Lark i Kasim. Czas na rewolucję - Kacen Callender - ebook + książka

Lark i Kasim. Czas na rewolucję ebook

Callender Kacen

3,5

Opis

„Myślę, że się boisz i że ten strach… może nas pozbawić czegoś naprawdę dobrego”.

Lark Winters marzy o tym, żeby wydać książkę. Wytrwale szuka wydawcy, jednak kolejni agenci odrzucają próbkę tekstu, twierdząc, że jest zbyt emocjonalna, zbyt chaotyczna albo mało wiarygodna. Ale kiedy tweet Lark o nieodwzajemnionej miłości zyskuje niespodziewaną popularność i staje się wiralem, publikacja powieści wydaje się w zasięgu ręki. Lark w końcu zyskuje upragnioną uwagę. Jest tylko jeden problem: to nie Lark napisało tego tweeta. Autorem jest Kasim – dawniej łączyła ich przyjaźń, dziś tylko sporadycznie i chłodno ze sobą rozmawiają. Lark staje przed wyborem: wykorzystać kłamstwo tak, by spełnić swoje marzenie, czy dowiedzieć się, co się kryje za tweetem Kasima i co tak właściwie stało się z ich relacją…

Lark i Kasim. Czas na rewolucję to poruszająca i szczera opowieść o poszukiwaniu siebie i o tym, jak różnie postrzegamy świat.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 403

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,5 (6 ocen)
0
3
3
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nału: Lark & Ka­sim Start a Re­vo­lu­tion
Co­py­ri­ght © 2022 Ka­cen Cal­len­der Per­mis­sion for this edi­tion was ar­ran­ged thro­ugh the Gallt and Za­cker­Li­te­rary Agency LLC. Co­py­ri­ght © for the Po­lish edi­tion Wy­daw­nic­two Po­znań­skie sp. z o.o., 2023 Co­py­ri­ght © for the Po­lish trans­la­tion by Zo­fia Sa­wicka, 2023
Re­dak­tor ini­cju­jący: Łu­kasz Chmara
Re­dak­tor pro­wa­dzący: An­drzej Szew­czyk
Mar­ke­ting i pro­mo­cja: Anna Fiał­kow­ska, Alek­san­dra Ko­tlew­ska
Re­dak­cja: Ali­cja Szy­mań­ska
Ko­rekta: Mał­go­rzata Ku­śnierz, Mał­go­rzata Tar­now­ska
Pro­jekt ty­po­gra­ficzny i ła­ma­nie: Grze­gorz Ka­li­siak | Pra­cow­nia Li­ter­nic­twa i Gra­fiki
Ilu­stra­cja na okładce: © My­riam Stras­bo­urg | Pe­aches.Obvio­usly
Pro­jekt okładki: © Mar­kus We­ber | Gu­ter-Punkt.de
Ad­ap­ta­cja okładki i stron ty­tu­ło­wych: Magda Bloch
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
ISBN 978-83-67551-73-1
WE NEED YA Grupa Wy­daw­nic­twa Po­znań­skiego sp. z o.o. ul. Fre­dry 8, 61-701 Po­znań tel. 61 853-99-10re­dak­cja@we­ne­edya.plmar­ke­ting@we­ne­edya.plwww.we­ne­edya.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Dla wszyst­kich, któ­rzy uczą się ko­chać sa­mych sie­bie

Ostrze­że­nie o tre­ści:

my­śli sa­mo­bój­cze, bul­ly­ing, do­świad­cze­nie de­pre­sji

Roz­dział pierw­szy

MÓJ TE­LE­FON WI­BRUJE. Ob­ra­cam się na krze­śle tak szybko, że nie­mal z niego spa­dam. Bir­die się śmieje. Gra Frank Ocean. Chru­pię tru­skaw­kowe po­cky. Ko­lejne po­wia­do­mie­nie, te­le­fon jeź­dzi po biurku. hej wszystko okej?? Szar­pię włosy we fru­stra­cji. Setki fol­lo­wer­sów mnie ozna­czają, ci, któ­rych mam w zna­jo­mych, wy­sy­łają wia­do­mo­ści na priv, py­tają, czy coś się stało, gdzie się po­dzie­wam, czy wszystko u mnie w po­rządku. Zwy­kle wrzu­cam po­sta co­dzien­nie wie­czo­rem, ale tym ra­zem mi­nął już po­nad ty­dzień. Pi­szę i ka­suję, i prze­pi­suję ko­lejne wer­sje, kur­sor mruga do mnie z ekranu lap­topa, ale w gło­wie mam pustkę, ciem­ność, nada, ani pół po­my­słu i och, gdy­bym jesz­cze nie było ta­kie śliczne, pro­szę, Boże, nie chcę być tylko sło­dziut­kim, głu­piut­kim nie­bi­niem...

Z ję­kiem ci­skam te­le­fo­nem, bied­nym te­le­fo­nem, któ­rego je­dyną winą było to, że zna­lazł się w mo­jej dłoni – szlag, tro­chę za mocno, od­bija się od biurka i leci ry­ko­sze­tem, a ja usi­łuję go zła­pać i tym ra­zem na­prawdę spa­dam, z ło­sko­tem lą­duję na twar­dych de­skach, echo ude­rze­nia wstrząsa ca­łym po­ko­jem.

– Lark, wszystko w po­rządku? – woła z dołu mama.

– Tak! – Sy­czę i krzy­wię się, i ba­dam swój ło­kieć. Boże, to na­prawdę bo­lało. – Tak, nic mi nie jest.

Chwila, czy ćwi­cze­nia fi­zyczne nie sty­mu­lują aby mó­zgu? Zry­wam się na równe nogi i bie­gnę w miej­scu przez dzie­sięć, dzie­więć, osiem...

Taa, tyle że nie. Nie­ważne. Rzu­cam się na łóżko i za­ga­piam w su­fit. I wzdy­cham.

Niby to nie ko­niec świata, że nie mogę skle­cić po­sta, ale tro­chę tak się wła­śnie czuję. Jakby z każdą mi­ja­jącą se­kundą wszyst­kie moje ma­rze­nia ob­ra­cały się w pył.

Mama uważa, że je­stem uza­leż­nione od laj­ków. Nie wiem. Może ma ra­cję.

Na dole roz­lega się mu­zyka, ka­wa­łek R&B, który we­dług mamy był praw­dziwą „za­je­biozą” ja­kieś dwa­dzie­ścia lat temu.

– Lark? Lark, chodź na dół! – woła mnie mama.

Chęt­nie. Wy­ska­kuję z łóżka i z ło­mo­tem zbie­gam po drew­nia­nych scho­dach. Okna są sze­roko otwarte, z utę­sk­nie­niem cze­kamy na naj­mniej­szy po­wiew wia­tru; nie włą­czamy kli­ma­ty­za­cji, bo PECO, nasz do­stawca prądu, strasz­li­wie zdziera za elek­trycz­ność. Ki­cham, ki­cham, ki­cham tak mocno, że ze­śli­zguję się z kilku schod­ków. Udało mi się prze­żyć pan­de­mię tylko po to, że­bym te­raz dało się wy­koń­czyć pył­kom. Prze­ska­kuję dwa ostat­nie stop­nie, lą­duję na pod­ło­dze, ob­ra­cam się w stronę kuchni... i za­trzy­muję w pół kroku.

Kas sie­dzi na bla­cie i wy­gląda na zde­cy­do­wa­nie za bar­dzo zre­lak­so­wa­nego, zwa­żyw­szy, że nie jest u sie­bie.

– Na zdro­wie! – mówi, szcze­rząc zęby w uśmie­chu.

Po­cie­ram nos i pa­trzę na moją mamę, tę zdraj­czy­nię. Dla­czego za­wsze wpusz­cza Ka­sima do środka? Uda­waj po pro­stu, że go nie wi­dzisz, że nie sły­szysz, jak puka do drzwi. Mama sie­dzi przy sto­ją­cym pod ścianą bia­łym stole. Z jej otwar­tego lap­topa pły­nie mu­zyka: My whole life has chan­ged...

Rzuca mi prze­cią­głe spoj­rze­nie.

No tak. Moja twarz.

Ście­ram z niej minę pod ty­tu­łem „A ty co tu­taj ro­bisz?” i zmu­szam się do krzy­wego uśmie­chu.

– O. Hej.

Kas ze­ska­kuje z blatu i opiera się o niego z ra­mio­nami skrzy­żo­wa­nymi na piersi. Ma piękną ciem­no­brą­zową skórę w od­cie­niu, który przy­wo­dzi na myśl mrok nocy. Nosi dredy, za­zwy­czaj zwią­zane w kitkę na czubku głowy. Boki wy­go­lone, koń­cówki wło­sów roz­ja­śnione. Dziś ma na so­bie czarny pod­ko­szu­lek, czarne szorty, zno­szone czarne glany i spi­ralny tu­nel w płatku ucha. Za­wsze roz­ta­cza tę szcze­gólną aurę, jakby są­dził, że każdy po­wi­nien czuć się za­szczy­cony prze­by­wa­niem w jego obec­no­ści. Jakby w po­przed­nim ży­ciu był fa­ra­onem albo kró­lem, więc za­słu­guje na hołd. Szcze­rze mó­wiąc, za­zdrosz­czę mu tej ener­gii. Ema­nuje ab­so­lutną pew­no­ścią sie­bie, jakby nie miał cie­nia wąt­pli­wo­ści, że ma prawo tu być. Że za­słu­guje na zaj­mo­waną przez sie­bie prze­strzeń. „Ta pier­do­lona ko­rona jest już ku­piona i opła­cona, więc wy­ci­snę z niej wszystko”.

Moż­liwe, że tylko to so­bie wy­obra­żam, ale mam nie­mal pew­ność, że na mój wi­dok jego uśmie­szek robi się o kilka cen­ty­me­trów szer­szy. Ten uśmie­szek. Ten jego cho­lerny uśmie­szek. Se­rio, Ka­sim po­wi­nien go opa­ten­to­wać, klnę się na Boga.

– Hej, Lark.

Przy­glą­damy się so­bie na­wza­jem. Tro­chę jak­by­śmy wy­stę­po­wali w fil­mie przy­rod­ni­czym: dwóch na­tu­ral­nych wro­gów mie­rzy się wzro­kiem na mo­ment przed ata­kiem. Gdyby to było anime, mio­ta­li­by­śmy bły­ska­wice oczami. Żadne z nas nic nie mówi. Spoj­rze­nie mo­jej mamy prze­ska­kuje od jed­nego do dru­giego, jakby się oba­wiała, że za­raz rzu­cimy się so­bie do gar­deł, bez po­wodu, tylko dla­tego, że od­dy­chamy tym sa­mym po­wie­trzem.

Lu­bię uwa­żać się za osobę ra­czej przy­ja­zną. Wie­rzę w po­kój na świe­cie. Nie cier­pię wda­wać się w awan­tury czy kłót­nie z kim­kol­wiek.

