodej Żydówce, która pokochała chrześcijańskiego rycerza. Marząc, by zainteresował się nią, prosiła o to rozpaczliwie Przenajświętszą Marię Pannę, do której wszyscy tu zwracali się o pomoc. Pokornie ofiarowała jej swój największy skarb – szpilkę ozdobioną malutkim szklanym paciorkiem. I zdarzył się cud. W owej chwili przejeżdżał tędy rycerz, zobaczył dziewczynę i jego serce na zawsze związało się z jej sercem, przez tę szpilkę, którą złożyła w ofierze.

Zwiedzający minęli Alexandrę i znikli na tyłach kościoła za nis­kimi drzwiami prowadzacymi do krypty. Znów zapanował spokój.

Przez cały ten czas klęczący mężczyzna się nie poruszył. Alexandra podeszła do posągu Matki Boskiej Litościwej, by zapalić świeczkę, ale właśnie pojawił się ksiądz i uprzątnął stopiony wosk i resztki palących się świec, a ona nie miała ani zapałek, ani zapalniczki. Wyrwało się jej ciche westchnienie zawodu.

– Permita me señorita.

Alexandra ledwie zdołała uświadomić sobie te słowa, które wypowiedział ktoś blisko jej ucha, gdy w smagłej dłoni obcego błys­nęła złota zapalniczka i pojawił się malutki niebieskawy płomyk, a mężczyzna musnął jej rękę.

Prąd, jaki przebiegł ją od dotyku tego Hiszpana, sprawił, że zadrżała i dech jej zaparło. Instynktownie się cofnęła. Ale po chwili, zdając sobie sprawę, że tylko chciał jej usłużyć, uniosła oczy i uśmiechnęła się swobodnie jak to ona.

– Gracias, muchas gracias.

W kościele panowała martwa cisza. Mężczyzna nie uśmiechnął się, tylko skinął głową, pozostawiając Alexandrę – jak poprzednio – z wrażeniem, że to wrodzona uprzejmość kazała mu jej pomóc, a nie przyczyny, dla których zwykle mężczyźni starali się ją wyręczyć. Długo patrzyli sobie w oczy. Uderzył ją smutek malujący się w jego przykuwających uwagę szarych tęczówkach i surowość regularnych rysów twarzy.

Przebiegł pomiędzy nimi jakiś prąd. Na ułamek sekundy zdecydowana linia brody mężczyzny stężała, ładnie ukształtowane usta uchyliły się i Alexandra pomyślała, że zaraz coś powie. Serce jej zamarło, ale ktoś nadchodził. Moment minął, czar prysł.

W kierunku mężczyzny szła piękna młoda kobieta o bujnych ognistorudych włosach opadających na plecy. Trzymała w rękach dwie duże świece.

Alexandra nie rozumiała, dlaczego zakłuło ją w sercu. Jeszcze raz skinęła głową w podzięce i cofnęła się, by usiąść na jednej z ławek w tyle kościoła.

Hiszpanka uśmiechnęła się do mężczyzny. Zapaliła świece od tych, które właśnie ustawiła przed ołtarzem Alexandra, po czym władczym gestem wzięła mężczyznę pod ramię i razem wyszli z kościoła.

Kiedy ten człowiek zapalał jej świeczki, Alexandra miała mnós­two czasu, by mu się przyjrzeć. Nie był całkiem młody, jak się domyślała, pewnie nieco po trzydziestce, mógł mieć nawet około trzydziestu pięciu lat. Ale był prowokująco, po męsku, przystojny. Barczysty, wysoki – bardzo wysoki jak na hiszpańskie standardy – miał na jej oko sporo ponad metr osiemdziesiąt wzrostu i idealnie wyrzeźbioną, umięśnioną sylwetkę. Przez to, a także przez opaloną na brązowo twarz, sprawiał wrażenie kogoś, kto spędza wiele czasu w ruchu na świeżym powietrzu, choć idealnie biała koszula, doskonale skrojony i świetnie leżący garnitur, a także złoty zegarek, który zauważyła na jego nadgarstku, świadczyły dobitnie, że był człowiekiem o wysokim statusie społecznym.

