Książę jej marzeń - Eloisa James - ebook

Książę jej marzeń ebook

Eloisa James

0,0

Opis

Żaden mężczyzna nie potrafi oprzeć się wdziękom Jemmy... oprócz jej własnego męża. 

Ledwie przebrzmiały weselne dzwony, gdy nowo poślubiona księżna Beaumont znalazła się daleko od książęcego pałacu i powściągliwego małżonka. Przez kilka lat wiodła nader swobodne życie, wzniecając skandal za skandalem - jeśli dać wiarę pikantnym plotkom. Książę Beaumont wierzy im bez zastrzeżeń, lecz nieoczekiwany wypadek każe mu wezwać swawolną żonę do powrotu. Jemma jednak stawia warunek - a pragnie czegoś doprawdy niebywałego. 

 

Cykl: Księżna w desperacji, t. 5 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:  
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Próchnika w Piotrkowie Trybunalskim 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu 

Miejska Biblioteka Publiczna im. ks. Anny Jabłonowskiej w Siemiatyczach

Gminna Biblioteka Publiczna w Kłodawie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Nałkowskiej w Przasnyszu
Miejska Biblioteka Publiczna w Kowarach
Biblioteka Publiczna w Piasecznie (5)

Gminna Biblioteka Publiczna w Raszynie

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 409

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Książę jej marzeń

 

W serii Romans historyczny polecamy również

MARY BALOGH

Magiczne oczarowanieMężczyzna doskonałyNajpierw ślubPotem uwodzeniePrzewrotny kusicielTajemnicza perłaUwieść aniołaW końcu miłość

ADRIENNE BASSO

Uwieść arogantaZuchwała hrabina

REXANNE BECNELKameleonRyzykowna kochanka

CONNIE BROCKWAY

Obiecaj mi rajUrzeczenie

NICOLE BYRD

Gorsząca obietnicaZdradzona

JANE FEATHERPrawie poślubiona

GAELEN FOLEY

Jej pragnienieJej sekret

MADELINE HUNTER

Lekcje namiętnościTajniki uległości

ELOISA JAMES

Noce księżnejPowrót męża

NICOLE JORDAN

Uwieść pannę młodąZdobyć donżuana

JULIE ANNE LONG

Ryzykowne rozkoszeSkrzydła motyla

BARBARA METZGER

Na zawsze twojaDiamentowy klucz

KARYN MONK

Namiętnym szeptemŚlubna ucieczka

MARYJO PUTNEY

Idealna różaLord bez przeszłości

KAREN RANNEY

Miłość jedynego mężczyznyPortrety miłości

AMANDA QUICK

AlchemiaPodstępRzeka tajemnicSkandalTrucizna doskonałaTrzeci KrągZłota Orchidea

JULIA QUINN

Czekając na księciaCo słychać w Londynie Magia pocałunku Mój książęSekretny pamiętnik Mirandy CheeverŚlubny skandalZaginiony książę

PEGGY WAIDE

Obietnica łotraKsiężna jednego dnia

TRACY ANNE WARREN

Przypadkowa kochankaOstatnia kochanka

w przygotowaniu

MARY BALOGH

Idealna żona

 

ELOISA

JAMES

Książę jej marzeń

Przekład

Agnieszka Dębska

AMBER

 

Redakcja stylistyczna

Barbara Nowak

Korekta

Jolanta Kucharska

Elżbieta Steglińska

Projekt graficzny okładki

Małgorzata Cebo-Foniok

Zdjęcie na okładce

© Zbigniew Foniok

Skład

Wydawnictwo AMBER

Jerzy Wolewicz

Druk

Drukarnia Naukowo-Techniczna

Oddział Polskiej Agencji Prasowej SA, Warszawa, ul. Mińska 65

Tytuł oryginału

This Duchess of Mine

Copyright © 2009 by Eloisa James

All rights reserved.

For the Polish edition

Copyright © 2010 by Wydawnictwo Amber Sp. z o.o.

ISBN 978-83-241-3746-6

Warszawa 2010. Wydanie I

Wydawnictwo AMBER Sp. z o.o.

02-952 Warszawa, ul. Wiertnicza 63

tel. 620 40 13, 620 81 62

www.wydawnictwoamber.pl

 

Tę książkę dedykuję Kim Castillo, mojej wspaniałej asystentce.

Nie tylko nie pozwala mi zbaczać

z moich poplątanych ścieżek życiowych,

ale także swoim twórczym wkładem wzbogaca moją pracę.

Tytuł książki jest jej dziełem.

Dziękuję, droga Kim

1

Beaumont House,

londyńska rezydencja księcia Beaumont,

26 marca 1784 roku

Żadna z dam się nie stroiła, żeby wywrzeć wrażenie na własnym mężu. W każdym razie żadna ze znajomych księżnej Beaumont. Szczerze mówiąc, gdy któraś tak czyniła, to tylko po to, by olśnić i zadziwić przyjaciółki lub żeby zachęcić kogoś do uwodzenia czy do romansu.

Mężowie się tu liczyli nie bardziej niż węgiel w kopalni lub trzoda w chlewiku.

Dlatego też Jemma, wspomniana księżna, nie mogła się tego wieczoru zdecydować, w jakim stroju pokazać się mężowi, by wzbudzić w nim pożądanie. Elijah był jej małżonkiem od lat. Od dawna żyli wprawdzie osobno, lecz teraz zgodzili się, i to w sposób niepokojąco rzeczowy, że gdy on powróci po dwóch tygodniach spędzonych w rezydencji premiera, powinni...

Co takiego powinni?

Mieć dziecko. Spłodzić dziedzica lub przynajmniej starać się o to, by po dziewięciu miesiącach potomek przyszedł na świat.

Czyli pójść razem do łóżka.

Podjęli tę decyzję rok wcześniej. Gdy po raz pierwszy powróciła z Paryża, była zbyt rozgniewana, by brać pod uwagę małżeńskie pożycie, lecz potem gniew minął. Nadal jednak mieli oddzielne sypialnie. Upokarzające było zaś to, że Elijah wcale nie wydawał się nią zbytnio zainteresowany.

Najpierw stwierdził, że nie będzie z nią dzielił łoża, póki ona nie zakończy szachowego turnieju z księciem Villiers, skoro wszyscy wiedzą, że ów turniej jest jedynie pretekstem do romansu. Potem zaś, gdy pozwoliła wygrać

Villiersowi, Elijah oznajmił, że wyjeżdża na prowincję wraz ze sprzyjającą premierowi Pittowi częścią rządu.

Nie mogła sobie wręcz wyobrazić, by jakikolwiek inny mężczyzna oświadczył, że nie będzie z nią się kochał, bo jest zbyt zajęty. Zbyt zajęty, żeby uwodzić księżnę Beaumont?

Niepodobieństwo.

Jemma nie uważała się za osobę próżną. Po prostu była realistką. Doświadczenie mówiło jej, że mężczyźni przedkładają pożądanie nad obowiązek. Odkąd zaś skończyła lat szesnaście, wiedziała z całą pewnością, że właśnie ona jest kimś, kogo namiętny mężczyzna chciałby widzieć w swoim łożu.

Miała błękitne oczy, włosy w kolorze ciemnego złota, bardzo zgrabny nosek (podobał się jej szczególnie) i pąsowe usta. Prawda, że ich czerwień była wynikiem hojnego użycia różu, lecz nawet jeśli się na szczęście nie ma wąskich, zaciśniętych warg, to i tak warto się postarać, by przyciągały uwagę.

Mimo dwudziestu ośmiu lat wciąż wyglądała dziewczęco, ale osiągnęła wyrafinowanie i stała się świadomą świata, których to cech szesnastolatka jeszcze nie zdążyła w sobie wyrobić.

Nadal też miała wszystkie zęby.

Elijah, niestety, widział w niej jednak tylko żonę, a nie kobietę.

W słowie „żona” nie ma nic zmysłowego! Jemma wzdrygnęła się. Zony zrzędzą i narzekają, noszą czepeczki na poszarzałych włosach, a biodra mają zbyt szerokie od częstych ciąż.

Cóż za okropność być żoną! A jeszcze gorzej - żoną, z którą mąż nie chce dzielić łoża!

Było dla niej nowym i raczej przykrym doznaniem, że to ona jest bardziej zainteresowana mężczyzną niż on nią. Nawykła do tego, że mężczyźni starali się ją uwieść. Gdy przebywała przez długie lata na dworze w Wersalu, dworacy uznali ją za owoc dojrzały do zerwania, zważywszy że jej mąż pozostał w Anglii. Puszyli się przed nią, demonstrując umięśnione łydki, paradne haftowane stroje, emaliowane tabakierki. Ofiarowywali jej róże, frukta, poematy.

Ona zaś uśmiechała się, wabiła ich ku sobie - i odprawiała, stroiła się zaś dla własnej satysfakcji lub po to, by olśnić dwór. Zęby wzbudzić podziw i poczuć swoją siłę. Z pewnością nie dlatego, by zachwycić mężczyzn: ich zachwyt był dla niej czymś oczywistym.

Jednak tego wieczoru toaleta wyglądała zupełnie inaczej. Chciała w nią włożyć tyle samo pasji i energii, ile jej mąż w przemówienia wygłaszane w Izbie Lordów i tyczące losu Anglii. Pragnęła, by mąż spojrzał na nią z taką samą namiętnością, jaką okazywał, walcząc w parlamencie o nową ustawę. Chciała mieć Elijaha u swoich stóp.

Zapewne nie mogło to się stać jej udziałem. Podobnie zresztą jak i każdej innej żony.

Brigitte, jej pokojówka, wślizgnęła się do pokoju z plikiem wizytówek.

- Wszyscy pani admiratorzy są na dole i chcieliby asystować przy toalecie - oznajmiła. - Oczywiście są tam lord Corbin, wicehrabia St. Albans, a także Delacroix oraz lord Piddleton.

Jemma zmarszczyła nosek.

- Nie sądzę, bym teraz przyjęła któregokolwiek z nich.

- To pani chce się ubierać sama jedna, wasza wysokość? - zdumiała się Brigitte.

- Przecież nigdy nie bywam sama. Mam ciebie, Mariette i Lucindę. Kobieta zatrudniająca aż trzy pokojówki, które o wszystkim mają tak stanowcze zdanie, nie może się skarżyć na brak asysty.

Brigitte przymrużyła oczy.

- Ach, rozumiem, wasza wysokość planuje pewnie jakiś wyjątkowy strój na dzisiejszą uroczystość. Czy mam powiadomić tych dżentelmenów, że pani nie życzy sobie ich rad?

Jemma już jednak zmieniła zamiary, bo dostrzegła błysk w oku Brigitte. Pokojówka wiedziała, że książę uda się od razu na przyjęcie u króla. Służba plotkuje... służba wiele wie.

Jemma podejrzewała, że cały dom już wie ojej żenującym i upokarzającym zauroczeniu własnym mężem. Przez ostatni miesiąc siadywała w bibliotece przed szachownicą, czekając, aż Elijah wróci z Izby Lordów. Przejrzała wtedy wszystkie gazety, zwracając uwagę przede wszystkim na wystąpienia księcia Beaumont. Była...

Była niemądra. Powinna zachowywać się tak, jakby nie wydarzyło się nic niestosownego. Nieważne, że mąż bawił przez dwa tygodnie na prowincji. Modna żona nie może zwracać uwagi na obecność lub nieobecność kogoś tak nieistotnego jak małżonek.

- Po prostu boli mnie głowa - powiedziała, starając się, by zabrzmiało to odpowiednio żałośnie. - A Corbin i Delacroix potrafią być tacy nieciekawi! Gdyby tu był choćby Villiers...