Ale z ja­kie­goś po­wodu Ka­sim sta­nowi wy­ją­tek, i to nie w tym ro­man­tycz­nym sen­sie jak z pio­senki Pa­ra­more. Musi ist­nieć ja­kieś na­ukowe wy­ja­śnie­nie faktu, że nie mo­żemy za długo prze­by­wać w jed­nym po­miesz­cze­niu, bo ina­czej szambo wy­bije. Może coś z che­mią? Nie wiem. Na­uka ra­czej nie jest moją mocną stroną.

Mama pró­buje prze­rwać tę nie­zręczną ci­szę.

– Cały czas wi­sisz na Twit­te­rze?

Ka­sim mie­rzy mnie wzro­kiem, kry­ty­cyzm ema­nuje z niego wszyst­kimi po­rami.

Moje mury obronne już były dość wy­so­kie, ale te­raz po­szy­bo­wały kilka ki­lo­me­trów w górę.

– Nie wi­sia­łom na Twit­te­rze.

– Aha. – Mama wy­czuwa zna­jome na­pię­cie w moim gło­sie i unosi brew. Nie­mal mogę jej czy­tać w my­ślach. „Pew­nego dnia zro­zu­miesz, że bar­dziej po­trze­bu­jesz swo­jego przy­ja­ciela niż walki”. Cią­gle nie wiem, czy ma na my­śli kon­flikt we­wnętrzny, czy do­słow­nie tę walkę, którą ja i Kas to­czy­li­śmy przez cały ze­szły rok.

– Ka­sim, złotko, zo­sta­niesz na ko­la­cję? – pyta.

– Nie, dzię­kuję, nie chcę prze­szka­dzać...

– Ni­komu nie prze­szka­dzasz.

Kas na­po­tyka moje spoj­rze­nie, jego uśmie­szek mówi: „Och, se­rio? Lark, co my­ślisz o tym, że nie prze­szka­dzam ni­komu?”.

Mama to za­uważa.

– Prawda?

Mój głos brzmi pła­sko.

– Taa. Zo­stań na ko­la­cję.

Ka­sim z tru­dem po­wstrzy­muje śmiech.

– Z miłą chę­cią. Dzię­kuję, pani Win­ters.

Na­prawdę nie je­stem dziś wie­czór w na­stroju na Ka­sima, ale mama ni­gdy ni­komu nie od­ma­wia. Na­wet w szczy­cie pan­de­mii po­ma­gała każ­demu, kto tego po­trze­bo­wał, zwłasz­cza Ka­si­mowi i jego star­szemu bratu Taye’owi. I tak, uwa­żam, że to cu­downe. Tak, spo­łecz­ność jest ważna. Ale do­brze też cza­sem po­sta­wić ja­kieś gra­nice, nie? Zwłasz­cza ta­kie, które utrzy­mają z dala by­łych naj­lep­szych przy­ja­ciół uwiel­bia­ją­cych wku­rzać nas dla za­bawy.

– Ba­kła­żan już pra­wie go­towy – mówi mama, pod­no­sząc się z wes­tchnie­niem. – Na­kryj do stołu, do­brze, ko­cha­nie? – Kła­dzie cie­płą rękę na moim ra­mie­niu i ca­łuje mnie w po­li­czek, po czym wy­cho­dzi, zo­sta­wia­jąc mnie z Ka­sem sam na sam. Se­rio? Wie, że to błąd. Wie, że to się do­brze nie skoń­czy.

Przez mo­ment pa­nuje ci­sza.

– No więc co tu ro­bisz? – py­tam.

– Nie bądź nie­miłe! – woła mama z są­sied­niego po­koju.

Ka­sim od­po­wiada na moje py­ta­nie wzru­sze­niem ra­mion i uśmie­chem, jego białe zęby lśnią. Jak to jest, że naj­bar­dziej cha­otyczne qu­eery mają naj­ostrzej­sze kły?

– Zaj­rza­łem tylko przy­wi­tać się z twoją mamą. Nie są­dzi­łem, że cię spo­tkam.

A niby dla­czego nie?Miesz­kam tu.

– Aha. Ja­sne.

Kilka mie­sięcy temu prze­ma­lo­wa­ły­śmy z mamą wszyst­kie szafki na biało, ale gdzie­nie­gdzie wciąż prze­świ­tuje brą­zowe drewno. Kas otwiera drzwiczki, żeby wy­cią­gnąć trzy szklanki z na­dru­ko­wa­nymi wzo­rami owo­ców: tru­ska­wek, po­ma­rań­czy, wi­no­gron.

– Dla­czego mam wra­że­nie, że nie cie­szysz się na mój wi­dok, Lark?

– W ze­szłym ty­go­dniu też wpa­dłeś – mó­wię, otwie­ra­jąc szu­fladę i wy­cią­ga­jąc ko­lejne ele­menty za­stawy. – Ta­le­rze po­pro­szę.

– Aż tak cię zło­ści, że tu by­wam? – Ka­sim za­gląda do szafki nad zle­wem.

– Wcale mnie nie zło­ści.

– Na pewno?

– Sam wiesz, że przy­cho­dzisz tu tylko dla dar­mo­wej wy­żerki.

Przy­kłada dłoń do piersi, jak­bym go zra­niło.

– Daj spo­kój. Ni­gdy nie wy­ko­rzy­sty­wał­bym w ten spo­sób two­jej mamy.

Mu­szę przy­znać, że przy­naj­mniej w tym jest szczery. Mama Ka­sima zmarła, kiedy miał cztery lata, a ja­kieś trzy lata temu jego tata zo­stał ska­zany za po­sia­da­nie kil­ku­dzie­się­ciu gra­mów, więc te­raz zo­stali tylko Kas i Taye, który wy­wal­czył so­bie moż­li­wość opieki nad młod­szym bra­tem. Kiedy ich tatę aresz­to­wali, moja mama za­pro­po­no­wała, żeby Ka­sim zo­sta­wał u nas, ile­kroć Taye bę­dzie mu­siał iść na nocną zmianę w tej czy in­nej pracy. Cza­sem Kas prze­miesz­ki­wał tak u nas ca­łymi ty­go­dniami bez prze­rwy.

No i rzecz w tym, że wła­ści­wie po­do­bało mi się, kiedy z nami miesz­kał. By­li­śmy naj­lep­szymi przy­ja­ciółmi. Spę­dza­li­śmy każdą chwilę ra­zem. Jeź­dzi­li­śmy na de­sce wo­kół bo­isk do ko­szy­kówki. Cho­dzi­li­śmy do sklepu z pły­tami na Bal­ti­more Ave­nue. Na­gry­wa­li­śmy fil­miki na Tik­Toka, jak tań­czymy, prze­wra­camy się, umie­ramy ze śmie­chu, wie­cie, z ta­kiego śmie­chu, że już na­wet nie mo­że­cie wy­dać żad­nego dźwięku, więc tylko sa­pie­cie i ła­pie­cie po­wie­trze, i łzy wam lecą, i kle­pie­cie się na­wza­jem po ple­cach, a po­tem prze­wra­ca­cie się znowu, żeby śmiać się jesz­cze bar­dziej. Kas, kiedy jest wście­kły, za­cho­wuje się cał­kiem jak Ba­ku­gou, więc na­zy­wa­łem go Kac­chan, a on mnie – Deku, i po no­cach, za­miast spać, oglą­da­li­śmy na lap­to­pie pod koł­drą bo­otle­gowe anime, i za każ­dym ra­zem, kiedy sły­sze­li­śmy, jak moja mama prze­cho­dzi ko­ry­ta­rzem, pa­da­li­śmy i uda­wa­li­śmy mar­twych, par­ska­jąc i po­py­cha­jąc się na­wza­jem, gdy tylko któ­reś wy­dało ja­kiś dźwięk.

Mo­głom mu po­wie­dzieć wszystko. Wszystko. I ni­gdy mnie nie oce­niał. „Boję się, że kie­dyś skoń­czę cał­kiem samo”. Po­trzą­snął głową. „Dla­czego? Masz prze­cież mnie, prawda?”

Ale kiedy za­częła się szkoła... Nie wiem. To nie tak, że go nie­na­wi­dzę. Ni­kogo nie nie­na­wi­dzę. Na­prawdę nie. I nie są­dzę też, żeby on nie­na­wi­dził mnie. (Przy­naj­mniej przez więk­szość czasu). Ale sprawy z całą pew­no­ścią nie wy­glą­dają tak jak wcze­śniej.

Ka­sim przy­gląda mi się z co­raz szer­szym uśmie­chem, zu­peł­nie jakby wie­dział, jak bar­dzo je­stem roz­złosz­czone.

– Coś cię wku­rzyło.

– Nie je­stem wku­rzone.

– Na­prawdę?

– Tak, na­prawdę.

– Dla mnie wy­glą­dasz na wku­rzone.

Bir­die przy­gląda się jed­nemu ze swo­ich skrzy­deł.

– Je­steś do­syć wku­rzone, Lark.

Zgrzy­tam zę­bami.

– Wszystko okej.

Ka­sim par­ska.

– Taa, ja­sne. Je­steś oazą spo­koju.

Z tru­dem biorę wdech. Może i ma ra­cję. Je­stem na gra­nicy wy­trzy­ma­ło­ści. To za­wsze stre­su­jące – pi­sać dla 20,1 ty­siąca (a może i wię­cej) lu­dzi, któ­rzy to wi­dzą, czy­tają, wy­gła­szają swoje opi­nie, lu­bią albo nie lu­bią, zga­dzają się z tobą albo cy­tują two­jego twe­eta z ko­men­ta­rzem: „Ej, pa­trz­cie, jaki ten dzie­ciak jest ku­rew­sko głupi”.

To, że się stre­suję, to nie wina Ka­sima.

Poza tym de­ner­wo­wa­nie się nie ma żad­nego sensu. Ży­cie bar­dzo wcze­śnie na­uczyło mnie, że bę­dąc mną, le­piej się nie zło­ścić ani nie fru­stro­wać. Nie­któ­rym wolno zaj­mo­wać prze­strzeń na tym świe­cie, pod­czas gdy od in­nych ocze­kuje się, że znikną. Kiedy nie zni­kamy, naj­pierw się nas nie­na­wi­dzi, a po­tem ob­wi­nia o tę nie­na­wiść. „Gdy­byś tylko był mil­szy”. „Gdy­byś tylko się uśmie­chała”. „Gdy­by­ście tylko się za­mknęli i sie­dzieli ci­cho, może lu­dzie nie nie­na­wi­dzi­liby was aż tak bar­dzo”. To nie­spra­wie­dliwe, ale sporo rze­czy na tym świe­cie ta­kie jest, prawda?

Wzdy­cham, po­trzą­sam rę­kami, ma­cham nimi w przód i w tył, żeby po­zbyć się na­pię­cia, nucę pio­senkę So­lange. Well, it’s like...

Ka­sim sta­wia ostatni ta­lerz.

– O czym bę­dzie ten post?

