Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
„Piętnaście lat temu Biały Książę rzucił, na Międzyziemie trzy wszechpotężne klątwy, by przechwycić Księgę Wszechrzeczy, zawładnąć trzema wymiarami i stać się półboską istotą . Od tej pory świat pogrążył się w mroku, a jego mieszkańcy, na mocy jednej z klątw stracili swe człowieczeństwo, przestali mówić, tworzyć i kochać. Ale nadszedł czas odkupienia, Księga Wszechrzeczy wyznaczyła wybrańców…Czy czwórka nastolatków zdoła spełnić żądania księgi? Czy podejmie walkę o ocalenie Międzyziemia?
Dwie międzyziemskie wieże przeobraziły się w zgliszcza, zdewastowane czarnoksięską zagładą. Pozostała tylko jedna, wieża rodu Gasparow. „Ale z czasem nadejdą dni, kiedy białomagiczne zaklęcie, zacznie słabnąć, a wieża będzie ulegać stopniowej degradacji. I jeśli klątwy Białego Księcia nie zostaną zdjęte, wieża przemieni się w proch, a Święte Drzewo na zawsze straci swą moc, po czym przepadnie wraz z całym Międzyziemiem.”
Zanurz się w magicznych wersetach Księgi Wszechrzeczy, odkryj nieznane dotąd przestworza międzyziemskiego świata i razem z bohaterami powieści zdejmij klątwy Białego Księcia! Odkryj świat, którego jeszcze nikt nie odkrył! Poznaj historię, o której jeszcze nikt nie słyszał! Przeczytaj księgę, jakiej jeszcze nie czytałeś! A gdy słowa wedrą się do twego umysłu klątwa ustąpi…Zło przegra walkę o twoją duszę…
V.G. Soque
Urodziła się w Międzyziemiu, w hrabstwie Ardenii, w mieście Navar. Gdy miała cztery lata wybuchła Wojna Teodozjuszy, która ogarnęła całą krainę. Tuż przed rzuceniem klątw przez Białego Księcia rodzice autorki, wraz z innymi czarodziejami wyemigrowali do krajów Europy Zachodniej i Środkowej. Obecnie V.G.Soque mieszka we Francji w okolicach Clermont-Ferrand. Jej pasją są podróże, także te po nieznanych wymiarach i nadrealnych rzeczywistościach. Uwielbia muzykę klasyczną, zwłaszcza utwory Fryderyka Chopina oraz dzieła operowe, baletowe i symfoniczne Piotra Czajkowskiego. W wolnym czasie najczęściej opisuje losy Międzyziemia, czyta książki i wędruje po górach.
Monika Pitas
Urodzona w pierwszym roku Wojny Teodozjuszy, podobnie jak autorka książki wyemigrowała wraz z rodzicami do niemagicznego wymiaru. Już jako dziecko uwielbiała malować międzyziemskie pejzaże, znając je zaledwie z opowieści rodziców. W niemagicznym świecie ukończyła plastyczne liceum, a obecnie studiuje grafikę na jednym z europejskich uniwersytetów. Jej pasją jest fotografowanie, szczególnie dzikiej przyrody, a także piesze wyprawy do lasu, w poszukiwaniu odgłosów natury i magicznych miejsc w zupełnie niemagicznym świecie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 233
Rok wydania: 2011
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
V.G. SOQUE
KSIĘGA WSZECHRZECZY
Tom I Międzyziemie
© Copyright by V.G. Soque & e-bookowo
Projekt okładki: Monika Pitas
ISBN 978-83-63080-34-1
Wydawca: Wydawnictwo internetowe e-bookowo www.e-bookowo.pl
Kontakt:[email protected]
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, rozpowszechnianie części lub całości bez zgody wydawcy zabronione.
Wydanie I 2011
– Aifanaë! Aifanaë! Aifanaë! Aifanaë! Pomóż mi! Przybądź! Aifanaë! Przyjdź! Przyjdź! Przyjdź! – w głowie pogrążonej w głębokim śnie półelfki pobrzmiewał tajemniczy, dziewczęcy głos. Głos jednocześnie znany i nieznany, jakby należał do kogoś zamkniętego w szklanym pomieszczeniu, tłumiącym i zniekształcającym dźwięki.
Kasztanowowłosa Aifanaë zbudziła świadomość, utrzymując ciało w specyficznym transie, który można było nazwać półsnem. Bowiem jej ciało pogrążone było we śnie, umysł zaś pozostawał w głębokim skupieniu, odłączony od świata zewnętrznego i wszelkich jego bodźców. Świadomość pozostawała zbudzona, zdolna do swobodnego kierowania myślami i emocjami, zgodnie z wolą półelfki. Aifanaë tylko tak mogła porozumieć się z błagającą o pomoc istotą. Gdyż coś lub ktoś, nie pozwalał im na kontakt za pomocą międzywymiarowego kompasu, czy międzyprzestrzennego zegarka.
– Kim jesteś? – spytała półelfka, gdy w jej umyśle zalśniła szmaragdowozielona toń, pod którą ukrywała się lekko zamazana twarz dziewczyny o błękitnych oczach, złotych włosach i bladych jak płatki białych róż ustach.
– Znasz mnie doskonale… Jestem zaklęta w jeziorze… Przybądź nad Plitwickie Jeziora w Chorwacji… Przybądź szybko… To ważne… Muszę ci coś przekazać. – Tajemnicza postać mówiła coraz szybciej, oddalając się stopniowo, jakby jakaś siła ciągnęła ją na dno jeziora.
– Gdzie to jest?
– W niemagicznym świecie… Utopce… Utopce… Utopce… – rozległo się echo, po czym istota zniknęła.
