Oferta wyłącznie dla osób z aktywnym abonamentem Legimi. Uzyskujesz dostęp do książki na czas opłacania subskrypcji.
14,99 zł
64 osoby interesują się tą książką
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 369
Data ważności licencji: 8/12/2030
Tytuł oryginału: Lessons in Faking
Projekt okładki: © 2024 by Bastei Lübbe AG, Köln
Redakcja: Natalia Popławska (Lingventa)
Redakcja techniczna: Grzegorz Włodek
Skład wersji elektronicznej: Robert Fritzkowski
Korekta: Anna Brzezińska, Beata Kozieł-Kulesza
Grafiki na okładce: © Bobnevv, Giuseppe_R, Miloje, Platon Anton/Shutterstock
© 2024 by Bastei Lübbe AG, Köln
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2025
© for the Polish translation by Filip Filipowski
Drogi Czytelniku / Droga Czytelniczko!
Ta książka porusza tematy i zawiera zachowania, które mogą urazić odbiorców bądź wywołać niepokój, zalecamy ostrożność podczas czytania.
Wszystkie wydarzenia i postaci przedstawione w książce są fikcyjne.
Ostrzeżenie dotyczące treści: wulgarny język, strata, żałoba, sceny erotyczne.
ISBN 978-83-287-3091-5
You&YA
MUZA SA
Wydanie I
Warszawa 2025
–fragment–
Ten e-book jest zgodny z wymogami Europejskiego Aktu o Dostępności (EAA).
You&YA
MUZA SA
ul. Sienna 73
00-833 Warszawa
tel. +4822 6211775
e-mail: [email protected]
Księgarnia internetowa: www.muza.com.pl
Wersja elektroniczna: MAGRAF sp.j., Bydgoszcz
Trzech rzeczy byłam w życiu absolutnie pewna.
Zemsta to po prostu inne określenie na sprawiedliwość.
Pieniądze szczęścia nie dają.
Muszę trzymać się jak najdalej od Dylana McCarthy’ego Williamsa, inaczej mój brat zamorduje mnie we śnie.
Pytanie brzmiało: Czy naprawdę musiałam to robić?
W zasadzie groziła mi dwója z przedmiotu Statystyka II – więc: tak. Ponadto profesor Shaw stwierdził, że po tym, jak „kompletnie zbezcześciłam” ostatnie kolokwium (jego słowa, nie moje), cotygodniowe korepetycje są niezbędne.
Ale zastanówmy się. Może pójście na studia to nie był wcaletaki dobry pomysł? Podobnie jak zapisanie się na kurs statystyki, mimo że moja mama wyróżniała się w tej dziedzinie. Na pewno zdecydowanie dobrym pomysłem nie był McCarthy – to nie ulegało wątpliwości.
Mój wzrok spoczął na brunecie siedzącym po drugiej stronie biurka. Jego ogromna sylwetka górowała nad stosem prac. Ze zmarszczonymi brwiami przeglądał jedną z nich. Usadowiony w niewielkim fotelu biurowym, z twarzą przesłoniętą włosami, nie zorientował się, że stoję w progu. Nawet kiedy zapukałam. Nawet kiedy otworzyłam drzwi. Nawet kiedy…
– Athalia Payton Pressley – wycedził, nie podnosząc wzroku. Wzdrygnęłam się na dźwięk jego głosu.
– Usiądziesz?
Nie przestał bazgrać w swoich notatkach, kiedy z irytującą obojętnością wypowiedział te słowa, po czym wypuścił z dłoni czerwony długopis. Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że zrobił to celowo, w pasywno-agresywny sposób. Zupełnie jakby nie otwierając ust, zapytał: „Jak śmiesz przeszkadzać mi w pracy?”.
Zamiast tego powiedział:
– Czy zamierzasz stać tam przez całą godzinę i gapić się na mnie?
Nasze oczy się spotkały. Patrzył na mnie w taki sposób, że miałam ochotę natychmiast wybiec z biura, lecz zamiast tego posłusznie usiadłam na krześle. McCarthy śledził każdy mój ruch. Patrzył uważnie, jak siadam i przekładam włosy na jedną stronę, żeby nie utknęły przyciśnięte plecami do oparcia. Przytrzymując krawędź spódniczki, zarzuciłam nogę na nogę i pogładziłam dłonią długi wełniany rękaw bluzki.
Z niewinną miną puściłam oczko.
– Shaw obiecał mi swojego najlepszego asystenta – powiedziałam z nutką pogardy w głosie. Uśmiechając się figlarnie, przechyliłam głowę i wyciągnęłam notatki z torby. Było ich dwa razy mniej niż papierów na jego biurku, ale zignorowałam ten fakt. – Wiesz może, o kogo mu chodziło?
Pamiętając o jego teatralnym geście, położyłam na blacie swój stos papierów z głośnym rąbnięciem.
Bynajmniej nie rozbawiony, prychnął i ponownie sięgnął po swój „pasywno-agresywny” długopis. Milczał przez chwilę, po czym podniósł na mnie wzrok i rozszerzył usta w fałszywym uśmiechu, który zdawał się mówić: Nie przyszedłem tutaj pieprzyć głupot, tylko podlizać się swojemu profesorowi za trochę kasy i reputację. Uśmiech ten mówił również: Wolałbym cię zamordować tu i teraz i ponieść karę, niż prowadzić te lekcje; ukrytą groźbę zdradzały głębokie dołeczki na jego twarzy, a także słowa:
– Chyba nie jesteś zdziwiona, co?
Mówiąc to, wskazał na swoją rozbudowaną sylwetkę. Na szyi nosił srebrny łańcuszek, który znikał pod rąbkiem prostej czarnej koszulki. Kiedy mój wzrok znów spoczął na jego twarzy, uśmiechnął się zawadiacko.
Na całym świecie nie było rzeczy ani osoby, której mój brat nienawidził bardziej niż Dylana McCarthy’ego Williamsa. Nienawidził go bardziej niż lody truskawkowe („Najgorszy smak na świecie, Athalio! Temat zamknięty”). Bardziej niż Erika (mojego pierwszego chłopaka). Bardziej niż naszych nieżyjących rodziców (za to, że… umarli?).
Miał ku temu kilka dobrych powodów (i kilkaset innych).
McCarthy ukradł mu jego numer na koszulce.
McCarthy ukradł mu jego pozycję kapitana drużyny.
McCarthy ukradł mu jego dziewczynę (Paulę) trzy dni po tym, jak się rozstali.