Wie, że je­śli mam otwarte so­cial me­dia, to pew­nie dla­tego, że pla­nuję za­mie­ścić nowy wpis. Trudno to na­zwać sławą, ale moje po­sty zgar­niają cza­sem i po 50 ty­sięcy laj­ków.

– Hmm... – Nie pa­trzę mu w oczy. – Jesz­cze nie wiem.

Uśmie­cha się pół­gęb­kiem.

– Na­pisz może o tym, jak to jest wła­zić w dupę bia­łym, żeby mieli mniej­szy pro­blem z twoim ist­nie­niem.

Słodki Jezu w po­ma­rań­czach. Wi­dzi­cie, co mia­łom na my­śli? Kas uwiel­bia mnie wku­rzać.

Dla niego to za­bawa. Sztur­chać mnie tak długo, aż wy­buchnę. Wie, że ża­den ze mnie ra­dy­kał, nie to co on i grupka jego no­wych przy­ja­ciół. Wie, że dla mnie naj­waż­niej­szy jest po­kój.

– Je­bać po­kój – po­wie­dział mi raz. – Oni nie chcą po­koju z nami. Dla­czego mie­li­by­śmy im go da­wać?

Chce mnie zde­ner­wo­wać. Roz­zło­ścić, żeby po­tem móc z uśmie­chem oskar­żyć mnie o hi­po­kry­zję, bo oka­zuje się, że wcale nie je­stem tak po­ko­jowo na­sta­wione, jak udaję.

Wy­cią­gam te­le­fon. Mam po­nad dwa­dzie­ścia no­wych po­wia­do­mień. Jesz­cze wię­cej ozna­czeń, ko­men­ta­rzy i pry­wat­nych wia­do­mo­ści. lark ży­jesz?!! Scrol­luję da­lej.

– Może po­win­nom na­pi­sać o tym, jak anar­chia szko­dzi spo­łecz­no­ści. – Ko­lejna rzecz, o którą sprze­cza­li­śmy się już z mi­lion razy. Dzia­łamy wciąż we­dług tych sa­mych wzor­ców, prze­cho­dzimy przez wciąż te same cy­kle, wiecz­nie od­twa­rzamy te same kłót­nie. To jak uza­leż­nie­nie. Nie mo­żemy prze­stać.

Ka­sim rzuca mi ostre spoj­rze­nie, w oczach ma ogień. Jest jak wul­kan, płyty tek­to­niczne już się prze­miesz­czają, ci­śnie­nie ro­śnie. Za­wsze wiem, kiedy znaj­duje się na gra­nicy wy­bu­chu.

– Roz­wa­le­nie hie­rar­chicz­nego spo­łe­czeń­stwa zbu­do­wa­nego na ra­si­zmie to do­bra rzecz, Lark.

– Ale co wtedy bę­dzie ze spo­łecz­no­ścią? – py­tam.

– Za­trosz­czymy się o sie­bie na­wza­jem.

– Nie można się o sie­bie trosz­czyć, kiedy za­soby zo­stają znisz­czone.

– Przej­miemy te gów­niane za­soby i zro­bimy re­dy­stry­bu­cję wśród ludu.

– Chcia­łeś chyba po­wie­dzieć: „Za­bie­rzemy je człon­kom spo­łecz­ności”?

– Nie, kor­po­ra­cjom.

– Drobni przed­się­biorcy ze spo­łecz­no­ści też do­staną po du­pach...

– Oni nie sta­no­wią celu.

– Ale wła­śnie tak za­zwy­czaj się dzieje, prawda? – mó­wię. – Wy bę­dzie­cie za­jęci oba­la­niem sys­temu, a tym­cza­sem lu­dzie ucier­pią.

– Lu­dzie już cier­pią, Lark! – Kas pod­nosi głos. – Cho­lera, wła­zisz tak głę­boko w dupę bia­łym lib­kom, że gówno wi­dzisz. Ich gówno.

– Chry­ste, Kas, to obrzy­dliwe.

Nie zwraca uwagi na moje słowa. Uśmie­szek znik­nął.

– Otwórz, kurwa, oczy. Se­rio.

Kłót­nia jest te­raz na­prawdę za­żarta. Tak to zwy­kle wy­gląda. Wiem, że mama nas sły­szy, ale nie in­ter­we­niuje. Kas pa­trzy na mnie dłuż­szą chwilę, bez słowa. Po­trafi to ro­bić z nie­sa­mo­witą in­ten­syw­no­ścią. Jest jak eks­plo­zja w ludz­kim ciele i – na­wet je­śli nie wi­dzisz wy­bu­chu, ognia ani gruzu – mo­żesz po­czuć, jak się do cie­bie zbliża.

– Co? – py­tam. Głos mi się ła­mie.

Wzru­sza tylko ra­mio­nami, znów od­wraca wzrok.

– Mo­gło­byś na­pi­sać o psach. W tym po­ście. Tego się nie da spa­prać. Może na­wet taki post przy­cią­gnąłby no­wych fol­lo­wer­sów.

Prze­wra­cam oczami.

– Du­pek z cie­bie – mó­wię i na­tych­miast tego ża­łuję, po­nie­waż, no, nie­zbyt to miłe i po­ko­jowe z mo­jej strony.

Ma te­raz świetne otwar­cie, stwo­rzy­łom mu ide­alną oka­zję, by mógł wy­tknąć mi, że na­zwa­łom go dup­kiem, i po­wa­lić mnie osta­tecz­nym cio­sem, ale on tylko par­ska śmie­chem. Szcze­rym śmie­chem – ani tro­chę pu­stym czy wy­mu­szo­nym. Kas w jed­nej se­kun­dzie po­trafi przejść od za­żar­tej kłótni do śmia­nia się swo­bod­nie, jakby nic wiel­kiego się nie stało. Na­wet kiedy się go ob­razi. Jakby na­prawdę, cał­kiem szcze­rze, kom­plet­nie go to nie obe­szło. Taa. Zde­cy­do­wa­nie za­zdrosz­czę mu tej ener­gii.

– Chyba fak­tycz­nie cza­sem je­stem dup­kiem – mówi. – Ale kto nie jest? Na­wet je­śli nikt nie chce się do tego przy­znać, wszy­scy ko­goś w ży­ciu zra­ni­li­śmy. Ty też.

Czuję ukłu­cie wstydu. Mam ochotę się bro­nić. Za­pro­te­sto­wać. Ale po­wstrzy­muję się wy­sił­kiem woli. Ma ra­cję. Bo to prawda, nie? Też na pewno zda­rzyło mi się ko­goś skrzyw­dzić. Wszy­scy je­ste­śmy ludźmi. Wszy­scy po­peł­niamy błędy i ra­nimy się na­wza­jem, na­wet je­śli wo­le­li­by­śmy są­dzić, że to nie­prawda albo że ta druga osoba nie po­winna czuć się zra­niona – bo prze­cież nie chcie­li­by­śmy być jak ci, któ­rych wy­ty­kamy pal­cami i na­zy­wamy złymi. Nikt nie chce być złym czło­wie­kiem. Już jako dziecko się nad tym za­sta­na­wia­łom – dla­czego za­wsze lu­bimy wska­zy­wać na ko­goś in­nego i na­zy­wać go wro­giem, pod­czas gdy tam­ten ktoś wska­zuje na nas i robi do­kład­nie to samo. Może nikt nie jest tak na­prawdę do­bry ani zły, wszy­scy są gdzieś po­mię­dzy. Może tak samo jest ze mną i z Ka­si­mem.

– Przy­naj­mniej do­póki uczymy się i roz­wi­jamy – mówi Kas.

Ko­la­cja była pie­kiel­nie do­bra. Pod­czas gdy my sprzą­tamy ze stołu, mama wy­ciąga się na krze­śle, za­do­wo­lona. I re­mem­ber that ni­ght, I just mi­ght re­mem­ber that ni­ght for the rest of my days. Ma brą­zową skórę i ciemne piegi wo­kół oczu. Jej krę­cone włosy już ro­bią się sre­brzy­ste, co tro­chę mnie prze­raża, bo (tak, to mroczne i tro­chę de­pre­syjne, ale na­wet ja nie mogę cały czas wy­ka­zy­wać się nie­po­praw­nym opty­mi­zmem i za­wsze wi­dzieć szklankę do po­łowy pełną) nie chcę, żeby umarła i zo­sta­wiła mnie samo. Kiedy za­częła się pan­de­mia, do­pa­dły mnie schizy, że mo­głaby za­cho­ro­wać, i wciąż się tym mar­twię. Uro­dziła mnie tro­chę po czter­dzie­stce, więc jest star­sza niż matki więk­szo­ści sie­dem­na­sto­lat­ków, no i sporo o tym my­ślę – o niej, jak umiera, nim się na to przy­go­tuję, i o so­bie, jak usi­łuję na­uczyć się żyć samo na tym świe­cie.

Mama też była sama – ni­gdy nie wy­szła za mąż. Moim dru­gim ro­dzi­cem jest ja­kiś ano­ni­mowy dawca na­sie­nia. Cza­sem się za­sta­na­wiam, czy mam wielką bio­lo­giczną ro­dzinę, z cza­tem gru­po­wym, ro­dzeń­stwem i ku­zy­no­stwem, które dzwoni do sie­bie ot tak, żeby usły­szeć na­wza­jem swój głos. Boję się, że skoń­czę tak jak mama: jako ktoś, kto jak wszy­scy za­słu­guje na mi­łość, ale z ja­kie­goś po­wodu na za­wsze po­zo­stał sa­motny i nie po­trafi zro­zu­mieć dla­czego; zresztą może wła­śnie to jest w tym wszyst­kim naj­bar­dziej prze­ra­ża­jące – że ni­gdy nie do­wiem się, co ro­bię źle, dla­czego inni znaj­dują mi­łość, mają wiel­kie ro­dziny i masę przy­ja­ciół i po pro­stu wie­dzą, sami z sie­bie, bez żad­nych wąt­pli­wo­ści, gdzie przy­na­leżą. Ale może prze­sa­dzam z na­rze­ka­niem. Na­prawdę mam pro­blem z sa­mo­oceną, nie? Chyba więk­szość lu­dzi tak by wła­śnie uznała.

Bir­die wzru­sza ra­mio­nami.

– To, co inni my­ślą o to­bie, jest tylko od­bi­ciem ich sa­mych.

– Ka­sim, dzie­cino, zo­sta­niesz na noc? – pyta mama.

Na­wet on zdaje so­bie sprawę, że to kosz­marny po­mysł.

– Och, nie, dzięki, po­wi­nie­nem już...

– Nie mó­wi­łeś cza­sem, że Taye mu­siał wy­je­chać do pracy? Od czte­rech dni je­steś sam w domu.

– No tak, ale ju­tro wraca.

– Ju­tro za­czy­nają się za­ję­cia w Com­mons.

Com­mons, czyli Cen­trum Spo­łeczne „Com­mon Gro­und”. Czuję drgnie­nie w sercu na myśl o po­wro­cie na za­ję­cia – i o pew­nej oso­bie, która na­pi­sała na in­sta, że też tam bę­dzie.

