Lawina i kamienie. Pisarze w drodze do i od komunizmu - Anna Bikont, Joanna Szczęsna - ebook

Lawina i kamienie. Pisarze w drodze do i od komunizmu ebook

Anna Bikont, Joanna Szczęsna

4,7

Opis

„Lawina i kamienie” to opowieść o losach sześciu polskich pisarzy: Jerzego Andrzejewskiego, Tadeusza Borowskiego, Kazimierza Brandysa, Tadeusza Konwickiego, Adama Ważyka i Wiktora Woroszylskiego, którzy tuż po wojnie zostali żarliwymi zwolennikami nowego ładu, by potem rewidować go i w końcu odrzucić. To z jednej strony wnikliwe studium stalinizmu i próba wyjaśnienia, jakie motywy popchnęły ludzi ideowych i utalentowanych w objęcia komunizmu, a z drugiej – barwny, pełen anegdot obraz życia literackiego i relacji pisarzy z władzą. To historia powojennej literatury polskiej pokazana przez pryzmat losów wybranych bohaterów i zarazem panoramiczny reportaż historyczny zbudowany na solidnym fundamencie źródłowym.

Książka Anny Bikont i Joanny Szczęsnej ukazuje się po kilkunastu latach w nowym, poprawionym i uzupełnionym wydaniu. Pierwotny podtytuł także zmienił brzmienie – zamiast „pisarzy wobec komunizmu” mamy „pisarzy w drodze do i od komunizmu”.

„Studnia stalinizmu jest o wiele głębsza, niż to się wydaje takim jak ja amatorom, zachłannie i od lat czerpiącym z niej rozmaite ciemne nauki. Do rzędu książek raz jeszcze penetrujących studnię stalinizmu weszło bestsellerowym trybem dzieło Anny Bikont i Joanny Szczęsnej „Lawina i kamienie”. Weźmy rozdział „Uciekł tam gdzie mógł, czyli zagadka śmierci Tadeusza Borowskiego”. Autorki gromadzą wszystkie dotychczasowe wersje, relacje, ustalenia i spośród wszystkich dotychczasowych wersji, relacji i ustaleń, najściślej zbliżają się do odpowiedzi na pytanie: co się w gruncie rzeczy zdarzyło się 1 lipca 1951 roku w mieszkaniu Tadeusza Borowskiego?” Jerzy Pilch, „Dziennik”

„Jest to dzieło wybitne. Ma swoją twardość badawczą i źródłową, ma miękkość i lekkość piórka, ma w sobie odwagę i ma mądrość. I jest też w sumie wielkim manifestem w obronie wielkiej literatury, do której miłość bywa trudna, ale zawsze warto dobrze się zakochać.” Wiesław Władyka, „Polityka”

„Minął właśnie okres, w którym mój mąż czytał mi codziennie fragment z grubego tomu „Lawina i kamienie”. Już dawno w ten sposób nie żegnałam się z książką – z takim żalem, że się skończyła. Z losów sześciu ludzi i jednego tylko środowiska wstawała przede mną co dzień cała epoka – pełna, nasycona, drapieżna. Czas, w którym było miejsce na wszystkie uczucia: na surowość i współczucie, strach i odwagę, obrzydzenie i podziw, grozę i niepohamowany śmiech. Był to czas zupełnie wyjątkowy, bo właśnie w nim żyliśmy. Kłaniam się nisko obu autorkom tej porywającej książki.” Ewa Szumańska, „Tygodnik Powszechny”

„„Lawina i kamienie” jest próbą zrozumienia losów pisarzy zaangażowanych w komunizm, a nie próbą posadzenia ich na ławie oskarżonych. Dowodzi, że od przeszłości nie da się uciec, ale można podjąć próbę jej zrozumienia. Zachwyca mnie w tej książce brak tonu prokuratorsko-lustracyjnego. Podziwiam, jak autorki warstwa po warstwie, jakby obierały cebulę, odkrywają prawdę o tamtych czasach.” Adam Michnik, „Gazeta Wyborcza”

„Ta książka jest obroną pamięci, pamięci o cudzych błędach, ale i ich zasługach – zaś broniąc jednych, nie czyni tego kosztem innych. Bohaterowie książki mają wiarygodne biografie. Nie ukrywali ani swego stalinizmu, ani rewizjonizmu. Okres ich fanatycznego zaangażowania w ideologię trwał jakieś 10 lat, zaś okres dochodzenia do opozycji demokratycznej – lat 30. Nawet czyściec nie trwa dłużej.” Lidia Burska, Instytut Badań Literackich PAN

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 1093

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,7 (10 ocen)
7
3
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dapikus

Dobrze spędzony czas

Ciekawie napisany obraz entuzjazmu i następnie oporu wobec komunizmu wybranych pisarzy warszawskich
00

Popularność




Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Projekt okładki Łukasz Piskorek

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl

Copyright © by Anna Bikont i Joanna Szczęsna, 2021

Redaktor prowadząca drugiego wydania Magdalena Budzińska

Redaktor pierwszego wydania Jan Cywiński

Konsultacja historyczno-literacka pierwszego wydania Michał Głowiński

Konsultacja redakcyjna pierwszego wydania Józef Kozak

Adiustacja Jadwiga Makowiec

Korekta Elżbieta Krok

Skład Robert Oleś / d2d.pl

Skład wersji elektronicznej d2d.pl

ISBN 978-83-8191-265-5

Wydawnictwo Czarne sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Wołowiec 2021

Wydanie II

Adamowi Michnikowi,

który wymyślił tę książkę

Nie jesteś jednak tak bezwolny,

A choćbyś był jak kamień polny,

Lawina bieg od tego zmienia,

Po jakich toczy się kamieniach.

I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,

Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.

Łagodź jej dzikość, okrucieństwo,

Do tego też potrzebne męstwo

Czesław Miłosz, Traktat moralny

* * *

Dlaczego właściwie Jerzy Andrzejewski nie miałby, tak jak Jerzy Turowicz, z którym przyjaźnił się od lat – przed wojną wspólnie jeździli na medytacje do podwarszawskich Lasek do księdza Władysława Korniłowicza, opiekuna duchowego tamtejszego Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża – trafić do redakcji „Tygodnika Powszechnego”?

Tadeusz Borowski nie od razu zdecydował się na powrót do kraju. Przeciwnie – w liście wysłanym z Monachium do Gustawa Herlinga­-Grudzińskiego, redaktora naczelnego „Orła Białego”, pisma armii Andersa, zapowiadał, że przyśle mu wiersze. Dziś wiemy, że były tam gorzkie słowa o ojczyźnie w szponach NKWD[1]. Czemu więc nie wyobrazić sobie Borowskiego na emigracji jako współpracownika paryskiej „Kultury”?

A Tadeusz Konwicki? Przecież równie dobrze mógł jeszcze trochę dłużej włóczyć się ze swoim oddziałem po lasach Wileńszczyzny, aż aresztowałoby go i wywiozło w głąb Rosji NKWD. Mógł zresztą jako były AK-owiec trafić do więzienia i w Polsce. Albo wyemigrować. Razem z kolegami z partyzantki miał już przecież nawet zblatowaną załogę statku, który odpływał do Anglii.

Wiktor Woroszylski uważał się już wtedy za ideowego komunistę. Ale gdyby jego rodzice nie postanowili wyjechać z zajętego przez Sowietów Grodna, czy nie pisałby swoich rewolucyjnych wierszy w języku Majakowskiego? A może później jako rosyjski dysydent znalazłby się w łagrze?

Tamtej pamiętnej wiosny 1945 roku, kiedy przez kraj przetaczała się radziecka ofensywa, a widok uciekających wojsk niemieckich przynosił nadzieję na zakończenie wojennego koszmaru, nie musiał niczego rozstrzygać Adam Ważyk. Wyboru dokonał już wcześniej, w Związku Socjalistycznych Republik Radzieckich. Do Polski wracał z I Armią Wojska Polskiego jako zdeklarowany komunista.

I jeszcze Kazimierz Brandys, ukrywający się w czasie wojny, gdyż podpadał pod ustawy norymberskie, uważał, że wiosną 1945 roku jego droga jest przesądzona – nie miał wątpliwości, że życie zawdzięcza wkraczającej do Polski Armii Czerwonej.

W przedwojennych życiorysach bohaterów tej książki niewiele można znaleźć punktów stycznych, różnie potoczyły się ich wojenne losy. A jednak wszyscy oni wstąpili w szeregi zwolenników nowego systemu, by stać się jego żarliwymi wyznawcami i służyć mu piórem.

1Przed Lublinem był Lwówczyli Adama Ważyka marsz do komunizmu

Adam Ważyk, 1949

© PAP / Archiwum

W pierwszych dniach sierpnia 1944 roku Adam Ważyk, przed wojną lewicujący poeta Awangardy, świetny tłumacz Apollinaire’a, uzdolniony matematyk i szachista, z komunistami związany towarzysko, nie organizacyjnie, pojawił się w świeżo zajętym przez Armię Czerwoną Lublinie w całkiem nowej roli – jako oficer polityczny utworzonej przez generała Zygmunta Berlinga I Dywizji Piechoty imienia Tadeusza Kościuszki.

Drobny, w mundurze, w wysokich butach z cholewami i z wielkim naganem u boku sprawiał karykaturalne wrażenie. Taki właśnie obraz Ważyka powraca natrętnie jako stały motyw wspomnień z tamtych lat. Zapamiętano go, jak przy byle okazji wymachiwał tym naganem. Zapamiętano go, jak brał udział w rozlepianiu po wsiach, na budynkach szkolnych i parkanach, plakatów z napisanym w Moskwie i ogłoszonym w Chełmie Manifestem Polskiego Komitetu Wyzwolenia Narodowego, pierwszej polskiej władzy z sowieckiego nadania.

Co znaczy władza sowiecka, Ważyk miał okazję przekonać się od razu we wrześniu 1939 roku, kiedy znalazł się we Lwowie. Od czasu, gdy w 1924 roku jako dziewiętnastoletni maturzysta wydał tomik awangardowych wierszy Semafory, a rok później kolejny – Oczy i usta, milczał jako poeta, pisywał recenzje, opowiadania, powieści. We Lwowie wróciła mu poetycka wena.

To stało się tak nagle: rozbite pociągi,

zdarte druty, na torach wydrążone leje,

zamiast wodzów półgłówki, zamiast armii – włóczęgi,

widma nocą ciągnące, by skryć się, gdy zadnieje.

Gdziekolwiek szedłeś, miasta waliły się w gruzy,

pryskał pług w rękach chłopa, nim skibę doorał…

to po latach dwudziestu wyklarował się w burzy

ukrywany przed tobą tych lat posępny morał.

Ten wiersz, w którym dystansował się od przeszłości i pokonanej właśnie Rzeczypospolitej, zatytułował Ważyk Do inteligenta uchodźcy.

Do Lwowa od pierwszych dni wojny ściągały tłumy uchodźców uciekających przed niemiecką armią. Tydzień po kapitulacji miasta – 28 września – na mocy podpisanego w Moskwie układu o granicy i przyjaźni między ZSRR a III Rzeszą dokonał się kolejny rozbiór Polski. We Lwowie zapanowała sowiecka okupacja i rozszalał się terror NKWD. Jego ostrze w dużej mierze skierowane było przeciwko polskim elitom intelektualnym.

Ważyk swój wiersz wydrukował w „Czerwonym Sztandarze”, wychodzącej po polsku sowieckiej gadzinówce. Nie ograniczył się do rozliczania międzywojennego dwudziestolecia. Stawiał na przyszłość i wykuwanie „nowego człowieka”.