Aifanaë obudziła się, siadając na łóżku. Wzięła do ręki międzyprzestrzenny zegarek za pomocą, którego próbowała się skontaktować z istotą kilkadziesiąt minut przed zapadnięciem w półsen i zbudzeniem świadomości. Małe złote urządzenie wskazywało, że ktoś nieznany próbuje nawiązać z Aifanaë kontakt, ale z jakiś niewiadomych powodów jest to niemożliwe. Gdy spróbowała użyć międzywymiarowego kompasu, ten zaskwierczał straszliwie, stając się rozżarzony niczym rozpalone w kowalskim piecu żelazo. Pozostało więc jedynie porozumieć się za pomocą półsnu.
Aifanaë była zdenerwowana. Ktoś nieznajomy prosił ją o pomoc, każąc udać się do nieznanego jej bliżej, niemagicznego świata. Wcale nie miała ochoty wyświadczać przysługi nieznajomej, ale miała dziwne wrażenie, że ta sprawa dotyczy jej rodziny. Zorientowawszy się, gdzie leżą w niemagicznym świecie Plitwickie Jeziora, postanowiła tuż przed świtem, wbrew sobie, wyruszyć na południowe krańce Europy.
Świt budził się powoli, spowity gęstą mgłą unoszącą się nad zgliszczami dawnych kamiennych mostów, łączących trzy wieże wielkich międzyziemskich rodów. Od kilku dni, każdy poranek był bezsłoneczny. Słońce nie wynurzało się już zza wschodnich pagórków, by zawisnąć na niebie i ozłocić swymi promieniami międzyziemski krajobraz. A błękitne niebo raz na zawsze musiało ustąpić miejsca gołębioszarym połaciom i granatowym niczym atrament chmurom.
Potężne czarnoksięskie klątwy rzucone na Międzyziemie, podczas Wojny Teodozjuszy, unicestwiły nie tylko ludzkie dusze, ale także „Ducha Świata”. Odtąd każde zwierzę, każda roślina, każdy strzęp powietrza pozostawały zaklęte. Wszystko, co żywe, wszystko, co posiadało cząstkę „Ducha Świata” miało ulegać stopniowej degradacji, a z czasem całkowitemu unicestwieniu. To dlatego niebo przybrało szarogranatowy kolor, jakby nad Międzyziemiem zawisła ciemna, atłasowa kotara, odgradzając je od nadniebiańskiego boskiego świata, mieniącego się wszystkimi kolorami tęczy.
Ostatnia z trzech wież, wieża rodu Gasparow oparła się potędze czarnej magii, stając się enklawą na pograniczu dwóch światów. Dzięki starożytnym białym zaklęciom, wieża Gasparowów stoi nienaruszona, podobnie jak Święte Drzewo, największy skarb mieszkańców Międzyziemia. Ale z czasem nadejdą dni, kiedy białomagiczne zaklęcie, zacznie słabnąć, a wieża będzie ulegać stopniowej degradacji. I jeśli klątwy Białego Księcia nie zostaną zdjęte, wieża przemieni się w proch, a Święte Drzewo na zawsze straci swą moc, po czym przepadnie wraz z całym Międzyziemiem. Tak głosi jedna z eurystreuszowskich przepowiedni.
Niewielkie drewniane drzwi kamiennej wieży, uchyliły się nieznacznie. Z osnutego ciemnością wnętrza, po cichutku wynurzyła się odziana w śliwkowofioletowy płaszcz kobieca postać. Jej długie, falowane, kasztanowe włosy rozwiewał poranny zefirek.
Coś ciemnego i wielkiego zawisło na niebie, kładąc cień na pokrytą gruzem polanę, rozciągającą się przed wejściem do wieży. Kobieca postać dała sygnał wznosząc dłoń do góry. Wtedy to potężne biało– szare cielsko wylądowało z niemałym łoskotem tuż u jej stóp. Tumany kurzu wzniosły się w górę, kiedy potężne łapska uderzyły w pokryte tysiącem kamieni podłoże.
– Mira, trochę ciszej! – rzekła półelfka, głaszcząc potwora po pysku. – Nie może nas nikt usłyszeć.
Mira była samicą błoskolota, potwora przypominającego potężną jaszczurkę, poruszającą się na dwóch, potężnych łapach. Jej ciało dostosowywało się do koloru nieba, bądź koloru otoczenia tak, by nikt nie mógł dostrzec gołym okiem uskrzydlonego potwora. Błyskoloty służyły czarodziejom i czarownikom do podróży po niemagicznym świecie. Dzięki nim mogli swobodnie podróżować po Antymagii, zupełnie niezauważeni przez niemagicznych ludzi. Każdy błyskolot miał trzy pary skrzydeł. Dwie pary służyły do latania, a jedna do osłaniania pasażerów. Wewnętrzne skrzydła tworzyły coś w rodzaju namiotu, dzięki czemu osłaniały podróżnych przed wiatrem i kapryśną pogodą.
Aifanaë dosiadła błyskolota, który położył łeb na jednym z głazów, tak by półelfka mogła swobodnie wspiąć się na jego grzbiet. Mira złożyła wewnętrzne skrzydła, osłaniając nimi kobietę.
Bestia wzbiła się w przestworza, mknąc niczym strzała. Błyskoloty były najszybszymi stworzeniami, gnając w przestrzeni niczym pocisk. Aifanaë i Mira minąwszy pogranicze dwóch światów, skierowały się w stronę Włoch, a następnie Adriatyku, by po kilku godzinach lotu podziwiać krajobraz chorwackich jezior.
Plitwickie Jeziora urzekały pięknem. Zielona toń, z lotu ptaka przypominała wielkie kamienie, tworzące szmaragdowy wisior, porzucony pośród szarych skał.