– Ktoś po­wi­nien cię na nie wy­pra­wić – mówi mama.

– To nic ta­kiego. Mam sie­dem­na­ście lat. Bez prze­rwy je­stem sam w domu.

– Nie czu­jesz się sa­motny? – pyta ona. Pró­buję się nie śmiać. Wi­dzę, że Kas za­czyna ża­ło­wać, że w ogóle do nas zaj­rzał. – Stąd jest bli­żej do Cen­trum. Mo­gli­by­ście wyjść ra­zem.

Ka­sim waha się, pró­bu­jąc zna­leźć ko­lejną wy­mówkę, a po­tem wy­rzuca z sie­bie nie­mal de­spe­racko:

– Ale ja nie mam ciu­chów na zmianę.

Nie wy­gra w war­caby z sza­chistką.

– Chyba wciąż mie­ścisz się w ubra­nia Lark, prawda? – od­po­wiada mama gładko.

Za­wsze no­si­li­śmy na­wza­jem swoje ciu­chy.

Mama wstaje od stołu.

– Robi się późno, już po za­cho­dzie słońca. Le­piej bym się czuła, gdy­byś zo­stał, za­miast wra­cać te­raz pie­szo do domu. W po­rządku?

Ka­sim na se­kundę przy­myka oczy, może tłu­miąc wes­tchnie­nie. Ni­gdy nie po­tra­fił od­mó­wić mo­jej ma­mie. Na­prawdę cho­ler­nie ją ko­cha, tak zresztą po­winno być – ona za­słu­guje na mi­łość ca­łego świata.

– Ja­sne, w po­rządku. Dzię­kuję, pani Win­ters.

Po­sy­łam mu pe­łen sa­tys­fak­cji uśmiech, pod­czas gdy mama od­wraca się i wy­cho­dzi z kuchni.

– Lark, po­móż Ka­si­mowi się roz­go­ścić – rzuca przez ra­mię.

Mój uśmiech tę­żeje. Szlag. Za­po­mnia­łom, że prze­cież będę mu­siało dzie­lić z Ka­si­mem sy­pial­nię. Ostat­nio zo­stał na noc ja­kieś pół roku temu, i to tylko dla­tego, że za­cho­ro­wał, a Taye’a nie było, więc nie mógł się nim za­jąć. Ba­li­śmy się, że to co­vid, ale oka­zało się, że tylko fa­talne combo aler­gii i prze­zię­bie­nia, le­karz ka­zał mu dużo pić i prze­pi­sał Be­na­dryl. To było na­wet miłe. Nie to, że Ka­sim był chory, ale że ga­da­li­śmy długo w nocy i znów oglą­da­li­śmy anime, jak wtedy, gdy by­li­śmy dzie­cia­kami. Tyle się wtedy śmia­li­śmy. Ale po­tem Ka­sowi się po­pra­wiło, wda­li­śmy się w ko­lejną sprzeczkę – te­raz już na­wet nie pa­mię­tam, o co po­szło – i kiedy wy­szedł na­stęp­nego dnia, wszystko znowu było jak zwy­kle.

Ka­sim od­wraca wzrok, a ja się za­sta­na­wiam, czy kie­dy­kol­wiek my­śli o tym, jak kie­dyś mię­dzy nami było – i czy też ża­łuje, że na­sza przy­jaźń skoń­czyła się w taki spo­sób.

Może nie. Może gówno go to ob­cho­dzi.

Hmmm.

Roz­dział drugi

MAMA OD­NA­WIA DOM OD KILKU LAT, od­kąd się tu wpro­wa­dzi­ły­śmy, ale to po­wolny pro­ces, więk­szość po­koi jest le­d­wie w po­ło­wie wy­koń­czona, w jed­nych są jesz­cze róż­no­ko­lo­rowe łaty farby na ścia­nach, w in­nych resztki wy­kła­dziny na pod­ło­dze. Ka­sim wspina się za mną po scho­dach. Wy­daje mi się czy na­prawdę oboje idziemy jak na ścię­cie?

– Przy­kro mi, że za­gar­niam twoją prze­strzeń – mówi.

Ale czy na pewno ci przy­kro? Na­prawdę?

Ściany mo­jego po­koju są bla­do­nie­bie­skie, pod­łoga wy­ło­żona po­ry­so­wa­nymi drew­nia­nymi pa­ne­lami. Na dnie nie­do­mknię­tej szafy kłę­bią się buty. Po­ma­lo­wa­łom ko­modę na zie­lono i mam tu pełno ro­ślin, więc wra­że­nie jest ta­kie, jak­bym miesz­kało w drze­wie. Na sto­liku noc­nym stoi ka­dzi­dełko o za­pa­chu trawy cy­try­no­wej i kilka na wpół sto­pio­nych roz­ma­ry­no­wych świe­czek, na pod­ło­dze pię­trzą się stosy ksią­żek, cza­so­pism i ciu­chów. Pa­trząc z ze­wnątrz, można by od­nieść wra­że­nie, że chwilę temu przez po­kój prze­szło tor­nado, ale to zor­ga­ni­zo­wany chaos i lu­bię to wnę­trze do­kład­nie ta­kim, ja­kie jest.

Mój lap­top wciąż leży na za­wa­lo­nym pod­ręcz­ni­kami biurku. Sia­dam na krze­śle i ob­ra­cam się po­mału, pa­trząc wszę­dzie, tylko nie na Ka­sima. Boże, to bę­dzie ciężka noc.

U stóp mo­jego łóżka leży miękka, wy­peł­niona grosz­kiem pufa. Kas na­tych­miast się na niej mo­ści.

– Chcesz coś po­oglą­dać? – pyta. Naj­wy­raź­niej zde­cy­do­wał się na stra­te­gię pod ty­tu­łem: „Uda­wajmy, że wszystko jest nor­mal­nie”.

– Nie mogę. Wciąż jesz­cze nie wy­my­śli­łom, o czym mam na­pi­sać. – Prze­staję się krę­cić, z ję­kiem zwi­jam się w kłę­bek i walę głową w biurko, aż się nie­sie.

– Aua.

Ka­sim śmieje się pod no­sem.

– Za­cho­wu­jesz się, jakby cho­dziło o pracę do­mową.

Po­cie­ram czoło.

– Nie­prawda. – Brzmi to de­fen­syw­nie, więc milknę. Biorę głęb­szy wdech.

– Nie wie­dzia­łom, że za­mie­rzasz znowu cho­dzić do Com­mons.

Pew­nie pój­dzie na za­ję­cia z pi­sa­nia, tak jak ja. Ka­sim uważa się za praw­dzi­wego pi­sa­rza i z bó­lem serca mu­szę przy­znać, że jest na­prawdę do­bry. Pi­sze bar­dzo au­to­bio­gra­ficzne ka­wałki, opo­wia­da­nia na pod­sta­wie wy­da­rzeń z wła­snego ży­cia, cza­sem też eseje. Pew­nie skoń­czy z Pu­lit­ze­rem, Bo­oke­rem albo czymś w tym ro­dzaju.

– No. – Pa­trzy w te­le­fon, nie prze­staje scrol­lo­wać. Różne głosy, mu­zyka, „...gi­gan­tyczną muszlę wa­żącą pra­wie pięć ki­lo­gra­mów”. – Dla­czego w ogóle mu­sisz coś za­miesz­czać?

– Bo lu­dzie tego wła­śnie ocze­kują.

Przy­gląda mi się spod przy­mru­żo­nych po­wiek.

– Dla­czego?

– Nie wiem. Śle­dzą mój pro­fil ze względu na to, co pi­szę, i wy­sy­łają mi wia­do­mo­ści, żeby się do­wie­dzieć, dla­czego jesz­cze nie wrzu­ci­łom no­wego po­sta, skoro nor­mal­nie ro­bię to co­dzien­nie. Więc te­raz mu­szę coś za­mie­ścić.

Twit­ter to że­ro­wi­sko mil­len­nial­sów, ale mó­wie­nie mnie stre­suje, więc Tik­Tok od­pada – przy­naj­mniej kiedy je­stem samo, a nie tań­czę, wy­głu­piam się i wy­wra­cam z Ka­si­mem – a In­sta­grama ni­gdy spe­cjal­nie nie lu­bi­łom. Tak czy siak inne na­sto­latki na Twit­te­rze to zwy­kle lu­dzie z mo­jej bajki. Qu­eery, nerdy, neu­ro­róż­no­rodni pi­sa­rze i czy­tel­nicy ga­da­jący o książ­kach, anime i spra­wie­dli­wo­ści spo­łecz­nej. Do­sta­wa­łom sporo laj­ków i przy­by­wało mi fol­lo­wer­sów za naj­bar­dziej ran­do­mowe po­sty:

Poza tym mil­len­nialsi mają ob­se­sję na punk­cie każ­dego przed­sta­wi­ciela Po­ko­le­nia Z – chyba chcie­liby być nami albo coś w tym stylu, nie wiem – więc to też pod­krę­ciło mi za­sięgi.

Ka­sim się prze­ciąga.

– Oke­eej – mówi. Wy­gląda, jakby lada chwila miał za­cząć się ze mnie śmiać. Nie żeby to była ja­kaś no­wość. – Nie ku­mam tego. Dla­czego po­zwa­lasz ban­dzie ob­cych lu­dzi, żeby cię kon­tro­lo­wała?

– Nie kon­tro­lują mnie.

– Osta­tecz­nie nikt ci za to nie płaci.

– Ro­bię to dla za­bawy.

– Ta­kie coś ro­bisz dla za­bawy? – pyta i dez­apro­bata w jego gło­sie jest dla mnie jak cios pro­sto w serce. No przy­kro mi, Kas, od­kąd prze­sta­łeś mnie uwa­żać za naj­lep­sze przy­ja­ciele, nie zo­stało mi zbyt wiele opcji.

Zresztą tu nie cho­dzi tylko o za­bawę. Moim ma­rze­niem jest zo­stać pu­bli­ko­wa­nym pi­sa­rzem.