Spóźniony o lat dwadzieścia, towarzyszu, powstań,

czarny tych lat rachunek zgnieć w zaciśniętej pięści.

Zbudzona Ukraina, twoja piękna siostra,

podpowie ci melodię i słowa naszej pieśni.

To nic, że jeszcze ziębniesz w gnijącym łachmanie,

że ciało jeszcze znojem wędrówki ocieka.

Opadnie z ciebie przeszłość, a to, co pozostanie,

będzie kształtem pierwotnym nowego człowieka!

Tymczasem działa się teraźniejszość. Sowietom zależało na tym, by fakt zbrojnej agresji na Polskę przedstawić jako rodzaj „dyplomatycznej interwencji” w obronie ukraińskiej i białoruskiej mniejszości narodowej. Stąd pomysł zorganizowania „wyborów”, w których nie tylko zamieszkujące te tereny mniejszości, ale również Polacy w akcie „spontanicznego samostanowienia” mieli wybrać swoich przedstawicieli do Zgroma­dzenia Ludowego Zachodniej Ukrainy. Już na swoim pierwszym posiedzeniu – 26 października 1939 roku – Zgromadzenie wystąpiło z inicjatywą połączenia się z Ukrainą sowiecką.

W tym wspartym terrorem spektaklu swoje role do odegrania mieli też pisarze.

Na pierwszym zebraniu środowiska pisarskiego, w październiku 1939 roku, przedstawiciel literatów radzieckich Aleksander Kornijczuk zapowiedział, że po „zjednoczeniu Ukrainy” powstanie nowy związek pisarzy. Tymczasem wciąż istniał stary Związek Zawodowy Literatów Polskich i ani prezes jego lwowskiej sekcji, krytyk literacki Ostap Ortwin, ani sekretarz, Teodor Parnicki, do nowego, organizowanego przez Sowietów związku nie mieli zamiaru przystąpić[1]. Ortwin godził się jedynie złożyć deklarację „lojalności wobec wojskowych władz sowieckich, okupujących wschodnie ziemie Rzeczypospolitej Polskiej – aż do ukończenia wojny i rozstrzygnięcia sporów terytorialnych polsko­-sowieckich na kongresie pokojowym”.

Sowieci oczekiwali jednak od polskich pisarzy czegoś więcej: uznania wyników pseudowyborów, a tym samym zaakceptowania aneksji Kresów Wschodnich RP. I doczekali się. 19 listopada „Czerwony Sztandar” opublikował oświadczenie Pisarze polscy witają zjednoczenie Ukrainy. Przy okazji w tekście – podpisanym między innymi przez Tadeusza Boya­-Żeleńskiego, Władysława Broniewskiego, Karola Kuryluka, Stanisława Jerzego Leca, Leona Pasternaka, Adama Polewkę, Aleksandra Wata, Adama Ważyka – znalazło się stwierdzenie, że oto otworzyły się dla pisarzy „podwoje wielkiej sztuki socjalistycznej, sztuki szczerze służącej kulturalnym i moralnym ideałom ludzkości”.

Nowy związek, działający początkowo pod nazwą Komitet Organizacyjny Pisarzy Miasta Lwowa, był wierną kopią swego sowieckiego odpowiednika. Podzielony na sekcje prozy, poezji, krytyki i tłumaczeń, organizował zbiorowe wyjazdy pisarzy do fabryk i kołchozów, by tam zapoznawali się z „realiami prawdziwego życia w socjalizmie”.

Plon takich właśnie wypraw odnaleźć można w reportażach Ważyka, publikowanych w „Czerwonym Sztandarze”. Pojechał do odebranego jakimś hrabiom pałacu, gdzie teraz zamieszkały „uskrzydlone życiem dzieci proletariuszy” (W pałacu pionierów), i do należącej wcześniej do Lubomirskich cukrowni, gdzie przed wojną „wyciskano złoto z robotników” (Cukrownia w Chodorowie). Pisywał też wiersze, które recytował w zakładach pracy (jak ten Do robotnicy, ongiś „niewolnicy fabrykanta”, dziś „współwłaścicielki fabryki”). Wykonywał na zamówienie tłumaczenia z rosyjskiego, a jego przekład wiersza o radzieckim paszporcie Władimira Majakowskiego nieprzypadkowo ukazał się akurat w czasie akcji „paszportyzacji” – przymusowego nadawania obywatelom polskim obywatelstwa sowieckiego.

Co skłoniło go do takiej uległości? Julian Stryjkowski, który podobnie jak Ważyk pracował wtedy w „Czerwonym Sztandarze”, swoją wydaną w latach siedemdziesiątych w niezależnym obiegu powieść z czasów lwowskich zatytułował Wielki strach. Strach przed donosem, przed aresztowaniem, przed wywózką, przed fizycznym unicestwieniem wyłania się ze wszystkich wspomnień z tamtych czasów. Aleksander Wat w Moim wieku – rozmowie rzece przeprowadzonej w 1965 roku przez Czesława Miłosza – mówił, że sam trząsł się z przerażenia o los swojej żony Oli, syna Andrzeja i własny. I opowiadał, jak to zimą, na przełomie 1939 i 1940 roku, do redakcji „Czerwonego Sztandaru”, gdzie pracował, wkroczyli NKWD-ziści „badać personalia”.

„Wszyscy są obecni, zadają pytania, każdy musi mówić o sobie, musi powiedzieć swoją biografię. Wszyscy siedzą, pełno inkwizytorów, oczu, i właśnie to była ta jedyna moja rozmowa, jedyna samokrytyka, gdzie zagrałem jak aktor, wiedziałem, że gram o swoje życie i życie Oli” – relacjonował Miłoszowi. To na tym zebraniu złożył samokrytykę: wyznał, że co prawda mówił przed wojną o dyktaturze, terrorze oraz strachu panującym w ZSRR, ale teraz osobiście przekonał się, że był w błędzie. I dalej tłumaczył Miłoszowi, że to był rodzaj schizofrenicznego rozdwojenia osobowości: „Jesteś, masz jeszcze pięć minut i w ciągu tych pięciu minut musisz w sobie dokonać wyraźnego rozszczepienia. Jak gilotyna, musisz odciąć jedną połowę od drugiej. I musisz czuć w sobie, żeś odciął, bo inaczej nic z tego nie wyjdzie, zaplączesz się. Inkwizytorzy mają wspaniałe oczy i świetnie wyostrzony słuch”.

Watowi wydawało się, że w ten sposób odwrócił od siebie przeznaczenie. Nie na długo jednak.

W nocy z 23 na 24 stycznia 1940 roku we Lwowie doszło do głoś­nej i nie do końca wyjaśnionej w szczegółach prowokacji NKWD. Pod pretekstem spotkania z jakimś przybyłym z Moskwy literatem czy też filmowcem grupę polskich pisarzy ściągnięto – niektórych podstępem – do restauracji Aronsona na Jagiellońskiej, gdzie mieścił się „Klub Inteligencji”. W czasie kolacji sprowokowano bójkę, a chwilę później wpadło NKWD i aresztowało Aleksandra Wata, a także Władysława Broniewskiego, Tadeusza Peipera, Anatola Sterna. W tym samym czasie innych pisarzy, wśród nich Parnickiego, aresztowano w ich domach[2].

„Widziałem, jak oni ich wyprowadzają – opowiadał Ważyk w nagranej w 1976 roku relacji ze swoich lwowskich doświadczeń. – Bałem się wyjść, że i mnie zatrzymają. Wreszcie już oni wyszli, ja wyszedłem ostatni. Niezależnie od świadomości, takiej czy innej, pozostało mi wrażenie na całe życie”[3].

Ważyk znalazł się w grupie osób, którym NKWD pozwoliło wrócić do domu. Kilka dni później Jerzy Putrament, przed wojną związany w Wilnie z lewicującą grupą skupioną wokół miesięcznika „Żagary”, zaczął organizować podpisy pod listem potępiającym aresztowanych jako zdrajców i prowokatorów[4]. Wezwał kolejno do siedziby Związku Pisarzy Stanisława Jerzego Leca, Elżbietę Szemplińską, Ważyka. Wszyscy odmówili odcięcia się od kolegów.

„Putrament rozmawiał ze mną oddzielnie, że trzeba się »odgrodzić« od aresztowanych – wspominał Ważyk tę scenę. – Mówię: »Dlaczego ty się tym zajmujesz, kiedy nie ma Wandy Wasilewskiej? Czy Wanda to aprobuje?«. On mówi: »Z Wandą to nie ma nic wspólnego«. »Zaniechaj tego«. Więc on się bardzo rozzłościł i powiada: »Podpiszesz czy nie podpiszesz?«. Ja mówię: »No, oczywiście, że nie, i spakuję walizkę«”.

To, że Ważyk spodziewał się aresztowania, potwierdził po latach Julian Stryjkowski[5]. W wywiadzie rzece, który przeprowadził z nim w latach osiemdziesiątych Piotr Szewc, opowiadał: „Ważyk siedział w tym samym pokoju [w redakcji „Czerwonego Sztandaru”] z Watem, swoim długoletnim przyjacielem. Po zniknięciu Wata czekał na swoją kolej. Zagłębiał się w materiał, sterty maszynopisów przeznaczonych do druku. Skrupulatnie poprawiał błędy stylistyczne i rusycyzmy z tłumaczeń artykułów centralnych gazet rosyjskich. Nie słyszał, co się dzieje wokół. Pokonywał obróbką polszczyzny strach. […] Każdy przeżyty dzień Ważyka to był wygrany los”.

Stryjkowski spytał go wtedy, czy napisze dalszy ciąg swojej przedwojennej powieści Mity rodzinne. Ważyk odpowiedział, że zna nawet jego początek. Miał się zaczynać tak: „Jacyś dwaj panowie przyszli do ciebie – powiedział ojciec”.

Lecz „panowie” jakoś nie przychodzili po Ważyka.

„Ważyk sam opowiadał, że się trząsł, pocił się ze strachu, ale powiedział: Nie! Wtedy Putrament najprościej w świecie krzyknął, że Ważyk pójdzie w ślad za nami. I to samo powiedział Szemplińskiej, która się też oparła. Ważyk z Szemplińską pobiegli do Wandy Wasilewskiej i dopiero ona skręciła to w zarodku, nie dopuściła do tego” – tak relacjonował Wat Miłoszowi wydarzenia, które rozgrywały się we Lwowie już po jego aresztowaniu, powołując się przy tym na rozmowę, jaką odbył z Ważykiem w 1949 roku – nie w Polsce, kiedy się już spotkali, bo w Polsce strach było prowadzić takie rozmowy, ale w Wenecji na kongresie PEN Clubu, gdzie obaj byli polskimi delegatami. Od siebie Wat dodał: „Ważyk […] to jest człowiek tchórzliwy, który gdy wpada w złość, potrafi być szaleńczo odważny. […] Ale wtedy tchórzył, naprawdę się bał”.

