Kroniki Imperium Legendarnych Lachów. Zło-to - Famus Paweł - ebook

Kroniki Imperium Legendarnych Lachów. Zło-to ebook

Famus Paweł

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Przykład doskonałej, napisanej z rozmachem i dbałością o szczegóły, militarnej SF. Jest to przede wszystkim porywająca, dobrze przemyślana historia wojny galaktycznej, toczonej w nieokreślonej przyszłości, niezwykle rozwiniętej, gdzie zaawansowana technologia zdominowała ludzkie życie, a podróże między planetarne stały się oczywistym zjawiskiem.

Niecodzienna wizja autora zarówno zachwyca, jak i niepokoi, a szczegółowe, niesłychanie sugestywne opisy bitew kosmicznych i nowoczesnej aparatury, nadają powieści wyjątkowego klimatu, umożliwiającego czytelnikowi odbycie mentalnej podróży do nieznanej, odległej, ale i fascynującej przyszłości. Polecam gorąco, zwłaszcza fanom fantastyki naukowej!" - Anna Rydzewska (z fascynacją o książkach).

Książka wydana przez Wydawnictwo DG, Hm... zajmuje się dystrybucją.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 444

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Literackie Białe Pióro Warszawa 2018

Copyright © by W. L. Białe Pióro & Paweł Famus Warszawa 2018

Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek Skład i łamanie: WLBP

Redakcja i korekta: Bożena Sigismund, Janusz Sigismund

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro

03-562 Warszawa ul. Gajkowicza 5/63 www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: I, Warszawa 2018

Patroni:

Diabelskie Recenzje – blog

Z fascynacją o książkach – blog Recenzje Agi – blog

Warszawska Kulturalna

Druk i oprawa: Totem.com.pl

ISBN: 978–83–66004–06-1

ZŁA SIĘ NIE ULĘKNĘ

Jest rok 1613 po opuszczeniu planety szumnie zwanej Ziemią. Teraz nikt za bardzo tym się nie przejmuje, ale dawniej starsi ludzie w nieskończoność prowadzili ze sobą spory, czy dobrze zrobiono? Można w skrócie założyć, że dobrze.

Jeden z narodów zamieszkujący Ziemię otrzymał dar możliwości podróży międzyplanetarnych. Od razu dar. Dużo szczęścia i splot korzystnych przypadków, i już. Polecieli. Najpierw do najbliższych planet, po cichutku, żeby nikt inny się nie wtrącił, a potem to już na całego. Tak zaczął się okres podboju i odkrywania Drogi Mlecznej.

Wszystko to byłoby całkiem normalne, ale tym narodem byli... Polacy.

BAZA ŁUKASIEWICZ XVII

– Nic tu nie działa normalnie? – spytała Helena, szczupła, średniego wzrostu blondynka, dość młoda jak na doktor fizyki wedańskiej i archeologii kosmicznej. – W sumie, po co pytam?

– Po co pytasz? – w formie echa z oddali korytarza odpowiedział por. Paweł Jastrzyński, też archeolog z wyuczonego zawodu.

„Tak dla podtrzymania rozmowy” – pomyślała Helena i powstrzymała się przed dalszą dyskusją. Nie żeby nie lubiła Pawła, z którym odbywa trzecią misję zwiadowczo-naukową, ale rzeczywiście ta grupa artefaktów była po prostu inna niż uczono na studiach. Wiadomo było, że spotykano już podobne instalacje Wedan, bo co do tego nie było wątpliwości, ale te wyjątkowo były tajne i tylko naukowcy Marynarki Wojennej RP mieli do nich dostęp. Teraz jednak naukowcy z Uniwersytetu Śląskiego z planety Katowice dorwali się do jednej takiej nieodkrytej starożytnej bazy Wedan. I nie zamierzali się tym chwalić. Zgoda przyszła z samej góry. UŚ oraz Straż Graniczna Księstwa Śląskiego postanowiły ten łakomy kąsek zostawić dla siebie.