Z oczu pokojówki zniknęła podejrzliwość.

- Z pewnością potrafiłby sprawić, by ten ból głowy przeminął. A poza tym - i Brigitte uśmiechnęła się chytrze - jest jak najdalszy od bycia nieciekawym!

Jemma uśmiechnęła się mimo woli.

- Villiers nigdy się jednak nie zniży do asystowania przy damskiej toalecie. Podejrzewam też, że ubieranie się zajmuje mu jeszcze więcej czasu niż mnie. Przypuszczam więc, że powinnam przyjąć przynajmniej Corbina. Jakże ja się w tym prezentuję?

Miała na sobie gorsecik koloru jasnego miodu ozdobiony czarną wstążką. Brigitte wyciągnęła szybko rękę i ułożyła jej pukiel włosów tak, by zwisał z ramienia, podkreślając jasną karnację skóry i muśniętego pudrem nosa.

Włosy były oczywiście spiętrzone w piramidę loków, choć czekały jeszcze na dodatkowe ozdoby oraz upudrowanie. Jedna z jej trzech francuskich pokojówek, Mariette, była pod tym względem istnym geniuszem i dwie ostatnie godziny tego popołudnia spędziła, pracując nad stylem odpowiednim na królewską fetę.

Jemma przejrzała się w lustrze nad toaletką. W niczym jednak, jak sądziła, nie wyglądała korzystniej niż w dezabilu, z twarzą wprawdzie umalowaną, ale z nieupudrowanymi włosami, z nogami prześwitującymi przez cieniutki batyst koszuli. Gdybyż tylko Elijah zajrzał tu po południu... lecz on nigdy tego nie robił.

Jedynie obcy - lub w najlepszym razie znajomi - tłoczący się niżej, w salonie, błagali, by wolno im było przykleić jej do twarzy muszkę lub wybrać suknię.

Widocznie mężów nie interesuje przyglądanie się żonom podczas toalety, bo znają już wszystkie ich sekrety i nic nie budzi w nich dreszczyku, jaki daje nowość. Tylko że ona i Elijah nie widzieli się w takich okolicznościach od całych dziewięciu lat, można się było zatem spodziewać po nim choćby odrobiny zaciekawienia. Gdy ostatnim razem spali ze sobą, ona była jeszcze niedoświadczoną dwudziestolatką o płaskiej figurze.

- Czy przyjmie pani Villiersa, jeśli się tu pojawi? - spytała Brigitte i zręcznym ruchem wytrząsnęła zawartość pudełka ze wstążkami na toaletkę, całkiem jakby przygotowywała scenerię do jakiegoś epizodu w teatrze, a potem położyła na połyskujących kolorowych wstęgach oprawne w srebro lusterko Jemmy.

- Villiers jest niebezpieczny - stwierdziła jej pani. Był on wszystkim tym, czym Corbin i Delacroix nie byli, na przykład świetnie grał w szachy. Miał równie bystry umysł, jak ona, jego intrygi nie trąciły niczym banalnym i...

I pragnął jej.

A jego pożądanie w niczym nie przypominało błahych uczuć mężczyzn, którzy czekali na dole. Była pod jego urokiem, czarował ją jego cyniczny uśmiech i zachwycające oczy odziedziczone po matce Francuzce.

Brigitte westchnęła, a to westchnienie mówiło wszystko.

- Oczywiście, jest Francuzem, co wszystko zmienia.

- Tylko po matce.

- Assez! Wystarczy! Całkiem wystarczy.

Brigitte miała rację. Odziedziczona po matce francuska krew istotnie wystarczała... wraz z angielską męskością i siłą. Kobieta mogła przy nim stracić spokój ducha, nie mówiąc już o reputacji.

- Czy wpuścić tylko Corbina? - spytała Brigitte, zbierając bilety wizytowe.

Na ogół dama pozwalała wejść do buduaru dwóm, trzem, a nawet czterem dżentelmenom, by pomogli jej wybrać muszki i koronki. Zaproszenie tylko Corbina zakrawało na skandal; któż jednak by uwierzył, że ona zamierza nawiązać romans akurat z nim? Był jej ulubionym partnerem w menuecie, miłym towarzyszem wieczoru. Znakomity tancerz, doskonały doradca w kwestii strojów, mężczyzna o błyskotliwym umyśle. Czuła jednak wyraźnie, że w równie małym stopniu interesował go romans z nią, i ją romans z nim.

Ale co się stanie, jeśli Elijah nie przyjdzie wieczorem, mimo że się umówili? Jeśli sprawy państwowe wezmą górę nad sercowymi?

Z pewnością nic.

Brigitte wybiegła za drzwi, żeby odprawić pozostałych oraz wpuścić jedynie Corbina, a prócz tego ożywić ploteczki o tym, kogo Jemma faworyzuje.

Chwilę później Corbin zatrzymał się u drzwi na tyle długo, by Jemma mogła oszacować jego strój i by on mógł ocenić efekt starań Brigitte. Szczere uznanie malujące się w jego wzroku bardzo Jemmie pochlebiało.

- Napiłabym się szampana - powiedziała do Brigitte. - Lordzie Corbin, czy to panu odpowiada?

- Jak najbardziej - wycedził. Był synem ziemianina, którego ten najstarszy syn przyprawiał o zakłopotanie lub wręcz przerażał. Peruka Corbina była bez skazy, biała jak śnieg, a obcasy - wyższe od obcasów Jemmy i zdobione deseniem z kwiatów. Tylko dzięki szerokim barkom i kanciastemu podbródkowi nie sprawiał wrażenia całkowicie zniewieściałego. Frak był koloru zwiędłej róży, mankiety i spodnie sięgające do kolan - w kolorze pomarańczowym, a pończochy...

- Co za wspaniałe pończochy - zawołała. Były jasnokremowe z różowymi strzałkami po bokach.

Corbin zgiął się we wdzięcznym ukłonie.

- Najpierw zobaczyłem takie same na lordzie Stittle, jeśli możesz to sobie wyobrazić!

Siadł w fotelu przy niej, co pozwoliło mu poprawić jej fryzurę.

- Wolę sobie nie wyobrażać.

- Wiem, wiem. Powiedziałem mu, że ma na to zbyt grube łydki. A może stopy? W każdym razie z trudem mi przyszło dowiedzieć się, u kogo je kupił, ale dopiąłem swego. U Williama Low na Bond Street, wyobraź sobie. A ja myślałem, że on handluje tylko topornymi pończochami dla hreczkosiejów.

W jego oczach błysnęło rozbawienie, a Jemmie z miejsca poprawił się humor.

- Muszę dzisiejszego wieczoru wyglądać najlepiej, jak tylko można - stwierdziła i zbyt późno zdała sobie sprawę, że powiedziała to z nadmiernym przejęciem.

- Moja droga, przecież ty zawsze tak wyglądasz. - Corbin uniósł brwi. - Zawsze! Czyż dotrzymywałbym ci towarzystwa, gdybyś nie była najwytworniejszą księżną w Londynie?

- To samo można powiedzieć o tobie.

- Oczywiście. - Corbin uśmiechnął się szeroko. - A jeśli już o tym mówimy, czy widzisz moją bródkę? Hodowałem ją przez cały tydzień na wsi, żeby wyglądała jak należy na królewskiej fecie.

Jemma przyjrzała mu się uważniej. Podziwiając pończochy, nie zwróciła uwagi na kilka zaledwie jedwabistych włosków pod dolną wargą, tworzących coś w rodzaju litery V.

- Owszem - powiedziała z wolna - podoba mi się, że zacząłeś hołdować tej modzie. Wyglądasz z bródką doroślej, a nawet trochę niebezpiecznie.

- Kobietę szpeciłaby niewiarygodnie, ale mężczyźnie dodaje uroku - odparł rozpromieniony. - A przynajmniej mężczyźnie w moim wieku. Czy wolno mi spytać, czemu się tak przejmujesz dzisiejszym wieczorem? Chciałbym wierzyć, że nie ma to nic wspólnego z Delacroix. Minąłem się z nim na schodach, a nie lubię przebywać w jego pobliżu z obawy, że udzieli mi się jego pospolitość.

- Nie bądź taki skromny, mój drogi! - roześmiała się. - Delacroix uważa się za wcielenie wyrafinowania.

- Można by to uznać za młodzieńcze niedoświadczenie, ale jest jednak na nie za stary. Stara się też ogromnie, żebym źle się czuł na sam jego widok. Takiej szczerości powinno się zakazać.

- Ależ jesteś bezwzględny. - Jemma wzięła do ręki kilka wstążek, spojrzała na nie pod światło i odłożyła je z powrotem na toaletkę.

Byłyby odpowiednie dla niewinnego dziewczęcia, a ona miała na dzisiejszy wieczór całkowicie inne zamiary.

- Czy planujesz la grandę toilette? - spytał Corbin, pojmując w lot, o co jej chodziło.

- Cała rzecz w tym - Jemma wskazała dłonią na łóżko - że nie mogę się zdecydować.

Rzecz jasna, Corbin wstał, żeby przyjrzeć się dwóm strojom, które Brigitte rozłożyła na łóżku.

Po jednej stronie leżała przepiękna suknia z jedwabiu w kolorze morskiej wody. Zdobiły ją małe zielone różyczki, które dodawały sukni pikantnego wdzięku. Poły spódnicy rozwierały się w środku, ukazując cieniutki spód w jaśniejszym odcieniu.

- A co wepniesz we włosy?

- Róże dobrane do koloru sukni.

- Wybornie - uznał. - Założę się, że środki różyczek są ze szmaragdów, a nie z zielonego szkła, prawda?

- Bardzo maleńkie szmaragdy. - Wzruszyła ramionami. - Wręcz niedostrzegalne.

- Jestem za luksusem - uznał Corbin, obracając w palcach jedną z różyczek. - Zwłaszcza za takim, który nie rzuca się w oczy.

- Prawdę mówiąc, były strasznie drogie.

- W takim razie powinna je nosić jedynie kobieta, która nie musi się martwić o pieniądze. Chociaż teraz przyszło mi do głowy, że jeśli będzie je miała na sobie kobieta tonąca w długach, to taki ekstrawagancki popis uśmierzy niepokój wierzycieli.

- Istotnie, są raczej ekstrawaganckie.

- Księżna może sobie na to pozwolić. - Corbin nachylił się nad drugą toaletą. - Jeśli jednak pierwsza suknia ma olśnić ekstrawagancją, to kogo i dlaczego chcesz olśniewać tą drugą? - Choć jego głos ociekał słodyczą, wyczuwało się w nim zgorszenie.

- To ostatni krzyk mody - zaprotestowała Jemma, stając przy nim. - Szmizjerka. Królowa Maria Antonina ma ich co najmniej cztery, zapewniam cię.

- Ach, ale ta szczęśliwa władczyni nie żyje w Anglii. - Corbin uniósł suknię w palcach. Była z powiewnej tkaniny w odcieniu jasnego morelowego różu, ozdobiona tu i ówdzie perełkami, cienka jak koszulka, w przeciwieństwie do sukien z atłasu. Ledwie zakrywała piersi i spływała w dół w długich fałdach niczym delikatny strój nocny.

- Czyż my w Anglii jesteśmy tacy zacofani? - spytała Jemma.

- Tacy chłodni, dosłownie i w przenośni. Moja droga księżno, kobiety na twój widok będą trząść się ze złości, a mężczyźni również zadrżą, ale z całkiem innego powodu. Ty zaś dostaniesz dreszczy.

- Dreszczy? - Jemma spojrzała na suknię.