Trudno było spekulować na temat jego relacji z rudowłosą, bo Alexandra nie dostrzegła żadnych obrączek na ich palcach, a jednak wychodzili z kościoła tak, jakby łączył ich bliski związek.

Mała grupa turystów kończyła zwiedzanie. Wrócili na górę i zmierzali do wyjścia. Alexandra powiodła za nimi wzrokiem. Została jeszcze chwilę w kaplicy. Ogarnął ją dziwny niepokój. Jakby ten obcy mężczyzna stanowił jakieś nieznane jej dotąd zagrożenie, ale nie umiałaby tego bliżej sprecyzować. Kim był? I dlaczego ich krótkie spotkanie wprawiło w taki zamęt jej myśli? Spojrzała na zegarek – autobus wkrótce powinien ruszać. Jak to się stało, że kompletnie straciła rachubę czasu?

Kościół zapełniał się już przed wieczornym nabożeństwem. Ogród, przedtem tak opustoszały, ożył, gdy zaroiło się w nim od ludzi, którzy rozmawiali, śmiali się. Nagle Alexandra zauważyła pomiędzy nimi wyróżniającą się wysoką sylwetkę nieznajomego. Stał blisko bramy, nadal w towarzystwie tamtej piękności. W świetle dziennym Alexandra widziała, że ma ona na sobie bladozieloną muślinową sukienkę z falbankami, aksamitną zieloną pelerynę i delikatne białe rękawiczki. Śmiała się głośno, odrzucając do tyłu swoje bujne ognistorude włosy, okryte cieniuteńką czarną koronkową mantylką.

Nieznajomy obejrzał się. Jego stalowoszare oczy skierowały się poprzez tłum na Alexandrę. Przez chwilę stała jak zahipnotyzowana. Czuła jak narasta w niej niezrozumiała panika. Spuściła wzrok i zaczęła pospiesznie przeciskać się w kierunku bramy.

Kiedy znalazła się na jednej linii z tamtym mężczyzną, znów poczuła na sobie jego badawcze spojrzenie. Zarumieniła się. Szepnął coś, czego nie mogła usłyszeć, a jego towarzyszka znów wybuchnęła gromkim śmiechem.

Jakby goniła ją sfora psów, Alexandra rzuciła się pędem przez bramę i pobiegła w kierunku dworca. Musiała się stąd wyrwać, złapać ten autobus i opuścić jak najszybciej to miasto. Ale kiedy zdyszana dotarła na miejsce, wieczorny autobus właśnie ruszał. Bluzka wysunęła się jej ze spódnicy, jeden róg zwisał żałośnie, policzki paliły, nie mogła złapać tchu. Wściekła zacisnęła dłonie, podparła się pod boki niczym przekupka i patrzyła bezradnie, jak autobus odjeżdża w kierunku Jerez.

Rozdział 2

Była zdana tylko na siebie. Roztrzęsiona chciała już iść do kasy biletowej, gdy podszedł do niej z uśmiechem młody mężczyzna.

– Alexandra? – zapytał, przyglądając się jej badawczo. Uniosła brwi zaskoczona. Skłonił się. – Jestem twoim kuzynem, Ramón de Falla, do usług.