Mira obniżyła lot. Pozwalając Aifanaë zobaczyć jak maleńkie kolorowe punkciki, przechadzają się niczym mrówki pośród jezior.
– Teraz są tu turyści… Musimy poczekać aż nadejdzie noc – zadecydowała półelfka, kierując samicę błyskolota w stronę niewielkiego gaiku. Wśród śródziemnomorskich, bujnych zarośli Aifanaë i Mira odpoczęły po trudach kilkugodzinnej podróży. Półelfka z podziwem i tęsknotą wpatrywała się w błękitne niebo, roztaczające swe piękno aż po horyzont. Zaś Mira kosztowała po kolei każde drzewo, każdy krzew, każde źdźbło trawy, które znajdowało się w zasięgu jej wzroku. Jako roślinożerca zachwycała się, bądź gardziła smakiem niemagicznych, chorwackich roślin.
Zapadł zmierzch, po którym bezszelestnie nadeszła gwiaździsta noc. Ostatni turyści jeszcze przed zachodem słońca, zniknęli z wybrzeży Plitwickich Jezior.
Mira wraz z Aifanaë wzbiły się na chwilę w górę, by zbliżyć się do kamienistego brzegu jednego z jezior.
– To chyba tutaj! – wymamrotała Aifanaë ześlizgując się z grzbietu Miry. Kobieta rozejrzała się wokoło, próbując sobie jednocześnie przypomnieć, które z jezior widziała w wizji, przesłanej przez tajemniczą istotę. Ale wszystko wskazywało na to, że jest we właściwym miejscu. Aifanaë zbliżyła się do brzegu, który smagała delikatnie, lekko falująca woda. – Ciekawe, jak ją teraz znajdę? Wynurzy się z wody? – rzuciła w stronę Miry Aifanaë. Choć samica błyskolota nie była zdolna do posługiwania się ludzką mową, to doskonale znała język człowieka. Wzruszyła, więc łuskowatym ramieniem, dając znak, że nie wie, gdzie można znaleźć tajemniczą istotę z wizji półelfki.
– A co jeśli przyjechałyśmy tu na daremno? A może ona nie w ogóle nie istnieje? A może to jakaś pułapka? – zapytała ponownie Aifanaë, walcząc z różnymi wątpliwościami, które szarżowały w jej głowie, niczym nieproszona szarańcza wędrowna, żywiąca się dobrą myślą i nadzieją.
Mira prychnęła, wskazując głową światło, migocące w głębi jeziora.
Aifanaë, by przyjrzeć się temu zjawisku, naciągnęła mocno szyję. Plama żółtozłotego światła stawała się coraz większa, coraz szersza, zbliżając się jednocześnie do brzegu. Ale woda zaczęła przeistaczać się w jakąś dziwną gęstą ciecz. Aż w końcu stała się twarda niczym szkło. Światło zatrzymało się na środku jeziora. Aifanaë, zbadała, czy tafla wody, przemieniona w jakąś twardą substancję, jest wystarczająco gruba i bezpieczna, by móc wyjść na środek szmaragdowego jeziora. Szkło okazało się być grube i solidne a do tego całkowicie przezroczyste i ciepłe.
Wychodząc na środek jeziora Aifanaë zobaczyła, jak pod powierzchnią szklanej tafli, kryje się smutna, dziewczęca twarz. Znajoma twarz. Wcześniej oblicze dziewczyny było nieco zamazane, niewyraźne. Nie wiedziała, kto tak naprawdę prosi ją o pomoc. Ale teraz już znała odpowiedź. To było straszne.
– Witaj Aifanaë! – głos wodnej istoty jakby rozpogodził się. A każde wypowiedziane przez tajemniczą istotę słowo, rozbrzmiewało w umyśle Aifanaë. Szklany sufit, nie przepuszczał żadnych dźwięków.
– Eugenis? – krzyknęła półelfka, aż pobliskie zarośla zaszeleściły nerwowo, jakby im również udzieliło się zaskoczenie kasztanowowłosej kobiety. Półelfka nie mogła uwierzyć w to, co zobaczyła.
Złotowłosa dziewczyna, próbowała poruszyć szklany sufit, uderzając w niego dłońmi. Ale ten twardy, niczym tytan, pozostawał nienaruszony. W oczach istoty szkliły się łzy, które natychmiast po wypłynięciu z oka, łączyły się z lazurową wodą.
– Eugenis, kto ci to zrobił? – spytała półelfka, przykładając wewnętrzną stronę dłoni do szklanej tafli, zupełnie jakby chciała dotknąć twarzy Eugenis. W jej głowie rozległ się delikatny, dziewczęcy głos.
– Zostałam zaklęta w tym jeziorze i już nigdy się z niego nie wydostanę. To moja kara – dodała ze smutkiem.
Półelfka zaczęła walić pięścią w szklane, twarde tworzywo.
– Nic nie zrobisz… Daj spokój!
Mira zawyła błagalnie. Emocje, które targały sercem Aifanaë, odczuwała również samica błyskolota.
Aifanaë dalej wściekle uderzała w szklaną pokrywę, pięściami. Następnie wyciągnęła z pochwy ciężki, lecz krótki miecz, ciskając nim z całych sił w pokrywę. Jednak na dziwnej przezroczystej strukturze nie powstała nawet jedna rysa.
– Co to ma być! Kto ci to zrobił? – Aifanaë wybuchnęła płaczem. Była bezsilna. Mira, stojąca na brzegu, rozpaczała razem z nią. Piękne szmaragdowe jezioro, kuszące w słońcu nieskazitelnym lazurowym blaskiem, błyszczące niczym najcudniejszy klejnot, skrywało gorzką tajemnicę. Było więzieniem, płynną twierdzą, z której nie można było uciec. Zaklęcie kogoś w czymkolwiek było jedną z największych zbrodni, jakiej mogli dopuścić się czarodzieje, czarnoksiężnicy, magowie i półboskie istoty z trzeciego wymiaru.