- Nic nie jest mniej atrakcyjne od gęsiej skórki - mruknął Corbin. - A królewska zabawa odbędzie się na wielkiej łodzi. Na rzece. Jeśli nie chcesz przez cały wieczór tęsknić za kominkiem i wełnianym szalem, to włóż zieloną. Nawiasem mówiąc, jest wspaniała.

- Ależ...

- I nie doprowadzi cię do rozpaczy.

Jemma się odwróciła.

- Ja nigdy nie rozpaczam!

Corbin napotkał jej wzrok utkwiony w lustrze.

- A więc skąd ten nastrój? - spytał cicho.

- Ja nie rozpaczam. Ja jestem...

- Zainteresowana? - Corbin uniósł brwi, a jego uśmiech świadczył o takim rozbawieniu, że nie mogła go nie odwzajemnić.

- Moim mężem - rzuciła impulsywnie.

Zaskoczyła go. Wychylił się z fotela mniej beztroski niż zwykle.

- Mężem? Twoim mężem?

- Nikim innym. Nigdy nie romansowałam z żonatym mężczyzną.

Był to wątpliwy powód do chwały, ale innego nie miała.

- Myślałem, że zdecydowałaś się na Villiersa.

- Nie.

Przemilczała, że niewiele brakowało.

- Chodzi ci o własnego męża? Nie mam pojęcia, co ci doradzić. Mężowie są tacy... tacy...

- Nieciekawi?

- Oczywiście, Beaumont jest kimś godnym uznania.

- Wiem - westchnęła Jemma, przykładając do siebie szmizjerkę i spoglądając w lustro.
- Zależy od niego cała przyszłość kraju, z tego, co słyszałem.
- Jest taki nudny.
- Tego bym nie powiedział. Rzecz jasna, kieruje się niewzruszonymi moralnymi zasadami.
- W przeciwieństwie do mnie - przyznała z przygnębieniem i rzuciła powiewną suknię na łóżko.
- Dobrze, że zdajesz sobie z tego sprawę. Życie jest o wiele bardziej interesujące, gdy ludzie rozumieją, czym się różnią anioły od diabłów. Słyszałem, że jego wysokość książę jest najbardziej szczery z całej Izby. Można by... - tu się zawahał - ...uwierzyć we wszystko, co mówi.
- Wiem, wiem. - Jemma również westchnęła. - Prawdziwy z niego purytanin.
- Potrzeba nam porządnych ludzi - stwierdził stanowczo Corbin. - Szkoda tylko, że są tacy... tacy...
- Porządni.
- Zapewne odczuwam to tak tylko dlatego, że sam nigdy nie miałem zamiaru zasiadać w parlamencie. Wszyscy - absolutnie wszyscy! - noszą tam te okropne peruki, całkiem jak żołnierze na paradzie.
- A ja łatwo mogę sobie wyobrazić ciebie w parlamencie. - Jemma zmieniła pozycję tak, by móc spojrzeć przyjacielowi w oczy, patrząc w lustro nad toaletką. - Z pewnością jesteś o wiele inteligentniejszy niż większość tych ludzi.

Corbin się roześmiał.

- Chyba jesteśmy przyjaciółmi tylko dlatego, że mylisz się całkowicie w ocenie mojego charakteru.
- Przyjaźnimy się, bo jesteś zabawny. No i potrafisz mi wytknąć, że moje pończochy nie pasują kolorem do pantofli, a także plotkujesz bezlitośnie o wszystkich i udajesz, że nie obmawiasz mnie za plecami.
- Wcale nie udaję. W tej chwili w moim sercu jest miejsce tylko dla jednej kobiety. Jesteś nią ty.

Jemma cmoknęła go w policzek.

- Świetnie do siebie pasujemy - odparła, siadając przy nim.

- Ale ty dziś jesteś w nastroju dziwnie serio.

- A czy wolno nam na serio rozmawiać tylko o pończochach?

Namyślał się nad odpowiedzią o wiele dłużej, niż to było jej zdaniem konieczne.

- Mówiłem całkiem serio o skandalu.

- A o namiętności nie?

Zmarszczył nos, ale w jego oczach widniało współczucie.

- Dzięki Bogu żadne zauroczenie nie zmusi mnie do tego, żebym je brał na serio. Piękna kobieta nigdy nie powinna zachowywać się serio, księżno.

- Dlaczego?

- Świadczyłoby to o tym, że czegoś nie może osiągnąć. My zaś, którzy nie jesteśmy aż tak piękni, wolelibyśmy wierzyć, że ty osiągasz w życiu wszystko, czego chcesz. To zresztą sedno piękności.

- Czuję, że z każdą chwilą mówię bardziej szczerze - odparła Jemma. - Może to wina mojego wieku?

- Wieku i namiętności! - Corbin wydawał się nieco znudzony. - Chyba winienem poprosić twoją pokojówkę o brandy, jeśli dalej zamierzasz ciągnąć rozmowę w tym stylu.

- A więc nie powinnam wkładać szmizjerki?

- Absolutnie nie. A biorąc pod uwagę to, co mi już powiedziałaś, zielony jedwab odsłoni niemało z twoich wdzięków.

- Mężowi?

- Twojemu mężowi. Bo książę jest... - tu Corbin dyskretnie urwał. - No cóż, gdyby był kobietą, z pewnością chodziłby w długich sukniach z jak najmniejszym dekoltem.

Jemma kiwnęła głową.

- Nie potrafię przeobrazić się w purytańską żonę tylko po to, żeby spodobać się Elijahowi. Musi mnie brać taką, jaką jestem.

- Niech mi będzie wolno spytać: co właściwie masz na myśli, mówiąc, że on ma cię brać?

- Musimy mieć potomka.

- Oczywiście, ale to nie wymaga od ciebie namiętności, a już z pewnością nie musisz się niepokoić. Wystarczy, że postawisz na nocnym stoliku butelkę brandy, z której można co jakiś czas pociągnąć łyczek po cichu.

- Chcę czegoś więcej.

- Czy stąd to pragnienie namiętności?

- Och, chyba jestem całkiem niemądra.

- Nie ty pierwsza, ale nie będzie to łatwe zadanie, księżno.

- Lepiej mów mi po imieniu - stwierdziła ze smutkiem. - Tylko ty o tym wiesz.

- Nikomu tego nie zdradzę. Ty też nie powinnaś. Musisz się więc nauczyć, jak wzbudzić namiętność we własnym mężu.

- Włożę tę zieloną suknię.

- Frywolny strój tu nie pomoże. Nie zrobi wrażenia na...

- ...moim małżonku. - Jemma zaczęła okręcać różową wstążkę wokół palca.

- Jeśli włożysz szmizjerkę, tylko go rozzłościsz. Albo poczuje się zażenowany. Taka suknia ma sprawić, żeby mężczyzna gwałtownie zapragnął czegoś nieosiągalnego, o czym nie może nawet zamarzyć. Natomiast mąż...

- A właśnie. Mąż.

- Musisz go czymś zaskoczyć. Zęby cię zobaczył z całkiem nieznanej mu strony.

- Ależ ja nie mam żadnych stron! - powiedziała z rozpaczą. - Gram za to w szachy. On o tym wie. Od czasu do czasu grywamy ze sobą.

- Niczym stare małżeństwo! - Corbin aż jęknął.

- W bibliotece. Kiedy rozmawiamy o tym, co się tego dnia zdarzyło. - Coś ją uderzyło w spojrzeniu Corbina. - Co masz na myśli? - spytała.

- Owszem, jest w tobie coś, czego on nie zna.

- Co takiego?

- Jesteś kobietą z przeszłością, Jemmo. Co więcej, kobietą z pewną reputacją.

- Jemu nie podoba się moja przeszłość. Nigdy też nie akceptował nieokiełznanej strony mojej natury. Kilka lat temu złożył mi wizytę w Paryżu na Trzech Króli. Trzeba ci było widzieć jego minę, kiedy mu oznajmiłam, że wszyscy mężczyźni mają przyjść na mój bal przebrani za satyrów! Oczywiście odmówił i kiedy Francuzi zjawili się w takich właśnie kostiumach, on był we fraku, całkiem jakby nie chodziło o maskaradę.

- Oczywiście. Nigdy też nie łączył się z nim nawet cień skandalu.

- Miał co prawda kochankę, ale nikt tego nie uważał za skandal - powiedziała, rzucając wstążkę na stos pozostałych.

- No, bo kochanka to przecież coś zwykłego. Jednakże dla mężczyzny z jego charakterem istnienie takiej kobiety w dawnym życiu musi być teraz czymś żenującym.

Jemma spojrzała na niego pytająco.

- Kochankom się płaci, żeby czyniły zadość fantazjom, które się snują w głowie każdego mężczyzny - wyjaśnił.

- Fantazje! - wybuchnęła Jemma. - On się z nią regularnie spotykał we własnych pokojach w parlamencie w porze lunchu! Czy można to nazwać fantazjami?

- W takim razie był to zwyczajny związek, pewnie jeszcze sprzed małżeństwa, a on po prostu zapomniał go zerwać. Ile miał lat, kiedy odziedziczył tytuł?

- Och, niewiele. Czy słyszałeś o okolicznościach śmierci starego księcia? Wiązały się z ogromnym skandalem.

- Oczywiście! Zmarł zaskoczony in flagranti z czterema naraz...

- Z dwiema. Tylko z dwiema nierządnicami. Założę się jednak, że Pałac Salome zaspokajał dosyć szczególne gusty, a był to ulubiony przybytek księcia.

- Nic dziwnego, że twój mąż uczynił kochankę częścią swego oficjalnego życia. Gdzież lepiej mógł dowieść, że nie ma zboczonych upodobań, jeśli nie w miejscu pracy?

- Elijah powiedział, że ją kocha - odparła niemal niedosłyszalnie.

- Jeśli go nękałaś pytaniami, mógł tak powiedzieć w gniewie. Bardzo trudno kochać kogoś, komu się płaci za tę najbardziej intymną z przyjemności. Pieniądze niszczą całą satysfakcję.

- Przerażasz mnie.

- Czy rozumiesz, co ci podsuwam? - spytał.

- Nie.

- Jeśli chcesz wzbudzić namiętność w mężu po tylu latach małżeństwa, to musisz ukazać mu tę stronę swojej natury, którą demonstrowałaś w Paryżu.

- Szmizjerka?

- Nie. Ma zbyt jawnie zmysłowy charakter. Musisz się wykazać wyobraźnią. Musisz zrobić coś, czego nigdy nie widziano w pomieszczeniach Izby Lordów i czego z pewnością książę nie zaznał w objęciach kochanki. Powinnaś być spontaniczna, trywialna i wesoło się bawiąca.

- Nie mogę sobie wyobrazić, żeby Elijah...

- Wesoło się zabawiał? - Corbin założył ręce na piersi. - Ja też nie. Stoisz przed wyzwaniem, księżno. Myślę również, że on musi wybrać właśnie ciebie, a nie żadną inną.

- Czy sądzisz, że powinnam zachęcać do flirtu Villiersa? - Jemma zmarszczyła brwi.

- Być może. Ale sądzę również, że księciem powinna zainteresować się jakaś równie piękna i atrakcyjna kobieta, jak ty.

- Chyba nie wymagasz ode mnie, żebym namówiła inną kobietę do uwodzenia mego męża?

- Żadna kobieta w Londynie nie ośmieli się tego zrobić, jeśli wyraźnie nie dasz do zrozumienia, iż ciebie to nic a nic nie obchodzi, a twoja obojętność ułatwi ci zadanie. Żaden mężczyzna nie pragnie kobiety, która pada przed nim plackiem. - Oczy Corbina powędrowały gdzieś w dół, jakby już widział damskie dłonie na własnych kostkach.

- Ani myślę tego robić!