Kiedy otrząsnęła się z szoku, zmierzyła go wzrokiem. Nie był dużo od niej wyższy. Miał na sobie białe spodnie z paskiem i czerwoną rozpietą przy szyi koszulę z podwiniętymi rękawami, co uwydatniało jego opaleniznę. Pomyślała, że przypomina Cygana, z tą żylastą sylwetką i typowymi dla ludzi z jego kraju gęstymi kręconymi włosami – były trochę za długie, rozpuszczone, ale nie olejował ich, żeby układały się w loki, jak mieli często w zwyczaju robić Cyganie, według tego, co widziała na obrazach. Pod niesforną ciemną czupryną kryła się jedna z tych żywych twarzy o kanciastych rysach – charakterystyczne hiszpańskie uszy, nos, broda i te błyszczące oczy. W jego budowie siła łączyła się interesująco z niemal kobiecym wdziękiem, co Alexandra przypisała genom odziedziczonym po matce akrobatce. Pełen zdrowej energii emanował ciepłem Południa, był bardzo bezpośredni. Alexandra od razu poczuła się przy nim swobodnie.

– Bardzo miło mi cię poznać, Ramón. – Uśmiechnęła się i wyciągnęła do niego po przyjacielsku dłoń. – Już miałam wynająć sobie pokój w hotelu. Cieszę się bardzo, że jednak będę mogła spać już dziś w El Pavón.

Nagle uprzytomniła sobie, że musi przedstawiać żałosny widok. Uniosła dłonie do włosów. Odgarnęła niesforne kosmyki i wsunęła rogi bluzki za pasek. Śliczny kostium, który sporo ją kosztował u Harrodsa, był teraz zakurzony, zakładka na spódnicy się odpruła. Popatrzyli na siebie i wybuchnęli śmiechem.

Ramón spojrzał na nią ciepło swoimi orzechowymi oczami i uśmiechnął się dobrotliwie.

– Przepraszam, że spóźniłem się i nie dałem rady odebrać cię po południu. Zepsuł mi się samochód i musiałem iść parę kilometrów szukać mechanika. Twój ojciec wyjechał na jeden dzień z Jerez i ponieważ miał wrócić dopiero wieczorem, cieszyłem się bardzo, że to ja zostałem oddelegowany na stację i pierwszy cię powitam. Ale, jak widzisz, zawaliłem, i strasznie mi przykro – dodał nieco zawstydzony.

Alexandra od razu polubiła kuzyna. Nie było w nim żadnej sztuczności. Przeciwnie, wydawał się krzepiąco prostolinijny i szczery.

– Nie przepraszaj, proszę. Zdarza się. Tak naprawdę spędziłam miłe popołudnie na zwiedzaniu portu.

Pomyślała, że spotkanie z nieznajomym w kościele było trochę denerwującym akcentem na koniec tej wycieczki, ale teraz, w towarzystwie Ramóna, poczuła się lepiej.

Razem minęli barierkę i podeszli do kantorka, żeby zabrać jej bagaże. Kierownik stacji nadal tam był.

– O, jest pani – powiedział, kiedy się zbliżyli. – Zastanawiałem się, gdzie pani przepadła. Znów przegapiła pani autobus, ale niech się pani nie martwi. Mój wuj ma dostarczyć trochę wina do jednej z wielkich posiadłości w Jerez jutro rano, może więc będzie pani wolała… – urwał, bo zauważył Ramóna. – O, widzę, że znalazła pani towarzysza – rzucił, uśmiechając się szeroko. – Así que todo está bien, czyli wszystko w porządku. Proszę, niech pani niczego nie zapomni – dodał, stawiając walizki na pordzewiałym wózku na bagaż. – Pomóc je państwu załadować do samochodu?

Ramón wziął wózek i wcisnął napiwek do dłoni kierownikowi stacji.

– Nie, dziękuję, amigo – powiedział wesoło. – Dam sobie radę.

Alexandra podziękowała mężczyźnie za pomoc i ruszyła za kuzynem.

Ramón usadowił ją w swoim starym fiacie. Poutykał walizki w bagażniku i odprowadził wózek.

– Na pewno jesteś zmęczona i głodna – powiedział, wsiadając do auta, i popukał palcami w deskę rozdzielczą. – Dokąd by tu zabrać cię na kolację? – zastanowił się głośno. – O, już wiem… – oznajmił. – Jest taka świetna tawerna, gdzie mają pyszne baskijskie jedzenie. To niedaleko.