Oczywiście to, że McCarthy grał z numerem siódmym, było niczym więcej jak zbiegiem okoliczności. I choć ostatecznie ich przedłużający się konflikt pozbawił obu szansy na objęcie funkcji kapitana w uniwersyteckiej drużynie piłki nożnej, Henry Parker Pressley był przekonany, że od momentu, kiedy trzy lata temu spotkali się po raz pierwszy, McCarthy z jakiegoś powodu się na niego uwziął. Nie wiedziałam, dlaczego tak myślał, i niespecjalnie mnie to obchodziło. Bez względu na wszystko zamierzałam po prostu trzymać stronę brata. Sam fakt, że McCarthy zajął pierwsze miejsce na jego prywatnej liście wrogów, wystarczył, by znalazł się również na mojej.
Mimo że Henry praktycznie w ogóle nie interesował się moim życiem prywatnym, dołożył wszelkich starań, abyśmy mieli z McCarthym jak najmniej wspólnego. Jednak poznawszy jego arogancki charakter i sarkastyczne podejście, uznałam, że brat wyświadczył mi przysługę. Nie zmieniło to jednak faktu, że siedziałam z nim teraz w jednym pokoju. Choć uważam się za osobę, która nie boi się stawać ze swoimi problemami twarzą w twarz, miałam wielką ochotę poprosić profesora Shawa o zmianę korepetytora. Jego biuro było tuż obok. Mogłam zapukać, przeprosić (za… oblanie jego przedmiotu?) i obiecać, że do końca roku samodzielnie podciągnę się w nauce. I gdyby chodziło o kogokolwiek innego, prawdopodobnie by mi się udało. Jednak Shaw już dostatecznie mnie nie znosił. Poza tym wcale nie miałam pewności, że sama dam radę zdać statystykę. Moja sytuacja była kiepska.
Wzdychając, pokręciłam głową i rozejrzałam się dokoła. Ktokolwiek wybrał to miejsce na gabinet, nie znalazłby mniejszego pokoju, nawet gdyby szukał bardzo, bardzo długo. W porównaniu z ogromną jadalnią Hall Beck University (w której jadłam łącznie cztery razy), potężną biblioteką w głównym kampusie uniwersyteckim (którą zmuszona byłam odwiedzać dużo częściej, niż miałam na to ochotę) oraz aulami wykładowymi z setkami miejsc (które i tak były całkowicie zajęte, kiedy udało mi się tam dotrzeć na dwie minuty przed rozpoczęciem wykładu) biuro McCarthy’ego przypominało schowek na miotły, do którego wciśnięto drewniane biurko zagracone papierami, regał z kolorowymi folderami i mężczyznę zdecydowanie za dużego na swoje krzesło.
Okno za jego plecami ukazywało jeden z uniwersyteckich dziedzińców pokryty delikatną jesienną aurą. W rogach szyb zgromadził się brud. W tak małym, zagraconym pomieszczeniu żaden plan nie mógł się powieść.
– Dlaczego uważasz, że to dobry pomysł?
– Wcale tak nie uważam. – McCarthy wzruszył ramionami, w zasadzie zgadzając się ze mną.
Sam fakt, że byliśmy zgodni co do czegokolwiek – nawet jeśli chodziło o to, że nie zdołamy się dogadać – wydał mi się bardzo dziwny.
Najwidoczniej na tyle dziwny, że dałam to po sobie poznać, bo natychmiast powiedział:
– Biedna księżniczka Pressley. – W pogardliwym głosie pobrzmiewała nutka rozbawienia. Nieznacznie przechylił głowę. – Nie może uwierzyć, że znalazł się ktoś, kto nie skacze z radości na myśl, że będzie przebywał w jej towarzystwie.
Wspinając się na szczyty uprzejmości, zbyłam tę uwagę milczeniem. Słyszałam już gorsze określenia pod swoim adresem niż „księżniczka”. Patrzyłam, jak przegląda moje skromne notatki, które sporządziłam przez kilka pierwszych tygodni semestru, z nadzieją, że czuje na sobie mój gniewny wzrok.
– Jezu Chryste. – Szkoda, że nie pomilczał trochę dłużej. – Jakim cudem ty w ogóle zdałaś statystykę?
Doskonale wiedziałam, że już wcześniej widział moje kolokwium, przez które znalazłam się u niego w gabinecie. Wywinięta w górę warga nie pozostawiała żadnych wątpliwości, ale dla lepszego efektu spojrzał na nie jeszcze raz i prychnął:
– Celujący, a potem nagle dostateczny? Serio? – powiedział w najgorszy możliwy sposób.
Zmarszczyłam nos i posłałam mu bezgłośne „pierdol się”. McCarthy tylko się zaśmiał.
Szczerze? W jaki sposób profesor Shaw, ślepy niczym kret z długimi, tłustymi włosami opadającymi na twarz, miał dostrzec, jak robię pod ławką zdjęcia pytań i wysyłam do kogoś, kto znał odpowiedzi? No właśnie.
Mój sztywniacki i dwa razy mądrzejszy ode mnie brat zapewne nazwałby to oszukiwaniem. Ja to nazywam zaradnością.
Problem polegał na tym, że poziom wiedzy, który prezentowałam na zajęciach, nie był zbieżny z oceną końcową. Ha, statystyka w pełnej krasie. I choć Shaw nie posiadał żadnych dowodów na to, że ściągałam w poprzednim semestrze, tym razem postanowił je zdobyć. Na pierwszym kolokwium posadził mnie w pierwszym rzędzie, więc musiałam napisać je bez żadnych dodatkowych pomocy. Rezultat – trója – był łatwy do przewidzenia.
I tak oto znalazłam się tutaj.
McCarthy parsknął z rozbawieniem, jakby usłyszał mój wewnętrzny monolog i znał odpowiedź na swoje pytanie, jeszcze zanim zdążyłam je wypowiedzieć.
– Oczywiście. – Pokiwał głową, wywracając oczami. – Pieniądze tatusia zawsze na ratunek.
– Mamusi, nie tatusia – poprawiłam go, uśmiechając się niewinnie i patrząc, jak obraca notatki, aby były widoczne dla nas obojga. – Poza tym – dodałam – skoro tu jestem, to znaczy, że nie zawsze.
– Bardzo zabawne. – McCarthy nie zaśmiał się.
Następnie odchrząknął z taką powagą, jakby naprawdę zamierzał zacząć korepetycje. Jakby naprawdę chciał uczyć mnie o testach A/B i „algorytmach jednorękiego bandyty”. Jakby naprawdę wierzył, że ja to wszystko zrozumiem.