- Ja tylko ci sugeruję, żebyś nie rozgłaszała wszem wobec swoich uczuć. Niech mąż sam przyjdzie do ciebie. Jeśli to możliwe, bądź zalotna wobec jakiegoś innego mężczyzny. Beaumont ożenił się młodo i z oczywistych względów nigdy nie pozwolił sobie na żadne frywolne wyskoki.

- Ale w zeszłym roku uganiała się za nim pewna młoda kobieta. Nie pamiętasz panny Tatlock?

- Co, ta zgryźliwa pannica z długim nosem? Jemmo, twoją rywalką może być tylko kobieta równa ci urodą, inteligencją i stanem.

- Jego kochanka nazywała się Sarah Cobbett.

- To prostackie nazwisko mówi samo za siebie. Cóż mogła taka kobieta ofiarować biedakowi oprócz krótkich chwil intymności? Płakać mi się chce, kiedy o tym pomyślę.

- Czy to konieczne, Corbinie, żebym znalazła dla Elijaha własną rywalkę?

- Absolutnie. Nigdy przedtem nie rywalizowały o niego dwie kobiety. Jeśli ty będziesz jedną z nich, spodoba mu się taka sytuacja.

Jemma uznała, że Corbin może mieć rację.

- Skąd czerpiesz tę wiedzę?

- Lubię obserwować innych - odparł w zadumie. - Niektórzy z nas, jak ty, droga księżno, rzucają się w wir życia. Inni, a w ich liczbie ja, mu się przyglądają.

- Wiedziałam o tym. Powinieneś zająć miejsce w parlamencie i manipulować takimi biednymi ludźmi jak ja, którzy nie zdołali nabyć mądrości.

Nigdy się zbytnio nie zastanawiała nad tym, czemu właściwie Elijah kochał się wówczas z Sarah na biurku... A właśnie ten incydent zniszczył ich małżeństwo, złamał jej serce i sprawił, że wyjechała do Paryża.

Oczywiście, większość mężczyzn umieszcza swoje kochanki w domkach na przedmieściu i nie spotyka się z nimi w miejscu pracy. O miłosnych spotkaniach Elijaha każdy człowiek zatrudniony w jego służbowych apartamentach musiał wiedzieć.

Brigitte wniosła srebrną tacę z szampanem i kieliszkami.

- Dzięki Bogu - westchnął Corbin, ujmując jeden z nich. - Wszystkie te poważne rozważania sprawiły, że poczułem pragnienie.

- Zdecydowałam się na zieloną - oznajmiła Jemma pokojówce, a potem wstała, żeby Brigitte mogła na nią włożyć stelaż podtrzymujący suknię.

- Dwie muszki - zdecydował Corbin. - Jedna tuż koło ust, a druga pod okiem.

Zielony jedwab opadł na stelaż z łagodnym szelestem. Gorset uwypuklił piersi i podał je do przodu. Jemma spojrzała spod oka na Corbina.

- Znakomicie - uznał. - Zachwycające, ale w pełni dozwolone. A skoro twoja suknia harmonizuje z moim surdutem, pozwolę sobie od czasu do czasu pojawić się u twego boku.

Jemma uśmiechnęła się, patrząc w kieliszek. Poweselała.

- Brigitte, na dziś wieczór czerwona szminka.
- Masz być frywolna - zauważył Corbin.

Godzinę później tak właśnie wyglądała. Włosy miała upudrowane i przybrane błyszczącymi zielonymi różyczkami, których szmaragdowe wnętrze rzucało tajemnicze błyski, oczy jarzyły się ponad muszką a druga muszka przyciągała wzrok ku szkarłatnym ustom. Była frywolna - niejawnie dostępna, nie skandalizująca, ale figlarna.

- Jesteś idealna - powiedział Corbin, wstając.
- A ty wprost cudowny - i Jemma ucałowała go w policzek.

Corbin uśmiechnął się z satysfakcją.

- Zawsze uważałem, że najlepiej jest się bawić po swojemu. Ten wieczór może być naprawdę interesujący, księżno.

2

Wiejska siedziba Williama Pitta, Cambridge,

26 marca 1784 roku

Od godziny książę Beaumont usiłował wymknąć się z domu premiera. Kilku najpotężniejszych ludzi w państwie spędziło tam ostatnie dwa tygodnie na dyskusjach nad polityką i prawem, by udaremnić knowania Foxa i pokrzyżować jego zamiary, wyszukując rozmaite dające się zaakceptować argumenty.

Elijah przez długie godziny walczył o sprawy, które uważał za słuszne, na przykład o to, by w Anglii zaprzestano handlu niewolnikami. Niektóre z tych walk wygrał, inne przegrał. W polityce tak już jest, że trzeba brać pod uwagę zarówno nieuchronne klęski, jak i możliwe zwycięstwa.

- Powiadomię o pańskim zaniepokojeniu Jego Królewską Mość - mówił, składając ukłon premierowi, czcigodnemu Williamowi Pittowi. - Oczywiście w sposób bardzo taktowny. Zgadzam się, że niebezpiecznie byłoby urządzić królewską fetę tak blisko statków ze skazańcami.
- Proszę mu powiedzieć, że te pływające monstra nie były wcale przeznaczone na więzienia - podkreślił lord Stibblestich, rumiany mężczyzna, którego oczy ledwie były widoczne zza fałd tłuszczu w pulchnych policzkach. Miał krzepkie ciało, w porównaniu z którym twarz wydawała się jeszcze bardziej nalana. Wystawał z niej duży nos.

Elijah wołał milczeć, choć na końcu języka miał odpowiedź. Król doskonale wiedział, że te stare okręty wojenne nigdy nie miały być kazamatami. Stały teraz zakotwiczone na Tamizie równie wysłużone i zniszczone, jak cała angielska flota.

Obecność setek przetrzymywanych tam przestępców była jednak problemem, z którym Jego Królewska Mość nie chciał się zmierzyć otwarcie. Prawdę mówiąc, Elijah rozumiał, że to parlament powinien jakoś rozwiązać tę kwestię.

- W zeszłym tygodniu doszło do próby buntu więźniów - dodał cierpko Stibblestich, łudząc się, że mówi coś, o czym inni nie słyszeli.
- Kamerdyner doniósł mi, że pański lokaj już przychodzi do siebie po niedyspozycji żołądkowej - zwrócił się do Elijaha Pitt. - Wyślę go do Londynu najszybciej, jak tylko można.

- Przepraszam za ten kłopot. Wiem, że Vickery również jest wdzięczny za okazaną mu przez pana troskliwość - odparł Elijah, po czym skłonił się, odwrócił i wyszedł. Czekała na niego kareta, która miała go dowieźć od razu na „Pielgrzyma”, wielką łódź królewską. A tam...

A tam spotka się ze swoją żoną. Z Jemmą.

Choć był niezwykle znużony dwoma tygodniami spędzonymi na usiłowaniach uzmysłowienia członkom własnego stronnictwa, jak nieetyczne są ich przekonania, nie mógł się doczekać chwili, kiedy stanie na pokładzie „Pielgrzyma”. Drzemał w kącie karety, budząc się tylko wtedy, gdy koła podskakiwały na londyńskim bruku.

Wyciągnął zegarek z kamizelki i sprawdził godzinę. Miał czterdzieści minut na dojazd. W przeciwnym razie „Pielgrzym” odbije od brzegu bez niego. Król uparł się, że wypłynie z biesiadnikami na środek Tamizy, a potem łódź popłynie w dół rzeki, rozjarzona światłami i rozbrzmiewająca muzyką.

W tejże chwili powóz zakołysał się i nagle stanął. Elijah musiał uzbroić się w cierpliwość. Ulice Londynu były zatłoczone i nieraz powstawały na nich zatory.

Przeczekał dwie minuty, aż wreszcie zastukał w dach.

- Co się do licha dzieje, Muffet?

- Jedziemy przez Aldgate, ale ulica gdzieś przed nami jest zablokowana, wasza miłość! - zawołał stangret.

Elijah zaklął i wychylił się zza drzwi. Stajenni zeskoczyli już z tylnej części karety i stali przy koniach. Na ulicy kłębił się tak gęsty tłum, że nie można było dostrzec przyczyny zakłócenia ruchu.

- Co się tam dzieje? - spytał, ponownie wychylając się na zewnątrz.

- Sami dobrze nie wiemy - odparł Muffet - ale proszę spojrzeć, wasza miłość: w poprzek Sator Street stoi barykada i wciąż ją umacniają.

Istotnie, ulicę zagradzała rosnąca z każdą chwilą sterta domowych sprzętów, beczek po piwie i różnych rupieci. Jacyś ludzie nieśli akurat wyściełany fotel, gdy jedna z beczek potoczyła się po ulicy. Gdzieś z boku błyskały ogniska, na których najwyraźniej pieczono ziemniaki.

- Czy ktoś ich atakuje?

- Nic takiego nie widzę - rzekł Muffet - i niełatwo nam się przyjdzie stąd wydostać.

Wskazał na coś palcem i Elijah dostrzegł, że ich powóz jest pierwszym z mnóstwa pojazdów nadjeżdżających od strony Londynu, które utknęły pod bramą miejską. Niektórzy je cofali lub próbowali to zrobić, lecz uniemożliwiali im to inni, którzy najwyraźniej postanowili utorować sobie drogę siłą.

Elijah spojrzał na swój ubiór. Miał na sobie dworski strój, stosowny na tę okazję: złocisty surdut haftowany w kwiaty koloru musztardy, ze złoconymi guzikami. Wyglądał w nim pośród tłumu niczym jakiś absurdalny nagietek.

Podszedł ku migoczącym ogniskom u stóp barykady. Gdy stanął w ich świetle, wesołe okrzyki umilkły. Młodzieniec o gładkich, czarnych włosach, który właśnie wciągnął szafę na jej szczyt, zamarł z otwartymi ustami. Krzepki mężczyzna, który mu w tym pomagał, oprzytomniał szybciej.

- ...bry wieczór! - zawołał ku niemu.

- Dobry wieczór! - odparł Elijah. - Czy wolno mi spytać, po co wznosicie tę barykadę?

- Dziś w mieście niespokojnie! - odkrzyknął mu mężczyzna. Wskazał palcem za siebie. - Limehouse nigdy się nie buntowało i dzisiejszej nocy też nie. Nie chcemy tylko wpuścić tych wcielonych diabłów tu, gdzie mieszkamy!

Elijah spojrzał na barykadę.

- Wygląda na niełatwą do sforsowania.

Mężczyzna się rozpromienił.

- Jużem mówił, że my się wcale nie buntujemy! A stawiania barykad nauczyłem się od mojego starego! Możemy ją wyrychtować raz dwa i robimy to, kiedy tylko trzeba. Straże o tym wiedzą - dodał jakby w swojej obronie - i wszystkie schowały się z tyłu za barykadę!

- Czy bunt na pewno wybuchnie tej nocy? - zawołał Elijah.

- Jak amen w pacierzu. Lepiej pan zrobisz, jak zabierzesz stąd tę swoją karetę. Niemało tu różnych łobuzów, co by chętnie sobie zabrali twoją parę siwków, milordzie! - odkrzyknął mężczyzna i znów dźwignął szafę.

- Naprawdę potrafisz wznieść raz dwa taką przeszkodę?! - zawołał Elijah.

- A jakże! - odparł mężczyzna, stawiając szafę na jakimś fotelu. Szafa niebezpiecznie się zakołysała, grożąc upadkiem.

Elijah cofnął się szybko. Szafa runęła z przeraźliwym trzaskiem. Młodzieniec z otwartymi niczym ryba ustami zdołał uskoczyć.