Mam tyle po­my­słów – na­prawdę, po­nad sto po­my­słów na książki w spe­cjal­nym osob­nym pliku – i stwo­rzy­łom dzie­siątki po­staci, które wy­glą­dają jak ja i mó­wią jak ja, i zaj­mują cen­tralne miej­sce w opo­wie­ści mo­ich ma­rzeń. Cza­sem do mnie mó­wią, jakby były praw­dziwe – a ja im cza­sem od­po­wia­dam. (Kiep­ski po­mysł, kiedy wo­kół znaj­dują się inni lu­dzie, wierz­cie mi). Po­wie­ści współ­cze­sne o na­sto­lat­kach, które się w so­bie za­ko­chują, fan­tasy z apł­cio­wymi bo­ha­te­rzami ra­tu­ją­cymi swoje kró­le­stwa, science fic­tion o mul­ti­pł­cio­wych isto­tach oca­la­ją­cych świat przed eks­plo­du­jącą gwiazdą... Chcę pi­sać książki, w któ­rych czarny to do­myślny ko­lor skóry. I w któ­rych ro­zu­mie się samo przez się, że my, Czarni, je­ste­śmy piękni. Chcę pi­sać książki, któ­rych od­biorcy nie będą mu­sieli czy­tać o wciąż tym sa­mym blon­d­wło­sym bo­ha­te­rze o „oczach nie­bie­skich jak ocean/niebo”, książki, w któ­rych moje loki nie będą opi­sy­wane jako dzi­kie i nie­po­rządne, a oczy bo­ha­te­rza będą tak ciemne, że nie spo­sób do­strzec źre­nicy, i to bę­dzie ozna­czało, że są piękne i pełne mocy, i nie będę mu­siało do­da­wać: „Ale przy­naj­mniej ma miły uśmiech”. Chcę raz wresz­cie zo­ba­czyć mnie, całe, nie tylko we frag­men­tach. Inne książki są jak czę­ści ukła­danki – żeby do­stać ca­ło­ściowy ob­raz sie­bie, mu­sia­ło­bym prze­czy­tać je wszyst­kie. I wanna be the very best – like no one ever was.

– Czemu nu­cisz mo­tyw z Po­ke­mo­nów? – pyta Ka­sim.

– Nie nucę.

Boże. Tak cho­ler­nie chcia­ło­bym zo­stać opu­bli­ko­wane. Może wtedy wresz­cie by mnie do­strze­żono. Moje pi­sa­nie mia­łoby w so­bie wraż­li­wość, jaką boję się oka­zy­wać w praw­dzi­wym ży­ciu, bo ostatni raz, gdy zbyt­nio się od­sło­ni­łom... cóż, ra­czej nie wy­szło mi to na do­bre, prawda? Ka­sim zerka na mnie do­kład­nie w tym sa­mym mo­men­cie, gdy ja pod­no­szę wzrok na niego. Lu­dzie mnie po­znają. Praw­dziwe mnie. Będą mnie ko­chać. Będą chcieli zo­stać mo­imi przy­ja­ciółmi. Moją qu­eerową ro­dziną z wy­boru. Nie będę już tak pie­kiel­nie sa­motne.

– Wciąż nu­cisz, Lark.

– Nie wiem, o czym mó­wisz.

Za­czę­łom pro­po­no­wać agen­tom li­te­rac­kim moją pierw­szą po­wieść: o na­sto­let­nim Bir­die, któ­remu wy­ra­stają skrzy­dła. No do­bra, zro­bi­łom coś, co wszy­scy od­ra­dzają: ro­ze­sła­łom pro­po­zy­cje, nim skoń­czy­łom pi­sać ca­łość. Ale jaki jest sens pi­sa­nia ca­łej po­wie­ści, je­śli na­wet nie wiesz, czy ktoś bę­dzie chciał prze­czy­tać skoń­czony ma­szy­no­pis? Chcia­łom wy­ba­dać grunt, więc parę mie­sięcy temu za­czę­łom skła­dać pro­po­zy­cje agen­tom ze szczytu mo­jej li­sty, ale póki co Bir­die raz za ra­zem spo­tyka się z od­rzu­ce­niem. Ży­czymy szczę­ścia na dro­dze do pu­bli­ka­cji.

– Ich strata – mówi Bir­die. Sie­dzi na moim biurku ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami.

Re­ali­stycz­nie pa­trząc, twit­te­rowa sława to dla mnie w tej chwili je­dyna droga do speł­nie­nia ma­rzeń o pu­bli­ka­cji. In­nej nie wi­dzę. Agenci i wy­dawcy zwra­cają uwagę na to, ilu dany pi­sarz ma fol­lo­wer­sów, więc je­śli prze­kro­czę 50 ty­sięcy, moje szanse na po­zy­ska­nie agenta, który ze­chce re­pre­zen­to­wać książkę i w końcu do­pro­wa­dzić do jej wy­da­nia, wzro­sną ty­siąc­krot­nie.

I wła­śnie dla­tego za­czę­łom tak się stre­so­wać swo­imi po­stami. Kie­dyś Twit­ter to była za­bawa, ale te­raz jedna zła de­cy­zja może mnie kosz­to­wać utratę mnó­stwa fol­lo­wer­sów. I wszyst­kie moje plany spalą na pa­newce.

Ka­sim ma­cha ręką. Na pa­znok­ciach ma od­pry­ski czar­nego la­kieru.

– Czemu nie zro­bisz so­bie prze­rwy, cho­ciaż na jedną noc? Wy­glą­dasz, jak­byś po­trze­bo­wało od­po­czynku od tej swo­jej, eee... za­bawy.

– Mu­szę pu­bli­ko­wać re­gu­lar­nie, żeby nie stra­cić ob­ser­wa­to­rów.

– Nie ku­mam, jaki w ogóle jest sens Twit­tera.

– A ja nie wiem, co mam ci na to od­po­wie­dzieć.

Ka­sim wy­ciąga za­pal­niczkę i blanta, lekko już nad­pa­lo­nego. Zgrzyt, skwier­cze­nie.

– Może ci po­mogę, zro­bimy bu­rzę mó­zgów, je­śli chcesz.

– Już mi wy­star­cza­jąco po­mo­głeś, ale dzięki.

– No weź. Mam parę nie­złych po­my­słów.

– Ja­sne. Do­bra. No to słu­cham.

– Sek­sowne białe chło­paki.

– Spier­da­laj.

Śmieje się i wy­dmu­chuje chmurę dymu.

– Do­bra, do­bra. Po­waż­nie. Jest je­den te­mat, któ­rego ni­gdy nie po­ru­sza­łoś: zdro­wie psy­chiczne człon­ków Czar­nej spo­łecz­no­ści.

Ob­ra­cam się ra­zem z krze­słem, żeby na niego spoj­rzeć.

– Czy­tasz moje po­sty?

Po­pi­sowy uśmie­szek drga na jego ustach.

– Nie­stety tak.

– My­śla­łom, że nie­na­wi­dzisz Twit­tera. – Skoro tak po nim jeź­dził, za­kła­da­łom, że na­wet nie ma tam konta.

Igno­ruje moje słowa.

– Mo­gło­byś na­pi­sać, no wiesz, o tym, jak de­pre­sja, lęki i cała reszta wpły­wają na Czar­nych.

Przy­glą­dam mu się przez chwilę, a po­tem z po­wro­tem od­krę­cam się z krze­słem do mo­ni­tora.

– To na­prawdę do­bry te­mat. Dzięki.

– Pro­szę bar­dzo.

Za­czy­nam pi­sać i za­pada mię­dzy nami ci­sza, dużo mniej nie­zręczna, niż to ostat­nio by­wało. Ale w tej ci­szy, wy­peł­nio­nej tylko kle­ko­tem kla­wia­tury, pewna kwe­stia za­czyna wy­brzmie­wać bar­dzo mocno. Ten rzu­cony przez niego te­mat jest na­prawdę bar­dzo kon­kretny. Chcia­ło­bym za­py­tać, czy coś jest nie tak – czy Ka­sim ma ja­kieś pro­blemy. Może de­pre­sję? Jego mama zmarła, kiedy miał cztery lata, więc, jak mówi, nie tę­skni za nią. Tę­skni ra­czej za samą ideą matki, za re­la­cją, którą mo­gliby stwo­rzyć. Jego tata nie po­ka­zy­wał się zbyt czę­sto, od­kąd zo­stał zwol­niony, nie mieli kon­taktu od po­nad roku. Nie­wiele wiem o ca­łej sy­tu­acji, sły­sza­łom, że miał za­ła­ma­nie ner­wowe i znik­nął, po­rzu­ca­jąc Ka­sima i Taye’a. Kas mó­wił mi kie­dyś, że po wyj­ściu z wię­zie­nia jego oj­ciec był tak strau­ma­ty­zo­wany, że zo­stała z niego tylko pu­sta sko­rupa – ode­brano mu jego ży­cie i na­dzieję na przy­szłość, a wszystko dla­tego, że był Czar­nym męż­czy­zną z odro­biną trawki. Wię­zie­nia nie po­winny ist­nieć. Lu­dzie, któ­rzy nie po­tra­fią so­bie wy­obra­zić świata bez wię­zień, praw­do­po­dob­nie nie umie­liby też wy­obra­zić so­bie świata bez nie­wol­nic­twa.

Chcia­ło­bym spy­tać Ka­sima, jak się ma, ale nie je­ste­śmy już tak bli­sko jak kie­dyś. Może mo­gło­bym za­dać mu to py­ta­nie daw­niej, kiedy jesz­cze się przy­jaź­ni­li­śmy, ale te­raz...

Kas pali i wpa­truje się w te­le­fon. Wiem, że mo­jej mamy nie ucie­szy­łoby, gdyby zo­ba­czyła, że nosi przy so­bie trawkę. Zbyt wielu bia­łych z chę­cią za­mknę­łoby i jego. Samo to, że pa­limy, jej nie prze­szka­dza. Do­ce­nia ko­rzy­ści zdro­wotne. Za­równo psy­chiczne, jak fi­zyczne. Mnie trawka po­maga na stany lę­kowe, a ma­mie – na bóle ple­ców.

– Trawka jest nie­le­galna tylko ze względu na ra­sizm, dla­tego że Czarni czer­pali z niej ko­rzy­ści – par­ska Bir­die. – Tym­cza­sem do­stępne na re­ceptę opio­idy są bar­dziej uza­leż­nia­jące i śmier­cio­no­śne, a jed­nak le­galne. Hmm, cie­kawe dla­czego.

A te­raz, po tym, jak przez całe po­ko­le­nia ko­lo­rowi, szcze­gól­nie Czarni męż­czyźni, tra­cili wol­ność i ży­cie za kil­ka­dzie­siąt gra­mów, biali roz­krę­cają can­na­bi­sowy biz­nes i trze­pią kasę, a jed­no­cze­śnie cały czas ro­bią z nas prze­stęp­ców, gdy tylko weź­miemy kilka bu­chów.

Na­wet nie pró­buję so­bie wy­obra­żać, jak musi się czuć Ka­sim, wie­dząc, że jego tata zo­stał aresz­to­wany i osa­dzony za po­sia­da­nie trawki, a po­tem wi­dząc zdję­cia roz­ma­itych Ka­ren i Mart z sze­ro­kim uśmie­chem pre­zen­tu­ją­cych asor­ty­ment swo­ich uro­czych can­na­bi­so­wych skle­pi­ków w Ko­lo­rado. Na samą myśl mam ochotę pła­kać i krzy­czeć, i zwi­nąć się w kulkę we­wnątrz mięk­kiej ró­żo­wej mu­szelki, w któ­rej będę bez­pieczne. Cza­sem wy­daje mi się, że wi­dzę prze­bły­ski tego sa­mego bólu w oczach Ka­sima, nim nie mru­gnie i na po­wrót nie obu­duje się mu­rem.