Przeczytawszy Mój wiek, Ważyk wysłał do Miłosza nagraną na taśmę polemikę z przedstawioną przez Wata wersją wydarzeń. Nie negował faktu rozmowy z Watem, ale prostował szczegóły. „Chcąc storpedować tę akcję, zapytałem Putramenta, dlaczego działa poza plecami Wandy. To go zgniewało i skróciło rozmowę. Po tym zdarzeniu przez kilka nocy nie rozbierałem się do snu i miałem rzeczy przygotowane na wypadek zsyłki. Były to jedyne kilka dni we Lwowie, kiedy bałem się represji. Ale bać się a tchórzyć to są dwie różne rzeczy, których Wat nie rozróżnia. Wat […] zmyślił pogróżki Putramenta pod moim adresem, zmyślił moje pocenie się ze strachu i bieganie do nieobecnej [wtedy we Lwowie] Wandy Wasilewskiej”. I dalej dodał Ważyk, że gdy tylko skończyła się bójka, wziął z szatni płaszcz, żeby jak najszybciej opuścić lokal. Natychmiast oddał go z powrotem, gdy Ola Watowa wybiegła za nim i powiedziała, że poturbowany Aleksander źle się czuje. Cofnął się od wejścia, wrócił na salę. „[Wat] wymienia wszystkich obecnych w tym piekielnym pokoju, ale ja z jego wspomnienia wyparowałem, mimo że sam mnie sprowadził [na kolację do restauracji Aronsona] i że to ja go cuciłem z jego żoną Olą”.

Od prowokacji nie minął nawet rok, gdy Sowieci zrezygnowali nawet z pozorów organizacyjnej odrębności związku polskich pisarzy. 17 wrześ­nia 1940 roku kilkudziesięciu literatów przyjęto do Związku Radzieckich Pisarzy Ukrainy (zebrania, na których odbywał się rytuał przyjęcia, nazywano złośliwie „sekcją kajakową”, bo wszyscy tam się kajali i bili w piersi za prawdziwe i wyimaginowane grzechy). Byli wśród nich: Jerzy Borejsza, Mieczysław Jastrun, Julian Przyboś, Jerzy Putrament, Adolf Rudnicki, Adam Ważyk.

Jerzy Borejsza, przedwojenny komunista, który od razu jesienią 1939 roku dał się poznać jako człowiek absolutnie wobec nowych władców uległy, a zarazem typ wizjonera o niespożytej energii, rzutki i pełen pomysłów, mianowany został dyrektorem Zakładu Naukowego imienia Ossolińskich i przez cały czas sowieckiej okupacji odgrywał znaczącą rolę w lwowskim życiu naukowym i literackim, którego reguły ustalono na obraz i podobieństwo tych panujących w ZSRR. A tam nie wystarczało nie być przeciw, należało być za.

W swoim gabinecie po poprzednim dyrektorze Ossolineum Antonim Lewaku (którego aresztowało NKWD i wszelki ślad po nim zaginął) Borej­sza obok portretów Mickiewicza, Kościuszki i Szopena zawiesił portret Stalina. Przeprowadził w bibliotece Ossolineum czystkę, usuwając nie tylko książki niewłaściwych autorów, ale nawet ich karty katalogowe (dawał tam jednak zatrudnienie bezrobotnym pisarzom i uczonym). Rozwinął niezwykłą aktywność, współpracował z kolaboranckim „Czerwonym Sztandarem”, był dyżurnym mówcą, wygłaszał odczyty i pogadanki na zadany temat (już to o wielkości Lenina, już to o wątkach rewolucyjnych w poezji Mickiewicza). Kierował zespołem przygotowującym nowe programy szkolne i podręczniki, których zadaniem było sowietyzowanie polskiej młodzieży. Występował na wiecach politycznych, gdzie agitował za przyłączeniem zachodniej Ukrainy do ZSRR.

Aleksander Wat w Moim wieku powtarzał, co się wtedy mówiło we Lwowie: że Borejsza był agentem NKWD, zwerbowanym jeszcze przed wojną[6]. Sam Borejsza wiedział o tych pogłoskach, a Wat był na początku lat pięćdziesiątych świadkiem jego wybuchu: „Mówią o mnie, że jestem agentem Moskwy – wściekał się Borejsza. – Durnie, durnie, durnie. Oni nie wiedzą, że ci właściwi, ci prawdziwi agenci to są ci, których nigdy się nie domyślają”.

Gdy pod koniec czerwca 1941 roku do Lwowa zbliżali się Niemcy, Ważyk – podobnie jak Borejsza i Putrament – ewakuował się dalej na wschód i wylądował w Kujbyszewie. Wszyscy trzej całą wojnę spędzili po sowieckiej stronie, byli działaczami Związku Patriotów Polskich, powołanego w marcu 1943 roku przez Wandę Wasilewską. I wszyscy trzej wstąpili do armii generała Berlinga, gdzie pełnili funkcję oficerów politycznych.

W czasach lwowskich – zdaniem Miłosza – na przeszkodzie całkowitemu „przekształceniu się Ważyka w człowieka sowieckiego stały jego nałogi wyniesione z przedwojennej Warszawy, gdzie obowiązywało pewne minimum dobrego smaku […]. Niektórzy poeci we Lwowie posunęli się w swoim strachu i służalstwie do pisania utworów śmiesznych w swojej obrzydliwości, inni, a do nich należał Ważyk, szukali sposobu, jak schlebiać, zachowując pewną miarę”.

Ślady tego procesu przekształcania się na miarę oczekiwań nadchodzących czasów odnajdujemy w wierszu Szkic pamiętnika pisanym jeszcze w ZSRR:

W tych latach mówiłem do siebie głosem starszego brata:

ileż razy trzeba cię budzić, abyś zbudził się w swojej epoce?

Ważyk chciał zaakceptować „epokę, w której się zbudził”. Stał się „człowiekiem przemienionym” – jak pisał w Odzie dialektycznej. Tyle że jeszcze pamiętał siebie dawnego.

Ja, przemieniony, nie zapomniałem

ani listeczka zetlałej treści

i wiem, że piękno, stając się ciałem,

ból doświadczenia w rysach pomieści.

Czy miał na myśli „ból doświadczenia lwowskiego”, który tak dramatycznie zaciążył na wyborach wielu polskich pisarzy, że od razu w Lubli­nie włączyli się w budowę komunizmu?

Lublin, pierwsze po przekroczeniu Bugu duże miasto na drodze zwycięskiego marszu żołnierzy radzieckich, miał się stać na kilka miesięcy nie tylko siedzibą nowych władz, ale też głównym ośrodkiem odradzającego się po pięciu latach okupacji życia społecznego i kulturalnego. Kierowani nadzieją, że można będzie wreszcie opublikować artykuł czy wiersz, wystąpić w radio, zorganizować koncert, wystawić sztukę, ściągali do Lublina pisarze, dziennikarze, aktorzy, reżyserzy, niekoniecznie entuzjaści wprowadzanych przez Sowietów porządków. Nowo powstające instytucje życia kulturalnego otwarte były wtedy dla wszystkich gotowych do współpracy. Wciąż jeszcze trwała wojna, a na zapleczu frontu już tętniło życie: odczyty, poranki poetyckie, wieczory autorskie, spektakle teatralne przyciągały zgłodniałe wydarzeń kulturalnych tłumy. W samym Lublinie wychodziły wtedy dwadzieścia cztery gazety i czasopisma. Jednocześnie od pierwszych dni zaczęło się zastraszanie i terroryzowanie społeczeństwa. Na zajmowanych przez sowieckie wojska terenach panoszyło się NKWD, rozbijając struktury podziemnego państwa polskiego, aresztując i wywożąc na Wschód tysiące polskich obywateli.

Wtedy, w sierpniu 1944 roku w Lublinie, Ważyk znany był przede wszystkim jako autor słów do MarszuI Korpusu, który towarzyszył kościu­szkowcom w ich drodze z Sielc nad Oką aż po Berlin; później stał się sztandarową pieśnią Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej.

Spoza gór i rzek

Wyszliśmy na brzeg.

Czy stąd niedaleko już

Do grających wierzb, malowanych zbóż?

Wczoraj łach, mundur dziś!

Sciśnij pas, pora iść.

Ruszaj, Pierwszy Korpus nasz –

Spoza gór i rzek – na Zachód marsz[7].

Specjalnie dla Teatru I Dywizji napisał sztukę Ławka w Łazienkach, pomyślaną jako wielki spektakl historyczny, w którym przy tytułowej ławce pojawiają się kolejno spiskowcy z powstania listopadowego, polscy oraz rosyjscy rewolucjoniści, Niemcy okupujący Warszawę, wreszcie żołnierze Wojska Polskiego. Aktorzy w mundurach, którym autor kazał strzelać do kukiełek symbolizujących – jak zaznaczył w didaskaliach – „faszystowsko­-sanacyjnych winowajców wrześniowej klęski”, zwracali się ze sceny z patriotycznymi apelami wprost do żołnierzy na widowni, zagrzewając ich do boju. Historia zatoczyła koło – tłumaczył Ważyk: od Mazurka Dąbrowskiego do Marszu I Korpusu (na początku szwoleżer, który u boku Napoleona wyganiał w 1807 roku Prusaków, uczy małą dziewczynkę śpiewać: „Marsz, marsz Dąbrowski…”, w finale pieśń kościusz­kowców wykonuje chór Wojska Polskiego, walczącego z Niemcami u boku Armii Czerwonej).

Opowiadał nam krytyk literacki Ryszard Matuszewski, który ściągnął do Lublina we wrześniu 1944 roku, że Ważyk w mundurze i z bronią u boku czuł się panem sytuacji:

– Gdy w Krakowie chciał go wylegitymować patrol sowiecki, spytał: „Wy znajetie, kto eto Koscjuszko?”. Oni pokiwali głową, a on wtedy: „Koscjuszko eto tiepierʹ ja”[8].

Szybko oddelegowany z wojska na front ideologiczny, Ważyk wszedł do redakcji utworzonego jako organ PKWN-u pisma „Rzeczpospolita”, którego redaktorem naczelnym został Jerzy Borejsza, wyznaczony przez Sowietów na namiestnika polskiej kultury.

Pierwsza reakcja pisma na wieść o wybuchu powstania w Warszawie była jeszcze entuzjastyczna: „Z miliona serc polskich wyrywa się jeden okrzyk: »Warszawo, wytrwaj w walce, śpieszymy z pomocą«”. Dwa tygodnie później we wstępniaku Tragedia Warszawy ton był już inny: „Historia nigdy nie wybaczy tym, co dwukrotnie [we wrześniu 1939 roku i w sierpniu 1944] wskutek haniebnej polityki prywaty narazili naszą stolicę na tragiczną walkę, co dwukrotnie apelowali do bohaterstwa warszawiaków, nie szczędząc dla dyktatury sanacji krwi polskiej”. Kiedy powstanie dogorywało, „Rzeczpospolita” pisała już o nim jako o „próbie powtórzenia pod okupacją sanacyjnego przewrotu majowego”.

Dziennik nie zaspokajał jednak ambicji Borejszy. Z rozmachem zabrał się do budowania całego koncernu z siecią własnych księgarń i bibliotek, wydającego pisma codzienne, periodyki i książki, organizującego druk i kolportaż, propagującego czytelnictwo i samokształcenie. Gdy tylko dowiedział się, że w Lublinie zakwaterowano grupę więźniów, uciekinierów z ostatniego transportu z Majdanka do Auschwitz, zaproponował im spotkanie.

– Wybraliśmy się w sześciu, każdy podoficer bądź oficer Armii Krajowej, a nikt przed wojną nie komunizował – opowiadał nam Czesław Kulesza, związany z utworzoną przez Borejszę Spółdzielnią Wydawniczą „Czytelnik”. – Rozmowa trwała całą noc. Borejsza mówił o nadchodzącej ze Wschodu armii: „Jeśli wejdą inaczej niż jako sprzymierzeńcy, nie zostanie tu kamień na kamieniu”. I opowiadał o swoim marzeniu – polskich książkach w wielkich nakładach[9].

Marzenie to szybko urzeczywistnił: jeszcze w 1944 roku Czytelnik wydrukował półtora miliona egzemplarzy książek, głównie czytanek szkolnych, AK-owcy z Majdanka zaś, których Borejsza przekonał, przez długie lata stanowili trzon pionów organizacyjnych, drukarni, kolportażu i finansów wydawnictwa.