– Aifanaë, Miro, szkoda waszych łez. Sprowadziłam was tutaj abyście mi pomogły – rzekła spokojnie Eugenis, rozbrzmiewając w głowie kobiety.
Półelfka i samica błyskolota uspokoiły się na chwilę.
– Co mam zrobić Eugenis? – wymamrotała półelfka, ocierając łzy i odgarniając włosy, które kleiły się jej to twarzy.
Wtedy pobliskie zarośla zaszeleściły. Zza gęstej trawy wyłoniły się dwie olbrzymie bobrzyce, ciągnące sporej wielkości wiklinowy kosz. W dodatku kosz sunął po wodzie, która była płynna, falująca, a jednocześnie dla stojącej na szklanej pokrywie Aifanaë twarda, jak skała. Zaklęte jezioro było niesamowitym, niewytłumaczalnym nawet dla półelfów zjawiskiem.
Aifanaë już miała nadzieję, że szklana pokrywa zniknie. Zupełnie nie zdawała sobie sprawy z konsekwencji, jakie miałoby to dla niej. Myślała tylko o uwolnieniu Eugenis.
Jednak iskra nadziei, która przed chwilą zagościła w jej sercu, nie miała szans na ziszczenie się. Kosz, puszczony wcześniej przez bobrzyce, swobodnie dopłynął do kolan półelfki. A pokrywa nie pękła, nie rozpłynęła się i nie zniknęła. Było to niesamowite zjawisko, świadczące o niezwykłej potędze tego, kto rzucił klątwę. Takiego zaklęcia mógł dokonać tylko doskonały czarnoksiężnik bądź półboska albo półludzka istota. Czarodzieje i magowie brzydzili się tak straszliwymi zaklęciami, które jakby zatrzymywały czas. Czyniły człowieka bądź jakąkolwiek inną istotę – nieśmiertelną, ale jakby zawieszoną pomiędzy światem żywych i umarłych – uwięzioną na wieki.
W koszu na białej, atłasowej poduszce spały smacznie niemowlęta.
– Kto to jest? – spytała Aifanaë, wpatrując się w bobrzyce, wspinające się na szklaną pokrywę.
– To dzieci Eugenis.
– Chłopczyk i dziewczynka. Bliźnięta. Prawda, że słodkie? – rozmarzyła się jedna z bobrzyc, muskając łapką atłasową kołderkę.
Aifanaë była zszokowana. Nie wiedziała, co odpowiedzieć.
– Jak to dzieci – wybąkała, zasłaniając dłonią usta z oniemienia – Czy to dzieci… – urwała, spoglądając w potakującą twarz Eugenis. – To straszne! Niemożliwe! – nie mogła uwierzyć w to, co się wydarzyło…I w to co miało się wydarzyć – Co mam zrobić? – spytała spoglądając niepewnie na siedzące u jej boku bobrzyce.
Eugenis odparła:
– Zaopiekuj się nimi… Po prostu… Znajdź im dom. Albo stwórz im dom – odrzekła krótko zaklęta w jeziorze istota.
Jedna z bobrzyc wskoczyła na kolana, siedzącej teraz na jeziorze półelfce.
– Eugenis dała im życie, chciała, aby poznały dzień i noc, słońce i księżyc, dobro i zło. Dała im ciało, tracąc je bezpowrotnie. Eugenis jest teraz duchem, zjawą, w dodatku zaklętą w jeziorze na zawsze. Dla niej nie ma już nadziei, ale dla dzieci owszem – rzekła jedna z bobrzyc, wpatrując się w zielone, przestraszone oczy Aifanaë.
Łagodny głos Eugenis zabrzmiał ponownie.
– Zostałam zaklęta wraz z materialnym ciałem, lecz chcąc dać życie, żyjącym we mnie istotom, musiałam zrzec się cielesnej powłoki, oddając ją im podczas porodu. Będę w nich na zawsze. Są stworzone z mojego ciała i mojej krwi, lecz będą ludźmi tak jak ich ojciec. A jakie mają dusze tego nie wiem… I pewnie się nie dowiem – dodała ze smutkiem – Pragnę, by miały normalne, ludzkie i śmiertelne życie. Nieśmiertelność może być przekleństwem, niech nigdy do tego nie dążą, tak jak… – nagle w głowie Aifanaë, rozległ się krzyk Eugenis i jakieś groźne ujadanie, dochodzące z głębin jeziora. Po chwili matka bliźniaków zniknęła bezpowrotnie.
– Jezioro zaraz stanie się płynne! Uciekajmy warknęły bobrzyce, pchając kosz.
Będąca w amoku Aifanaë, dopiero kilka sekund później zaczęła ewakuować się ze środka jeziora. Szklana pokrywa stawała się coraz bardziej miękka. Stopy Aifanaë zaczęły się zatapiać w tej dziwnej substancji, przypominającej teraz rozciągliwą gumę. W pewnym momencie szklana pokrywa stała się cienką błoną, która nie zdołała utrzymać półelfki. Jej nogi wpadły do jeziora. Czuła, że ktoś trzyma ją za kostki i ciągnie na dno głębin.
Mira widząc to rzuciła się jej na pomoc, w ostatniej chwili, łapiąc ją za szaty i wyławiając z wody. Zielonkawa, owrzodzona dłoń, puściła prawą stopę Aifanaë, gdy ta znalazła się metr nad poziomem wody. Mira opuściła delikatnie półelfkę na brzeg jeziora, gdzie czekały już bobrzyce, czuwające przy niemowlętach
– Nic ci nie jest? – spytała jedna z bobrzyc, głaszcząc kobietę, po zroszonej wodą skroni.