– Klawiatura wejścia nie chce ze mną współpracować. – Helena zaczynała się zastanawiać, kiedy przejdzie ze stanu naukowej analizy pulpitu w fazę wściekłości, znaczy uderzania dłonią w przyrządy.

– Aaaa, nosz kur... – dało się słyszeć w oddali korytarza. Porucznik coś wyraźnie nabroił. Helena nie słyszała końca zdania, ale też nie była pewna, czy ów nastąpił.

– Poruczniku – zwróciła się do niego podniesionym głosem, lekko zaciekawiona, trochę zaskoczona i być może zaniepokojona. – Co się stało? – zapytała już znacznie ciszej.

– Nic, chusteczka higieniczna spadła mi na duży palec u nogi – odpowiedział Jastrzyński.

– Co? – Helena wyraźnie nie pojęła intencji młodego wojaka, lecz po ułamku sekundy zrozumiała, że wstrętny padalec żartuje.

– Wieloklucz spadł mi na nogę, pani doktor – odpowiedział. – I? – A po chwili – No i? – drążyła temat Helena. – Po oględzinach wnioskuję, że będę żył.

– To do roboty, nie mamy wieczności, aby tu siedzieć i rozwiązywać zagadki Wedan. Pozostałe grupy zwiadowcze na pewno już się zorientowały, że to nie u nich jest portal wejścia, łatwo więc nas odnajdą. A to ja chciałam otworzyć wrota!

– Aha... z mojej strony nic pani nie grozi. Mnie nie zależy, żeby być pierwszym. – Jastrzyński nie miał ducha odkrywcy naukowego.

– Paweł!!! – No? – Przestań żartować!

Paweł teraz się zorientował, że Helenie bardzo zależy na otwarciu wrót. Takie tam, pewnie naukowe, ordery dostaną, albo co. Może nazwą jakąś planetę jej nazwiskiem, musi być z tego profit, skoro tak się piekli.

– Z mojej strony – zaczął podobnie – muszę stwierdzić, że piec Wedan działa sprawnie. Nawet wszystkie trzy piece są sprawne.

– Wszystkie trzy są na chodzie? – zdziwiłoby to każdego, kto trochę znał technikę Wedan, a przecież Helena znała ją bardzo dobrze. „Jednak człowiek uczy się całe życie i jeden dzień dłużej – jak mawiali starożytni Polacy pochodzący z Ziemi tuż przed jej opuszczeniem” – dodała sobie w pamięci.

– Nie. Tylko dwa. Planetarny i gwiezdny. Ale supermasowy jest sprawny, też sprawdziłem. Więcej z panelu technicznego w korytarzu wejściowym i tak się nie dowiem. Ale...

– Jakie znowu „ale”? Mów mi, co wiesz i co masz na sumieniu.

Może jakiś szczegół pomoże mi otworzyć wrota przed profesorem.

– Piece są jakieś inne. Bardziej, powiedziałbym, trwałe.

– Wyduś to z siebie. Co rozumiesz przez „bardziej trwałe”? Bardziej trwałe znaczy bardziej trwałe? Paweł, znam cię, co to znaczy? – wyrzuciła z siebie w tempie ekspresowym Helena. Paweł nie zdążył nawet zareagować. Jedyne, co mu się udało, to nabrać powietrza w płuca i poczekać na swoją kolej.

– No tyle, że one są przeznaczone do działania przez setki tysięcy lat. Być może te tutaj są militarne. Jak wiesz, Wedanie czterdzieści pięć tysięcy lat temu przewidywali swoją klęskę w wojnie galaktycznej. A może tu są hibernatory, tu może być wszystko, wieczne szczęście, przepis na kieszonkową czarną dziurę, portal przyszłość-przeszłość, gen istnienia. Oni potrafili już wtedy zamaskować, nieskończenie dobrze, swoje bazy. Pole maskujące jest tak idealne, że kiedy stoisz obok, to nie wiesz, co jest krok dalej, że w ogóle coś jest.