Elijah się obejrzał. Wąską uliczkę całkowicie zablokowały powozy. Aldgate będzie nieprzejezdna przez długie godziny, jeśli nie przez całą noc.

Jeśli istotnie bunt wybuchnie, to on straci konie. Chyba że... Elijah przyjrzał się barykadzie. Bez szafy, nie była zbyt wysoka. Miała co najwyżej półtora metra. Czuł jednak, że bunt jest już blisko, domyślał się go, widząc podniecenie ludzi, gwałtowność, z jaką piętrzyli sprzęty, i całkowitą nieobecność dzieci.

- Hej, ty - zawołał do tęgiego mężczyzny, który gapił się na barykadę i przeklinał wyjątkowo soczyście.

- Nie mam czasu na gadanie! - odkrzyknął tamten.

- Chcę się tędy przedostać z końmi i ludźmi. Zrób mi miejsce po drugiej stronie!

Muffet stanął u jego boku.

- Wasza miłość, kareta próbowała przebić się przez Aldgate, ale jakiś głupiec rąbnął w nią i uszkodził podwozie. A wyjechać się stąd nie da. Musi się pan wdrapać na barykadę. Po drugiej stronie byłby pan bezpieczny, a stajenni i ja bronilibyśmy powozu i koni.

- Za nic! Nie mogę tu zostawić moich ludzi ani koni. Bunt może się zacząć właśnie z powodu tej barykady, wziąwszy pod uwagę, jak wygląda sytuacja na ulicy za nami. Myślę, że poleje się krew.

- Nigdy nie pozwolą nam tędy przejechać - powiedział Muffet.

- Nie chcą ani nie mogą tego zrobić - odparł Elijah, przyglądając się uważnie barykadzie. Składała się dosłownie ze wszystkiego, od krzeseł po stoły z jadalni, powiązane chaotycznie sznurami, i wyglądało na to, że jej rozbiórka mogłaby potrwać nawet parę dni.

- Wyprzęgaj konie! Za nic nie chcę ich stracić w żadnym buncie! Niech powóz stanie pod tamtym domem. Może ten budynek się spali, ale nie bardzo w to wierzę. Ilu mamy stajennych? Dwóch? Wyślij obydwóch na barykadę. Niech przez nią przeleżą i poczekają na konie.

- Nie przedostaniemy się przez nią razem z końmi! - zaprotestował Muffet. - Mogę ich bronić, wasza wysokość. Mam pistolety.

- Nie zostawię cię tutaj! - sprzeciwił się Elijah. A prócz tego za pół godziny muszę być na łodzi królewskiej. Wyprzęgnij konie, pokonamy z nimi barykadę.

- Musiałby ją pan na nich przeskoczyć!

- Galileusz poradzi sobie bez trudu z tą przeszkodą, więc ty go dosiądziesz. Ja pojadę pierwszy na Ptolemeuszu.

- To zbyt niebezpieczne, wasza miłość! Koni nie uczono skoków. Co będzie, jeśli Ptolemeusz się potknie?

- Nonsens - odparł Elijah. - Nie będę się teraz z tobą spierał. Muszę tobie i koniom zapewnić bezpieczeństwo, a potem dostać się na królewską łódź, nim odpłynie. Jeśli Ptolemeusz sobie poradzi, nie będzie żadnego kłopotu. Galileusz jest silniejszy.

Chwilę później woźnica powrócił, prowadząc konie.

- James pochodzi z Limehouse - wyjaśnił - i może się dogadać z tymi ludźmi, więc go odesłałem.

- Dobrze zrobiłeś.

- Wasza miłość... - zaczął zdesperowany Muffet.

Elijah już jednak ściągnął lejce, a potem wskoczył na Ptolemeusza.

- Mam się tam spotkać z księżną! - zawołał do stangreta. - Dalej, za mną!

Zaczął się cofać z koniem, żeby ten mógł wziąć rozbieg. Czuł się znów jak wtedy, gdy będąc chłopcem, pędził na oklep z Villiersem przez łąki za swoimi posiadłościami, przeskakując przez wszystko, co się dało, zataczając koła i skacząc ponownie.

Ptolemeusz był koniem cugowym, a nie do jazdy wierzchem, choćby nawet na oklep. Stawał gwałtownie dęba, usiłując oswobodzić łeb. Elijah owinął lejce wokół prawej ręki, a lewą go uspokajał. Gdy już cofnął się tak daleko, jak tylko mógł, zwrócił zwierzę ku barykadzie spiętrzonej między domami i oświetlonej płomieniami.

Ptolemeusz znów spróbował się zbuntować, lecz Elijah zdołał go poskromić. Lubił obydwa kosztowne konie i nie miał najmniejszej ochoty tracić ich z powodu zamieszek ani też narażać z tego powodu swoich ludzi na niebezpieczeństwo.

- Spokój! - mruknął. - Stój!

Potem zaś popuścił mu cugli i Ptolemeusz ruszył posłusznie, galopując wprost ku barykadzie. Elijah ocenił dystans, biorąc poprawkę na kiepską widoczność, wybrał właściwe miejsce i dał zwierzęciu znak.

Ptolemeusz wspiął się na potężne tylne nogi i skoczył. Przez moment zdawało się, że nagromadzone sprzęty zwalą się na nich i Elijah kątem oka dostrzegł, że jakiś mosiężny, podłużny przedmiot omal się nie wbił w koński brzuch, lecz za chwilę, po gwałtownym wstrząsie, obaj wylądowali na dole. Elijah zacisnął zęby.

James podbiegł do niego. Elijah rzucił mu lejce.

- Zabierz go gdzieś w bezpieczne miejsce - polecił lokajowi, który pospiesznie odprowadził konia na bok, tak by Muffet i Galileusz mogli do nich dołączyć.
- Nie będzie z tym kłopotu, wasza miłość - odparł James, uchylając kapelusza. - O dwie ulice dalej są stajnie.
- Myślałem, że zamknięto cały ten kwartał.
- O nie. Barykady wzniesiono tylko w Limehouse, a wewnątrz jest tam dobre osiem tysięcy ludzi. W Limehouse mieszkańcy nie lubią obcych, znani są z tego. Wszyscy, co tu żyją, wiedzą, że tak jest bezpieczniej. Proszę spojrzeć, o tam są straże.

Rzeczywiście, kilku stróżów bezpieczeństwa grzało sobie ręce nad ogniem.

- Muszę się znaleźć nad Tamizą - powiedział do Jamesa Elijah, gdy tylko Muffet na Galileuszu bez problemów przesadził barykadę. - Nie mam pojęcia, gdzie jesteśmy.

James przygryzł dolną wargę.

- Musiałby wasza miłość przedostać się przez barykadę na Bramble Street. Zostawię konie Muffetowi.
- Nie trzeba, żebyś...
- Nie poradzi pan sobie tutaj beze mnie - odparł James. - To inne ulice niż te, którymi wasza miłość zwykł chadzać. Nie oszczędzą tu nikogo, bo myślą, że tak będzie lepiej. Wybrzeże jest niedaleko stąd, ale niełatwo będzie tam dojść.

Elijah szedł za lokajem od jednej krętej uliczki do drugiej. Za osłoną barykad panował wręcz świąteczny nastrój. Okna były pootwierane, ludzie powychodzili z ciasnych domków o spiczastych dachach, śpiewali pieśni w miejscowym dialekcie, którego dobrze nie rozumiał, i wrzeszczeli coś jeden przez drugiego. Milkli, gdy ich zauważali, ale bez żadnej wrogości.

Tej nocy wrogami ich nie byli bogacze jak on, ale gwałtownicy. Bunt przykuwał uwagę wszystkich, od starców, którzy chwalili dawne czasy i dawniejsze barykady, do młodych kobiet smażących kiełbaski, które potem rozdawały.

Elijah ni stąd, ni zowąd zapragnął, żeby Jemma była tu razem z nim. Jego piękną księżnę ucieszyłby ten osobliwy wieczór. Z przyjemnością podążałaby w ślad za nim tymi uliczkami.

Barykada na Bramble Street wyglądała solidniej niż poprzednia, choć składała się również z bezładnej sterty sprzętów. Mężczyźni dzierżyli zaś w rękach długie, ostre przedmioty.

- Co to u diabła za drągi? - spytał Elijah.

- Dzidy - odparł James, torując sobie drogę przez tłum.

- Na co im dzidy?

- Mają kilka pistoletów, ale w ciemnościach dzidami łatwiej im będzie odstraszyć napastników, choć nikt od jakichś dwudziestu lat nie zdobył jeszcze w Limehouse barykady, bo musiałby wpierw całkiem rozum stracić. Większość buntowników woli zatem kierować się gdzie indziej, ku rozczarowaniu mieszkańców, którzy wznoszą jak największe barykady w nadziei, że ktoś się wreszcie okaże na tyle głupi, by się u nich pojawił.

- Jak się przez nią przedostaniemy?

Lokaj wyszczerzył w uśmiechu zęby, które błysnęły w świetle płomieni.

- Wasza wysokość sam zobaczy.

Dopiero przy samej barykadzie Elijah dostrzegł, że stoi pod nią grupka ludzi przełażących przez zostawiony w dolnej części otwór.

- Zatkają tę dziurę dopiero wtedy, kiedy się dowiedzą, że bunt już wybuchł - wyjaśnił James, przeciskając się między nimi.

Elijah poczuł się nieswojo z powodu stroju z brokatu, nie mówiąc już o wysokich obcasach czy peruce. Dawno już zrezygnował z wyglądu i zachowań, które większość jego otoczenia uważała za niezrozumiałe; zresztą i on sam, w zaciszu swego gabinetu, też miał je często za niezbyt mądre.

Ciężki jedwab surduta owinął się wokół niego, a ludzie cofnęli się, robiąc przejście.

- Lepiej się pospieszmy - mruknął James, niemalże przepychając go przez otwór. - Mówią, że lada chwila się zacznie.
- Skąd oni to, u licha, wiedzą? - Elijah spojrzał na zegarek. Łódź królewska musiała już podnieść kotwicę. On jednak nie mógł ani nie chciał spóźnić się na spotkanie z Jemmą.
- Ano, wiedzą i już - odparł James. - A oto i Tamiza, wasza wysokość. Zaraz poproszę o łódź jakiegoś człowieka. Proszę tu czekać.

Kilka minut później Elijah odesłał Jamesa, każąc mu pilnować koni, w razie gdyby - choć było to mało prawdopodobne - barykada padła, a sam wskoczył do łódki z wiosłami; należała do mężczyzny o niewyszukanym imieniu Twiddy.

Choć wioślarz nie wiedział o blokadzie Limehouse, domyślał się jednak, że coś się dzieje w Londynie. Ognie płonęły w całym mieście: nie były to pożary, lecz małe ogniska, przy których ludzie zbierali się, żeby ogrzać ręce, pogawędzić i poplotkować.

Twiddy był spracowanym mężczyzną w podartym odzieniu. Mógł mówić jedynie połową ust, bo drugą unicestwiła szkaradna blizna, dzieląca jego twarz na dwie części.

- Chcesz pan się dostać na wielką królewską łódź? - spytał.
- Tak.

- Bunt wybuchnie lada chwila - dodał Twiddy z czymś, co wyglądało na drwiący uśmiech, ale tylko dlatego, że druga połowa jego twarzy pozostała nieruchoma.

Elijah chciał go spytać, czy władze o tym wiedzą, ale zrezygnował. Musiałyby być głupie jak but, gdyby nic nie zauważyły, nawet jeśli nikt im oficjalnie nie powiedział czegoś w rodzaju: „Och, nawiasem mówiąc, panie konstablu, punkt o dziesiątej zanosi się dziś na zamieszki”.