Zerka na mnie te­raz i zdaję so­bie sprawę, że się ga­pi­łom, ale on chyba się tym nie przej­muje.

– Mogę pu­ścić ja­kąś mu­zykę? – pyta.

– Tak, ja­sne. – Się­gam po skręta i po­cią­gam odro­binę, czuję mro­wie­nie, spo­kój roz­pełza mi się pod skórą. Kas puka w ekran te­le­fonu. Tey­ana Tay­lor. And are you gonna love me? Pio­senka wpa­so­wuje się w na­strój, ko­ły­szę się w przód i w tył na krze­śle, które po­skrzy­puje pod moim cię­ża­rem. Za­pi­suję ostat­nie słowo. Czy­tam po­sta kilka razy, re­da­guję, do­póki nie jest ide­alny. Wstrzy­muję od­dech i wci­skam „twe­et­nij wszystko”.

– Skoń­czy­łoś? – pyta Ka­sim.

– Aha.

– Mogę prze­czy­tać?

– Zo­bacz so­bie w te­le­fo­nie.

– Nie mam apki.

– Co? Dla­czego?

– Bo nie je­stem man­go­zje­bem.

Prze­wra­cam oczami, biorę lap­topa i po­daję go Ka­si­mowi, a po­tem wstaję od biurka i rzu­cam się na łóżko, by przej­rzeć po­wia­do­mie­nia na ko­mórce. Mam już 20... 23... 26 laj­ków i cią­gle ich przy­bywa.

Wy­gląda na to, że stwo­rzy­łom ko­lejny po­pu­larny wą­tek – ale, co było do prze­wi­dze­nia, znaj­duje się rów­nież ja­kiś troll, który re­twit­tuje go z ko­men­ta­rzem: „jezu chry­ste, ale ten dzie­ciak jest wku­rza­jący”.

Bir­die za­cho­dzi mnie od tyłu i przy­tula.

– Nie je­steś wku­rza­jące, Lark.

Gdyby tylko wszy­scy inni tak uwa­żali. Biali, he­tero, neu­ro­ty­powi, do­ro­śli – prak­tycz­nie wszy­scy są skłonni na­tych­miast uznać osobę taką jak ja za wku­rza­jącą: nie­miłą, nie­em­pa­tyczną, nie­zno­śną, no po pro­stu nie da się z kimś ta­kim utoż­sa­mić.

Jako dziecko cho­dzi­łom do szkoły spo­łecz­nej na Bro­okly­nie. By­łom je­dyną Czarną osobą na cały rocz­nik oraz je­dyną uży­wa­jącą za­imka „ono” i neu­tral­nych form gra­ma­tycz­nych. Na­uczy­ciele twier­dzili, że „za­kłó­cam po­rzą­dek w kla­sie”, bo wiecz­nie pod­no­szę rękę i zbyt chęt­nie od­po­wia­dam na py­ta­nia, pod­czas gdy o bia­łych uczniach, któ­rzy ro­bili do­kład­nie to samo, mó­wiono, że „ciężko pra­cują”. Jako je­dyne w kla­sie nie­mal co­dzien­nie pa­ko­wa­łom się w kło­poty. Ga­da­łom i śmia­łom się tak jak wszy­scy po­zo­stali, ale nikt poza mną nie lą­do­wał na dy­wa­niku u dy­rek­tora. Raz mu­sia­łom zo­stać po lek­cjach, bo nie uśmiech­nę­łom się do na­uczy­cielki. Twier­dziła, że pró­bo­wa­łom ją onie­śmie­lić. Nie mia­łom przy­ja­ciół. Kiedy tylko się ode­zwa­łom, wszy­scy w kla­sie wrzesz­czeli, że mam się, kurwa, za­mknąć, nikt cię nie lubi, zjeż­dżaj, Lark.

Szkolni prze­śla­dowcy zro­bili so­bie za­bawę z ła­że­nia za mną krok w krok, plu­cia na mnie, po­py­cha­nia mnie; pew­nego dnia za­snę­łom z tyłu au­to­busu, z wy­cią­gnię­tymi przed sie­bie no­gami, i wszy­scy się wście­kli i za­częli wrzesz­czeć że zaj­muję za dużo miej­sca a prze­cież nie po­win­nom zaj­mo­wać ani odro­biny miej­sca na tym świe­cie i z chwili na chwilę ro­biło się co­raz go­rzej aż w końcu jedna dziew­czyna z którą ni­gdy wcze­śniej nie za­mie­ni­łom ani słowa za­częła się ze mnie wy­śmie­wać że ku­puję trampki w Pay­less a po­tem wal­nęła mnie w oko i...

– Od­dy­chaj – przy­po­mina Bir­die.

Pio­senka Tey­any się koń­czy. Te­raz śpiewa Arlo. Just know it won’t hurt so much – won’t hurt so much fo­re­ver.

Bir­die po­cho­dzi z przy­szło­ści. Mówi, że tam jest ina­czej. Wy­ewo­lu­owa­li­śmy na tyle, by zdać so­bie sprawę, że wszy­scy je­ste­śmy jed­no­ścią i nie da się na­wet stwier­dzić, gdzie koń­czy się jedno, a za­czyna dru­gie, nie da się od­róż­nić jed­nego czło­wieka od dru­giego.

– Może ja też je­stem z przy­szło­ści.

Ka­sim pod­nosi na mnie wzrok.

– Co?

Po­chy­lam głowę.

– Nic.

Wska­zuje lap­topa.

– My też za­słu­gu­jemy na prze­rwę? Na­prawdę?

– No. Coś z tym nie tak?

– Lark, wła­śnie pi­sząc i za­miesz­cza­jąc tego po­sta, nie po­zwa­lasz so­bie na prze­rwę.

Rzu­cam w niego po­duszką.

– Za­mknij się.

Ła­pie ją ze śmie­chem, a po­tem wraca do czy­ta­nia i przez ja­kąś mi­nutę jest ci­cho.

– Za­wsze umia­łoś do­brze prze­ka­zy­wać swój punkt wi­dze­nia.

Mój kark robi się go­rący.

– Dzięki. Chyba. – Sia­dam, go­towe na­tych­miast zmie­nić te­mat. Kom­ple­menty za­wsze wpra­wiają mnie w za­kło­po­ta­nie, ale jest coś ta­kiego w po­chwale z ust Ka­sima, co spra­wia, że czuję się szcze­gól­nie nie­swojo. Jakby mnie to zmu­szało do przy­po­mnie­nia so­bie cza­sów, kiedy by­li­śmy bli­sko, i za­sta­na­wia­nia się, dla­czego wszystko się zmie­niło.

– Ni­gdy nie masz po­czu­cia, że to strata czasu? – pyta Ka­sim.

– Co?

– Me­dia spo­łecz­no­ściowe. Samo ga­da­nie, żad­nego dzia­ła­nia. Nie wiem, czy one w ogóle mają ja­ki­kol­wiek sens.

– Ty byś od razu chciał pod­pa­lić świat, tak?

– Nie cały. Tylko ten sys­tem, który nas wy­kań­cza.

– Na­wet je­śli ogień się roz­prze­strzeni i my też spło­niemy?

– No wiesz, nie bar­dzo mamy lep­sze opcje.

– Kto tak twier­dzi?

Zerka na mnie spod przy­mru­żo­nych po­wiek, uśmie­cha się co­raz sze­rzej.

– To, że ktoś się z tobą nie zga­dza, nie ozna­cza z au­to­matu, że nie ma ra­cji. Cią­gle cze­kam, że­byś do tego do­szło.

Jak gdyby za­wsze wie­dział, który nerw trą­cić.

– Ni­gdy nie twier­dzi­łom, że nie masz ra­cji, bo się ze mną nie zga­dzasz.

– Nie. Ty to tylko su­ge­ru­jesz.

– Za­po­mnij. Nie je­stem w na­stroju na ko­lejną kłót­nię.

– Nie pró­bo­wa­łem się z tobą kłó­cić.

Nie wiem, jak mam na to od­po­wie­dzieć. Czy Ka­sim kie­dy­kol­wiek prze­ga­pił oka­zję, żeby się ze mną po­kłó­cić?

– Mó­wię tylko, że nie ma nic złego w ne­go­wa­niu sta­tus quo, żeby dla od­miany spró­bo­wać cze­goś no­wego.

– Ja­sne. Bo chcesz, żeby cały świat wie­dział, że masz w du­pie, co kto­kol­wiek my­śli. – No do­bra, może nie mu­sia­łom mó­wić tego w tak nie­przy­jemny spo­sób. Mój wstyd na­ra­sta w ci­szy. – Prze­pra­szam.

Ka­sim wzru­sza ra­mio­nami. Boże. Kiedy wła­ści­wie zro­biło się mię­dzy nami tak nie­zno­śnie i dzi­wacz­nie?

– Idę już spać, do­brze? – mó­wię mu. – Nie wy­łą­czaj lap­topa, jak skoń­czysz.

Kiwa głową, sku­piony już na pi­sa­niu.

– Tak, tak.

Roz­dział trzeci

Lark Win­ters <win­ter­[email protected]>

Sza­nowna Pani Jen­kins,

szu­kam osoby, która ze­chcia­łaby re­pre­zen­to­wać mnie na rynku li­te­rac­kim. Mam na­dzieję, że ze­chce Pani przyj­rzeć się mo­jej prze­zna­czo­nej dla mło­dych czy­tel­ni­ków po­wie­ści fan­ta­stycz­nej pod ty­tu­łem Bir­die zrywa się do lotu.

Szes­na­sto­let­nie Bir­die po­cho­dzi z przy­szło­ści, w któ­rej lu­dzie wy­ho­do­wali skrzy­dła. Kiedy przy­pad­kowo prze­śli­zguje się przez szcze­linę cza­so­prze­strzenną i tra­fia do na­szej te­raź­niej­szo­ści, przez mi­liony lu­dzi zo­staje uznane za anioła i zwia­stuna Po­wtór­nego Przyj­ścia. Jedni ob­wożą je po ca­łym świe­cie, od­da­jąc mu cześć, pod­czas gdy inni wi­dzą w nim po­twora.

Bir­die spo­tyka osiem­na­sto­let­nią Ale­xan­drę, która obie­cuje po­móc mu w po­wro­cie do przy­szło­ści, nie­długo po­tem znika jed­nak bez śladu. Po­zo­sta­wione samo so­bie, Bir­die musi po­dą­żać za wska­zów­kami i roz­wią­zać za­gadkę jej znik­nię­cia, co może rów­nież do­star­czyć od­po­wie­dzi, które po­zwolą mu po­wró­cić do domu.

Nie wszystko jed­nak jest ta­kie, ja­kie się wy­daje, i nie każda za­gi­niona osoba pra­gnie zo­stać od­na­le­ziona. Bir­die zrywa się do lotu jest ukoń­czo­nym tek­stem i li­czy około 50 ty­sięcy słów. Zgod­nie z in­struk­cją na Pani stro­nie za­łą­czam pierw­sze pięć­dzie­siąt stron.