Helena patrzyła na porucznika Pawła Jastrzyńskiego z podziwem, jak szybko zdołał wypowiedzieć swoją sentencję, jak daleko posunął się w marzeniach o być może ukrytych tu tajemnicach. I jak niczego właściwie to nie wniosło.

– Ech... już wszystko?

– Zdaje mi się.... – No! – Że już wszystko, pani doktor.

Tak potrafił być wkurzający. Wojskowi w kosmosie! No, niech tam. Ale na misjach badawczych? Czysty przepis na porażkę dydaktyczną. „Jeszcze przyjdzie mi się z nimi nacierpieć. A z tym tu – na pewno”.

Zdjęła rękawiczki. Postanowiła spróbować poczuć pulpit, ale bardziej chodziło o to, by pulpit poczuł ją. Nic się jednak nie działo. Nie pojawił się żaden ekran z wedańskim napisem „podaj hasło” albo nie wyskoczył hologram, prosząc o identyfikację. Normalnie działo się nic. Takie „nic” potrafiło być podstawą załamania kariery naukowej. „Tak, to ten moment, kiedy należy ruszyć głową” – pomyślała Helena. Cóż z tego, że zdecydowana większość przyrządów na pulpicie była standardowa, kiedy nie chciały standardowo otworzyć bramy. Musiało być coś jeszcze albo któryś przyrząd miał inne dodatkowe działanie. Czeka na nią rozwiązanie sprzed czterdziestu pięciu tysięcy lat w kilka minut, zanim pozostałe ekipy tu dotrą, i to z profesorem. I nie będzie komu zaimponować. „Lipa” – mawiali starożytni.

– Chyba już tu idą – wycedził porucznik. – No to nie będzie awansu. – Zwykła siara – dodał.

– Tak, siara, masz rację, może tu chodzić o jakiś inny czynnik.

W tym momencie dotknęła jednego z płasko leżących ekranów, w jednym ułamku sekundy z sufitu oderwał się jakby pocisk, przebił dłoń Heleny i przybił ją do ekranu. Helena nie zdążyła nawet krzyknąć, odwróciła głowę w stronę Pawła, a w jej oczach był strach i ból. Nastąpiła noc. Paweł nie zdołał uchronić jej przed strzałem, ale na to, że Helena właśnie mdleje zareagować już zdążył. Doskoczył do niej i nie pozwolił jej upaść, w ułamku sekundy pomyślał, że przy upadku może rozerwać sobie całą dłoń. Prawa ręka wciąż była przyszpilona do ekranu i mocno krwawiła. Krew wylewała się już poza ramy ekranu i jak w starożytnych horrorach pierwsze krople skapywały z pulpitu na podłogę. Złapał za jej okaleczoną dłoń i próbował oderwać od tragicznej pułapki, lecz nic z tego. W mgnieniu oka, jak gdyby nigdy nic, „pocisk” znikł. Uwolnił okaleczoną rękę, ciało Heleny przestało być napięte, zwiotczało i Paweł mógł ją swobodnie posadzić na ergonomicznym fotelu Wedan. Następnie spojrzał na sufit, czy aby nie ma tam innych pułapek, pocisków Wedan, ale niczego nie zauważył, co też o niczym nie świadczyło. Mogły przecież wyskakiwać znikąd. Zauważył, jak nanobotowy kombinezon Heleny walczy z jej raną, czarna maź, niczym asfalt, ruszyła z przedramienia, aby oblać nieosłoniętą dłoń. Zapewne po chwili ruszy do działania jedna z warstw kombinezonu odpowiedzialna za zachowanie życia. I rzeczywiście piersi Heleny jakby zmalały. „A ti, mała spryciula”. Przeprogramowała kombinezon i tam upchnęła życiodajne nanoboty. Tak czy owak nadal wyglądała apetycznie. Odgłosy zbliżających się pozostałych członków wyprawy wskazywały, że są oni już bardzo blisko. Paweł postanowił, że nie będzie podnosił alarmu, wszak zaraz wszystko sami zobaczą, a życioboty zaczęły swoją pracę. W tej samej chwili przed pulpitem pojawił się holograficzny awatar Heleny, z tym że był jakiś nieobecny, wyłączony jak sama Helena. Nad głową awatara widniał napis po wedańsku: „Helena”. To akurat potrafił rozszyfrować, dzieci w podstawówce uczą się swoich imion po wedańsku. Pod imieniem na krótką chwilę pojawiły się wedańskie symbole BLCP, następnie znikły i pojawił się ciąg liczby jedenaście, który też zniknął. Później pojawił się dwukropek i zamknij nawias, całość obróciła się w prawo o dziewięćdziesiąt stopni, dwukropek zmienił się w średnik i też zniknął, a napis „Helena” zmienił się z karmazynowego w granatowy. Na koniec ze wszystkich ścian naraz oderwał się jakby blask flesza i dla Pawła również nastąpiła noc.