W ten sposób budował organizacyjne i kulturalne zaplecze nowej władzy, zapewniając jej poparcie środowisk intelektualnych. Działalność przyszłego imperium wydawniczego zainaugurowało wydanie tomików poetyckich Jastruna, Przybosia, Putramenta. I wierszy Adama Ważyka, które złożyły się na tomik Serce granatu. Pisał je na szlaku, jaki I Dywizja imienia Tadeusza Kościuszki przemierzała wraz z Armią Czerwoną w drodze do Polski, a przecież niemal całkowicie wyzbyte są propagandowych akcentów. Są wśród nich wiersze odwołujące się wprost do tradycji horacjańskiej (Gdzie sosna wielka), są nostalgiczne liryki, jak Trzecia jesień:

Jedynym Twoim domem jest ta jesień rdzawa,

zamieć liści po trzykroć nad Tobą zawisła,

to szumi popiołami zdmuchnięta Warszawa,

to dopływa do stóp Twych nie zniemczona Wisła.

Wojna rozrzuciła polskich pisarzy po miasteczkach, wsiach, dworach i tam odnajdywał ich, osobiście albo przez posłańców, Borejsza. Proponował dach nad głową, wikt, druk, wieczory autorskie[10]. Przybyszów lokowano w zarekwirowanym pałacyku, wkrótce nazwanym Borejszówką, przy ulicy Radziwiłłowskiej 9, gdzie w zaimprowizowanej stołówce wydawano obiady i racje wódki. Zamieszkali tam Mieczysław Jastrun, Julian Przyboś, Artur Sandauer, Adam Ważyk. I Stefan Żółkiewski, w latach okupacji redaktor pism komunistycznego podziemia.

„Wtedy z perspektywy Krakowa jeszcze pod okupacją – Polska lubelska to był Czytelnik – pisał w Przyczynku do autobiografii Jan Kott, który popłakał się na widok pierwszych numerów »Odrodzenia«. – Państwo w państwie. Zwłaszcza dla pisarzy”.

Ważyk został sekretarzem pierwszego literackiego przyczółka nowej władzy – Związku Zawodowego Literatów Polskich (od razu w jego imieniu wystąpił do lubelskiego rządu o pomoc w ściągnięciu do kraju swego przyjaciela, Aleksandra Wata, który tymczasem przeszedł przez gehennę sowieckich więzień i wylądował na zesłaniu w Kazachstanie). Zaczął pracę w redakcji „Odrodzenia”, pisma literackiego w zamierzeniu skupiającego autorów różnych światopoglądów (na naczelnego Borejsza desygnował Karola Kuryluka, przed wojną twórcę lewicowego pisma „Sygnały”, po którego wysłał specjalnie samochód do Lwowa).

Jacek Bocheński przyniósł wtedy do redakcji „Odrodzenia” swoje debiutanckie wiersze (w pierwszym numerze opublikowano mu poemat) i zapamiętał dobrze Ważyka, którego wiersze znał sprzed wojny:

– Mówił piskliwym głosem, bardzo się mądrzył, zimny besserwisser, guru, rezoner, w związku z głosem i wzrostem sprawiał trochę śmieszne wrażenie.

Pierwszy numer pisma – z 3 września 1944 roku – otwierały Mod­litwa Juliana Tuwima z Kwiatów polskich, która przesłana z Nowego Jorku krążyła po kraju w odpisach („Chmury nad nami rozpal w łunę,/ Uderz nam w serca złotym dzwonem,/ Otwórz nam Polskę jak piorunem/ Otwierasz niebo zachmurzone”), oraz zbiorowy nekrolog kilkudziesięciu polskich pisarzy, artystów i uczonych, którzy zginęli bądź zostali zamordowani w czasie okupacji. Raczej symboliczny, bo lista była niekompletna, a w pojedynczych przypadkach informacje o śmierci okazały się nieprawdziwe.

W drugim numerze to Ważyk jako jeden z pierwszych przypisał zbrodnię katyńską Niemcom: „Obok garsteczki dawnych oficerów polskich i oficerów Polaków z Armii Czerwonej, którzy przybyli do nas, aby zapełnić tę straszliwą lukę, jaką Niemcy wyrąbali w naszych kadrach swoim mordem w Katyniu, wyrosła nowa kadra oficerska, do której dostęp ma każdy bez względu na pochodzenie społeczne czy cenzus naukowy”.

Jako jeden z pierwszych przekładać zaczął sowiecką nowomowę na polski, a w tym, co mówił i pisał, trudno rozpoznać głos dobrego poety i świetnego tłumacza. „Z pojęć i myśli błąkających się przed laty wśród gości Wesela wyrosła oficjalna, sanacyjna frazeologia państwowotwórcza” – recenzował pierwszą lubelską premierę Teatru Wojska Polskiego. I dalej pisał o „patosie karłowatego imperializmu”, „apetytach żarłocznej kliki”, „rojeniach głupca obszarniczego o podbojach na wschodzie i zachodzie” oraz „niewidzialnym dla publiczności prześwietnym duchu finansjery”. Pisząc o Cyprianie Kamilu Norwidzie, wystawiał cenzurkę jego niesłusznemu światopoglądowi: „Drobnomieszczańska utopijna formuła społeczna Norwida, którą w dalekiej konsekwencji historycznej faszyzm zużył i wyszargał w swojej maskaradzie – została ostatecznie skompromitowana”.

Przywieziony ze Wschodu przez Ważyka język jeszcze wtedy nie był językiem obowiązującym. Przeciwnie, „Odrodzenie” długo trzymało się linii wyznaczonej przez Borejszę, który we wstępniaku Rewolucja łagodna podkreślał, że miejsce Polski jest w Europie, i ganił przerażonego zmianami „kawiarnianego bęcwała”. „To jest rewolucja. I jesteśmy jakobinami – pisał – ale spadkobiercami polskich jakobinów: Jakuba Jasińskiego, Hugona Kołłątaja, Stanisława Staszica […]. Ziemię obiecaną chłop otrzymał nie za cenę morza czerwonej krwi, ale praworządnym aktem legalnej, łagodnej rewolucji”[11].

Taka była – przynajmniej na tamtą chwilę – wykładnia zamierzeń nowej władzy. Przed pisarzami roztaczano perspektywy wielkich nakładów i tłumaczeń na obce języki; raczej uwodzono ich, niż straszono. Na wydany w lubelskiej filharmonii 7 listopada 1944 roku przez generała Bułganina, pełnomocnika Związku Sowieckiego przy PKWN-ie, wielki bankiet z okazji rocznicy rewolucji październikowej – serwowano kawior, łososia, pieczone kaczki i prosięta, koniak, wódka i szampan lały się strumieniami, a zespół pieśni i tańca NKWD śpiewał: „Jeszcze Polska nie zginęła…” – sproszono całą ówczesną elitę. We wspomnieniach z tamtych czasów bankiet ten jednak pojawia się rzadko, jego uczestnicy jakoś się swoją tam obecnością nie chwalili[12].

„Łagodnej rewolucji” miała towarzyszyć rewolucja edukacyjna. Stworzony przez Borejszę Czytelnik wydawał klasyków, tworzył w miastach i miasteczkach biblioteki, szkolił „przodowników bibliotecznych”, organizował koła głośnego czytania, w których wielu niepiśmiennych dorosłych – analfabetyzm był poważnym problemem przedwojennej Polski – miało pierwszy raz kontakt z książką. Czy wierzył, że rewolucja rzeczywiście będzie łagodna? Zdaniem historyczki Krystyny Kersten był na to zbyt inteligentny.

– Borejsza był przecież komunistą – mówiła nam. – A komuniści dążyli do wprowadzenia systemu sowieckiego, różnili się tylko przekonaniem, jak szybko i jak bardzo przeciwko społeczeństwu.

Ci, którzy spędzili wojnę w ZSRR, i ci, którzy po przejściu przez lwowskie poletko doświadczalne poznali okupację niemiecką, tamtego lata w Lublinie dawali się przekonać, przyjmując obietnice wszechwładnego wówczas Borejszy i wierząc, że polska wersja komunizmu będzie jednak łagodniejsza niż to, co przeżyli we Lwowie[13].

Ważyk należał wtedy już do „przekonanych”. Rozpoznajemy go – choć nie pada tam jego nazwisko – w napisanym czterdzieści lat później wierszu Czesława Miłosza Rok 1945.

– Ty, ostatni poeto polski!: pijany, ściskał mnie

Kolega z Awangardy, w długim wojskowym szynelu,

Który wojnę przeżył na wschodzie i tam zrozumiał.

Nie mógł go tego nauczyć Guillaume Apollinaire

Ani programy kubistów i jarmark paryskich ulic.

Na iluzje najlepszy jest głód, cierpliwość i posłuszeństwo.

Wyobrażali sobie. A szedł dwudziesty wiek.

Słowa w ich pięknych stolicach te same od Wiosny Ludów.

Ale nie oni odgadli, co będą odtąd znaczyły[14].

Wiara i strach. O tym splocie wspominał Kazimierz Brandys – który też się nie oprze pokusom nowej wiary – w dzienniku­-eseju Miesiące, pisanym w latach 1978–1987: „Ważyk spędził wojnę w ZSRR. Tam się przeraził i uwierzył. Czy wiara może się łączyć ze strachem? Myślę, że tak. Niegdyś o dobrym, wierzącym chrześcijaninie mówiło się: »bogobojny człowiek«”.

2Zaraz po wojnieczyli nawrócenie Jerzego Andrzejewskiego

Jerzy Andrzejewski, lata 40.

© BJD / EastNews

Zimę z 1944 na 1945 rok Jerzy Andrzejewski spędził w Zakopanem, gdzie schronił się wkrótce po upadku powstania warszawskiego. Tam 16 lutego odnaleźli go wysłannicy rządu lubelskiego i zabrali rządowym samochodem do wyzwolonego miesiąc wcześniej Krakowa, w którym organizował się już lokalny oddział Związku Literatów.

W mieście urzędowały już przeniesione z Lublina instytucje kulturalne – Czytelnik z Jerzym Borejszą i redakcja „Odrodzenia” z Karolem Kurylukiem. Kolejni pisarze, rozrzuceni przez wojnę po różnych częś­ciach kraju i niemający domu, do którego mogliby wrócić, próbowali tam odnaleźć swoje miejsce. Na ich potrzeby Adam Ważyk osobiście przejął z rąk stacjonujących w Krakowie żołnierzy radzieckich, którzy za chwilę mieli ruszyć na Berlin, kamienicę przy ulicy Krupniczej 22, gdzie zamieszkali między innymi: Jerzy Andrzejewski, Kazimierz Brandys, Stanisław Dygat, Jan Kott.

Sława Ważyka jako tego, który załatwił Krupniczą, szybko rozniosła się po Krakowie. Gdy Czesław Miłosz spotkał go na ulicy, natychmiast zaczął mu opowiadać, że znalazł wolne poniemieckie mieszkanie przy ulicy Świętego Tomasza 26 i że chciałby załatwić sobie przydział. „Ruszyliśmy w stronę Urzędu Kwaterunkowego, który łatwo było rozpoznać, bo na budynek napierał gęsty tłum – opisywał po latach to spotkanie Miłosz. – Cywil w biało­-czerwonej opasce, żeby wprowadzić trochę porządku, strzelał od czasu do czasu w powietrze. Ważyk szedł przodem i rozganiał tłum: »My z Lublina«”.