Tymczasem ja naprawdę się spodziewałam, że będzie tak samo przeciwny tym lekcjom jak ja. Że będzie bronił się rękami i nogami, nawet zasymuluje atak paniki, żeby tylko Shaw mu odpuścił. Wszystko, byleby nie prowadzić ze mną tych lekcji.
– Serio, zamierzasz się ze mną męczyć? – spytałam z nadzieją, że moje słowa odwrócą jego uwagę od hipotez i zmiennych. – Chyba oszalałeś, jeśli myślisz, że…
– To moja praca, Pressley – odpowiedział poważnie, przybierając nieodgadniony wyraz twarzy. Po chwili jednak kącik jego ust wykrzywił się nieznacznie w okrutny, lecz jednocześnie irytująco intrygujący sposób. – Może obiło ci się kiedyś o uszy? – spytał zaczepnie. – Takie coś, że musisz iść w określone miejsce, robić, co ci każą, a na koniec miesiąca dostajesz pieniądze. Z racji twojego pochodzenia pewnie nie kojarzysz, o czym mówię…
– Czekaj. – Olśniło mnie. – Jesteś asystentem Shawa? – Zrobiłam zmieszaną minę i pokręciłam nieznacznie głową. – Że co?! – Praktycznie wyplułam te słowa.
– Co w tym złego?
– Przecież nie potrzebujesz pieniędzy – oceniłam szybko, mrużąc oczy i oceniając wartość jego zegarka (który zapewne kosztował tyle, co para moich Miu Miu). – Bez wątpienia pieniędzy masz dość.
– A mimo to tu jestem.
Tak jak i ja.
Więc mówiłam dalej:
– Co się stało z tym przystojniakiem z ostatniego roku, którego tak bardzo polubiłam?
– Nie uwierzysz: skończył studia.
– I musiałeś go zastąpić akurat ty? – Cwany uśmieszek na mojej twarzy był absolutną ściemą. Zasłoną przykrywającą moją prawdziwą reakcję na jego słowa. Szanse na zmianę korepetytora od początku były znikome, a teraz, gdy dowiedziałam się, że McCarthy pracuje jako asystent Shawa, spadły praktycznie do zera. Czułam, jak umieram w środku.
Dlaczego profesor miałby szukać dla mnie nowego nauczyciela, skoro miał od tego własnego asystenta.
– Inni nauczyciele nie byli dostępni?
– Nawet nie wiedzą, jak im się poszczęściło. – Zaczynał się denerwować. Widziałam to po sposobie, w jaki bębnił palcami po biurku i szeleścił papierami, starając się zwrócić na nie moją uwagę. – A teraz, jeśli nie masz nic przeciwko…
– Rany – westchnęłam z triumfalnym uśmieszkiem, celowo przeciągając słowo. Nie mogłam się powstrzymać. Odchyliłam się wygodnie na krześle i kiedy jęknął z irytacją, prawie się roześmiałam. – A więc jesteś asystentem Shawa. Masakra. – Oboje nie spuszczaliśmy z siebie wzroku. Worki pod jego oczami dowodziły, że spał tylko kilka godzin. Mimo to wyglądał lepiej niż ja po przespanej całej nocy. – A co, jeśli nie wykonasz swojej roboty? Będziesz miał problemy?
Oparł ramiona o blat biurka. Ciemne włosy opadły mu na twarz, a na jego ustach pojawił się zdawkowy, wyzywający uśmieszek. Nie rozbawiony, nie radosny – wyzywający.
– To zależy – odpowiedział łagodnie. – Będziesz miała problemy, jeśli zawalisz jego przedmiot?
– Jaką ci wymierzy karę? Obetnie pensję? Wlepi nadgodziny? – Zignorowałam jego słowa. – A może cię po prostu wyleje? – Przełknęłam ciężko i uśmiechnęłam się, przechylając głowę. – Mogę sprawić, że wylecisz z roboty, McCarthy?
Widać było, jak koła zębate obracają się w jego głowie. Kąciki jego ust drgnęły lekko, a jabłko Adama podskoczyło kilka razy.
– To nie ma znaczenia – powiedział wreszcie, wzruszając ramionami, po czym oparł się wygodnie na fotelu biurowym. – Zawsze robię to, co do mnie należy.
Znów westchnął, a ja zmieniłam pozycję na krześle, stawiając obie stopy na ziemię.
– A poza tym – mówił dalej, przenosząc wzrok na prawo ode mnie – tamte drzwi prowadzą do gabinetu profesora Shawa. Jeśli chcesz, żeby usłyszał twoje obelgi i niezadowolenie, mów odrobinę głośniej. – Prychnął rozbawiony. – Pewnie się domyślasz, jak cienkie są tu ściany.
Próbowałam za wszelką cenę nie dopuścić do tego, by panika, która ogarnęła każdą komórkę mojego ciała, odmalowała się na mojej twarzy. Gwałtownie przeniosłam wzrok na drzwi, które rzekomo prowadziły do gabinetu profesora. Aby odwrócić uwagę McCarthy’ego, pochyliłam się i zaczęłam przeglądać swoje notatki.
– Wracając do tematu – powiedziałam głośno ku jego widocznemu zadowoleniu – o czym mówiliśmy? – Zamilkłam, przeglądając swoje nędzne notatki z ostatniego wykładu. – O porównaniu dwóch grup? – Kiedy podniosłam wzrok, moim oczom ukazał się tak bezczelny, triumfalny uśmiech, że niemal pożałowałam swojej decyzji.
Jednak jeśli istniała na tym świecie gorsza rzecz niż towarzystwo McCarthy’ego, był nią gniew profesora Shawa.
Mój brat przekonał się o tym na własnej skórze.
Usłyszałam ją, zanim ją zobaczyłam.
Pierwszy był szelest kluczy i dźwięk otwieranych drzwi do naszego wspólnego poddasza w budynku na skraju kampusu. Potem pospieszne kroki, przerwane tylko na moment, by zdjąć buty przy drzwiach. Wreszcie jej głos.
– Chyba nie mówisz poważnie – powiedziała z irytacją i niedowierzaniem, stanąwszy w progu pozbawionej drzwi kuchni.
– Niestety – odpowiedziałam, przenosząc wzrok z laptopa na swoją przyjaciółkę. – Mówię śmiertelnie poważnie.