Helena przebudziła się nie od razu w pełni świadoma, siedziała wygodnie na fotelu obok panelu sterującego. Ból prawej dłoni skłonił ją do spojrzenia w jej kierunku, próbowała ocenić co się stało, ale czerń nanokombinezonu przesłaniała jej widok. Próba poruszania palcami nie w pełni się powiodła, ale uznała, że najprawdopodobniej zachodzi już jakaś reakcja samoleczenia i odbudowy. Automatycznie odwróciła się w stronę pulpitu, na którym jeszcze przed chwilą, jak się jej wydawało, trzymała rękę. Po feralnym ekranie nadal ściekała jej krew. Paweł leżał po lewej stronie pulpitu, Helena podświadomie czuła, że nic mu nie jest. W tym momencie zauważyła, że bezpośrednio przed pulpitem stoi ona sama i tamta Helena uśmiecha się do niej. Nad głową tej drugiej Heleny błyszczy granatowym światłem napis „Helena”.

– To awatar – powiedziała sama do siebie. Awatar pokiwał głową na znak zgody, potem trochę dokładniej przyglądał się prawdziwej Helenie, przekrzywił parę razy głowę, dotknął prawą ręką klatki piersiowej i powiedział: – JA AWATAR. – Przerwał na chwilę i poprawił: – Ja jestem awatarem, jestem twoim awatarem. Tak?

Helena nie była pewna, jakim językiem odezwał się awatar, miała wrażenie, że to wedański, ale rozumiała go w pełni, jakby odzywał się bezpośrednio w jej głowie.

– Co z resztą ludzi z mojej wyprawy? – zapytała Helena, patrząc wymownie na leżącego w jakiejś formie snu Pawła.

– Zeskanowaliśmy ich. Dziwnie zareagowali jak na człowieki Nie bój się, oni się obudzą. Twoi są bezpieczni – odpowiedział awatar.

W tej chwili zaczęli się pojawiać wokół awatara Heleny pozostali członkowie ekspedycji, z początku trochę niewyraźnie, a potem całkiem czytelnie. Nad ich głowami pojawiły się imiona, najpierw jarzyły się karmazynowo, następnie przechodziły w granat, pojawiły się literki BLCP, które zniknęły, potem ciąg jedenastek, który też zniknął, a na końcu buźka. Helena miała wrażenie, że awatary jeszcze się ładują, były takie jakby nieobecne, początkowo nagie, aż pojawiły się na nich szaty srebrzystoszare. Paweł lekko się poruszył, wracał do świata świadomego. W końcu się ocknął.

– Wracam chyba do świata żywych. Co mnie trafiło? – spytał, widząc, że Helena jest świadoma i patrzy gdzieś na wprost. Leżąc pod pulpitem, nie mógł zobaczyć reszty awatarów, a pojawiła się ich spora grupa. Awatary też zaczęły się budzić.

– Dostałeś skanerem – stwierdziła pani doktor.

– Jak to? Spadł na mnie? Skąd? – Porucznik zaczął rozglądać się po podłodze w poszukiwaniu resztek skanera.

– Wiązką dostałeś. Paweł!! Nie załamuj mnie. Lepiej popatrz, co tu mamy. – Helena ciągle patrzyła przed siebie.