Chciał dostać się na pokład „Pielgrzyma”, powiedzieć kapitanowi o buncie, a potem sprawić, by łódź odholowano w bezpieczne miejsce. On zaś zabrałby żonę bezpiecznie do domu i tak by się wszystko skończyło. Londyn mógł sobie płonąć, byle tylko on zdołał uratować Jemmę. To by mu wystarczyło.

Twiddy ujął za wiosła.

- Łódź popłynęła ku Tower.

- Królewska łódź?

- Tam, gdzie te statki z przestępcami.

- W takim razie płyń za nią jak najprędzej.

- Nie dam rady, wasza miłość. - Twiddy pokręcił głową i splunął w ciemną wodę pluskającą o boki łódki. Jedynym źródłem światła była tu pochodnia za jego plecami, przytwierdzona do dziobu.

- Zapłacę ci w dwójnasób - zaproponował Elijah, ale już w chwili gdy wymawiał te słowa, zrozumiał, że popełnił błąd.

Twiddy poczerwieniał, a nieruchoma lewa strona ust opadła mu gwałtownie w dół.

- Przyskrzynią mnie, jak się tylko zbliżymy do tych statków. Nie zrobię tego. Ani za pańskie złoto, ani za nic. Mam dwie córki.

- Na łodzi jest moja żona. Czemu mieliby cię aresztować?

Twiddy ponownie splunął.

- Zwolnili mnie z wojska.

Elijah zrozumiał, że to były żołnierz, co wyjaśniało bliznę na twarzy, ale nie mówiło, czemu nie chciał się zbliżyć do statków-więzień.

- Kiedy dawny żołnierz choćby się do nich zbliży, to zara strzelą do niego - powiedział Twiddy - bo są tam tacy, co go znają. Kamraci z wojska. Wojowałem razem z nimi, a oni teraz siedzą tam jeden przy drugim i gorzej im niźli kurom w kojcu. Nie chcę mieć nic wspólnego z buntownikami.

- A więc bunt ma się zacząć dziś wieczorem na tych statkach?

Twiddy nie chciał jednak tego powiedzieć otwarcie i zamilkł na dobre.

- Muszę dopłynąć do łodzi królewskiej - tłumaczył mu Elijah. - Obiecuję ci osobiście, że nikt nie wtrąci cię do więzienia. Jestem książę Beaumont, jeden z najznaczniejszych ludzi w tym kraju. Muszę zabrać stamtąd moją żonę!

Twiddy wlepił w niego oczy, lewa strona jego twarzy drgnęła nieznacznie.

- Mam wielki majątek ziemski na wsi. Zatrudnię cię tam, jeśli zechcesz, a żona i dzieci mogą się w nim znaleźć razem z tobą.

- Żona nie żyje - mruknął.

- W takim razie zabierzesz tam twoje córki. Świeże powietrze wiejskie dobrze im zrobi i będą bezpieczniejsze. Mówisz jak ktoś, kto nie zna życia. Człowieku, czy to jest miejsce, gdzie można wychować dzieci?

- A czy ja sobie to miejsce wybierałem, żeby je wychowywać?

Elijah zaklął w duchu. Miał reputację świetnego mówcy, ale tej nocy wena mu wyraźnie nie dopisywała.

- Zabiorę cię stąd - obiecał, siadając ciężko na ławeczce. Serce dudniło mu nieregularnie w piersi, ale nie chciał teraz o tym myśleć.

- Poślę cię na wieś i dam ci przyzwoitą pracę za porządną zapłatę, ale musisz dopłynąć ze mną do tej łodzi, żebym mógł zabrać stamtąd moją żonę.

- Jakże to zrobić? Nie wpuszczą mnie chyba na królewską łódź. Nie w taką noc jak ta.

- Oni o niczym nie wiedzą. Nie mają pojęcia o buncie albo postanowili nie zwracać na niego uwagi.

Twiddy splunął w wodę jeszcze raz.

Elijah miał szczerą chęć zrobić tak samo, ale książęta nie spluwają, a na zmianę manier było już w jego życiu za późno. Chwilę później Twiddy ujął wiosła i bez słowa zaczął nimi poruszać. Płynęli w górę rzeki. Twiddy trzymał się jak najbliżej brzegu, najwyraźniej z obawy przed wielkimi pływającymi więzieniami zakotwiczonymi pośrodku nurtu. Elijah z zadowoleniem zauważył na wszystkich pokładach żołnierzy w czerwonych mundurach. Może zdołają zapobiec buntowi?

Płynęli w milczeniu. Skrzypienie wioseł zagłuszały częste wrzaski dobiegające z brzegu.

- Widać ją już przed nami - mruknął w końcu Twiddy.

Elijah wychylił się z łódki, schwycił za brzeg burty i dostrzegł złocisty blask bijący od „Pielgrzyma”. Z tej odległości łódź królewska wydała się wręcz baśniowym zjawiskiem. Zalśniła niby za dotknięciem czarodziejskiej różdki. Pomiędzy łódką a nią znajdowały się jednak dwa statki-więzienia, pełne skazańców skutych tam łańcuchami.

- Większość z nich odwala kitę już po roku - odezwał się Twiddy, co zabrzmiało tak, jakby zaklął pod nosem.

Elijah walczył przeciwko tym statkom od dawna.

- Jedna czwarta z nich umiera po trzech latach - odparł.

Twiddy przestał nagle wiosłować.

- Wiesz pan o tym? Jużem myślał, że wy o nich ani trochę nie dbacie.
- Starałem się, jak mogłem, żeby przeforsować ustawę przeciw użytkowaniu tych statków jako więzień. Przegrałem...
- Ustawa... - Twiddy znów splunął.
- W Izbie Lordów.
- Podpływali powoli do pierwszego ze statków. Roiło się na nim od strażników. Być może król nie wiedział o narastającym buncie, ale oni z pewnością wiedzieli, nie wiadomo jednak, czy zdołaliby ugasić pożar na pokładzie. Kolejny statek znajdował się pomiędzy łódką Elijaha a łodzią królewską. Twiddy zbliżył się do niego tak bardzo, że kadłub statku otarł się niemal o wytworny surdut Elijaha.
- Sza! - szepnął Twiddy tak cicho, że jego głos zabrzmiał jak szelest.

Elijah przyjrzał się statkowi. Tu nie było czerwonych mundurów na pokładzie. Nie czuło się też jednak obecności zbuntowanych więźniów.

- Pusty - wyszeptał Elijah.
- Twiddy pokręcił głową. Elijah dostrzegł, że wioślarzowi ręce się trzęsą. Zdjął z palca sygnet i podał mu go. Obydwaj spojrzeli na zdobiący go szafir. Odbiło się w nim światło pochodni i kamień rozbłysnął błękitnym blaskiem.
- Przynieś mi go, jeśli znajdziemy się z dala od siebie - poprosił Elijah. - Powiedz im, że dostałeś go ode mnie, jeśli cię zatrzymają.

Dłoń Twiddy’ego sięgnęła po pierścień, który zniknął w jego kieszeni.

Prawie już minęli statek, kierując się dalej, ku łodzi królewskiej. Doleciała do nich muzyka z pokładu, a Elijah mógł dostrzec kolorowe postacie, które to zbliżały się do siebie, to oddalały. Zobaczył pulchną kobietę, która śmiała się z głową tak bardzo przechyloną do tyłu, że wysoka peruka o mało z niej nie spadła.

Twiddy podpłynął do burty i rzucił linę komuś z obsługi, a ten zwinął ją, gdy tylko spojrzał na Elijaha.

- Szukam księżnej - powiedział Elijah. - Dla niej jest to przygoda. Powinniśmy jej...

W tejże chwili łódź przechyliła się tak gwałtownie, jakby jakaś olbrzymia ręka uniosła ją lekko w górę, a potem ponownie opuściła.

- Zaczęło się - wychrypiał Twiddy i gwałtownie nabrał powietrza.

Mroczny, milczący statek skazańców, który wydawał się całkiem pusty, ruszył nagle z miejsca, gdzie był zacumowany, uderzył w „Pielgrzyma” i odbił się od niego.

Elijah dał potężnego susa w górę i wdrapał się na pokład łodzi.

- Wrócę za dwie minuty! - wrzasnął do Twiddy’ego. Człowiek z obsługi uciekł, Elijah musiał więc sam przeciągnąć linę od łódki Twiddy’ego do pozłacanego relingu i wpaść pomiędzy krzyczących z przerażenia arystokratycznych gości.

Serce waliło mu tak, że mógł jedynie iść, a nie biec. Gdzie była Jemma? Dojrzał wiele znanych mu z widzenia osób. Lady Fibble zemdlała w ramionach męża; lord Randulf miał wyjątkowo głupią minę i przekrzywioną perukę.

Elijah rozglądał się pośród mnóstwa białych, utrefionych fryzur, szukając żony. Jemma mogła mieć we włosach róże i klejnoty, lecz na pewno nie miniaturowe statki lub repliki mostów.

Wreszcie ją dostrzegł. Stała poza kłębiącym się przy relingu tłumem i spokojnie czekała, sądząc zapewne, że to jakiś drobny incydent. Elijah był jednak głęboko przeświadczony, że milczący, mroczny statek skazańców, który znów zbliżał się do łodzi, nieprzypadkowo dryfuje po Tamizie.

Jemma znajdowała się na samym końcu pokładu, tuż przy szalupach, i się rozglądała. Szukała jego.

Rzucił się ku niej poprzez napierający na niego tłum. Podbiegli do relingu, co wszystko ułatwiło. Słudzy króla zaczęli już spuszczać szalupy. Przez moment ujrzał monarchę, który w szalupie pełnej śmiejących się dworaków płynął do brzegu. Statek skazańców zbliżał się coraz bardziej.

Elijah pochwycił Jemmę w ramiona, ucałował ją mocno i pociągnął ku relingowi, gdzie czekał Twiddy. Kadłub statku dotykał już niemal łodzi. Goście, zaśmiewając się wsiadali do szalup, które niosły ich ku brzegowi, i nie zwracali uwagi na pozornie pusty statek.

- Elijah, dlaczego... - zawołała resztką tchu Jemma.

Schwycił ją wpół i rzucił prosto w ręce Twiddy’ego, jakby była tobołkiem brudnej bielizny. Potem przesadził reling i wskoczył do łódki. Nie musiał dawać wioślarzowi żadnych poleceń.

Twiddy trzymał już wiosła w pogotowiu i walczył z prądem, chcąc jak najprędzej oddalić się i od łodzi, i od statku.

- Elijah! - krzyknęła Jemma właśnie w momencie, gdy huknął strzał z pistoletu.
- Schyl się! - wrzasnął, pchnął ją na dno łódki i nakrył własnym ciałem. Twiddy zaklął pod nosem, wiosłując z całą siłą, na jaką było go stać.

Elijah spojrzał w górę i ujrzał, że pokład statku pełen jest więźniów.

Pięciu lub sześciu z nich przeskoczyło z rozmachem na królewską łódź. Jakiś zwlekający z opuszczeniem łodzi dworak, który nie zdążył wsiąść do szalupy, zaczął krzyczeć i skoczył do wody z głośnym pluskiem. Twiddy wiosłował co sił, a odległość między jego łódką a łodzią królewską zaczęła się powiększać.

Elijah pozwolił Jemmie wstać. Włosy spływały jej w nieładzie na ramiona, ale wyglądała równie pięknie jak zawsze. Brzeg był teraz jasno oświetlony i przybijały do niego szalupy z królem oraz dworzanami. A na pokładzie „Pielgrzyma” skazańcy wymachiwali pistoletami i wrzeszczeli wyzywająco.