Wren zrobiła pochmurną minę i wolnym, lecz stanowczym ruchem zsunęła torbę z zakupami z ramienia. Byłam pewna, że opuszczając ją na ziemię, jeszcze raz analizowała w myślach serię SMS-ów, które wysłałam jej natychmiast po wyjściu z gabinetu McCarthy’ego.
– Nie – powiedziała z naciskiem.
– Tak.
– McCarthy?
Znowu pokiwałam głową.
Wreszcie wypuściła powietrze, które musiała trzymać już od dłuższego czasu, rozdmuchując na boki kosmyki opadające na twarz. Jej sięgające do ramion włosy, pofarbowane z jednej strony na czarno, z drugiej na biało, rozdzielał biegnący środkiem głowy przedziałek. Była to autorska fryzura, z którą Wren zaczęła eksperymentować, na długo zanim się poznałyśmy. Kiedy ruszyła w stronę wyspy kuchennej, by rozpakować zakupy, czarno-białe fale poruszały się w rytm jej kroków.
Westchnęłam ciężko i zeskoczyłam z krzesła barowego, żeby jej pomóc.
– Żałuj, że nie widziałaś jego miny – mówiłam dalej.
– Dziękuję, nie żałuję.
– Był taki… – Nie potrafiłam znaleźć słowa, które zawierałoby w sobie jednocześnie butę, arogancję i pewność siebie. W końcu się poddałam. – Jakby jego ego nie było dostatecznie duże. – Otworzyłam lodówkę trochę zbyt gwałtownie. – Teraz dopieszczam je za każdym razem, kiedy przez przypadek czegoś się od niego nauczę, a przecież w sumie o to wszystkim chodzi, no nie? – Trzasnęłam drzwiami lodówki. – Żebym się czegoś nauczyła. A teraz dzięki niemu nauka to ostatnia rzecz, na którą mam ochotę.
Wren próbowała uśmiechnąć się współczująco, lecz zamiast tego udało jej się tylko zmarszczyć nos i zrobić kwaśną minę. Mimo to trochę mnie uspokoiła. Wzięłam głęboki wdech i opadłam z powrotem na stołek.
– Wątpię, żeby potrafił cię czegokolwiek nauczyć – mruknęła Wren, zadzierając głowę. Znów zmarszczyła nos i westchnęła współczująco. Po chwili jednak odwróciła się z determinacją i powiedziała:
– Ja to zrobię. Ogarnę statystykę i będę twoją korepetytorką. Pieprzyć McCarthy’ego.
Zaśmiałam się cicho, zrezygnowana.
– Mówię poważnie – dodała z przekonaniem.
Przez moment spróbowałam to sobie wyobrazić. Wren siedzi naprzeciwko mnie. Zadaje mi pytania, na które nie znam odpowiedzi. Ale potem pyta mnie jeszcze raz i jeszcze raz, aż w końcu udaje mi się wszystko zrozumieć. McCarthy’ego nie ma nigdzie w zasięgu wzroku. Piękna to była wizja, wręcz utopijna.
– Wiem – odpowiedziałam, przeciągając słowo tak długo, aż zamieniło się w jęk. – Właśnie dlatego twoja propozycja jest tak kusząca. – Wydęłam usta i uśmiechając się niepewnie, spojrzałam na Wren, która wpatrywała się we mnie z wyczekiwaniem. Jej mina zdawała się pytać: Więc jak będzie, zgadzasz się? Skrzyżowała ramiona, obnażając ręcznie wykonany tatuaż na ramieniu – skutek naszej prokrastynacji podczas przygotowań do egzaminów z zeszłego lata.
Pokręciłam głową z rozbawieniem.
– Nie chcę, żebyś poświęcała mi tyle swojego czasu. Znowu.
Wren Inkwood była typem przyjaciółki, która chodzi z tobą na każde spotkanie i na każdą imprezę, mimo że nie lubi pić i nie znosi przebywać z innymi ludźmi. Typem przyjaciółki, która spuści łomot twojemu chłopakowi, ponieważ cię zdradził, zanim jeszcze ci o tym powie. Typem, który zaprosi cię do swojego domu na Święto Dziękczynienia, choć znacie się dopiero od dziesięciu tygodni.
A ponieważ była dla mnie przyjaciółką idealną, a ja w najlepszym przypadku dobrą, postanowiłam mniej brać z naszej przyjaźni, a więcej dawać. To ja chciałam być wsparciem dla niej, a nie odwrotnie. Dlatego pozostałam nieugięta.
– Nie mówisz poważnie, Athalio.
– Mówię.
– Przestać się ze mną droczyć.
– Nie droczę się.
Od wybuchu kłótni, jeszcze zanim na dobre się rozpoczęła, uratowało mnie pukanie do drzwi.
Zeskoczyłam ze stołka, rzuciłam Wren przepraszający uśmiech i pobiegłam otworzyć. Jednak kiedy zobaczyłam mojego brata bliźniaka, stojącego w progu, natychmiast zatęskniłam za przekomarzaniem się z przyjaciółką, która właśnie zniknęła w drzwiach swojego pokoju.
Oczywiście, że chciałabym częściej widywać się ze swoim bratem. Jednak nie wtedy, gdy ma zły humor.
– Henry – powitałam go, unosząc brwi, gdy ten minął mnie bez słowa i wszedł do mieszkania. – Proszę, wejdź – mruknęłam, zapraszając go do środka zbytecznym już gestem. On tymczasem zdążył dojść do kuchni, gdzie niczym się nie przejmując, buszował swobodnie w szufladach i szafkach z naczyniami. Słyszałam go aż w przedpokoju. Wywróciłam oczami, zatrzasnęłam drzwi i poszłam za nim.
– Naprawdę bardzo się cieszę, gdy wpadasz do mnie ten jeden raz na rok. Mógłbyś mnie jednak uprzedzić, wiesz?
Henry wciąż miał na sobie koszulkę sportową, krótkie granatowe spodenki z doszytą ósemką i bluzę z kapturem w takim samym kolorze. Zapewne był cały spocony i klejący, a mimo to prezentował się doskonale. Jego nieskazitelne włosy dzielił na głowie idealny przedziałek. Jak zawsze.
– Wcale nie raz na rok – sprostował po dobrych piętnastu sekundach, kiedy wreszcie udało mu się znaleźć ostatniego, w połowie sczerniałego banana na dnie koszyka na owoce. Biorąc go, odłożył na wyspę stos notatek, które natychmiast przyciągnęły moją uwagę. Na ich widok zamarłam.