– No co, twój awatar tam stoi – przypomniał sobie Paweł, wstając zza pulpitu.

– Raczej awatary, nasze awatary, nas wszystkich – stwierdziła Helena.

Paweł wstał, przyjrzał się gromadce awatarów i aż zagwizdał. Jego awatar wystąpił krok do przodu, prawą ręką dotknął swojej klatki piersiowej i powiedział: – Oto ja jestem twoim awatarem. Z głębi korytarza dało się słyszeć swojskie odgłosy przekleństw przeplatane powracaniem do świata żywych. I oto duża grupa ekipy badawczej z profesorem Fidewskim weszła do sali. Przystanęli od razu, widząc swoje awatary. Awatary natomiast wystąpiły krok w przód, wskazały siebie i równocześnie powiedziały: – Oto ja jestem twoim awatarem. Pierwszy z szoku wyszedł profesor, wystąpił kilka kroków do przodu, jakby z zamiarem przywitania się ze swoim awatarem, lecz w ostatniej chwili zmienił zamiar i skierował się do Heleny.

– Jak to się pani udało, pani doktor? Bałem się, że spędzimy tu lata całe na uruchamianiu bazy. – Profesor z niedowierzaniem patrzył raz na Helenę, raz na porucznika, czekając na odpowiedź. Ciekawość mieszała się z podnieceniem, naukową niepewnością.

– Kosztowało mnie to sporo potu i krwi – strzeliła Helena i spojrzała na swoją dłoń i zakrwawiony pulpit. Wzrok profesora powędrował w te same miejsca, na widok krwi nieco przybladł.

– Kto był ofiarą? Czy ktoś zginął? Czyja to krew?

– To ja byłam ofiarą. Dziękuję, czuję się już lepiej. – Profesor wymownie zwrócił swój wzrok w kierunku porucznika. Ten, widząc pytające spojrzenie odpowiedział: – To był moment... – postanowił nie kończyć zdania.

Grupa pozostałych członków załogi zaczęła rozchodzić się po sali, niektórzy byli bardzo ciekawi swoich awatarów, inni pulpitu sterującego. Medyk wyprawy od razu spostrzegł, że kombinezon doktor Heleny znajduje się w trybie leczenia, podszedł i zaczął przyglądać się uważniej, wyciągnął skanobiomed i przyłożył dłoń Heleny na jego ekran. Helena z sykiem spojrzała mu prosto w oczy, ale on nie za bardzo się przejął, lekarze wojskowi tak już mają, ograniczają czas do leczenia, a nie współczucia.

– Musi boleć i goi się – stwierdził. – Pacjent będzie żyć, a medoboty już wzięły się do roboty, przyrost kości, mięśni, ścięgien, nerwów i skóry nawet szybszy. niż zakładają podstawy. – Jego raport podobał się Helenie.

– Ale jednak boli, panie Marianie – odpowiedziała doktor, prosząc głosem o pomoc.

– Zaraz coś pani dam.

– Byłabym wdzięczna z całego serca.

– Prośba pani serca jest dla mnie rozkazem.

– Oto ja jestem twoim awatarem – odezwały się kolejne awatary na przywitanie pozostałej, spóźnionej części wyprawy. Kolejna grupka ludzi zatrzymana została przez awatary. Zdziwienie było spore. Naukowcy i wojskowi stanęli wmurowani i patrzyli z niedowierzaniem na ludzi, którzy zdążyli się już wcześniej oswoić z myślą o awatarach.

– Tak, to wasze awatary, co się patrzycie? To świat Wedan – kilku wcześniej przybyłych próbowało wyjaśnić sytuację nowym.

Główny technik wyprawy raźnym krokiem poszedł w stronę przeciwległego korytarza, uznając, że tam powinien być zapasowy pylon techniczny.

– Sprawdził pan piece? – spytał, mijając porucznika.

– Wszystkie sprawne, sprawdzałem – rzucił mu Paweł.

– Niech pan porucznik pójdzie ze mną.