Wyzwolony przez armię Koniewa Kraków, praktycznie niezniszczony wojną, stał się celem dla tysięcy ludzi, którzy na skutek wojennej zawieruchy stracili dach nad głową. Piechotą, chłopskimi furmankami, na odkrytych platformach zatłoczonych pociągów towarowych ciągnęli do Krakowa, w którym wszędzie, na Plantach, wokół kościoła Mariackiego, stacjonowało sowieckie wojsko i na każdym kroku można było spotkać żołnierzy oraz NKWD-zistów. Aparat propagandowy nowej władzy pracował pełną parą, z murów Sukiennic spoglądali na przechodniów z gigantycznych portretów sowieccy generałowie: Rokossowski, Koniew i Żukow. Konferencja wielkich mocarstw w Jałcie przesądziła właśnie o kształcie polskich granic, pozostawiając Polskę w sferze wpływów sowieckich. Na ulicach wisiały plakaty „AK – zapluty karzeł reakcji”.

W Krakowie wznowiły działalność Polska Akademia Umiejętności i Akademia Sztuk Pięknych, Teatr imienia Słowackiego wystawił pierwszy spektakl – Uciekła mi przepióreczka Stefana Żeromskiego, otworzył swe podwoje Stary Teatr, rozpoczął jawną działalność podziemny Teatr Rapsodyczny, powstały „Dziennik Polski”, „Przekrój” i katolicki, pozostający w opozycji do ideologii marksistowskiej, „Tygodnik Powszechny”.

Już 31 stycznia 1945 roku odbył się w Krakowie pierwszy poranek poetycki (występowali tam Miłosz i Ważyk). Zbity tłum wypełnił nieogrzewaną widownię teatru przy placu Szczepańskim. Zajęte były wszystkie krzesła, publiczność – nie zdejmując płaszczy, futer, czapek, szalików, chuchając w zziębnięte dłonie – tłoczyła się w przejściach, we foyer, na schodach. Sala była nienagłośniona, więc niewiele było słychać, ale i tak po każdym wystąpieniu rozlegała się burza oklasków, a na koniec ludzie wtargnęli na scenę ściskać pisarzy.

Większość środowiska pisarskiego garnęła się do spotkań, publicznego czytania napisanych w czasie wojny utworów, organizowania samopomocy, ale niewielu jeszcze opowiedziało się za nową władzą. Miłosz wspominał nam o jednym z pierwszych zebrań Związku Literatów w Krakowie:

– Głosowano jakieś wnioski stawiane przez komunistów. Większość trzymała się na dystans, jedynie Kazimierz Brandys i Jan Kott pierwsi podnosili rękę na tak.

W kwietniu 1945 roku Andrzejewski wraz z Miłoszem wybrał się do Warszawy (samochodem znajomego krakowianina, przechowanym przez całą wojnę na strychu w częściach i właśnie świeżo złożonym). Przemierzali zgliszcza wymarłego Starego Miasta, szukając śladów po zaginionych przyjaciołach.

„Alfa, chodząc tak ze mną po ruinach Warszawy, czuł, jak wszyscy, co ocaleli, gniew” – pisał Miłosz w wydanym w 1953 roku na emigracji Zniewolonym umyśle. Opisując mechanizmy akcesu do nowej rzeczywistości pod łatwymi do rozszyfrowania kryptonimami (Andrzejewski występuje tam jako „Alfa, czyli moralista”), nakreślił portrety pisarzy, którzy poszli na służbę nowej władzy. „Gniew Alfy był skierowany przeciwko tym, którzy spowodowali klęskę: oto przykład, do czego prowadzi wierność nielicząca się z nikim i niczym, kiedy spotyka się z koniecznościami historii. Zaiste, on był jednym z odpowiedzialnych za to, co się stało. Czyż nie widział wpatrzonych w siebie oczu młodzieży, kiedy czytał swoje opowiadania na potajemnych wieczorach autorskich?”

Ślady tych uczuć odnajdziemy w artykule napisanym przez Andrzejewskiego dla „Przekroju” w pierwszą rocznicę upadku powstania: „Niepodobna nie nienawidzić ludzi, którzy spowodowali zniszczenie Warszawy. Żadne intencje nie mogą ich usprawiedliwić. Historia nie jest dziejami intencji, lecz czynów, i nawet ich tragizm nie zmazuje winy”[1].

Po powrocie do Krakowa Andrzejewski i Miłosz zaczęli pisać scenariusz Robinsona warszawskiego, filmu o współczesnym Robinsonie, inteligencie warszawskim, zmuszonym przetrwać w ruinach zniszczonego miasta. Spotkali się z Władysławem Szpilmanem, pianistą, który ukrywał się w opustoszałym po klęsce powstania mieście aż do wkroczenia Rosjan. Jego losy wydały im się godne upamiętnienia[2].

Pracowali w biurze Filmu Polskiego na ulicy Lea 5. Gdy podchodzili do okna od strony podwórza, widzieli ponure gmaszysko, zamienione niedawno na więzienie. Obserwowali młodych mężczyzn, którzy próbowali się opalać i za pomocą nitki oraz drutu wymieniali listy z sąsiednimi celami. Wiedzieli, że to więźniowie polityczni, przede wszystkim AK-owcy, którzy – gdyby historia potoczyła się inaczej – byliby teraz bohaterami narodowymi. Miłosz, który opisał tę scenę w Zniewolonym umyśle, uważał, że właśnie wtedy Andrzejewskiemu przemknęła po raz pierwszy myśl o napisaniu Popiołu i diamentu.

„Byli to odważni i dzielni chłopcy – pisał Jan Kott o pokoleniu młodzieży AK-owskiej w »Odrodzeniu«. – Ale kiedy biorę do ręki Kamienie na szaniec [Aleksandra Kamińskiego], odrzuca mnie od tej książki. To jest groźna książka. Tak wychowywano pokolenie kondotierów, a nie żołnierzy i działaczy, świadomych celów i sensu walki. Ci chłopcy gotowi byli zginąć za wszystko. Nie pytali o sens. Pytali o rozkaz. Byli apolityczni. I właśnie dlatego ginęli w imię ordynarnej gry politycznej”.

Tuż przed wybuchem powstania, na konspiracyjnym wieczorze autorskim w mieszkaniu Ryszarda Matuszewskiego, odbyła się namiętna dyskusja o zdradzie i wierności w obliczu klęski. Brali w niej udział Andrzejewski i Kott, który miał już wtedy ukończony esej o Conradzie. Rozprawiał się tam z mitologią honoru i wierności „aż do końca kapitanów tonących okrętów”, z „heroizmem głupoty”, który jest „heroizmem osła, ciągnącego wóz po zaminowanym moście”: „Conradowska wierność samemu sobie jest w rzeczywistości, w konkretnej rzeczywistości społecznej, posłuszeństwem prawom życia, którymi się wewnętrznie gardzi, odrzuceniem prawa do buntu. Conradowska wierność samemu sobie jest wiernością niewolników, niewolnikiem bowiem jest ten, kto słucha pana, którym pogardza, i troszczy się jedynie o swą wewnętrzną prawość”.

Tekstu O laickim tragizmie Conrada, opublikowanego we wrześniu 1945 roku w „Twórczości” i odebranego jako atak na młodzież poakowską, dla której Conrad był wciąż idolem, długo nie mogli Kottowi darować nie tylko wrogowie, ale i przyjaciele. Odpowiedziała mu w piśmie „Warszawa” Maria Dąbrowska: „Ani żołnierze AK, ani wszyscy Polacy, którzy z bezprzykładnym męstwem narażali się i ginęli, a w końcu rzucili na szalę nawet los najukochańszej stolicy, nie byli głupcami, którzy ślepo słuchali takich czy innych rozkazów. Ci wielotysięczni żołnierze i cywile walczyli o Polskę rzeczywiście wolną i rzeczywiście demokratyczną”[3].

Na naradzie literatów, członków Polskiej Partii Robotniczej, z władzami partyjnymi Jerzy Borejsza relacjonował, że pisarze stronią od polityki, nie angażują się w procesy zachodzące w kraju, nie popierają entuzjastycznie nowej władzy, a Jakub Berman, który już niedługo osobiście będzie decydował o tym, jakie należy pisać książki, zatroskał się: „O czym pisarze myślą? Trzeba się dowiedzieć i wyciągnąć odpowiednie wnioski”. W naradzie tej brał udział również Jan Kott, który za jakiś czas apelować będzie o literaturę na miarę nowych czasów, choćby miała „wyolbrzymiać i upraszczać”. „Realistyczne – pisał – jest wszystko, co odzwierciedla w sposób ideologicznie prawdziwy procesy historyczne epoki”.

Do rzeczywistości roku 1945 Andrzejewski odnosił się początkowo z rezerwą. Co nie znaczy, że nie był kuszony i pokusom nie ulegał. I tak wtedy właśnie przerobił na „bardziej słuszne” swoje okupacyjne opowiadanie Wielki Tydzień. Napisane w czerwcu 1943 roku, kiedy od strony warszawskiego getta dochodziły jeszcze ostatnie odgłosy strzelaniny i unosiły się dymy pożarów, było wtedy dramatem psychologicznym rozgrywającym się w kameralnym wnętrzu jednego pokoju, w którym Polak Jan Malecki przechowywał swoją dawną kochankę, Żydówkę Irenę Lilien. Nie mając ochoty na kontynuowanie romansu, szarpał się między poczuciem powinności a chęcią pozbycia się drażniącej go kobiety. W wersji z lata 1945 roku pojawiło się już „tło społeczne”. I tak Irena obserwowała z jednej strony jednostkowe i heroiczne gesty solidarności, z drugiej – obojętność, jeśli nie wrogość większości Polaków. Uczucia te rozparcelowano według klucza pochodzeniowego: komunizujący brat Maleckiego szmuglował do getta broń, a właściciel kamienicy, czyli przedstawiciel klasy odchodzącej, obojętny był na los ginącego narodu.

Przeróbkę tę jako „pierwsze świadectwo nowego realizmu polskiej prozy” chwalił w artykule Droga do realizmu, opublikowanym w tygodniku „Kuźnica”, Jan Kott. Inna rzecz, że istnieje uzasadnione podejrzenie, iż to on właśnie nakłonił Andrzejewskiego do usłusznienia Wielkiego Tygodnia[4].

Jan Kott, przyjaciel Andrzejewskiego jeszcze z czasów okupacji, kusił go nadal, jak wynika z zachowanych listów, gdy przeniósł się do Łodzi, gdzie partia oddelegowała go do organizowania „Kuźnicy” właśnie, pisma z założenia marksistowskiego, w odróżnieniu od „Odrodzenia” pomyślanego jako „szerokofrontowe”.

„Czy mógłbyś postarać się o artykuł ostry, zasadniczy i serio o reakcji panoszącej się na Uniwersytecie Jagiellońskim? – pytał Andrzejewskiego. – Wyślij koniecznie po 2 egz. tego katolickiego pisma, tygodnika, wychodzącego w Krakowie. To niezmiernie ważne. Bo my na niego napadniemy!” (list bez daty).

I jeszcze: „To już było ułożone, że będziesz w redakcji »Kuźnicy«, i nawet do prasy to przeszło, ale niestety nie można podpisywać dwóch pism jednocześnie. Byłbym ci bardzo wdzięczny, gdybyś coś napisał do nr 2, tylko prędko. Koniecznie” (16 maja 1945).

Andrzejewski wszedł akurat wtedy do redakcji miesięcznika „Twórczość”. No i pisywał do „Odrodzenia”. To tam, w październiku 1945 roku, ukazał się jego artykuł Propozycje teraźniejszości, w którym deklarując akceptację systemu, apelował o pluralizm.