Twiddy pokiwał głową i spojrzał w inną stronę, a potem odchrząknął i znów zaczął szybko wiosłować.

- Więźniowie - wyszeptała niemal bezgłośnie Jemma.
- Mogłaś zostać ranna - odezwał się Elijah. Jakaż mu się wydała piękna! Nie tylko z powodu złotych włosów, koloru oczu, zarysu ponętnych piersi. Urzekało go wdzięczne wygięcie jej warg i jej śmiejące się do niego oczy, dotyk smukłych palców, którymi trzymała go za ramię. Ujął jej dłoń i ostrożnie ściągnął z niej rękawiczkę, a potem przycisnął dłoń do ust.

Już samo zetknięcie się jego warg z tą drobną rączką sprawiło, że serce zaczęło mu bić jeszcze szybciej niż wtedy, gdy biegł, wskakiwał na konia lub do łódki.

Wyszeptała „Elijah!” z oczami wciąż utkwionymi w jego oczach.

A potem znalazła się w objęciach męża. Twiddy pruł wiosłami nurt Tamizy, a książę Beaumont całował swoją żonę.

3

Jemma była zarumieniona, szczęśliwa i podniecona. Wydała mu się szczęśliwsza niż kiedykolwiek. Może nawet bardziej niż w pierwszych dniach ich małżeństwa.

Nie okazywali jednak radości już nigdy więcej.

A Jemma była szczęśliwa nie tylko dlatego, że udało im się wydostać na brzeg i bezpiecznie dotrzeć do domu. Mąż objął ją na siedzeniu dorożki i całował namiętnie. Chwila zaś, gdy omdlewała w jego ramionach, obejmując go, w niczym nie przypominała mu ich niezręcznych poczynań sprzed wielu lat.

Był ogarnięty jedną jedyną myślą tak przemożną jak fala przypływu. Gdy znajdą się wreszcie w domu, wniesie Jemmę po schodach. Do diabła ze służbą, która mogłaby to zobaczyć. Zaniósłby ją prosto do swojej sypialni.

Wreszcie, po latach, własna żona znowu należała do niego. Była jego.

- Prawie nic o sobie nie wiemy - szepnęła Jemma. Siedziała mu na kolanach, z głową wspartą o jego ramię.
- Ja ciebie przecież znam. Na imię ci Jemma i jesteś moją żoną. - A niebawem poznam cię lepiej, dodał w duchu.

- Rozdzieliliśmy się na dziewięć lat - powiedziała, patrząc na męża. - A przedtem zmarnowaliśmy nasze małżeństwo. Nie chcę, żeby znów się coś takiego stało. To ważne.

Nachylił się i musnął palcem jej wargę.

- Obiecuję ci, że już nigdy tak nie będzie.

Zaśmiała się, a potem zamilkła, gdy pocałował ją z całego serca. Czas mu teraz sprzyjał. Nareszcie zetknął ich razem. Było to ważniejsze od życia, a nawet od śmierci.

Przerwała mu te rozmyślania.

- Uznałam, że powinniśmy wiecej przebywać ze sobą. Jakbyśmy się do siebie zalecali, jeśli to ma jakiś sens.

Nie mógł jej powiedzieć... Nie. Nie powinien jej powiedzieć.

- Będę się do ciebie zalecał - odparł, całując jej palce. Nagle się przeraził.
- Jemmo, ale chyba nie chcesz mi powiedzieć, że nie powinniśmy wspólnie spędzić tej nocy?

Ta myśl go zmroziła.

- Nie - powiedziała, patrząc mu w oczy. Mimo całego wyrafinowania jego Jemma nie uciekała się do wykrętów, kiedy chodziło o coś ważnego.

Trącił nosem jej policzek i zniżył głos do uwodzicielskiego szeptu:

- A gdzie chcesz spać?

Do tej gry trzeba było dwojga. Odwróciła twarz ku niemu, przytknęła usta do jego warg i z cichym westchnieniem wyznała:

- Z tobą. - A potem dodała, jeszcze ciszej: - Z tobą.

Jej błękitne oczy zasnuła mgła. Chętnie widywałby to co dnia. Serce zatrzymało mu się na moment. Potem znów zaczęło szybko bić.

- Ale to ja powinnam cię uwodzić.

- Kobiety tego nie robią - odparł z roztargnieniem. Starał się nie myśleć o swoim sercu, bijącym w synkopowanym rytmie niby krople deszczu zaczynające bębnić o dach pojazdu.

Uśmiech Jemmy sprawił, że zrobiło mu się nagle gorąco.

- Nigdy nie przywiązywałam wagi do tych reguł. Nie muszę być uwodzona.

- A ja muszę?

- Owszem. Czy nie mógłbyś znaleźć trochę czasu dla siebie w następnych kilku tygodniach? Przekonaj Pitta i całą resztę, że kraj zdoła przetrwać bez twojego udziału.

- Wygrałaś - stwierdził. W jego głosie zabrzmiał niski, głęboki ton. - Możesz uznać, że mnie uwiodłaś, Jemmo.

Zaśmiała się z twarzą tuż przy jego twarzy i odchyliła w tył.

- Jeszcze nie.

- Nie mam kochanki, Jemmo. Nie musisz mnie nikomu odbijać, obiecuję ci.

- Chodziło mi o coś innego, choć miło mi to słyszeć.

- Już nigdy nie zobaczysz mnie z nią na blacie biurka - odparł, powracając do przykrej prawdy. - Ani z inną.

Jemma spojrzała na niego z najwyższym zdumieniem.

- Widzisz, uznałem, że albo ty, albo żadna.

Była zbyt zaskoczona, żeby coś powiedzieć. Elijah zdusił w sobie uśmiech.

- Czyż nie możesz teraz stwierdzić, że wygrałaś?

Ujęła jego twarz w dłonie.

- Zapragnęłam cię uwieść, bo chcę, żeby to było czymś innym niż dziewięć lat temu. Chcę doczekać z tobą starości.

Musiał się zdobyć na największą odwagę, żeby się do niej uśmiechnąć.

- A w jaki sposób księżna Beaumont uwodzi, kiedy się już na to zdecyduje?

- To zależy. Kiedyś lubiłam dostawać wiersze, ale jakoś nie widzę siebie w roli ich autorki. Może powinniśmy zacząć od szachów? Mieliśmy zagrać ze sobą, pamiętasz?

Powóz skręcił za róg. Już niedługo znajdą się w domu. Czuł, jak krew pulsuje mu w całym ciele, obiecując niewypowiedzianą satysfakcję.

Zmusił się do lekkiego, żartobliwego tonu.

- Jakże mógłbym nie pamiętać? Jesteś mi winna jedną partię. Jeśli mnie pamięć nie myli, wiązały się z nią pewne reguły
- Mieliśmy grać z zawiązanymi oczami - odparła.
- A także w łóżku - powiedział z wolna, przesuwając palcem po jej kolanie. - Co za niezwykły sposób uwodzenia, Jemmo. Podoba mi się jednak.
- Mam nadzieję, że ci się spodoba - stwierdziła tonem dziewczynki, która napchała sobie kieszenie gorącymi ciastkami wykradzionymi z kuchni. - Może pozwolę ci ukraść mi pionka.

Pojazd wreszcie stanął. Pogratulował sobie opanowania, jakiego nauczył się przez lata w parlamencie. Nie mógł przecież cisnąć żony na łóżko, a potem rzucić się na nią niczym dzikie zwierzę.

Jemma wysiadła pierwsza, schylając się, żeby nie uderzyć głową o drzwi, a jej pośladki zakołysały się przy tym prowokacyjnie. Nawet mimo absurdalnej krynoliny jedwab opiął się na ich krągłości. Na ten widok Elijah o mało nie postradał zmysłów. Zapragnął dotknąć jej za wszelką cenę. Ogarnięty namiętnością nie poznawał wręcz samego siebie. Jej zresztą też nie.

W okamgnieniu opadł z niej zmysłowy wabik, który zachwycał Elijaha w powozie. Pozdrowiła Fowle’a u szczytu schodów, wyglądając iście po królewsku, jakby nie została uratowana tuż przed straszliwymi wydarzeniami na łodzi, lecz wracała z towarzyskiej herbatki od innej księżnej.

Elijah wbiegł na schody, przeskakując po dwa stopnie naraz. Jemma spojrzała na niego przez ramię i podała rękawiczki lokajowi.

- Właśnie mówiłam Fowle’owi, że Twiddy przyjdzie tu jutro, żeby...

Wtedy już do cna stracił rozum, wpadł do salonu, ciągnąc ją za rękę, a potem zatrzasnął drzwi kamerdynerowi przed nosem.

- Elijah! - zawołała Jemma z rozbawieniem. - Zapewniam cię, że...

Rzucił się na nią i zaczął ją całować w desperackim zapamiętaniu. Pragnął uczynić ją swoją własnością. W każdym znaczeniu tego słowa. Całował ją wręcz dziko, ogarnięty lękiem, który czuł wtedy, gdy stała na „Pielgrzymie” bez żadnej ochrony, bez niego, i mogło się z nią stać absolutnie wszystko.

- Jesteś moja. - Głos jego w niczym teraz nie przypominał głosu opanowanego polityka. Był głęboki, pełen namiętności.

-Ja...

Znów ją pocałował, nie pozwalając się odezwać, mówiąc bez słów, że ona nie ma wyboru, że tylko on może jej dać rozkosz, że niebezpieczeństwo, którego dopiero co uniknęli, było zaledwie cieniem tego, co może się zdarzyć, jeśli ona go odepchnie.

- Kiedyś pozwoliłem ci odejść.
- Tak - odparła, chwytając z trudem oddech.
- Nigdy więcej tego nie zrobię. - Ton, jakim to powiedział, świadczył, że naprawdę tak uważa.

Wyglądała na zaskoczoną. A potem uśmiechnęła się i coś drgnęło w głębi jego serca. To był łobuzerski uśmieszek. Jakby wstęp do...

- Możesz się do mnie zalecać jutro - powiedział, a własny głos zabrzmiał dla niego obco. - Dziś pora na co innego.

Nadal zaskoczona, szybko oprzytomniała.

- A więc nie będzie gry w szachy?

Nadąsała się, wydymając wargi, co świadczyło, że dobrze wie, jak on na to zareaguje.

- Jemmo... - powiedział cicho i miękko. Serce tańczyło mu w niekontrolowanym rytmie; pragnął jej tak bardzo, że jego głos brzmiał chrapliwie.
- Muszę się wykąpać! - odparła ze śmiechem.
- Nie.
- Ależ muszę to zrobić! Zostałam wrzucona do łódki, opryskana wodą z rzeki. Ja... - urwała i wykonała gest ręką z udaną zgrozą... - nie jestem sobą. - Bezradność kryła się w jej wspaniałych oczach.
- Jesteś dla mnie piękna, nawet gdybyś się wytarzała w błocie. Każ przygotować kąpiel, a ja zastąpię twoją pokojówkę.

Nawet w ciemności salonu, w przygaszonym, wpadającym przez okna świetle latarni, dostrzegł, że się zarumieniła.

- Zawsze kąpię się sama.
- Po dzisiejszej nocy będę znał każdy zakamarek twojego ciała. Kąpiel tylko mi to ułatwi.
- Jesteś niezwykle pewny siebie - rzekła nieco speszona; niczym już nie przypominała aroganckiej księżny, która błyskotliwością i urodą podbiła cały Paryż.

Uśmiechnął się.

- A widzisz? Zaczynasz mnie już znać lepiej. Wcale nie potrzeba nam wzajemnych zalotów.

Jego żona nie była jednak potulnym dziewczęciem. Cofnęła się.