Je­stem uczniem szkoły śred­niej, moją pa­sją jest pi­sa­nie, a ce­lem – za­pew­nie­nie więk­szej wi­docz­no­ści i re­pre­zen­ta­cji oso­bom ta­kim jak ja. Obec­nie mam po­nad 20 ty­sięcy ob­ser­wa­to­rów na Twit­te­rze.

Z góry dzię­kuję za po­świę­cony mi czas.

Po­zdra­wiam ser­decz­nieLark

Jen­kins, Su­san <sjen­kins@ytli­te­rary.com>

Cześć, Lark,

dzię­kuję za Twoją pro­po­zy­cję. Po­mysł jest in­try­gu­jący, ale styl do mnie nie prze­mó­wił. My­śla­łam, że to ma być po­wieść z ga­tunku young adult, jed­nak jej ton wy­daje się zbyt na­sto­letni. Mia­łam duży pro­blem z prze­brnię­ciem przez Twoje cha­otyczne, po­wta­rza­jące się, nie­spójne i szcze­rze mó­wiąc, mę­czące mo­no­logi.

Ży­czę Ci licz­nych suk­ce­sów na pi­sar­skiej dro­dze.

Z naj­lep­szymi ży­cze­niamiSu­san

Bir­die wy­krzy­wia się w gry­ma­sie.

– No cóż, szlag.

Wzdy­cham, trę oczy, upusz­czam te­le­fon na pod­łogę. Le­żący obok Ka­sim mru­czy coś i ob­raca się na drugi bok. Nie po­win­nom być za­sko­czone, prawda? To już trzy­na­sta od­po­wiedź od­mowna. Cha­otyczne, po­wta­rza­jące się, nie­spójne, mę­czące mo­no­logi... auć, to boli. Szcze­gól­nie że taka ocena wy­nika z faktu, że my­ślę i pi­szę ina­czej niż lu­dzie neu­ro­ty­powi – więc od­rzu­cone zo­stało nie tylko moje pi­sa­nie, ale też ja samo i jest w tym ja­kiś pod­skórny able­izm.

Ale, choć czuję się zra­nione, gdzieś pod spodem kieł­kuje też gniew. My­śla­łam, że to ma być po­wieść z ga­tunku young adult, jed­nak jej ton wy­daje się zbyt na­sto­letni. Co to w ogóle znaczy?

– Która go­dzina? – pyta Kas schryp­nię­tym gło­sem.

– Nie wiem.

– Sprawdź.

– Te­le­fon mi spadł na pod­łogę.

Ka­sim wzdy­cha.

Zbyt na­sto­letni. Jak gdyby było coś złego w by­ciu na­sto­lat­kiem. Dla­czego do­ro­śli za­wsze trak­tują nas, jak­by­śmy byli naj­gorsi na świe­cie? My­ślą, że są od nas by­strzejsi i doj­rzalsi. A z tego, co wi­dzę, ro­bią do­kład­nie to samo co na­sto­latki. Prze­śla­dują się na­wza­jem. Mają ni­skie po­czu­cie wła­snej war­to­ści. Też po­winni od­ro­bić kilka lek­cji, je­śli chcą doj­rzeć jako lu­dzie. Tak samo gu­bią się we wła­snych uczu­ciach i do­świad­czają tych sa­mych emo­cji. Boją się, śmieją i pła­czą.

Bir­die sie­dzi na pod­ło­dze ze skrzy­żo­wa­nymi no­gami.

– To tylko ko­lejna grupa lu­dzi po­pra­wia­jąca so­bie sa­mo­po­czu­cie kosz­tem in­nej. Twoja cy­wi­li­za­cja miała do tego silne ten­den­cje na tym eta­pie dzie­jów.

– Ej­dżyzm jest po­rą­bany – mó­wię.

Ka­sim siada, bu­rzy so­bie ręką dredy, tak że opa­dają mu na twarz.

– Co?

– Po­myśl tylko. To je­den z nie­licz­nych spo­so­bów na to, żeby z osoby mniej uprzy­wi­le­jo­wa­nej i z mniej­szą wła­dzą stać się osobą bar­dziej uprzy­wi­le­jo­waną i ma­jącą wię­cej wła­dzy. Do­ro­śli z tego ko­rzy­stają i trak­tują nas jak śmieci.

Kiedy samo będę do­ro­słe, za­mie­rzam pa­mię­tać, ja­kie to gów­niane uczu­cie, i trak­to­wać na­sto­latki jak to, czym są – czyli jak lu­dzi.

Ka­sim przy­gląda mi się, wciąż na wpół prze­bu­dzony.

– Cza­sem ga­dasz to­tal­nie od czapy, Lark.

Wzru­szam ra­mio­nami, a po­tem od­rzu­cam koł­drę, schy­lam się po te­le­fon i zer­kam na ekran.

– Dzie­siąta.

– No to mu­simy się zbie­rać.

Za­bawne, wła­śnie wró­ci­li­śmy do punktu, w któ­rym za­częła się na­sza przy­jaźń. Cho­dzi­li­śmy do tej sa­mej szkoły w Chest­nut, ale w su­mie ni­gdy ze sobą nie roz­ma­wia­li­śmy, aż do czasu wspól­nych za­jęć w Com­mons. Szkołę za­mknięto na cały rok. Mie­li­śmy lek­cje na Zoo­mie, ale sku­pie­nie uwagi na ekra­nie lap­topa było dla mnie spo­rym wy­zwa­niem, szcze­gól­nie że je­stem nie­neu­ro­ty­powe i tak da­lej. Zna­czy po­dej­rze­wam, że je­stem. Nie chcę ofi­cjal­nej dia­gnozy (mama mówi, że w po­rządku, mogę jej nie mieć, do­póki ra­dzę so­bie ze wszyst­kim, co dzieje się wo­kół mnie), ale moż­liwe, że mam au­tyzm albo ADHD, albo jedno i dru­gie. To by wy­ja­śniało, dla­czego tak się nade mną pa­stwiono. Od­czu­łom nie­mal ulgę, gdy do­wie­dzia­łom się, że wielu au­ty­sty­ków pada ofiarą bul­ly­ingu. To było ta­kie: „Och, na­resz­cie gdzieś przy­na­leżę”.

Szy­ko­wa­nie się do wyj­ścia to u mnie za­wsze to­talny chaos, bo po­tra­fię w trak­cie my­cia zę­bów zo­rien­to­wać się, że nie wiem, co chcę wło­żyć no więc za­czy­nam szu­kać swo­jej ulu­bio­nej ko­szulki a po­tem nie mogę so­bie przy­po­mnieć gdzie po­ło­ży­łom tę cho­lerną szczo­teczkę i my­ślę o flu­orze który jest w pa­ście więc sia­dam do lap­topa i wy­szu­kuję fluor a po­tem mama woła, że się spóź­nię, a kiedy jest ze mną jesz­cze ktoś, robi się z tego ja­kiś skom­pli­ko­wany ta­niec i co chwila na sie­bie wpa­damy. Kas ła­duje się do ła­zienki, aku­rat kiedy biorę prysz­nic.

– Jezu, Kas, wyjdź!

– O kurwa, prze­pra­szam, nie wie­dzia­łem, że tu je­steś...

– Prze­cież woda się leje!

Nie pa­trzy na mnie, kiedy mi­jam go i wpa­dam do sy­pialni, cia­sno owi­nięte ręcz­ni­kiem. Otwie­ram ko­modę, prze­ko­puję się przez sterty zło­żo­nych ubrań. Na­wet nie wiem, czy fak­tycz­nie aż tak się gnie­wam. Prze­cież to nie tak, że Kas coś zo­ba­czył. By­łom za za­słonką. Może po pro­stu za­cho­wuję się, jakby mnie to roz­gnie­wało, bo wy­daje mi się, że to wła­śnie po­win­nom czuć wo­bec Ka­sima. Usta ma za­ci­śnięte w wą­ską kre­skę, kiedy ociera się o mnie w przej­ściu, a po­tem za­trza­skuje za sobą drzwi ła­zienki.

Bir­die prze­wraca oczami.

– Kłó­ci­cie się o naj­mniej­szą głu­potę.

Kiedy scho­dzę na dół, z cią­gle wil­got­nymi wło­sami i kro­plami wody na de­kol­cie, mama już jest w kuchni.

– Dzień do­bry, ko­cha­nie – mówi, spo­glą­da­jąc na mnie zza stołu.

– Do­bry.

Mam na so­bie żółtą ko­szulkę z koł­nie­rzy­kiem, sza­lik w kwiaty, który robi też za ma­seczkę, dżinsy z sze­ro­kimi no­gaw­kami i białe san­dały na plat­for­mie. Wy­glą­dam jak po­łą­cze­nie Ja­dena i Wil­low Smi­thów z tym afro, które ota­cza moją głowę jak halo albo chmura, z koń­ców­kami wło­sów w ko­lo­rze wy­bla­kłego różu. Ubie­ram się po hi­pi­sow­sku, w stylu lat sie­dem­dzie­sią­tych, w dżinsy dzwony z wpusz­czo­nymi do środka ja­skra­wymi wzo­rzy­stymi ko­szul­kami. Trudno na­zy­wać się Lark i nie być pro­mien­nym dziec­kiem kwia­tem, prawda?

– Zjesz śnia­da­nie?

– Nie, dzięki. – Mam już te­le­fon w ręku, usi­łuję prze­czy­tać po­wia­do­mie­nia na Twit­te­rze. Jest ich dużo wię­cej, niż się spo­dzie­wa­łom. Ten wą­tek mu­siał stać się wi­ra­lem w nocy, po tym, jak po­szłom spać. Ale mama sku­tecz­nie od­wraca moją uwagę.

– Po­spiesz­cie się, bo za­raz bę­dzie­cie spóź­nieni.

– To tylko Com­mons, mamo.

– Aha, czyli to w po­rządku: po­ja­wiać się na za­ję­ciach w Cen­trum, kiedy ci się aku­rat po­doba?

– Nie, ale...

– Dzień do­bry – mówi mama na wi­dok Ka­sima, który wła­śnie wszedł do kuchni. Przez ra­mię ma prze­wie­szony po­ży­czony ode mnie ple­cak, na głowę na­cią­gnął jedną z mo­ich cza­pek, dredy opa­dają mu po obu stro­nach twa­rzy. W tej sza­rej ko­szulce i czar­nych spodniach dre­so­wych za­zwy­czaj sy­piam, a na czapkę jest chyba tro­chę za cie­pło, ale wszyst­kie te moje rze­czy wy­glą­dają na nim ja­koś su­per­miękko i miło. Ma­seczkę ma zsu­niętą na szyję. Nie wło­żył dziś bin­dera. Po­wie­dział mi kie­dyś, że nie za­wsze przej­muje się swoją klatą.

Mama przy­tula go mocno.

– Hej, a gdzie mój uścisk? – py­tam, ale ona nie zwraca na mnie uwagi.

– Je­steś głodny, Ka­sim?

– Nie bar­dzo.