– Nie…Chyba nie… – wyszeptała, dopiero po chwili zdając sobie sprawę, że kostka szczypie ją niemiłosiernie, jakby ktoś oblał ją wrzątkiem. – Co jest? – rzekła sama do siebie, siadając na kamienistym brzegu i odsłaniając ukrytą pod szatą nogę.
Okolice kostki były owrzodzone a powstałe bąble krwawiły i ropiały jednocześnie.
– O kurcze! – zawyła jedna z bobrzyc. – To jad utopca.
– Co?
– Jad utopca! – powtórzyła samica bobra. – Tutejsze utopce mają skórę pokrytą jadem, dlatego ich dotyk kończy się poparzeniem i krwawiąco– ropiejącym owrzodzeniem. Nie martw się jesteś półelfką, więc śmierć przez zabicie utopcowym jadem, raczej ci nie grozi. Twoje ciało za kilka dni zwalczy truciznę. A do tego czasu niestety będziesz musiała trochę pocierpieć – ciągnęła bobrzyca.
Aifanaë opadała z sił. Jad utopca, mimo niewielkiego owrzodzenia na kostce, rozprzestrzeniał się po całym ciele, powodując bóle głowy i mdłości, a także drętwienie kończyn. Półelfka ostatkiem sił wdrapała się na grzbiet samicy błyskolota, umieszczając tam wcześniej kosz z śpiącymi spokojnie bliźniętami.
Mira wraz z Aifanaë i nowonarodzonymi dziećmi, wzbiły się ku jaśniejącym gwiazdom, mknąc na spotkanie z przeznaczeniem.
Zapadał zmierzch. Ciemnoszare śnieżne płatki wirowały szaleńczo w mroźnej przestrzeni. Jedne pokrywały puchową kołderką dachy domów i kamienic, inne ubierały w skrzący biały kostium konary drzew. Jeszcze inne opadały spokojnie na szyby domu państwa Książkowskich. A przemieniając się rychło w krystaliczną ciecz, kończyły swój żywot w czarnych oczach siedzącej na parapecie obserwatorki.
– Luizo! Luizo! – zza zamkniętych drzwi do salonu rozległ się zniecierpliwiony głos matki. – Luizo, gdzie jesteś?
Dziewczyna pospiesznie zeskoczyła z parapetu, gdy matka nacisnęła klamkę.
– Wszędzie cię szukam! Co robisz? – zapytała, wchodząc do pokoju i stając na środku dywanu.
Ciemne włosy pani Emilii Książkowskiej opadały sprężystymi lokami na ramiona, a ciemne, bystre oczy wpatrywały się w zmieszaną córkę.
– No…no…w sumie…tak tylko siedzę – wyjąkała piętnastolatka, a na jej bladym policzku pojawił się rumieniec.
– Lektury przeczytane? – zapytała kobieta, kładąc dłonie na szczupłej talii.
– Noooo nie…
– W takim razie marsz do pokoju! – rozkazała. – Przecież macie z Julią sprawdzian po świętach. Jak chcecie go dobrze napisać skoro nic czytacie? – spojrzała z politowaniem na córkę.
– Właśnie, że czytamy! – zacisnęła pulchne pięści dziewczyna, kierując się w stronę drzwi.
Na czole kobiety pojawiła się sieć zmarszczek
– Tylko, co! Gazety dla nastolatek! – nie dawała za wygraną matka coraz bardziej podnosząc głos.
– Właśnie, że nie! – przekonywała Luiza.
– No tak! Ty gapisz się w okno, Julia ogląda telewizję…
– Czy ty musisz zawsze ze wszystkiego robić problem! – rzuciła Luiza, machając rękoma. Po czym wybiegła z pokoju, kierując się w stronę drewnianych schodów.
Pani Emilia wzięła głęboki oddech odwracając się na pięcie.
– Do kolacji chcę widzieć przeczytane przynajmniej trzy rozdziały! – rozkazała, stając na progu pokoju. – Przepytam was obie dokładnie! – zapewniła, wychylając głowę zza futryny.
Luiza złapała się poręczy krzycząc.
– Do szóstej na pewno nie zdążę!
– Dziś kolacja będzie o piątej!
– To jeszcze lepiej! – prychnęła ze złością nastolatka. – Nienawidzę czytać! Nienawidzę książek! – warczała dziewczyna wchodząc po schodach, które skrzeczały pod jej stopami.
Trzaskając drzwiami weszła do prześlicznie urządzonego pokoju siostry. Na wprost drzwi znajdowało się okno przyozdobione śnieżnobiałą firanką i zasłonami w kolorze lawendy. Po prawej stronie stała różowa sofa i biała szafa, a po lewej biurko i regał z kosmetykami.
– Znowu się kłóciłyście? – zapytała Julia nie podnosząc swych błękitnych oczu znad cieniutkiej książeczki, którą czytała.
– Taa… – westchnęła – A ty, co robisz? Chyba mi nie powiesz, że czytasz, bo nie uwierzę! – Spojrzała z pogardą na siostrę, siedzącą przy biurku.
– Czytam! Czytam! Ale opracowanie. I matka daje mi spokój – wzruszyła ramionami, na które opadały jasne blond loki.
– Schodzisz na psy – stwierdziła z pogardą Luiza, po czym opadła na różową sofę – Tak się poświęcasz a matka i tak myśli, że oglądasz telewizję.
Wbijając łokieć w oparcie sofy, przekręciła się na niej niezgrabnie. A następnie ku przerażeniu siostry położyła pięty na miękkim, atłasowym podgłówku.