- Za godzinę zapraszam cię, książę, do mojej sypialni.

Nie mógł dłużej protestować. Nie byli dziećmi. Jemma mogła mieć jednego czy drugiego kochanka w Paryżu w ciągu tych lat, kiedy przebywali z dala od siebie, lecz najwyraźniej nie dopuściła nieszczęsnych Francuzów do prawdziwej poufałości.

Pocałował ją jeszcze raz. Wiedział już teraz na pewno, że była jedyną kobietą odpowiednią dla niego i że będzie nią zawsze.

Wiedział też, że czas nie działa na jego korzyść i że jeśli jej zaloty będą trwały zbyt długo, może to być ich ostatni pocałunek.

4

Jemmie z trudnością przyszło sformułowanie kilku prostych zdań, lecz na szczęście pokojówki byty zbyt przejęte zamieszkami i rozgadane, by to zauważyć.

Przez chwilę była przerażona, lecz zaraz potem całe jej ciało zaczęło wręcz płonąć z gorąca. Poczuła, że osuwa się w jakieś cudowne szaleństwo, rodzaj obłąkańczego stanu, w którym nie zwraca się uwagi na to, co inni myślą. Uznała, że Elijah już się w nim znalazł. Na myśl o zaskoczonej minie Fowle’a, kiedy mąż zatrzasnął mu drzwi przed nosem, miała ochotę roześmiać się na głos.

Wciąż jeszcze była w wannie, gdy usłyszała dyskretne pukanie. Brigitte wpadła do pokoju z błyszczącymi oczami.

- Zaraz skończymy panią kąpać, wasza wysokość. Książę prosi, żeby pani zjadła z nim lekką kolację w jego sypialni. Już ją podano, a jego wysokość odesłał lokaja na całą noc.

Głos Brigitte zdradzał podniecenie. Wszystkie trzy pokojówki zamarły bez słowa, a potem zaczęły gorączkowo rozmawiać o jakichś błahostkach. Jemma wstała i pozwoliła się wytrzeć ręcznikami. Cztery kobiety doskonale rozumiały, co ma się wydarzyć w nocy, a jednak nie skomentowały tego ani słówkiem.

Pokojówki wiedziały, rzecz jasna, że ona i Elijah od lat nie żyli ze sobą. Zapewne wiedziały i to, że wróciła z Paryża, bo książę powinien był spłodzić dziedzica, a już prawie na pewno dostrzegły, że księżna jest do szaleństwa zauroczona mężem.

Brigitte wyjęła z szafy nocny strój i rozłożyła go, by Jemma mogła ocenić, czy się jej podoba. Wybrała najbardziej ekstrawagancką, najrozkoszniejszą francuską nocną koszulę. Była z różowego jedwabiu, tak cienkiego, że niemal przezroczystego, a głęboki dekolt otaczały wyhaftowane czerwone róże, które przyciągały uwagę do piersi.

Jemma skinęła głową z aprobatą, a Brigitte włożyła tę koszulę przez jej głowę. Strój podkreślał krągłość kształtów, a u dołu kończył się małym trenem.

- Wepnę pani róże we włosy - powiedziała Mariette, dzierżąc w ręku szczotkę niczym miecz.
- Czy to nie będzie zbyt wymyślne? - spytała Jemma.
- Tylko jedną lub dwie. - Dziewczyna uśmiechnęła się z iście francuskim wdziękiem. - Mała różyczka tu i tam.

Jemma spojrzała w lustro i poczuła się, nie po raz pierwszy zresztą, szczerze zadowolona z własnej urody. Jako osoba inteligentna, nigdy jednak nie pozwoliła sobie na myśl, że uroda czyni z niej osobę więcej wartą od innych.

Gdy jednak z lekką trwogą oczekuje się na przejmujące, lecz mimo to ekscytujące przeżycia, lepiej jest być piękną. Dodaje to odwagi. Włosy spływały jej w złocistych pasmach na plecy, a różyczki wokół dekoltu nadawały wygląd swawolny z jakiegoś pogańskiego święta, kojarzącego się z wiosennym lasem i satyrami. Zarumieniła się.

- Całkiem nieźle - uznała Brigitte. - Może muszkę? Tylko jedną?

- Idę do łóżka, a nie na bal - zaprotestowała Jemma.

Brigitte jednak nawet jej nie chciała słuchać.

- Tylko tutaj - mruknęła i przylepiła skrawek welwetu tuż nad kącikiem jej warg. - Wprost się prosi o całowanie. I podkreśla kolor ust.

Jemma sięgnęła po słoiczek z ulubionym przez nią różem, lecz Brigitte podsunęła jej inny.

- Różowy odcień będzie na dziś wieczór lepszy od czerwieni, wasza wysokość.

Doprawdy to dziwne, że pokojówki rozstrzygają o kolorze różu i o kwiatach w jej włosach! Uśmiechnęła się do nich serdecznie, woląc nic nie mówić. Były służącymi, ale też i przyjaciółkami, a w ich wzroku wyczytała nadzieję, że spędzi przyjemną noc.

- Sądzę, że powinnam dołączyć do jego wysokości, zanim potrawy ostygną. Możecie się już wszystkie położyć.

Dziewczęta dygnęły i wyszły, wyrażając swoim zachowaniem niemą zachętą.

Jemma zaczerpnęła głęboko tchu. Zaczynało się dla nich obojga coś całkiem nowego. Małżeństwo ich od dawna było czymś przykrym i gorzkim, ale to się zmieniło. Oni również. Ta noc będzie pełna radości.

A także czułości. Nauczyła się w latach rozstania, że czułość jest o wiele rzadsza i dużo cenniejsza od fizycznej satysfakcji.

Wstała, wyprostowała się i otworzyła drzwi sypialni.

Elijah oprzytomniał nagle, jak zawsze. Osuwał się w omdlenie niczym w ciemność. Zwykle po tych chwilach nieświadomości oglądał nad sobą przerażoną twarz kogoś, kto sądził, że on już nie żyje. I z ulgą stwierdzał, że to nieprawda.

Potem poczuł, że serce gwałtownie wali mu w piersi, jakby próbowało na nowo uchwycić właściwy rytm i go utrzymać.

Kiedy zemdlał w obecności całej Izby Lordów, ocknął się, czując, że potrząsa nim przerażony lord Cumberland. Książę Villiers, gdy znalazł go nieprzytomnego w bibliotece, zaczął go z rozmachem klepać po twarzy. Pewnego razu Elijah odzyskał przytomność, siedząc w fotelu, a Fowle krzyczał mu coś do ucha. Kamerdyner się cofnął z rumieńcem zmieszania na policzkach.

Tym razem było jednak najgorzej. Jemmie cała krew odpłynęła z twarzy, a palce, którymi trzymała go za nadgarstki, drżały.

- Sttasznie mi przykro - powiedział po chwili.

- Och, mój Boże - głos się jej trząsł jak małemu dziecku. - Proszę, powiedz mi, że to tylko zły sen!

Zdobył się z trudem na uśmiech.

- Czy serce... odmawia ci posłuszeństwa jak twemu ojcu?

- Ale ja nie umarłem. Już się przyzwyczaiłem do tych ataków. Mogę tak żyć przez długie lata, od czasu do czasu mdlejąc.

Uniósł rękę. Puściła jego nadgarstek. Klęczała przy fotelu, tam gdzie osunęła się, przerażona. Elijah położył dłoń na jej włosach i mała różyczka spadła mu na kolana. Jak róże rzucane do grobu na pogrzebie, pomyślał w przypływie litości nad sobą.

Jemma nie wstawała z klęczek.

- O Boże, Elijah, przecież tak być nie może.

- Nie wiedziałem, jak ci o tym powiedzieć.

Jej włosy była ciepłe, gęste i sprężyste.

- Odkąd o tym wiesz?

- Od kiedy zemdlałem w Izbie Lordów zeszłego roku.

- Ale... my...

Objął ją za szyję i łagodnie przyciągnął do siebie.

- Chodź.

- Nie wolno ci się zmęczyć! - krzyknęła przerażona.

- Nie trzeba się już niczego obawiać. Atak minął. - Posadził ją sobie na kolanach, a ona przytuliła się mocno do niego.

- Nie mogę w to uwierzyć! - powiedziała po chwili. - Nie chcę uwierzyć! Jesteś taki młody. Będziemy mieli dzieci i zestarzejemy się razem.

Oparł policzek o jej włosy.

- Nieważne, jak długo trwa życie. Liczy się tylko to, jak się wykorzysta dany nam czas.

- Wiedziałeś o tym już wtedy, kiedy wezwałeś mnie do powrotu z Paryża, prawda? - spytała nagle i zadrżała w jego ramionach, jakby lodowaty wiatr owiał pokój.

- Mój ojciec zmarł w trzydziestym czwartym roku życia. Byłbym głupcem, gdybym przypuszczał, że będę żyć dużo dłużej.

- Kiedy sobie z tego zdałeś sprawę?

- Gdy miałem osiem lat.

- Nie, nie! - jęknęła, chwytając go kurczowo za koszulę.

- Moją siłą napędową, moją pasją było przekonanie, że do czegoś w życiu dojdę.

- Bo twój ojciec nie zdołał?

- Nie zdążył. Przez jakiś czas go nienawidziłem, ale potem zrozumiałem, że nie miał tego, co daje mi przewagę. Brakło mu idei przewodniej. Był młody. Może okazałby się wartościowym mężczyzną, gdyby dane mu było żyć przez następnych czterdzieści lat.

- Zmarnował życie na szaleństwa. Och, ty nigdy nie miałeś sposobności, żeby szaleć. Tak mi... tak mi strasznie przykro.

Przez chwilę milczeli. Oczy Jemmy były suche.

- Jeśli umrzesz wcześniej ode mnie... obojętne, gdzie się wtedy znajdziesz, poczekaj na mnie.

Zaśmiał się.

- Co ty sobie wyobrażasz?

- Brak mi zupełnie wyobraźni, ale chcę, żebyś tam na mnie czekał.

- Poczekam - powiedział, całując ją.

- Czy to boli?

- Masz na myśli moje zapadanie w sen?

- Nie uważam tego za sen, ale rzeczywiście o to mi chodzi.

- Ani trochę. Zwykle zdarza się tak, kiedy siadam. Całkiem jakby ogarnęła mnie nagle ciemność. Czuję nieznaczny ból, budząc się, i to wszystko.

- A twoje serce?

- Ciężko pracuje, żebym wrócił do przytomności. A ja do niej wracam, Jemmo. W tym sensie te ataki nie są wcale cięższe niż rok temu. Za każdym razem odzyskuję świadomość.

- Nie udawaj bohatera - odparła, wymachując gwałtownie rękami. - Nie zniosę tego.

Pogładził ją po policzku, ale nie wiedział, co jej powiedzieć. Z łatwością znajdował właściwe słowa, gdy stał przed Izbą Lordów. Nie umiał się jednak wysłowić w najważniejszych momentach życia, a wszystkie wiązały się z jego żoną.

- Nic na to nie można poradzić, Jemmo. Będę żył tak długo, jak mi będzie dane. Ludzie umierają niespodziewanie.

Niestety atakom zawsze towarzyszył ból głowy i Elijah czuł jego żelazny uścisk.

- Nie wierzę ci, że to nic nie boli. Przecież zaciskasz powieki.

- Boli mnie głowa. Fowle ma jakiś środek przeciw temu.

Poderwała się z miejsca i pociągnęła za dzwonek, żeby wezwać lokaja.

- To Fowle wie?

- W końcu muszę ci o tym powiedzieć.

- Kto jeszcze?

- Vickery.

- A Vickery nic mi nie zdradził!