– Po­win­ni­ście już chyba iść – mówi mama.

– Czas to za­le­d­wie kon­strukt – od­po­wia­dam, a ona tylko uśmie­cha się do mnie wy­ro­zu­miale i ge­stami po­na­gla nas do wyj­ścia. – Se­rio, czas na­wet nie jest praw­dziwy. Za­uwa­ży­łaś, że cza­sem mie­siąc wy­daje się trwać rok, a rok może mi­nąć w mgnie­niu oka? Zgod­nie z teo­rią względ­no­ści Ein­ste­ina...

Ale ona już nie słu­cha. Nie­mal wy­py­cha nas na ze­wnątrz z krót­kim: „Baw­cie się do­brze” i za­trza­skuje za nami drzwi.

Po­trzą­sam głową.

– Cza­sem tro­chę prze­gina.

– Masz szczę­ście, że ją masz.

Prawda. Nie za­mie­rzam się spie­rać.

Ści­skam te­le­fon w kie­szeni, ale nie mogę jed­no­cze­śnie iść i scrol­lo­wać. Zwy­kle koń­czy się to tak, że po­ty­kam się o wła­sne nogi – zwłasz­cza że chod­niki są po­pę­kane, be­ton wy­brzu­sza się od ko­rzeni drzew pod spodem. Będę mu­siało spraw­dzić po­wia­do­mie­nia póź­niej.

Wy­cho­dzimy na ga­nek, zbie­gamy po schod­kach i wkra­czamy w słońce. Ko­lejny dzień w za­chod­niej Fi­la­del­fii – naj­lep­szej ze wszyst­kich. Prze­pro­wa­dzi­ły­śmy się tu z mamą z Bro­oklynu ja­kieś cztery lata temu, z wielu po­wo­dów. Po pierw­sze, nie było nas już stać na miesz­ka­nie tam, po dru­gie, mia­sto było na­prawdę gło­śne i za­tło­czone i oka­zało się, że cały ten ha­łas i świa­tła, i mi­liony lu­dzi nie po­ma­gają na moje stany lę­kowe, kto by po­my­ślał, a po trze­cie, bul­ly­ing w szkole osią­gnął punkt kry­tyczny, do­ku­cza­nie i ostra­cyzm prze­szły w po­py­cha­nie i oplu­wa­nie, i ude­rze­nie w twarz, i całą resztę, o któ­rej nie bar­dzo lu­bię wspo­mi­nać, w każ­dym ra­zie zmie­rzam do tego, że opu­ści­ły­śmy Nowy Jork i wy­lą­do­wa­ły­śmy tu­taj.

Lu­bię Fi­la­del­fię. Moje naj­bliż­sze są­siedz­two to ob­sa­dzona drze­wami ulica, przy któ­rej stoją ka­mie­nice z pięk­nymi gan­kami. Na gan­kach usta­wiono do­nice z kwia­tami i fo­tele, w któ­rych prze­sia­dują są­sie­dzi, po­pi­ja­jąc her­batę i pa­trząc na ba­wiące się dzie­ciaki. Jest tu ci­szej i spo­koj­niej, lu­dzie wię­cej się uśmie­chają. Nie mam spe­cjal­nych pro­ble­mów w szkole. Więk­szość klasy uważa, że je­stem dziwne, i wła­ści­wie nikt się do mnie nie od­zywa, ale to bez zna­cze­nia, od­kąd szkoła stała się zbio­rem okie­nek na ekra­nie. No i mamy tu ogródki. W No­wym Jorku tylko bo­gaci mogą so­bie po­zwo­lić na ogró­dek.

Mimo wszystko ciąży mi świa­do­mość, że – choć nie je­stem tak na­prawdę stąd – miesz­kam so­bie w wy­god­nym domu, pod­czas gdy nie­któ­rzy miej­scowi są bez­domni i głodni. Raz, kiedy wra­ca­łom ze szkoły, za­cze­pił mnie ko­leś na ro­we­rze i po­pro­sił o ja­kieś drobne. Głu­pio mi było, że nie mam, a on opo­wie­dział, jak to jego ro­dzina miesz­kała w są­siedz­twie przez ja­kieś pięć­dzie­siąt lat, ale po­tem stra­cili dom i te­raz żyją na ulicy. Wy­mam­ro­ta­łom, że mi przy­kro, co za­brzmiało jak fra­zes, i nie wie­dzia­łom, co jesz­cze po­wie­dzieć, a po­tem on od­je­chał. Strasz­nie to zje­bane. Nie­na­wi­dzę my­śli, że je­stem czę­ścią sys­temu, który krzyw­dzi tyle osób.

Idziemy z Ka­si­mem w nie­zręcz­nej ci­szy, bo to je­dyny spo­sób, w jaki po­tra­fimy prze­ży­wać na­sze ży­cie. Niebo jest cu­dow­nie nie­bie­skie, z pu­cha­tymi bia­łymi chmu­rami. Ogrody aż ki­pią od ro­ślin­no­ści, nad ogrom­nymi kwia­tami krążą psz­czoły i mo­tyle, pyłki tań­czą w po­wie­trzu. Wie­cie, że za­rząd zie­leni miej­skiej po­sa­dził masę drzew mę­skich, ale nie­wy­star­cza­jąco dużo żeń­skich – które mo­głyby przy­jąć cały ten py­łek – i te­raz lu­dzie w mia­stach nie mają do­stępu do dar­mo­wych owo­ców, i są zmu­szeni do ku­po­wa­nia je­dze­nia, a w se­zo­nie do­sta­jemy pier­dolca od aler­gii? Ko­lo­rowe ka­mie­nice wy­glą­dają, jakby star­to­wały w kon­kur­sie na naj­ja­skraw­szą fa­sadę; ktoś spa­ce­ru­jący z psem woła do ko­goś po dru­giej stro­nie ulicy: „Hej! Jak się masz? Dawno cię nie wi­dzia­łem!”. To ide­alna wio­senna po­goda, wie­cie? Ta chłodna bryza i to go­rące słońce, i wszystko aż kipi ży­ciem. Wio­sna to zde­cy­do­wa­nie moja ulu­biona pora roku.

– Kas – za­ga­duję – którą porę roku lu­bisz naj­bar­dziej?

– Zimę.

Czas, gdy wszystko jest zlo­do­wa­ciałe i mar­twe. No oczy­wi­ście.

Grupka dzie­cia­ków na rogu sprze­daje bu­telki z prze­no­śnej lo­dówki. „Woda! Ga­to­rade!” – wo­łają. Pla­katy w oknach gło­szą: „Black Li­ves Mat­ter” i „Je­bać po­li­cję”, i „Zli­kwi­do­wać ICE[1]”, i „Deer Jawn Cros­sing[2]”. Mu­ral na ścia­nie opusz­czo­nego ma­ga­zynu przed­sta­wia dziecko trzy­ma­jące garść ziemi, z któ­rej wy­ra­sta zie­lony kie­łek, i przy­po­mina mi się wiersz Rossa Gaya A Small Ne­ed­ful Fact, i roz­kle­jam się od tego. Kas to za­uważa, ale nic nie mówi. Wie, że ja cią­gle pła­czę.

Błą­dzę my­ślami, za­sta­na­wia­jąc się nad wszyst­kim, przez co prze­szedł ten kraj w ciągu ostat­nich kilku lat. Bru­tal­ność po­li­cji, Czarni za­bi­jani przez gli­nia­rzy, epi­de­mia prze­mocy wo­bec czar­no­skó­rych trans ko­biet i osób ko­bie­cych, a nikt nie zna na­wet do­kład­nych liczb w przy­padku lu­dzi nie­bi­nar­nych, non­kon­for­mi­stycz­nych płciowo i trans­mę­skich – wi­docz­ność mnó­stwa osób jest wy­ma­zy­wana. Kiedy o tym my­ślę, za­czy­nam się bać. Oba­wiam się, że mogę nie do­żyć dwu­dzie­stych uro­dzin. Cho­ciaż ten świat zdaje się roz­pa­dać z chwili na chwilę, ja ko­cham ży­cie. Chcę żyć. Gdy wy­bu­chła pan­de­mia i wszystko na­gle sta­nęło w miej­scu, lu­dzie zo­stali zmu­szeni do ro­zej­rze­nia się wo­kół i wszę­dzie za­częto or­ga­ni­zo­wać pro­te­sty, po­czu­łom przy­pływ opty­mi­zmu. Mia­łom na­dzieję, że coś na­prawdę za­czyna się zmie­niać. Pa­mię­tam, jak mó­wi­łom o tym Ka­si­mowi ja­kiś rok temu – już ro­biło się mię­dzy nami dziw­nie, ale to była jedna z ostat­nich praw­dzi­wych roz­mów, ja­kie prze­pro­wa­dzi­li­śmy, za­nim w ogóle prze­sta­li­śmy ze sobą roz­ma­wiać – a on po­trzą­snął głową, jak­bym go roz­cza­ro­wało.

– Gówno się zmieni – po­wie­dział. – Wciąż ist­nieją wię­zie­nia. Ist­nieją gliny. Od­ma­wia nam się od­szko­do­wań. Wszy­scy mają gęby pełne fra­ze­sów, bo nie chcą być uwa­żani za ra­si­stów, ale cią­gle wspie­rają ten sam ra­si­stow­ski sys­tem. Nic się, kurwa, nie zmieni.

Mój dom jest tylko pięć mi­nut spa­ce­rem od Com­mons. Chod­nik pro­wa­dzi w dół, aż do śmie­cio­wego mo­stu, przej­ścia po­nad tu­ne­lem dla po­ciągu, który prze­jeż­dża tędy każ­dej nocy; wszyst­kie śmieci z oko­licy sta­czają się tu po zbo­czu i zbie­rają w stosy, no i lu­dzie też je tu wy­rzu­cają. U na­szych stóp roz­po­ściera się wielka błot­ni­sta ka­łuża. Za­trzy­mu­jemy się.

Kas robi gest dło­nią.

– Ty pierw­sze.

– Nie-e. Ty.

– Jed­no­cze­śnie?

Udaję, że ro­bię krok w tym sa­mym mo­men­cie co on, a po­tem ła­piemy się za ra­miona i łok­cie i pró­bu­jemy prze­pchnąć się na­wza­jem, żeby to dru­gie po­szło przo­dem. O mały włos nie koń­czymy w wo­dzie, śmie­jemy się tak bar­dzo, że czuję, jak łzy zbie­rają mi się w ką­ci­kach oczu, Kas wy­sa­puje: „Cze­kaj, cze­kaj”, aż w końcu udaje nam się prze­sko­czyć po­nad ka­łużą. Wpa­dam w po­ślizg na bło­cie, a on ła­pie mnie za ra­mię i pod­trzy­muje, śmie­jąc się jesz­cze bar­dziej.

– Ja­sna cho­lera, ura­to­wa­łeś mi ży­cie.

– W końcu je­stem bo­ha­te­rem, nie?

– Tak, Kas, je­steś moim bo­ha­te­rem.