Alexandra spojrzała niespokojnie na zegarek.

– A co powiedzą na to w domu?

– Babka będzie gniewać się na mnie, to pewne. Posiłki to jedyna pora, kiedy rodzina może zebrać się razem, więc uważa je za świętość. – Żartobliwie zmarszczył brwi. ­– Punktualność przede wszystkim. Ktokolwiek nie przestrzega planu jej dnia, nie ma miejsca przy stole… z wyjątkiem Salvadora, oczywiście.

Zaśmiał się ironicznie i wyjechał na szeroką brukowaną ulicę, przy której po bokach stało wiele rowerów i skuterów.

– Mówisz o twoim kuzynie Salvadorze, jak rozumiem?

Skrzywił się.

– Tak, Salvadorze. Moim wkurzającym „kuzynie” bez skazy. Oczywiście tak naprawdę nie jest krewnym. On i Esmeralda zostali adoptowani przez kuzyna naszych ojców, Luisa. –  Nas­tąpiła chwila niezręcznego milczenia. Alexandra zastanawiała się, czy to dobry, czy zły moment, żeby zapytać o tego intrygująco kontrowersyjnego Salvadora, ale Ramón sam zmie­nił temat. – W każdym razie ponieważ nie zdążymy na kolację w El Pavón, proponuję, żebyśmy zjedli, zanim wyruszymy w drogę. Hacjenda jest kilka kilometrów stąd, na przedmieś­ciach Jerez.

Alexandra nie jadła nic porządnego od poprzedniego dnia. Śniadanie w pociągu składało się z lurowatej kawy i czerstwej kanapki z chorizo kupionej na stacji przed wyjazdem z La Linea. Plan Ramóna wydawał się kuszący i ulżyło jej, że nie będzie musiała od razu prezentować przed rodziną swojego hiszpańskiego. Jak się dobrze wyśpi i wykąpie w ciepłej wodzie, będzie w lepszej formie do tej konfrontacji.

– Świetny pomysł – podchwyciła z entuzjazmem. – Przyznam, że nie miałam okazji wiele jeść po drodze.

– I jak ci się jechało pociągiem?

Alexandra się roześmiała.

– Było interesująco, to pewne. Czuję się nieco poobijana, ale przeżyłam.

Uśmiechnął się do niej.

– A, tak, przypuszczam, że nasze pociągi nie są tak porządne jak te, do których przywykłaś. Obawiam się, że częściowo to pozostałość po wojnie Franco. Zniszczona sieć kolejowa nie została jeszcze odbudowana i jest dość przestarzała, delikatnie mówiąc.

Ramón skręcił na duży, elegancki plac, wokół którego rosły palmy i wznosiły się budynki o ozdobnych murach z mauretańskimi podcieniami.

– Już prawie jesteśmy. Z tej restauracji jest fantastyczny widok na ocean. A dziś księżyc świeci tak pięknie, żal byłoby nie skorzystać. Poza tym będziesz miała mnóstwo okazji do tych sztywnych nasiadówek przy stole ze „stadem”. Obiecuję, że dotrzemy do hacjendy przed północą.

Alexandra rzuciła na niego okiem.

– Chyba nie przepadasz za spotkaniami rodzinnymi – zauważyła.

Przeczesał palcami swoje czarne loki.

– Czasami ciążą mi te ich nienaruszalne zasady – przyznał. – Ale sama się wkrótce przekonasz, jak jest.

Zaparkował fiata na miejskim parkingu. Trudno wjechać autem w niektóre z węższych uliczek, wyjaśnił. Restauracja znajdowała się niedaleko, a poza tym wieczór był piękny, powietrze jak balsam.

Poszli, skręcając w jedną z opadających alejek, która prowadziła do portu. Nie była brukowana. Po bokach mieściły się sklepiki sprzedające sieci, przynętę i sprzęt rybacki, a pomiędzy nimi bary i lokale nieoznakowane żadnymi szyldami.