Odpowiedział mu Stefan Żółkiewski, podówczas już naczelny „Kuźnicy”: „Artykuł Andrzejewskiego jest ciekawym objawem procesów dokonujących się w naszym środowisku inteligenckim. Podkreślanie moralnych wartości marksistowskiego poglądu na świat należy powitać z całym uznaniem. Jedno jest tylko w stanowisku Andrzejewskiego niebezpieczne. Stawianie katolicyzmu i marksizmu na jednej płaszczyźnie. […] Nie ma na to rady. Kto wybrał marksizm – katolicyzm musi odrzucić”.

Andrzejewski jednak długo jeszcze odzywał się własnym głosem. „Niestety, w ciągu ubiegłego roku pojęcie reakcji stało się workiem, w który […] wrzuca się wszystkie braki i bolączki naszej rzeczywistości – pisał w »Odrodzeniu« w lipcu 1946 roku, zaraz po pogromie kieleckim, w gorzkim i pełnym bólu artykule o antysemityzmie Polaków. – Worek jest ogromny i pakowny, coś w rodzaju unowocześnionego piekła dantejskiego. Anders sąsiaduje w nim z metafizyką, a szabrownik wraz z NSZ-owcem obijają się w jego czeluściach o psychologizm powieściowy”. I dalej: „Nie wolno było […] nalepiać na murach zrujnowanej Warszawy sąsiadujących ze sobą plakatów propagandowych, z których jeden głosił »Chwała bohaterskim obrońcom ghetta«, a drugi nawoływał »Hańba faszystowskim pachołkom AK«. Podobne i inne fakty są zbrodniami zarówno wobec Polaków, jak i Żydów”.

Pierwszy ślad pomysłu, który zaowocował powstaniem Popiołu i diamentu, zapisał w dzienniku pod datą 13 czerwca 1946 roku. Miało to być opowiadanie o Antonim Kosseckim, z gruntu uczciwym, przedwojennym adwokacie, wywiezionym do Auschwitz, gdzie stał się gorliwym, wysługującym się Niemcom i dręczącym współwięźniów kapo.

Pół roku później pierwotne trzy stroniczki maszynopisu o człowieku, który próbował wrócić do dawnego życia, dźwigając w sobie ciężar mrocznej tajemnicy, zaczęły rozrastać się Andrzejewskiemu w bardziej epicką historię. Główne role przypadły w niej już komu innemu: z jednej strony młodym konspiratorom z antykomunistycznego podziemia (Maciejowi Chełmickiemu, synom Kosseckiego), z drugiej – ideowym wyznawcom nowego ustroju (komuniście Szczuce, socjaliście Podgórskiemu), z trzeciej wreszcie – garnącym się do władzy karierowiczom (prezydentowi miasta Święcickiemu, dziennikarzowi Pieniążkowi). Akcję powieści umieścił Andrzejewski w Ostrowcu, gdzie w miejscowym hotelu spotkały się główne osoby dramatu: Szczuka, przebywający tam służbowo sekretarz Komitetu Wojewódzkiego PPR, i Chełmicki, który przyjechał, aby na rozkaz AK wykonać na nim wyrok[5].

W grudniu 1946 roku pierwsze, gotowe już rozdziały pokazał Andrzejewski naczelnemu „Odrodzenia”, Karolowi Kurylukowi, a ten uznał, że to materiał na wielowątkową powieść, i namówił pisarza na druk w odcinkach.

Początkowo powieść nosiła tytuł Zaraz po wojnie. Kiedy 17 stycznia 1947 roku – niejako symbolicznie, w przeddzień wyborów do Sejmu – ukazał się w „Odrodzeniu” pierwszy odcinek, sam Andrzejewski jeszcze nie wiedział, że będzie to dzieło, które wyznaczy jego losy na najbliższe dziesięciolecia.

Pisał w pośpiechu, z numeru na numer, nie bacząc na nieprzychylne reakcje przyjaciół: Stefana Kisielewskiego, publicysty „Tygodnika Powszechnego”, czy Adama Ronikiera, twórcy działającej w czasie wojny Rady Głównej Opiekuńczej. „Stefan K. – notował w dzienniku – twierdzi, że całe Zaraz po wojnie jest nieprawdziwe. Adam R. ma mi za złe, że przedstawiam członka PPR jako postać dodatnią. A znów druga strona ma mi za złe Święcickiego i że Szczuka nie dość silny i aktywny. Ci zaś ze środka zwyczajnie pokpiwają, że moi bohaterowie wciąż palą papierosy”. W Krakowie – jak czytamy w liście Kazimierza Wyki do Miłosza – złoś­liwie przekręcano tytuł na Zaraza po wojnie.

Z tytułu od początku Andrzejewski był niezadowolony. W wydaniu książkowym zmienił go na Popiół i diament. Autora recenzji wewnętrznej dla Komitetu Centralnego PZPR zaniepokoiło, że „»Popiół«, odłam społeczeństwa małowartościowy, jest wyraźniej nakreślony niż pozytywny »Diament«”.

„Od pierwszej do ostatniej stronicy książka Andrzejewskiego zbudowana jest na nieuczciwych przesłankach ideologicznych i tendencyjnie zniekształca rzeczywistość” – recenzował na emigracji Gustaw Herling­-Grudziński. „Paszkwil na młodzież polską, na Polskę w ogóle, nazywany powszechnie Gówno i zamęt” – komentowała w dzienniku Maria Dąbrowska (22 lipca 1948).

Andrzejewskiego atakowano też na łamach „Kuźnicy” za nadmierne eksponowanie dramatu polskiego podziemia i niedostrzeganie rozmachu rewolucyjnych przemian społecznych. Zarzucano mu, że kazał Chełmickiemu zamordować Szczukę, zamiast pozwolić mu rzucić konspirację i zacząć nowe życie z ukochaną kobietą, co byłoby zakończeniem „postępowym i optymistycznym” (Jan Kott). Narzekano, że w postaciach PPR-owców nie czuje się „duchowych synów partii ożywionej duchem ofensywy, partii zwycięskiej” (Melania Kierczyńska, pierwsze skrzypce marksistowskiej krytyki).

Władza uznała jednak, że w Andrzejewskiego warto inwestować. Stutysięczny nakład i nagroda literacka redakcji „Odrodzenia” za rok 1948 wysunęły go na czoło pisarskiej stawki. Propozycja zorganizowania oddziału Związku Literatów w Szczecinie, gdzie odremontowano dla pisarza poniemiecką willę z ogrodem nad otoczonym starodrzewem jeziorem Głębokie, przyszła wcześniej, w ramach polityki władz dotyczącej zasiedlania tak zwanych Ziem Odzyskanych.

Zaprzyjaźniony z Andrzejewskim kompozytor i krytyk muzyczny Zygmunt Mycielski, który nigdy nie uległ zaczadzeniu komunizmem, przeczytał Popiół i diament – jak wynika z ich korespondencji przechowywanej w warszawskim Muzeum Literatury – w jedną noc.

„Byłem prawie bez przerwy wzruszony – relacjonował mu w liście swoje wrażenia z lektury. – Czuję się też bliżej nas, naszego czasu. […] Czekasz na: »wielki pisarz«? Myślę, że tak” (16 marca 1948). Pod wrażeniem był również Czesław Miłosz: „Odcinki w »Odrodzeniu« mi się nie podobały, więc byłem z góry uprzedzony, ale w książce wrażenie potężne. […] Najciekawsze, że ulega się sile tej książki, wiedząc zarazem, iż nie ma ona nic wspólnego z rzeczywistością 1945 roku. […] Twoja powieść jest utworem hagiograficznym, przy czym jest dość bogata, gdyż proces usztywnienia nie zaszedł jeszcze daleko. […] Myślę, że książka jest tak dobrze napisana, że przymnoży niemało konwertytów” (19 kwietnia 1948).

„Proces usztywnienia” rzeczywiście nie zaszedł daleko, skoro w tym samym czasie w „Twórczości” mógł się ukazać Traktat moralny Miłosza. Aż trudno uwierzyć, że utwór ten, mówiący językiem czytelnych metafor o zniewoleniu narodu i okrucieństwie nowej władzy, który sam Miłosz uzna później za rodzaj poetyckiego pendant do Zniewolonego umysłu, mógł się ukazać w Polsce Anno Domini 1948.

Nie jesteś jednak tak bezwolny,

A choćbyś był jak kamień polny,

Lawina bieg od tego zmienia,

Po jakich toczy się kamieniach[6].

I, jak zwykł mawiać już ktoś inny,

Możesz, więc wpłyń na bieg lawiny.

Łagodź jej dzikość, okrucieństwo,

Do tego też potrzebne męstwo, […]

Zbyt wieleśmy widzieli zbrodni,

Byśmy się dobra wyrzec mogli

I mówiąc: krew jest dzisiaj tania –

Zasiąść spokojnie do śniadania,

Albo konieczność widząc bredni,

Uznawać je za chleb powszedni.

Pisząc te słowa, Miłosz był dyplomatą na stanowisku attaché kulturalnego w ambasadzie polskiej w Waszyngtonie. Sam był uwikłany, lecz miał tego świadomość i gratulując przyjacielowi nagrody „Odrodzenia”, przestrzegał go w liście: „Strzeż się tych, którzy podbijają Ci bębenka i niszczą w Tobie samokrytycyzm. Każdy z nas lubi komplementy […], ale to bardzo złe, jeżeli mniemanie o sobie nie jest kontrolowane. Sam dobrze wiesz, że bardziej od wielu innych jesteś wystawiony na to niebezpieczeństwo, że lubisz polegać na szmerku i że głos tych, którzy chwalą Ciebie, bo jesteś im użyteczny, bierzesz często za wypowiedź obiektywną, dającą niejaką pewność sławy” (18 sierpnia 1948)[7].

Podczas urlopu w kraju latem 1949 roku Miłosz odwiedził Andrzejewskiego w Szczecinie (miał tam wieczór autorski w Klubie 13 Muz).

– Pamiętam tę willę w lasach z widokiem na jezioro – opowiadał nam. – Niedaleko mieszkał Wiktor Woroszylski, gorliwy komunista, z którym Andrzejewski dużo przebywał. A także Witold Wirpsza. Miejscowy sekretarz partyjny obwoził nas samochodem. Oni osiedli w najlepszym z możliwych światów. Wrażenie jak u Pana Boga za piecem. Świat Polski Ludowej wydawał się ustabilizowany. To był świetny pomysł ze strony partii, żeby ich tam umieścić. Aresztowania słabo docierały do willi w Szczecinie. Uświadomiłem sobie, jaką rolę odgrywają w każdym społeczeństwie strefy, w których ludzie żyją. Myślałem potem często o chorobie niewinności. Była udziałem wielu Niemców w czasie wojny, widzimy ją teraz u Serbów[8].

Ale wtedy z Andrzejewskim nie podejmowali żadnych politycznych tematów.

– Sam się zresztą do takich rozmów nie paliłem – przyznał Miłosz.

Wówczas już rozchodziły się ich drogi, choć Andrzejewski nie przyjmował tego do wiadomości. On zresztą nie bał się tej pokusy, o której pisał Miłosz w Traktacie moralnym („Wiem, jaka czeka nas pokusa:/ Już nowy pochód żwawo rusza”), przeciwnie, wygląda na to, że chciał jej ulec, że chciał iść w pochodzie. I nie brał do siebie kierowanych pod jego adresem ostrzeżeń przyjaciół. „Dla doktryny traci [się] człowieka z oczu – przestrzegał go w liście Zygmunt Mycielski. – A ja ci mówię, że nigdy nie podpiszę tego, co uważać będę za bzdurę, i rzecz niegodną człowieka, artysty. I jeżeli mam zgnić w polskim więzieniu za to, że bluźnię, nie wierzę czy powątpiewam, to zgniję” (11–12 grudnia 1948).