– Skąd je masz? – Pytanie było zbędne.
Henry spojrzał na nie niby od niechcenia.
– Co, te notatki? – spytał, niedbale wskazując je bananem. Wziął gryza, po czym odezwał się z pełnymi ustami:
– Całkiem zabawna historia. – Po jego twarzy widać było, że historia bynajmniej nie była zabawna, a przynajmniej nie według niego. – McCarthy dał mi je po treningu. – Gdy wymawiał to nazwisko, po jego twarzy prześlizgnął się cień pogardy. – Powiedział mi, że moja młodszasiostrzyczka zapewne zostawiła je w jego gabinecie, i żebym je odniósł, skoro i tak się do niej wybieram…
– Oczywiście wcale się do mnie nie wybierałeś – weszłam mu w słowo. Z pewnością nie zaszedłby do mnie, gdyby nie fakt, że notatki w jego ręku znajdowały się wcześniej w rękach McCarthy’ego.
Oczywiście zignorował moje słowa.
– Prosił przekazać ci, że najwyraźniej… – Aby dodać chwili dodatkowej dramaturgii, zamilkł na moment, jakby musiał zebrać się w sobie, by mówić dalej.
Zamknęłam oczy, odchyliłam głowę i położyłam dłonie na blacie w oczekiwaniu na cios ostateczny – wiadomość, którą przekazał bratu McCarthy.
– Najwyraźniej – powtórzył Henry, czekając, aż znów na niego spojrzę. – Naprawdę świetnie się dzisiaj bawił, wręcz nie może się doczekać kolejnego spotkania. – I jakby nie mogło być już gorzej… – Mam ci również przypomnieć, jak cienkie są u niego ściany i że następnym razem nie będzie już taki delikatny. – Nie zdziwiłabym się, gdyby te ostatnie słowa nie były dosłownym cytatem. To zapewne przez nie Henry się do mnie pofatygował.
Oboje patrzyliśmy na siebie z niedowierzaniem – lecz z zupełnie innych powodów.
Ja nie mogłam uwierzyć, że McCarthy nagadał mu takich bzdur.
On nie mógł uwierzyć, że jego siostra umawia się z jego arcywrogiem (jak już pisałam, musi być dramatycznie).
I kiedy byłam w zbyt wielkim szoku, by wykrztusić cokolwiek na swoją obronę, wrzasnął:
– Sypiasz z McCarthym!
Jego słowa natychmiast mnie otrzeźwiły.
– Boże jedyny. – Skrzywiłam się. – Nie sypiam z nim!
– To wyjaśnij to! – Pomachał desperacko notatkami. – Proszę. – Rzeczywiście prosił. Było to słychać w jego głosie.
– Korepetycje! – wykrztusiłam. – Uczy mnie. – Wzięłam głęboki oddech. – Statystyka.
Jakby to ostatnie słowo wyjaśniało wszystko. Widziałam, jak zrozumienie stopniowo odmalowuje się na jego twarzy. Nagle ogarnęło go poczucie ulgi. Opuścił ramiona i odetchnął głęboko. Następnie zamknął oczy, jakby zamierzał zmówić modlitwę do Boga, w którego nie wierzył.
– Korepetycje – powtórzył półszeptem, po czym wziął kolejnego gryza banana, jakby atak złości sprzed chwili nigdy nie miał miejsca. Przełknąwszy, pokiwał głową, jakby sam siebie próbował uspokoić. – Jest twoim korepetytorem.
– Tak.
Powiódł wzrokiem po kuchni, a kiedy się odezwał, w jego głosie brzmiał kompletny spokój:
– To znajdź innego.
Skwitowałam jego propozycję parsknięciem i zaczęłam się zastanawiać, czy on naprawdę sądził, że sama bym na to nie wpadła.
– Nie mogę tak po prostu wziąć sobie kogoś innego – prychnęłam, siadając z powrotem na stołek.
– Dlaczego?
– Bo… – jęknęłam. Henry uniósł brwi, czekając na dalszy ciąg. – Bo Shaw powiedział, że to moja ostatnia szansa na zaliczenie przedmiotu. – Wciąż wydawał się nieprzekonany, jakby cała ta sytuacja była drobną niedogodnością, której po prostu nie chciało mi się zaradzić. – McCarthy jest moim korepetytorem. Zajęcia mamy raz w tygodniu.
Henry potrząsnął głową tak, jakby był obecny przy mojej rozmowie z profesorem, i uznał, że Shaw wcale tak nie powiedział:
– Ja będę twoim korepetytorem.
Proszę bardzo, kolejny chętny.
– A jesteś asystentem Shawa?
– Nie – odpowiedział. Zanim zdążyłam cokolwiek powiedzieć, znów się odezwał. – Ale ze statystyki jestem lepszy od McCarthy’ego.
– Tobie się wydaje, że we wszystkim jesteś lepszy – zwróciłam mu uwagę, wzdychając, i zrezygnowana, przestałam się wykłócać.
– Bo jestem.
– Oczywiście.
– Athalio.
– Co?! – Wcale nie chciałam krzyknąć. Odezwał się zbyt spokojnie, by tak go potraktować, jednak moja głowa sama gwałtownie odwróciła się w jego stronę.
Na moment zapadło między nami milczenie. Obszedł wyspę, uśmiechając się przepraszająco.
Oparł się o blat obok mnie i przeczesał dłonią moje włosy. Nienawidziłam tego, lecz wiedziałam, że uwielbia mi to robić. Choć gest ten mógł się wydawać złośliwy, wcale taki nie był. W rzeczywistości w ten sposób próbował mi zapewne powiedzieć: Wiesz, że cię kocham, prawda?, tak jak wyznają to sobie bracia i siostry. Tylko że nigdy nie mówił mi tego na głos. Nie pamiętam, kiedy ostatni raz słyszałam od niego te słowa.
– Pogadam z Shawem – zaproponował cicho. Zupełnie tak, jakby wiedział, że w tamtym momencie nawet najmniejsza rzecz mogła doprowadzić mnie do pasji. Jakbym z jakiegoś powodu zamieniła się w bombę i wystarczyła mi jedna iskierka, by wywołać eksplozję.
– To prawdopodobnie twój najgorszy pomysł w życiu – powiedziałam spokojnie, aby zrehabilitować się za swój wybuch sprzed kilku sekund. – Shaw nienawidzi cię tak samo jak mnie.