– Jesteśmy na miejscu – oznajmił Ramón w końcu, zatrzymując się przed jakimś domem i prowadząc ją w dół kiepsko oświetlonymi schodami. – Pedro Gomez to przyjaciel, a jego tawerna jest na wybrzeżu bardzo popularna. Patronuje jej mała doborowa grupa, bo on podaje najlepsze chipirones i najwspanialsze kokotxas.

Alexandra roześmiała się.

– Ale co to takiego, te chipirones i kokotxas? Wybacz moją ignorancję, ale pierwszy raz przyjechałam do Hiszpanii. Możesz wierzyć albo i nie, ale choć jestem pół-Hiszpanką, to nigdy nie kosztowałam tutejszych specjałów. Moja ciotka nie przepada za hiszpańską kuchnią – dodała, widząc jego zaskoczenie.

– No to pozwól, że cię oświecę, moja biedna chica Inglés. – Zaśmiał się. – Chipirones en su tinta to mątwa gotowana we własnym atramencie, specjalność Basków, z której don Pedro, pochodzący z San Sebastian, jest bardzo dumny. Jeśli chodzi o kokotxas, to małe kawałki suszonego dorsza duszonego w czosnku, ulubione danie rybaków. Podczas długich wypraw gotują tego wielkie gary i potem jedzą tę potrawkę, siedząc wokół kociołka i zanurzając kawałki chleba w gęstym, lepkim sosie… Ale dość gadania, musimy coś zjeść. Jesteś blada, kuzynko.

Alexandrze rzeczywiście było już trochę słabo. Zwykle jadała regularnie i aż kręciło jej się w głowie z głodu. Z ulgą dała się poprowadzić do stołu.

Señor Pedro podszedł osobiście, by przyjąć od nich zamówienie. Rozpromieniony wyciągnął ręce, by uściskać Ramóna. Był po sześćdziesiątce, pyzaty, tęgi, o lekko wyłupiastych, ciemnych błyszczących oczach, sumiastych wąsach i siwiejących bokobrodach. Wymienili kilka słów w niezrozumiałym dialekcie baskijskim, po czym Pedro zwrócił się do Alexandry. Ku jej zaskoczeniu, mówił po angielsku.

– A więc, señorita, musiała panienka przebyć długą drogę, żeby odwiedzić Hiszpanię, co? Cudownie! – Zaśmiał się. – Pedro Gomez, do usług, dla przyjaciół Pépé, samotny wygnaniec z San Sebastian, najbardziej kosmopolitycznego z hiszpańskich miast, serca kultury baskijskiej, gdzie rodziła się kuchnia baskijska. Señor Ramón miał wspaniały pomysł, by przyprowadzić panienkę do mojej restauracji. Tylko w mojej tawernie może panienka skosztować prawdziwie baskijskich specjałów, bez konieczności wybrania się aż do San Sebastian – oświadczył z dumą. Skinął głową z udawaną powagą. – Staram się uczyć elegancji i kultury tych biednych prostaków z południa.

Alexandra nie mogła się opanować i zachichotała rozbawiona żartami tego dziwnego człowieka.

– Brawo! – pochwaliła. – Señor Pedro, jeśli pana talent kucharski dorównuje elokwencji, nie mam wątpliwości, że pana tawerna jest najbardziej wymarzonym lokalem nie tylko na południowym wybrzeżu, ale w całej Hiszpanii.