W tym czasie Andrzejewski coraz bardziej zbliżał się do komunistycznej wiary i coraz bardziej oddalał od swojej przedwojennej, a także wojennej biografii.

Urodził się w Warszawie, w drobnomieszczańskiej rodzinie, która po krótkim okresie prosperity systematycznie biedniała. Kiedy jego gimnazjalni koledzy, ulegając wpływom endecji, obrzucali powóz nowo wybranego prezydenta Gabriela Narutowicza zgniłymi jajami, a po jego zamordowaniu wiwatowali na cześć zamachowca, Eligiusza Niewiadomskiego – trzymał się z daleka. Miał naturę prymusa, uczył się pilnie, wcześnie zaczął marzyć o karierze pisarza.

Po debiucie w „Wiadomościach Literackich” – opublikowaniu podpisanego inicjałami streszczenia wywiadu z francuskiego pisma – pękał z dumy. Ta pisarska próżność nie odstępowała go do końca życia. Lubił obracać się w literackich kręgach Warszawy. Witold Gombrowicz, z którym łączyła go przelotna znajomość, już wtedy dostrzegł w nim zadatki na przyszłego moralistę: „Piekielnie drażliwy na punkcie swej indywidualności, opatrzony wyraźnym kośćcem moralnym. […] Wyznawał zasadę postępowania moralnego, mówienia zwykłego, odnoszenia się naturalnego i rzetelnego”.

Do „Prosto z Mostu”, trybuny skrajnej prawicy spod znaku Obozu Narodowo­-Radykalnego, zaprowadził Andrzejewskiego z jednej strony przypadek, z drugiej – potrzeba stałych dochodów. Odpowiadał tam za dział recenzji książkowych, a choć był w przyjaźni z naczelnym pisma Stanisławem Piaseckim, odżegnywał się od uprawiania jakiejkolwiek polityki. Literatura, według niego, nie powinna służyć żadnemu panu, a wszelkie „społeczne obowiązki” prowadzą tylko do jej skarlenia i zwyrodnienia. W swoich duchowych poszukiwaniach związał się z księdzem Władysławem Korniłowiczem, opiekunem Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach, który reprezentował katolicyzm otwarty, daleki od wszelkiego nacjonalizmu. Andrzejewski w okresie żarliwego praktykowania wiary jeździł często do Lasek, niekiedy w towarzystwie Miłosza, który wiele lat później wspominał: „Pragnęliśmy uduchowienia, ale świątobliwość tamtejszego regulaminu rodziła w nas dziką tęsknotę do wódki i befsztyków”.

Na literacki parnas wdarł się Andrzejewski w wieku lat dwudziestu ośmiu, powieścią Ład serca, której bohaterem uczynił księdza z zapadłej poleskiej wsi, targanego tragicznymi konfliktami moralnymi. Od razu wyrobił sobie pozycję autorytetu i uznanego pisarza katolickiego. Ale, jak komentował po latach w dzienniku, który włączył do powieści Miazga, wiarę przeżywał „namiętnie, lecz krótko”: „Poczęła bowiem wygasać, gdy książkę ukończyłem”.

Zdaniem Miłosza żarliwość religijna księdza Siechenia i żarliwość komunisty Szczuki miały swe źródło w tej samej potrzebie wiary, wrodzone bowiem Andrzejewskiemu „wyczucie tragizmu życia wciąż szukało nowych szat, w których mogłoby wystąpić”. To dlatego swego noszącego sutannę bohatera dziesięć lat później przebrał w kurtkę komunisty.

„Prosto z Mostu” drukowało Ład serca w odcinkach w tym samym czasie, kiedy na jego łamach nasilały się antysemickie ataki i peany na cześć faszyzmu. Zerwanie nastąpiło dopiero w 1938 roku, kiedy pisarz dołączył do zbiórki pieniędzy na rzecz kilkunastu tysięcy Żydów z polskim obywatelstwem, których władze hitlerowskie odstawiły na granicę, do Zbąszynia, a rząd polski przetrzymywał w przygranicznych stajniach. W piśmie, które żądało pozbycia się z kraju żydowskiego „robactwa”, a uczestniczących w akcji pomocy Polaków obrzucało inwektywami „żydoluby, żydochwalcy i żydolizy”, dla Andrzejewskiego nie było dłużej miejsca.

W początkach września 1939 roku Andrzejewski opuścił Warszawę wraz z pierwszą falą uchodźców. Gdy zbliżał się do przeprawy na Bugu, dowiedział się, że Sowieci zajęli Lwów. Cofnął się więc i wrócił do stolicy, pod okupację niemiecką. W Warszawie zacieśniła się jego przyjaźń z Miłoszem. Obaj uczestniczyli w konspiracyjnych wieczorach autorskich, wydawali wspólnie pismo literackie (wyszło kilka numerów), wydrukowali własnoręcznie tomik Miłosza, a w 1941 roku wstąpili razem do jednej z grup Polskiej Partii Socjalistycznej – „Wolność”.

We wspomnieniach Miłosza jawi się Andrzejewski jako człowiek odważny i prawy, traktujący serio społeczne powinności pisarza. To on zwrócił się ze słowami publicznego potępienia do Jana Emila Skiwskiego, krytyka i publicysty kolaborującego z Niemcami i niekryjącego swych antysemickich poglądów (mawiał, że „na widok żydowskiej twarzy na ulicy musi się hamować, by nie wezwać policji”). Kazimierz Brandys, jeden ze świadków tej sceny, która rozegrała się w warszawskiej jadłodajni dla pisarzy na Foksal, wspominał, że Andrzejewski odwołał tam Skiwskiego na stronę i nie przywitawszy się z nim, coś mu powiedział. Już następnego dnia wśród bywalców stołówki rozeszło się, że Andrzejewski zerwał znajomość ze Skiwskim[9].

„Od 1941 z inicjatywy Rządu Londyńskiego powstawały we wszystkich dziedzinach sztuki tzw. trójki – wspominał wiele lat później Andrzejewski. – Jeśli chodzi o literaturę, to tworzyli je: Maria Dąbrowska, Jarosław Iwaszkiewicz i ja. Jako najmłodszy spełniałem rolę Hermesa. W pewnym określonym punkcie, w nieistniejącym obecnie przy placu Teatralnym Ratuszu, odbierałem co miesiąc znaczną sumę pieniędzy i w charakterze świętego Mikołaja rozwoziłem je kolegom. Jeździłem parokrotnie do Krakowa, a nawet i do Lwowa. Byłem całkowicie pozbawiony poczucia niebezpieczeństwa”.

Jak człowiek z takim życiorysem mógł się związać z komunistami? Sam Andrzejewski tak to tłumaczył w wywiadzie udzielonym w czasach pierwszej Solidarności Teresie Krzemień: „Okres wojny wymagał takiego napięcia energii, takiego zasobu sprawności, sprytu wręcz – nie wyjść za ten róg, bo mogą strzelić. A po wojnie nastąpiło to wielkie odprężenie. Może dlatego ja i wielu przyjaciół tak łatwo weszliśmy w epokę ’49–’56”.

W kształtowaniu się poglądów Andrzejewskiego i w jego przejściu na nową wiarę niemałą rolę odegrały żarliwość i zaangażowanie młodszego odeń o lat kilkanaście Wiktora Woroszylskiego.

„Było trochę tak – pisał Wiktor Woroszylski we wspomnieniu pośmiertnym o początkach swojej przyjaźni ze starszym o blisko dwadzieścia lat Andrzejewskim – jakby chciał się w nas wcielić, patrzeć na świat naszymi oczyma, w naszej skórze, z naszym zapałem i naiwnością przeżywać to, co nam przypadło w udziale”.

Woroszylski zresztą sam przyznał, że Andrzejewski wstąpił do partii pod jego wpływem. Stało się to w kwietniu 1950 roku[10].

Lokalny sekretarz PZPR-u oświadczył, że to zaszczyt dla szczecińskich komunistów mieć w swoich szeregach pisarza tej rangi, a Woroszylski zareplikował: „To zaszczyt dla Andrzejewskiego, że go chcemy do partii przyjąć”.

„Jerzy był uszczęśliwiony tym, że ja się tak odezwałem – wspominał Woroszylski w rozmowie z autorką biografii Andrzejewskiego, Anną Synoradzką. – On łaknął właśnie tego rodzaju poniżenia. W każdym razie nie bycia kimś, kto jest uprzywilejowany, ale bycia potraktowanym jako proletariusz przyjęty do jakiejś osobliwej zmowy rewolucjonistów, którzy będą zbawiali świat. I myślę, że po tej właśnie mojej odzywce on mnie polubił i uznał za prawdziwego przyjaciela”.

3Ocalony przez Armię Czerwonączyli Kazimierz Brandys jest za

Kazimierz Brandys, 1949

© Benedykt Dorys / oprac. Czesław Czapliński / FOTONOVA

Zimę z 1944 na 1945 rok Kazimierz Brandys spędził w podgrójeckiej wsi Emilin, w której znalazł się po upadku powstania warszawskiego. Tam doczekał wkroczenia Armii Czerwonej. Po zamarzniętej Wiśle przeszedł na drugi brzeg. Wojskową ciężarówką zabrał się do Lublina, gdzie zgłosił się do redakcji „Odrodzenia”.

„Pod koniec wojny żyłem w ukryciu – pisał czterdzieści lat później w Miesiącach. – Wyszedłem na wierzch zimą, gdy dobijano Ludojada, i pamiętam, że zacząłem biec przed siebie, krzycząc, potykając się w śniegu i wskazując ręką samolociki lśniące wysoko w zamarzniętym niebie. Zdawało mi się, że jestem bezpieczny i wolny. […] Po diabła tak biegłem? Zamiast wyłazić na wierzch, może trzeba było poszukać lepszej kryjówki. Przecież szło inne. W innej postaci, ale to, przed czym się ukrywałem. Biegłem, krzycząc ze szczęścia, że Historia okazała się sprawiedliwa, i wpadłem w nią jak królik”.

Jednak wtedy nie czuł się wcale królikiem złapanym w sidła. Jak tysiące ludzi na wschodzie i zachodzie Europy odczuwał radość z powodu kończącej się wojny, a zwycięski marsz armii radzieckiej był dla niego dowodem, że racja jest po stronie Stalina i że tylko on może odwrócić groźbę faszyzmu. „Jedynym oparciem dla mnie, w złych myś­lach, w grozie – wspominał Brandys tamte dni – były miliony żołnierzy z czerwonymi gwiazdami na czapkach. Pierwsza armia, której udało się powstrzymać napór hitlerowski”.

Wdzięczność przemieniła się w wiarę. Uczucie wdzięczności i wiarę dzielił Brandys z ludźmi o podobnych doświadczeniach okupacyjnych. I o podobnym stosunku do przedwojennej Polski. „Dla mnie osobiście jedynym ocaleniem przed poddaniem się grozie, jedyną możliwością oparcia się koszmarowi było przeświadczenie, że historia ma rację, że ma zawsze rację, że faszyzm zostanie zdruzgotany i że zdruzgocze go Czerwona Armia – wspominał w 1955 roku w „Nowej Kulturze” Jan Kott. – Marksizm uczył mnie praw historii, pozwalał jej zawierzyć”.