– Ej! Zabieraj te brudne buciory! – krzyknęła Julia, podrywając się gwałtownie i czyszcząc ręką różowe obicie sofy.
Luiza prychnęła, patrząc na siostrę z ironicznym uśmieszkiem.
– Masz jakąś obsesję!
Choć Julia i Luiza były bliźniaczkami różniło je prawie wszystko. Luiza była puszystą brunetką o przebiegłym spojrzeniu, zadartym nosku i postrzępionych czarnych krótkich włosach. Zawsze ubrana na czarno, z przewiązaną na szyi arafatką. Jej nadgarstki ozdobione były kolczastymi bransoletkami, a uszy miała przebite kolczykami z trupimi czaszkami. Poobgryzane paznokcie malowała czarnym lakierem, a zewnętrzną cześć dłoni tatuowała henną. Czasami nosiła czerwoną opaskę na włosach, która dodawała jej nieco dziewczęcości i łagodziła ponury wygląd. Była uparta i małomówna, czasami złośliwa i prześmiewcza wobec rodziny i rówieśników. Gderliwa i zamknięta w sobie Luiza nie miała zbyt wielu przyjaciół. Jej paczkę stanowiło grono kilku starannie wyselekcjonowanych przyjaciółek i kolegów. Gdy coś ją dręczyło zamykała się na całe popołudnia w swoim oblepionym plakatami, zaśmieconym pokoju, by rozładować napięcie grą na komputerze lub partią szachów rozgrywaną z samą sobą.
Julia z kolei na pierwszy rzut oka sprawiała wrażenie spokojnej i delikatnej. Ale to były tylko pozory. Tak naprawdę dziewczyna miała gwałtowny temperament połączony z wesołym, towarzyskim usposobieniem, które zjednywało jej przyjaciół. Była pyskata i impulsywna, wiecznie kłóciła się z matką i siostrą. Bezkompromisowa i władcza, nie uznawała sprzeciwu. Potrafiła jednak łatwo nawiązywać nowe znajomości i podlizywać się nauczycielom. Obdarowana przez naturę anielską urodą, uważała się nieskromnie za największą piękność w okolicy. Jej farbowane, długie blond loki idealnie współgrały z alabastrową cerą, kształtnym nosem i błękitnymi niczym niezapominajki oczami. Czerwone, zgrabne usta odziedziczone po matce kontrastowały z lśniącymi, drobnymi ząbkami. Nie znosiła spodni i sportowych butów, hołdując szpilkom i sukienkom. Codziennie wkładała na siebie coś innego. Buty zawsze dopasowywała do torebki, kolor bluzki do koloru spódnicy. Pedantycznie dbała o dłonie, włosy i cerę, spędzając przed lustrem długie godziny. W przeciwieństwie do siostry była próżna i łasa na komplementy.
Było jednak coś, co łączyło córki państwa Książkowskich. A mianowicie nienawiść do książek i szkoły. Obie nastolatki wolały spędzać czas na wagarach, szkolnych imprezach i przetrząsaniu galerii handlowych, nie przejmując się zupełnie nadchodzącym egzaminem gimnazjalnym ani walką o dostanie się do dobrego liceum. Zamiast lektur wolały kolorowe gazety dla nastolatek pełne plotek i plakatów przystojnych gwiazdorów show biznesu. Opera i teatr jawiły im się jako staromodne imprezy dla staruszek i sztywniaków. Ponadto maszyna do pisania, którą posługiwał się ich ojciec, w oczach bliźniaczek była jedynie reliktem minionego stulecia. W nowoczesnym świecie wszyscy przecież posługują się komputerami.
Po krótkiej drzemce na miękkiej sofie, Luiza podniosła się, poprawiając czarny, szeroki sweter.
– Mama jest podenerwowana! Zauważyłaś?
Julia przerwała malowanie paznokci, machając gwałtownie rozczapierzonymi palcami, by lakier szybciej wysechł.
– Taa…Może coś z tatą? – snuła domysły Julia.
– Nawet tak nie myśl! – upomniała ją siostra, marszcząc brwi, które swym kształtem przypominały teraz matematyczne znaki mniejszości i większości.
Złote światło świec wymykało się przez uchylone drzwi salonu, kładąc się jasnymi smugami na ścianach przedpokoju. W całym domu unosił się apetyczny zapach bigosu i zupy grzybowej przyrządzonej przez panią domu, która wraz z córkami zasiadła do kolacji.
Ciszę, panującą tego wieczoru podczas posiłku przerywał tylko brzęk sztućców i wiatr, który świszczał na zewnątrz, wdzierając się przez szpary okien do domu.
Pani Emilia pierwsza skończyła posiłek. Spojrzała badawczym wzrokiem na córki, opierając nadgarstki o kant stołu.
– Yhm! – chrząknęła, chcąc zwrócić uwagę córek.
Julia i Luiza czuły, że coś się święci. Tak długie milczenie było całkowicie nienaturalne z jej strony. Pani Emilia była bowiem niezwykle gadatliwą osobą. Zazwyczaj podczas kolacji prowadziła z córkami nudne wychowawcze rozmowy, wypytując o wszystko, co robiły w ciągu dnia. Choć niejednokrotnie krzyczała na bliźniaczki za ich lekkomyślność i niezdyscyplinowanie, to jednak nigdy na jej twarzy nie pojawił się cień smutku. Zawsze niezwykle energiczna i pełna optymizmu, teraz wydawała się przygaszona i przytłoczona jakimś niewidzialnym ciężarem.
W głowach dziewczyn plątały się różne czarne myśli i scenariusze. Obie myślały o tym, czy czasem mama nie dowiedziała się o ich zeszłotygodniowej ucieczce ze szkoły, albo o szalonych zakupach w galerii handlowej, podczas których wydały niemal całe swoje miesięczne kieszonkowe, świeżo otrzymane od matki.