Niewielka przestrzeń dla gości mieściła się na tarasie na zew­nątrz, pod obrośniętą winem pergolą. Zgodnie z obietnicą, widok na port był cudowny, a kolacja wspaniała. Alexandra świetnie czuła się w towarzystwie kuzyna. Była zaskoczona, że tak szybko się zaprzyjaźnili i nabrali do siebie zaufania. Żałowała tylko jednego – że nie poznała Ramóna wcześniej. Byłby dobrym bratem, pomyślała ze smutkiem. Kiedy tak obserwowała go podczas rozmowy, zauważyła, że kryje on w sobie coś więcej niż to, co widać na pierwszy rzut oka. Co jakiś czas na jego twarzy pojawiał się szczery uśmiech, w którym ukazywał piękne równe zęby, ale Alexandra dostrzegła też zmarszczki smutku, co było dziwne jak na kogoś w jego wieku. Przecież był tylko o kilka lat od niej starszy. Nie miał pewnie jeszcze trzydziestki.

– Opowiedz mi o swoim życiu w Londynie – poprosił, urywając sobie kawałek pieczywa. – Musi tam być o wiele bardziej divertido e interesante niż tutaj, w prowincjonalnym hiszpańskim mieście.

– No wiesz, dopiero co przyjechałam, trudno mi to ocenić. – Roześmiała się. – Ale pewnie z pozoru to ekscytujące, że na West Endzie jest tyle klubów jazzowych, że urządza się przyjęcia, a w weekendy jeździ do Brighton, takie tam rzeczy.

Choć tego typu życie towarzyskie wciągało ją w wyrafinowane środowisko, to były puste rozrywki. Alexandra czuła się znużona widywaniem stale tych samych twarzy, prowadzeniem tych samych rozmów. Marzyła o czymś bardziej emocjonującym i o wolności.

Ramón pokiwał głową.

– Tak, mi primita, moja mała kuzyneczko, rozumiem, dlaczego chciałaś uciec przed tą torturą i przyjechać do naszego zacofanego kraju, by poznać naszą ciepłą i wyluzowaną rodzinkę – powiedział rozbawiony.

– Racja, kiedy o tym mówię, nie wygląda to zbyt strasznie, ale na swój sposób człowiek się w tym dusi. Nie ty jeden wiesz, co znaczą ograniczenia. Jednak ja mam swoje pisanie i to moja ucieczka. Moje sanktuarium, jeśli wolisz. – Instynktownie uniosła brodę, jakby się broniła. – Tym postanowiłam się zajmować.

– No tak, moja kuzynka jest pisarką, jak często mówiła nam duquesa. Twierdzi, że wydałaś jakieś książki.

Alexandra uniosła brew, zaskoczona zainteresowaniem babki. Najwyraźniej jest z niej dumna, skoro o tym wspominała.

– To prawda. Powieści romantyczne. Tak naprawdę przyjechałam tu częściowo po to, żeby poznać realia, bo akcja mojej następnej książki ma toczyć się w Hiszpanii.

– W takim razie musisz pozwolić mi przybliżyć ci nasze zwyczaje. A oto i twoja pierwsza lekcja…

W tej chwili pojawił się Pedro i postawił talerze parującej paelli i cudownie pachnące kokotxas, po czym obrócił się na pięcie – bardzo szybko jak na tak tęgiego mężczyznę – i znów znikł w kuchni.

– Jeszcze nigdy nie widziałam żółtego ryżu – przyznała Alexandra, rzucając okiem na kolorowe danie przed sobą.

– To przez szafran, aromatyczną przyprawę z krokusów – wyjaśnił Ramón, widząc jej zaskoczenie. – O, musisz się wiele nauczyć, kuzynko. Używamy go często w hiszpańskiej kuchni. Buen probecho, spróbuj – zachęcił gestem ręki i oboje z apetytem zabrali się do jedzenia.

Po dłuższej chwili rzucił na nią łobuzersko okiem.

– A więc, mi primita, skoro jesteś takim ekspertem w dziedzinie romansów, czy w Anglii czeka na ciebie jakiś novio?

Przez chwilę stanęło jej w oczach spojrzenie nieznajomego napotkanego w porcie tego popołudnia i przypomniała sobie, jak coś między nimi zaiskrzyło.