– I co z tego? – zapytał. – Nie powinien był umieszczać cię z McCarthym w tym samym pomieszczeniu. Pogadam z nim.
Nie dodawałam już, że Shaw miał najprawdopodobniej ważniejsze rzeczy na głowie niż jakąś durną rywalizację między jego najlepszymi studentami.
– Nie ma to żadnego sensu. – Shaw się nie ugnie, a McCarthy nie ustąpi. I tyle, nic innego nie miało znaczenia.
Henry wstał, wyprostował swoją długą, mierzącą imponujące sto osiemdziesiąt trzy centymetry sylwetkę, jeszcze raz obszedł kuchenną wyspę i wyrzucił skórkę od banana do śmietnika pod zlewem.
– Pogadam z nim – powtórzył i nic więcej nie dodał.
– Nie, nie pogadasz – odparłam z nagłą surowością w głosie.
– Athalio – warknął.
– Henry.
Zirytowany, wyrzucił ręce w górę i spojrzał na mnie tak ponuro, że z trudem powstrzymałam uśmiech. Tak łatwo było go zdenerwować, że zaczynałam rozumieć McCarthy’ego. Ale przynajmniej udało mi się zwrócić jego uwagę.
– Po prostu nie chcę, żeby ten sukindupek…
– Sukindupek? – Tym razem musiałam się uśmiechnąć. – Bardzo oryginalnie.
Henry machnął ręką.
– Nieważne, po prostu nie życzę sobie, żeby ten gość zbliżał się do mojej młodszej siostry i już.
– Jestem od ciebie o dwanaście minut młodsza. – Pokręciłam głową. – Nie musisz mnie niańczyć. Nikt nie musi mnie niańczyć. Sama sobie poradzę z McCarthym.
Celowo zignorował to ostatnie zdanie i powiedział:
– A mimo to urodziłaś się dzień później. Dwanaście minut czy nie, jesteś moją młodszą siostrzyczką, Athalio. Kropka.
– Henry…
– Tak czy inaczej. – Wzruszył ramionami, jakby wcale mi nie przerwał, i ruszył do drzwi. Szedł tyłem, nie spuszczając ze mnie wzroku. – Nie martw się, siostrzyczko. Załatwię to.
– Ani się waż! – Dogoniłam go. – Sama to załatwię.
Niewzruszony, otworzył drzwi i przystanął w progu tylko na tyle, by posłać mi pożegnalny uśmieszek.
Co za dupek.
Wzięłam głęboki oddech, żeby się uspokoić.
– Dylan McCarthy nie tknie twojej młodszej siostrzyczki nawet palcem – zadrwiłam. – Nawet się do niej nie zbliży, zawsze będzie dzieliło nas co najmniej jego biurko. Więc pozwól, że sama załatwię tę sprawę, dobrze?
– Dobrze – odpowiedział Henry, lecz wiedziałam, że kłamie.
– Jesteś pewna, że to nie impreza kostiumowa?
Głos Wren unosił się nad słabo oświetloną ulicą przy akompaniamencie muzyki dobiegającej z wnętrza domu kolonialnego, przed którym się zatrzymałyśmy.
Oderwałam wzrok od greckich liter ozdabiających główne wejście i spojrzałam na nią, szczerząc zęby.
– Jestem pewna. Ale nawet gdyby… – Moje oczy tańczyły po elementach jej stroju: czarnych wojskowych butach, czarnych rajstopach ze szwem znikającym pod rąbkiem spódniczki (również czarnej). – Ubrałaś się w sam raz na Halloween.
– Wal się. – Wren wywróciła oczami i uśmiechnęła się, zapewne roztrząsając w myślach naszą trzyletnią przyjaźń. W końcu pchnęłam ją w górę schodów i złapałam za klamkę. Spojrzałam na nią ostatni raz, szczerząc się od ucha do ucha.
Kiedy uśmiechała się równie szeroko, pchnęłam drzwi.
Powitały nas okrzyki radości – nie dlatego, że ktoś nas znał (czy lubił), ale po prostu dlatego, że więcej ludzi oznaczało więcej zabawy. Więcej śpiewania, więcej tańczenia, a może nawet więcej miziania.
– Athalio!
Zanim zdążyłam odwrócić się w stronę, z której dobiegło moje imię, dwoje ramion porwało mnie w objęcia, a jakaś dłoń w znajomy sposób przeczesała moje włosy. Henry.
– Nie wiedziałam, że tu będziesz – wymamrotałam wciśnięta w jego klatkę piersiową. Byłam już zbyt podchmielona, żeby wściec się na to, że w pięć sekund zniszczył mi fryzurę, którą układałam przed lustrem przez okrągłą godzinę.
Mój brat ściskał mnie w objęciach, a ja nie potrafiłam sobie przypomnieć, kiedy robił to ostatni raz. Czy w ogóle kiedykolwiek okazywał mi czułość, nie licząc czochrania po włosach?
Zanim zrozumiałam, co się działo – i dlaczego się to działo – Henry puścił mnie, a następnie równie entuzjastycznie wyściskał Wren. Spojrzałam uważnie na swojego brata. Brązowe włosy wyglądały zupełnie zwyczajnie, choć wiedziałam, że prawdopodobnie układał je prawie tak samo długo jak ja. Na sobie miał czarne polo wciśnięte w spodnie w kant. Nie wiem, jak on to robił. Ubrał się, jakby wybierał się na partyjkę golfa, a i tak wyglądał niezwykle elegancko.
Kiedy Wren klepała go po plecach – czekając z uniesioną głową, aż uwolni ją z uścisku – przyszła mi do głowy jeszcze jedna rzecz. Mój brat był pijany, a przecież Henry zwykle nie pił alkoholu.
Pomocy, powiedziała bezgłośnie Wren, wyrywając mnie z zamyślenia, zanim udało mi się odgadnąć, co też w niego wstąpiło.
Nie żeby kiedykolwiek udało mi się to zrobić. Za mało razem przebywaliśmy, abym miała szansę cokolwiek rozgryźć na jego temat.
– No już. Wystarczy – powiedziałam i wyswobodziłam Wren z uścisku Henry’ego. Uwolniona, gwałtownie wciągnęła powietrze. Zdążyłam jeszcze krzyknąć: „na razie”, zanim moja najlepsza przyjaciółka wciągnęła mnie w głąb zatłoczonego mieszkania. Ostatnią rzeczą, którą zobaczyłam, był Henry salutujący mi na pożegnanie.