Pani Emilia, spojrzała badawczym wzrokiem na córki, które jadły z zapałem gorący bigos, udając, że nie czują na sobie wzroku matki.
– Yhm! – chrząknęła ponownie pani Emilia, próbując skupić uwagę córek – Cośśś…Coś się stało? – zapytała niepewnie Julia, goniąc widelcem czarną kulkę pieprzu.
Luiza przełknęła z trudem ślinę. Była pewna, że za chwilę obie z siostrą dostaną ostrą reprymendę od matki za swoje zeszłotygodniowe wyskoki. Już w myślach liczyła się ze szlabanem na komputer, telewizor i kieszonkowe.
– Muszę wam o czymś powiedzieć – oświadczyła w końcu pani Emilia. Skrzyżowała dłonie, podpierając nimi brodę i zerkając smutnym spojrzeniem raz na jedną, raz na drugą córkę. Widać było, że wyraźnie coś ją nękało. Zebrała myśli, zacisnęła wargi, wzdychając. – Odebrałam, przed chwilą telefon od kolegi ojca… I Edmund… – zawiesiła na chwilę głos kobieta, biorąc głęboki oddech. – Wasz ojciec został ranny w Darfurze! – wyrzuciła z siebie jednym tchem, a jej czarne oczy zaszkliły się od łez.
– Jak to ranny? Co z nim? – wypytywały bliźniaczki.
Na twarzach obu dziewczyn malowało się zaskoczenie pomieszane z przerażeniem. Były wprawdzie przyzwyczajone do długich, dziennikarskich podróży ojca po najniebezpieczniejszych zakątkach świata, jednakże zawsze wracał z nich cały i zdrowy.
To, co się wydarzyło było dla nich kompletnym zaskoczeniem.
W ich głowach szamotały się najczarniejsze scenariusze oraz mnóstwo pytań do matki, których nie miały odwagi zadać.
Kilka tygodni temu przed wyjazdem ojca, rodzice pokłócili się o jego kolejną misję reporterską. Tym razem miał przygotować film o wojnie w Darfurze, gdzie toczą się walki między arabskimi wojownikami zwanymi Dżandżawidami a niearabskimi mieszkańcami tego rejonu. Pani Emilia miała pretensje do męża, że ciągle nie ma go w domu, że nieustannie naraża życie, że gdy wraca pisze całymi dniami książki, nie mając w ogóle czasu dla rodziny. W dodatku miała złe przeczucia co do tego wyjazdu. Czuła, że tym razem coś się wydarzy, coś złego. Z telewizji raz po raz dobiegały informacje o ofiarach krwawych mordów, o kryzysie humanitarnym, o bezsilności żołnierzy międzynarodowych kontyngentów stacjonujących w tamtejszym regionie. Nie mieściło jej się w głowie, że w tę piekielną otchłań ma pojechać jej mąż.
Julia poderwała się gwałtownie z krzesła, podbiegając do matki, by kucnąć przy jej boku i przytulić się. Pani Emilia objęła córkę drżącą, dłonią.
Luiza zaś siedziała naprzeciwko matki i siostry, bacznie się im przyglądając. Czuła w sobie ogromne napięcie. Ale nie potrafiła wybuchnąć płaczem jak siostra czy matka. Była powściągliwa, starając się nie okazywać emocji.
– Nie wiem…nnie wiem jjak to się stało… Nie znamm szczegółów – szlochała kobieta, ocierając łzy serwetką.
– Chcesz tam pojechać? – zapytała Luiza z opanowaniem w głosie.
Pani Emilia spojrzała na córkę ze zdziwieniem. Luiza, bowiem zdawała się czytać w jej myślach.
– Tak… – zawiesiła na chwilę głos kobieta, nie mogąc przestać płakać – C– chccem– yy z bb– abcią Alicją tam pp– ojech– chać. Jju– ttro wyllattujemy! – oznajmiła, szlochając. Cały czas w jej głowie pobrzmiewał rozdygotany głos Piotra, kolegi Edmunda, który błagał ją przez telefon, aby przyjechała zająć się rannym mężem.
Luiza już chciała zadać kolejne pytanie, ale postanowiła poczekać aż matka i siostra trochę się uspokoją.
Myślami wracała do momentów, kiedy ojciec był w domu. Zamykał się wtedy w swym małym, wiecznie zadymionym od dymu kubańskich cygar, gabinecie na poddaszu. I pisał. Pisał otoczony mnóstwem książek stojących na regałach, wałęsających się po wyblakłym dywanie, leżących na parapecie i szerokim, starym, dębowym biurku.
W rogu pokoju stał adapter, z którego płynęły piosenki Edith Piaf – ulubionej śpiewaczki ojca – zawsze gdy pisał, słuchał jej utworów, racząc się raz po raz szklaneczką whisky. Na ścianach wisiały portrety w złotych ramach, przedstawiające przodków dziewczynek. Mała żarówka zwisająca z sufitu i lampa stojąca na biurku rozświetlały nieco ponure wnętrze gabinetu.
Pan Edmund nikomu nie pozwalał wchodzić do swej pisarskiej pracowni poza Luizą. Tylko ona mogła siedzieć na starym krześle z bladozieloną poduszką i oparciem, by przyglądać się pracy ojca.
Nie przeszkadzał jej wtedy, ani duszący dym, który unosił się w powietrzu niczym mgła, ani hałas wydawany przez ponad trzydziestoletnią maszynę do pisania, ani przestarzałe piosenki francuskiej śpiewaczki. Uwielbiała te bezcenne chwile spędzane z wiecznie zapracowanym ojcem.