Brandysowi, pochodzącemu z inteligenckiej, zasymilowanej rodziny żydowskiej, II Rzeczpospolita kojarzyła się z rządami prawicy i gettem ławkowym – w proteście stał na wykładach pod ścianą, a razem z nim, solidarnie, Maria Zenowicz, jego przyszła żona. A także z wysłaniem ojca do Berezy Kartuskiej pod fałszywym zarzutem „szerzenia paniki na giełdzie warszawskiej”. W latach trzydziestych przeniósł się z Łodzi do Warszawy, wstąpił na Wydział Prawa Uniwersytetu Warszawskiego. Jeszcze w gimnazjum publikował recenzje teatralne w lewicującej „Kuźni Młodych”, na studiach dołączył do Związku Niezależnej Młodzieży Socjalistycznej, przybudówki PPS-u.

– Wbrew pozorom mam konsekwentny życiorys – opowiadał nam. – Bardzo źle się czułem w Polsce przedwojennej. Najgorzej wspominam lata studiów na Uniwersytecie Warszawskim, gdzie wszechwładnie panował ONR. Napadały na nas jego bojówki. Oni mieli laski, pałki, i to my na ogół przegrywaliśmy. Ale biłem się, choć to nie mój temperament. Swój pierwszy tekst wydrukowałem w lwowskich „Sygnałach”. To był list otwarty do dziekana Wydziału Prawa, działacza Stronnictwa Narodowego, po tym jak ten odmówił podpisu w indeksach zarówno studentom żydowskim, którzy nie chcieli siedzieć w wyznaczonych im ławkach, jak i protestującym przeciwko gettu ławkowemu Polakom.

W czasie okupacji Brandys nie włożył na rękaw opaski z gwiazdą Dawida, nie przeniósł się do getta. Chodził po ulicach z papierami na nazwisko Borowiecki. Kilka razy szantażowany przez szmalcowników, w tym znajomych sprzed wojny, cudem przeżył.

Czesław Miłosz opowiadał nam, że Brandys już w czasie wojny uchodził za nadzieję polskiej prozy. Uczestniczył w podziemnym życiu kulturalnym Warszawy, chodził na wieczory literackie, bywał w kawiarniach, jadał w stołówce literackiej na Foksal. Sam Brandys wspominał, że nie jest pewien, czy wiedziano tam, kim jest; przedstawiając się, wymieniał okupacyjne nazwisko. Obracał się w wąskim kręgu kilku zaprzyjaźnionych osób, byli wśród nich Andrzejewski, Tadeusz Breza, Stanisław Dygat.

Spotkał ich po wojnie w Krakowie. Wszyscy współpracowali z „Odrodzeniem”. Na rozpisaną w 1945 roku ankietę „W oczach pisarzy” Brandys odpowiadał: „Wojna ukazała mi obraz sprzeczności i mroków, wobec których poczułem się bezsilny. […] Widziałem ludzi, którzy poświęcali cudze życie, żeby mieć spokojną noc, i innych, którzy narażali własne, żeby zachować spokojne sumienie. […] Za najcenniejszy owoc wojennych przemyśleń uważam przekonanie, że Adolf Hitler wyrósł z bez­ideowości mego pokolenia”. Pisarz pracował wtedy nad dwoma naraz powieściami z czasu wojny. Zaraz w następnym numerze ukazał się rozdział Miasta niepokonanego (W łunach patosu), dwa miesiące później – rozdział Drewnianego konia. Obie książki wyszły w 1946 roku.

„Często zmieniałem tonację. Od retorycznego patosu do ironii i paradoksu – pisał o początkach swej twórczości w Miesiącach. – W moim podwójnym debiucie ukazałem wojnę z tych dwóch pozornie sprzecznych punktów widzenia. Mówię o podwójnym debiucie, bo moje dwie pierwsze książki wyszły po wojnie niemal równocześnie: najpierw patetyczna [Miasto niepokonane], potem ironiczna [Drewniany koń], choć napisane zostały w odwrotnym porządku”.

W łunach patosu to pean na cześć bohaterstwa powstańców, wykorzystanych przez sanacyjnych przywódców. „Lud warszawski pchnięty do walki o prestiż sztabowców ufał, że o Polskę” – pisał Brandys. I dalej: „Kochałem bohaterstwo żołnierzy, zasłaniałem oczy przed głupotą wodzów”. Nie ma powodu sądzić, że naginał swoje poglądy do wymagań nowej epoki, wszak jeszcze w czasie powstania toczyły się zażarte spory o jego sens i wielu ten sens podważało.

Z kolei Drewniany koń to historia inteligenta, którego bezużyteczna edukacja i burżuazyjne pochodzenie nie przystosowały do stawienia czoła okupacyjnej grozie. Ogłaszając upadek starego świata, odrzucając własną biografię, pokazując bezradność człowieka zaskoczonego przez historię, łatwiej było zgłaszać po wojnie akces do nowej rzeczywistości.

Powieść ganił w „Kuźnicy” Adam Ważyk, zarzucając jej, że „tkwi całkowicie w gustach literackich, które straciły u nas rację historyczną”, a chwalił w emigracyjnych „Wiadomościach” Gustaw Herling­-Grudziński, który wyrażał nadzieję, że „Brandysi pisarze nie usłuchają naiwnych rad Brandysów felietonistów”.

Brandys jednak równolegle z powieściopisarstwem od początku chciał uprawiać i uprawiał publicystykę. Swój artykuł Dwie poezje. O emigracyjnych poetach, drukowany w „Odrodzeniu” w grudniu 1945 roku, puentował: „Tylko ci, którzy powrócą, potrafią z czasem nas zrozumieć. Tamci nie zrozumieją nas nigdy. Ani nas, ani Ojczyzny”.

Cytował tam wiersz Kazimierza Wierzyńskiego o AK-owcach: „Za wyroki na katów, za celny strzał Krysta –/ Jeden wyrok: do tiurmy. Dla wszystkich. Do czysta./ Za Warszawę, Warszawę, powstańcze zach­cianki –/ Specjalny oddział śledczy: »Przyłożyć do ścianki«”[1]. W tym czasie pełną parą szły już aresztowania AK-owców, ale Brandys nie chciał tego wiedzieć. „Słowa te – komentował – przeczyta zapewne z uśmiechem Wojciech Żukrowski, który niedawno, po ujawnieniu się w stopniu porucznika Armii Krajowej, otrzymał awans na kapitana Wojska Polskiego”.

„Z tradycją sanacyjnych łgarstw i wzorów goebbelsowskiej propagandy – ciągnął – podjęto hasło Katynia i kto wie, czy ta nazwa geograficzna nie rozbrzmiewała w wierszach polskich w Londynie częściej niż Majdanek, Oświęcim lub aleja Szucha. Przywódcy emigracji umieli nawet z Niemiec chwytać pomyślne fale”.

Nam opowiedział, że od razu w Krakowie spytał Ważyka, po kilku kieliszkach wódki, jak to było z Katyniem. Ten odpowiedział wymijająco: „To są wojenne sprawy, a podczas wojny zawsze się dzieją straszne rzeczy”. I tłumaczył mu z usprawiedliwiającą życzliwością, że stalinizm to taka chłopska odmiana bonapartyzmu, a towarzysz Stalin marzy, żeby w ZSRR chleb był dla wszystkich za darmo.

Sprawa Katynia dość wcześnie poruszona została również na łamach „Kuźnicy”, piórem Adolfa Rudnickiego, który drukował tam w odcinkach swoje Dzienniki, przejmujące świadectwo człowieka ukrywającego się po aryjskiej stronie i wsłuchanego w odgłosy życia za murem getta. W opowiadaniu zatytułowanym Major Hubert z armii Andersa sportretował Rudnicki swego przyjaciela Józefa Czapskiego jako wzór bezinteresowności i szlachetności, jako człowieka, który sam – choć pochodził z zamożnej ziemiańskiej rodziny – żył ubogo, wspomagając malarzy wywodzących się z biednych polskich domów czy ze środowiska małomiasteczkowych Żydów. Rudnicki spotkał go po wojnie w Paryżu i dowiedział się, że Czapski, który z armią Andersa opuścił ZSRR, cudem tylko nie znalazł się wśród katyńskich ofiar. W tym nakreślonym z prawdziwą czułością portrecie niemiło zgrzyta wątek katyński. Otóż major Hubert – tłumaczył Rudnicki – ogłosił, że za Katyń odpowiadają Rosjanie, a kiedy zdał sobie sprawę, że służył kłamliwej niemieckiej propagandzie, nie był w stanie tego odwołać i wrócić do kraju, bo jego wyobrażenia o szlachetności nie pozwalały mu przejść na stronę silniejszych.

Kiedy rozległy się głosy krytyki atakujące Rudnickiego za „zbytnią pobłażliwość dla zdrajcy”, bronił go Ważyk, tłumacząc, że wyrażając się z serdecznym żalem o majorze Hubercie, autor „dał zbłąkanemu człowiekowi szansę powrotu ze świata urojeń w świat rzeczywistości”.

Andrzej Braun opowiadał nam, że trudno było uwierzyć w winę Rosjan, skoro w czasie okupacji o zbrodnię katyńską oskarżały ich niemieckie gadzinówki, i że głosów z emigracji też nie brano poważnie, bo niby dlaczego słuchać pouczeń od tych, których „ominęło życie narodu w czasie wojny”.

Z kolei Kazimierz Brandys przekonywał nas, że w zespole „Kuźnicy” wcale nie było jasności, kto odpowiada za Katyń, i że nawet ludzie, którzy byli we Lwowie w czasie okupacji, zapewniali go: to nie jest robota sowiecka.

W maju 1946 roku Brandys otrzymał od Stefana Żółkiewskiego propozycję, żeby przejść do redakcji „Kuźnicy” i przenieść się do Łodzi.

„Kraków literacki, wystaw sobie, pustoszeje – pisał Tadeusz Breza do Czesława Miłosza. – Na rzecz Łodzi. Środowisko »Kuźnicy« okazało się nie tylko bardzo aktywne, ale i ambitne. Wszyscy oni są namiętnie do swej »Kuźnicy« przywiązani […]. Powoli zaczynają kaperować ludzi do siebie. Podjazdując z lekka z »Odrodzeniem«. Wierszowe dają wyższe o 25%. Ceregieli z artykułami (pamiętasz!!!) takimi jak u Kuryluka nie znają. Biorą, co dajesz” (1946 rok).

Łódź była kolejną – po Lublinie i Krakowie, a przed Warszawą – przystanią dla pisarzy. Teatr Wojska Polskiego (później imienia Jaracza) Leona Schillera i Teatr Kameralny Erwina Axera, szkoła teatralna organizowana przez Aleksandra Zelwerowicza, wydawnictwa, w tym Czytelnik, redakcje „Głosu Ludu” (późniejszej „Trybuny Ludu”), „Rzeczpospolitej”, „Kuźnicy”, „Wsi”, „Szpilek” – wszystko to zaimplantowano w Łodzi. Dlaczego tam?

„Miasto N. nie leżało w gruzach i znajdowało się blisko Warszawy – tłumaczył Rudnicki w opowiadaniu Ojczyzna. – Nieskanalizowane, z rynsztokami na wierzchu, z tysiącem kominów, zadymione, ciasne, drewniane, brzydkie, posiadało jednak wolne mieszkania po Niemcach, którzy uciekli. I mieszkania przeważyły. Miasto, które nigdy nie miało uniwersytetu, otrzymało uniwersytet. Miasto, którego teatry nigdy nie miały się czym pochwalić, otrzymało teatry – pierwsze w kraju. Miasto, które nigdy nie posiadało środowiska artystycznego, otrzymało największe i najruchliwsze środowisko artystyczne w kraju”.