Wren fuknęła zniesmaczona i otrzepała czarny top z niewidocznego pyłu w tak charakterystyczny dla siebie sposób, że bez żadnego powodu nagle się rozczuliłam. Widząc mój głupkowaty uśmiech, zmrużyła oczy i powiedziała:
– O nie. Znam to spojrzenie. Nawet nie próbuj…
Jednak zanim skończyła, moje ręce obejmowały ją za szyję. Pokonana, westchnęła ciężko. Była ode mnie sporo niższa, więc mogła tylko z rezygnacją oprzeć głowę o moje ramię. – To moja najmniej ulubiona rzecz w tobie – mruknęła prosto w moje włosy i się odprężyła.
– Mówisz o tym, jak cię przytulam?
Parsknęła śmiechem i natychmiast mnie poprawiła.
– Nie, o tym, jaka się robisz dotykalska, kiedy się upijesz. – Cmoknęła z dezaprobatą. – Najwyraźniej Henry ma tak samo.
Puściłam ją i wzruszyłam ramionami, uradowana uśmiechem na jej twarzy.
– A skoro mowa o upijaniu się… – Poruszyłam sugestywnie brwiami. Wren westchnęła.
– Oczywiście. Do drinków, tędy – zaśmiała się i poprowadziła mnie w stronę kuchennego blatu. – Idę poszukać łazienki i zaczekam tam na ciebie.
Klepnąwszy mnie delikatnie w ramię, odeszła, nie spuszczając ze mnie wzroku, i odwróciła się dopiero w momencie, gdy zanurzyła się w tłumie.
Znałam to spojrzenie. Za każdym razem reagowałam, unosząc kąciki ust.
– Tylko. Nie. Szalej! – przekrzyczała muzykę matczynym tonem, kładąc akcent na każdą sylabę. Tak naprawdę mówiła: Tylko się nie schlej, jak mnie nie będzie.
Oczywiście na dowód, że się posłucham, wychyliłam shota.
Jeśli istniała jedna rzecz na temat Wren Inkwood równie pewna jak śmierć i podatki, to było nią to, że po dotarciu na każdą imprezę pierwsze dziesięć minut spędzała na poszukiwaniu łazienki.
Wren nigdy nie piła alkoholu, jednak jeszcze w domu, kiedy ja wstawiałam się do playlisty „szykowanie na imprezę”, nie mogła tak po prostu nie pić niczego. Tu chodzi o zasadę, Athalio, powtarzała. Wybrała więc wodę.
Woda. Wypijała nieskończone ilości wody. Podejrzewałam, że to właśnie dlatego jej skóra ma kolor porcelany. Skutkiem picia wody, ilekroć docierałyśmy na miejsce, Wren musiała natychmiast lecieć do łazienki. Za każdym jednym razem. Ona szła sikać, a ja czekałam na nią tam, gdzie mnie zostawiała.
Dzisiaj był to bar improwizowany na kuchennym blacie.
Zatrzęsłam się, gdy poczułam, jak płynący przełykiem alkohol pali mnie w gardło. Oblizałam z warg resztki shota. Odwróciłam się z powrotem w stronę baru i od razu wiedziałam (jeszcze zanim czegokolwiek dotknęłam), że następny drink, który sobie przyrządzę, będzie zdecydowanie za mocny.
– Dobry Boże. – Czyjś głos przemówił zza moich pleców, po czym zawisł przez moment na fali huczącej muzyki, spowalniając moją reakcję. – To się jeszcze nigdy dobrze nie skończyło. – Wtedy wiedziałam już, że słowa te skierowano do mnie, więc obróciłam się w ich stronę, zaskoczona bliskością osoby, która je wypowiedziała.
Moje oczy powędrowały w górę, wzdłuż eleganckiej białej koszuli, której dwa górne guziki pozostawały niezapięte. Nasze zaskoczone spojrzenia w końcu się spotkały. Patrzył prosto na mnie. W kącikach jego ust zatańczył szelmowski uśmieszek, jego niebieskie oczy przeszywały mnie na wylot.
Większość ludzi wyobraża sobie diabła jako przerażającego potwora z rogami, podkutymi nogami i czerwoną skórą o jeszcze czerwieńszych oczach. Tymczasem w moim wyobrażeniu diabeł miał włosy blond, niebieskie oczy i kręcone włosy.
I tak się akurat złożyło, że kiedy pijani studenci i studentki wrzeszczeli słowa do lecącej w tle piosenki Highway to Hell, ten zjawił się tuż przede mną.
– Pozwól, że ja się tym zajmę – powiedział i odebrał mi czerwony kubek, celowo dotykając palcami mojej dłoni. Jason Montgomery niczego nie robił bez powodu. Niestety dowiedziałam się o tym za późno. Ze smutkiem w głosie dodał: – Pamiętam, że zawsze robiłaś sobie zbyt mocne drinki.
Minutę wcześniej pomyślałam dokładnie to samo. Trochę mnie to przeraziło, więc postanowiłam trzymać buzię na kłódkę. Kiedy odwrócił się z powrotem do mnie, bez słowa wzięłam do ręki kubek z drinkiem. Może miało to coś wspólnego z alkoholem, który już krążył w mojej krwi? A może z wirującymi w mojej głowie, pełnymi niezdecydowania myślami na temat tego chłopaka?
Wziąwszy łyk, musiałam przyznać, że mój były chłopak był równie dobry w robieniu drinków, co w zdradzaniu mnie.
– Byłaś też bardziej rozmowna.
Cóż za trafna uwaga, miałam ochotę odpowiedzieć. Nawet nie przyszło mu do głowy, że byłam równie rozmowna, co kiedyś, tylko po prostu rozmawiam z ludźmi, z którymi mam ochotę rozmawiać. Znałam go na tyle długo, że byłam tego absolutnie pewna.
Zaskoczona jego bezczelnością – jak również faktem, że pozwoliłam mu się zaskoczyć – pokiwałam głową, zaciskając usta w cienką linię. Jason oparł się plecami o bar i odwrócił w moją stronę, by móc mi się przyjrzeć. Ja tymczasem przeczesywałam wzrokiem tłum w poszukiwaniu znajomych twarzy. Niestety w plątaninie pulsujących świateł nie potrafiłam nikogo dostrzec.
– Dużo częściej używałaś tej swojej buźki – mówił dalej.
Jęknęłam na głos i odrzuciłam głowę do tyłu. Moja irytacja rosła z każdym jego słowem. Nie sądzę, żeby usłyszał mnie w tym całym hałasie. (Nie byłam pewna, czy można było nazwać go muzyką. Może po kilku drinkach).