Pani Emilia po raz kolejny otarła łzy, chcąc się uspokoić. Ale ciężko było jej opanować emocje, spowodowane tragicznymi wieściami o wypadku męża.
Julia usiadła na krześle obok niej, wydmuchując nos. A Luiza uznała, że to dobry moment, aby zapytać matkę, o to czy jadą razem z nią do Afryki, co było bardzo mało prawdopodobne, czy może zostają w domu same na święta i sylwestra.
– A co z nami mamo? – zapytała ściszonym głosem.
Pani Emilia prawie natychmiast przestała szlochać, wbijając wzrok w spokojną, pucołowatą twarz córki. Nie mogła uwierzyć w to, że Luiza może być tak spokojna i opanowana w obliczu takiego nieszczęścia. Nie zauważyła na jej twarzy niemal żadnych emocji.
Kilka minut po telefonie od Piotra, do domu państwa Książkowskich zadzwonił drugi telefon, w którego słuchawce pobrzmiewał cichy, tajemniczy głos. Pani Emilia usłyszała polecenie, że jej córki powinny jak najszybciej znaleźć się pod opieką ciotki Kunegundy. W przeciwnym razie, mogłoby im grozić wielkie niebezpieczeństwo…
Pani Emilia już wiedziała, co się tak naprawdę wydarzyło. Jednak teraz nie mogła wyjawić córkom prawdy. Doznałyby szoku.
– Postanowiłam, że poje-jedziecie – zanosiła się jeszcze momentami kobieta, prostując fałdy sukienki drżącą dłonią – Do ciotki Kunegundy ddo Francji.
– Co? – poderwały się niemal jednocześnie dziewczyny, nie dowierzając słowom matki.
– Chyba nie mówisz poważnie? – Julia zmarszczyła gniewnie twarz. Jeszcze przed chwilą chlipała na kolanach matki, a teraz na wysoko podniesionym czole dziewczyny rysowały się groźne marszczenia. – Dlaczego mamy jechać do tej wariatki? Ty chyba zwariowałaś? – krzyknęła z nieukrywaną złością – Przecież to nie jest nawet nasza rodzina, tylko przyjaciółka babci Alicji! – zaznaczyła, wytrzeszczając oczy i wymachując groźnie palcem wskazującym.
Luiza założyła ręce na piersi, czekając na rozwój wydarzeń. Starała się uspokoić, choć wewnątrz rozsadzała ją złość, której nie chciała pokazać zrozpaczonej matce. Huśtała się, więc na krześle i cmokała nerwowo ustami, tępo wpatrując się w stół.
Bezczelny ton córki spowodował, że w pani Emilii coś drgnęło. Zacisnęła zęby, zmarszczyła brwi, napięła palce dłoni do granic możliwości, niczym przeciągający się kocur. Wstała z krzesła, spoglądając z góry na córkę.
Julia wiedziała już, że przeholowała, ale jej upór i duma nie pozwalały na to, by spuścić z tonu. Stała przed matką mierząc ją wyzywającym wzrokiem, choć czuła jak mięśnie łydek zaczynają jej nerwowo drgać.
– Po pierwsze nie mów do mnie takim tonem – zacisnęła zęby kobieta, siląc się, by powstrzymać narastającą w niej złość – Po drugie pojedziecie do Francji i nie obchodzi mnie to, że nie znosicie ciotki Kunegundy – podniosła długi, kościsty palec wskazujący, celując nim w pierś blondwłosej córki – A po trzecie, ciotka Kunegunda jest nam bardzo bliska, a szczególnie waszemu ojcu, który spędzał u niej wszystkie wakacje i ferie, dlatego też uważamy ją za naszą bliską rodzinę.
Nastolatki patrzyły z lękiem, jak przez napiętą skórę skroni matki widać niewielką, błękitną i nerwowo pulsującą żyłkę.
– Poza tym musiałam się nieźle namęczyć, aby załatwić wam bilety na jutrzejszy samolot!
– Ale mamo… – chciała wtrącić Julia, lecz matka przerwała jej, podnosząc jeszcze bardziej głos.
– I nie zostawię was samych w domu, ponieważ jesteście za młode, za głupie i kompletnie nieodpowiedzialne!
Siostry jednocześnie zastanawiały się czy matka ma na myśli ich ostatnie ekscesy.
– Jedziecie do Francji i bez dyskusji! Możecie już pakować walizki! – dodała na koniec ostro, dziwiąc się samej sobie, że zdobyła się na taką stanowczość, gdy jeszcze przed chwilą tonęła we łzach, nie mogąc powstrzymać ogarniającej ją rozpaczy i bezsilności.
Luiza wstała gwałtownie, aż krzesło, na którym siedziała odchyliło się wprzód i w tył. W jej sercu tlił się żal do matki oraz złość. Choć nie zgadzała się z jej decyzją, nie chciała wszczynać awantury w przeciwieństwie do swej bliźniaczki. Wybiegła, więc z pokoju z zaciśniętymi wargami i założonymi na piersi rękoma. Po chwili jej głośne tupanie po schodach rozległo się głośnym echem w przedpokoju i salonie.
Julia spojrzała na matkę z wyrzutem i złością.
– Jak mogłaś nam to zrobić? To będą najgorsze święta w naszym życiu – krzyczała, zalewając się łzami. – Ta stara wariatka będzie nam kazała uczyć się po całych dniach i czytać setki bezwartościowych, starych ksiąg! – żaliła się, drżąc na całym ciele.
– Uspokój się! Poza tym ciotka Kunegunda to niezwykle mądra i ciepła kobieta i nie życzę sobie, abyś nazywała ją wariatką! – zaznaczyła podniesionym głosem matka bliźniaczek.