– I to z niezłym skutkiem.
Ja.Pierdolę.
Zupełnie niespodziewanie rzuciło mną w jego stronę tak mocno, że na sekundę straciłam równowagę. Choć jedną ręką wciąż trzymałam się baru, o który opierał się Jason, cały alkohol, który do tej pory wypiłam, nagle uderzył mi do głowy. Z podwójną siłą.
– Kurwa mać – wybuchnęłam wreszcie. – Ale masz tupet.
– Proszę, proszę – zamruczał cicho Jason, kiwając do siebie głową, i przeniósł wzrok na improwizowany parkiet. – Przemówiła.
Jeśli mam być szczera, to już samo imię zaczynające się na literę J powinno być wystarczającym ostrzeżeniem. A jednak, pomimo wcześniejszych doświadczeń, już po pierwszych trzech tygodniach studiów zadurzyłam się w Jasonie Montgomerym po uszy. Zapewne stało się tak głównie dlatego, że spodobałby się moim rodzicom, lubił go mój brat, a poza tym wszyscy dokoła (z wyjątkiem Wren) powtarzali mi, że byliśmy dla siebie stworzeni. Dziś na samą myśl robi mi się niedobrze.
Jednak wtedy, kiedy nie wiedziałam o Jasonie praktycznie niczego – no, może poza tym, że był skazanym na sukces złotym chłopcem z Montgomerych, tak czarującym jak ktoś, kto całe życie pracuje wyłącznie nad tym, by być jeszcze bardziej czarującym – był idealny. A do tego przystojny.
– Nic z tego – powiedziałam, pokazując nas oboje na widok błysku w jego oczach.
– Z czego? – Jason wyrzucił w górę ręce w geście rozpaczy. – Przecież ja nic nie kombinuję, Athalio. – Wzruszył obojętnie ramionami. Zdradzał go jedynie głupi uśmieszek w kąciku ust. Nienawidziłam, jak wymawiał moje imię. – Zresztą sądziłem, że po tym, jak obrzuciłaś mój samochód jajkami i przebiłaś oponę, jesteśmy kwita.
Oponę przebiłam przez przypadek. Tak jakby.
Nachylił się do mnie, jego niski głos przebił się przez muzykę.
– Próbuję tylko pogadać ze starą przyjaciółką.
Patrząc, jak się prostuje, modliłam się do Boga, żeby dreszcz, który przebiegł po mi plecach, był dziełem alkoholu. Zrobił krok i stanął naprzeciw mnie.
– W końcu jesteśmy przyjaciółmi, prawda?
I kiedy myślałam nad tym, jak najlepiej powiedzieć mu, że prędzej zjadłabym własne buty…
– Myślę, że bym o tym wiedziała.
Przez moment zastanawiałam się, czy ten niski, obrażony, nawet trochę obojętny głos rzeczywiście należał do mnie. Zaskoczona, zakryłam usta dłonią. Byłam niemal pewna, że wcale się nie odezwałam. A nawet jeśli, to z pewnością byłoby to coś bardziej złośliwego.
Nagle moja głowa odwróciła się gwałtownie w stronę ramienia, które, zakończone trzymającą piwo dłonią, sprytnie owinęło się wokół mojego ciała. Wzdrygnęłam się, czując jego dotyk, zrobiłam krok w tył i wpadłam na kogoś, kogo jeszcze przed chwilą tam nie było. Mój skołowany umysł nie potrafił dodać dwa do dwóch. Głośna muzyka – jeszcze niedawno nieznośny hałas – która rozsadzała mi uszy, zmieliła na miazgę ostatnie sprawne części mojego mózgu.
Mimo to udało mi się zauważyć, że na widok osoby, na którą wpadłam, Jason zrobił krok wstecz. I to absolutnie mi wystarczyło. Mój prosty, zblazowany alkoholem umysł natychmiast przeszedł w stan relaksu. Udało mi się nawet zdobyć na niepewny uśmiech. W przypływie pewności siebie, która w jego obecności zazwyczaj wyparowywała w kilka sekund, wlepiłam w niego wzrok. Tymczasem Jason w ogóle na mnie nie patrzył.
– McCarthy – powiedział, jakby się z kimś witał.
Sam dźwięk tego nazwiska wystarczył, by w mojej głowie znów rozległ się alarm. Jason wciąż się w niego wpatrywał. Ja również przeniosłam wzrok na jego sylwetkę. Moje oczy prześlizgnęły się po jego czarnej koszulce, dostrzegły ukryty pod nią srebrny naszyjnik, po czym wskoczyły na irytująco znajomy zarys szczęki, aż zatrzymały się na jego twarzy.
Po tym, jak odruchowo oparłam się o jego tors, McCarthy leniwie objął mnie ramieniem. Poza tym zachowywał się tak, jakby w ogóle mnie nie zauważył. Cała jego uwaga była skupiona na Jasonie.
W każdej innej sytuacji odepchnęłabym McCarthy’ego, nawet zanim upewniłabym się, że to rzeczywiście on. Lecz wtedy, w obecności Jasona tak przejętego jego widokiem… postanowiłam wykorzystać McCarthy’ego.
– Cóż za piękny widok. – Jason otrząsnął się z zaskoczenia. Jego oczy przeskakiwały między nami z rekordową prędkością. Przełknęłam ciężko. Cały pokój wirował, alkohol we krwi coraz bardziej dawał mi się we znaki.
– Nigdy bym nie pomyślał, że twój Najdroższy Brat się na to zgodzi. – Jego oczy znów spoczęły na mnie. – A tak w ogóle, to gdzie jest Henry?
Henry oczywiście nigdy by się nie zgodził. Gdyby zobaczył, że stoimy tak blisko siebie i McCarthy obejmuje mnie ramieniem, zabiłby nas oboje. Od kiedy padło jego imię, musiałam z całych sił powstrzymywać się przed gorączkowym rozglądaniem za swoim bratem.
Tymczasem McCarthy zrobił to, czego Jason nienawidził najbardziej: zignorował go. Zamiast cokolwiek mu odpowiedzieć, spojrzał na mnie pierwszy raz. Uniósł nieznacznie brwi, w geście udawanej troski.
– Pogadamy na zewnątrz? – spytał chłodno, wskazując głową podwórze za domem.
Nawet nie musiałam kłamać:
– Bardzo chętnie.
koniec darmowego fragmentuzapraszamy do zakupu pełnej wersji