– Idę.

– Zobaczymy, w jakim są stanie.

– Moim zdaniem stan jest zadziwiająco dobry, mają jakąś inną konstrukcję, jakby Wedanom zależało na trwałości.

– Co pan ma na myśli?

– Wyglądają na całkowicie niezużyte, a pracują już ponad czterdzieści pięć tysięcy lat.

– Rzeczywiście ciekawe, chodźmy.

I ruszyli w stronę korytarza z lewej. W tym czasie wokół pulpitu zebrała się grupa naukowców. Helena nadal znajdowała się pod opieką lekarza i nikt nie śmiał zaproponować jej zmiany miejsca spoczynku. Dość szybko pozostali zorientowali się, że podczas uruchamiania bazy i awatarów została ranna i to dość szpetnie. Profesor postanowił zwrócić się do pierwszego z brzegu awatara, akurat był to awatar Helena.

– Chcemy wejść.

– Myślałam, że już nie spytacie – odpowiedział awatar Heleny. W jednym momencie przednia ściana rozbłysła niebieskimi światłami, pojawiły się zarysy drzwi oraz różne wzory i napisy. Wyświetliły się napisy nazw awatarów w języku wedańskim i pulsowały różnymi odcieniami granatu, pojawiały się i znikały różne wzory i symbole. Póź- niej z sykiem pękła gładź ściany na linii drzwi, odsunęły się one do tyłu, odsłaniając dużą przestrzeń za nimi.

Awatary podeszły do swoich pierwowzorów i jakby zachęcały do wejścia razem. Sparowane osobniki wchodziły do przestronnego, kopulastego pomieszczenia, jasno oświetlone sufity i ściany sprawiały wrażenie powiększające sale. Kopuła o około dwustumetrowej średnicy wisiała w powietrzu jak za sprawą magii. Symetrycznie rozmieszczone panele sterujące lśniły skąpane w blasku światła. Awatary same chyba podzieliły ekipę na mniejsze podgrupy i rozeszły się w kilku kierunkach. Cała ekipa rozprowadziła się po dużej przestrzeni i po chwili mogłoby się wydawać, że nikogo tu nie ma. Profesor i jego awatar byli już prawie na środku hali, kiedy światła zaczęły przygasać a z centralnego punktu kopuły wyłonił się jakiś owalny przedmiot i zaczął wirować coraz szybciej, światła prawie całkiem przygasły, a wirujący przedmiot wyświetlił pod kopułą obraz w czterech wymiarach układu planetarnego, w którego centrum był księżyc z bazą Łukasiewicz XVII. Na orbicie parkingowej księżyca granatowym ośmiokątnym kartuszem zaznaczony był krążownik naukowy SGKŚ „Heweliusz”, a kilka punktów w przestrzeni międzyplanetarnej pulsowało kolorem czerwonym.

– Wzywa się wszystkich do sali dowodzenia – odezwał się głos spikera. – Ogłaszam stan zagrożenia. – Jednocześnie wzbudził się dźwięk nieznośnego brzęczka. – Powtarzam: ogłaszam stan zagrożenia, nieznane zaburzenie grawitacji na kursie kolizyjnym ze statkiem matką przybyszów, ogłaszam stan zagrożenia, rozpoczynam sekwencje ochrony pasywnej księżyca. Ostatnia grupka naukowców weszła do hali głównej, drzwi się zamknęły, jednak niebieska poświata ich obramowania pozostała na miejscu.

– Wytłumacz – wyrwało się profesorowi.

– Bardzo zaawansowany kamuflaż grawitacyjny, niestosowany przez Wedan, nie rozpoznajemy techniki. Nie wiemy, ile jest obiektów ani gdzie się znajdują. Zaznaczone na czerwono punkty to tylko wysokie prawdopodobieństwo ich przebywania. Tory obiektów wyraźnie jednak wskazują kierunek na księżyc, a właściwie na wasz statek kosmiczny i zamiar zniszczenia.

– Kto to może być?

– Technika nieznana. Rasa nieznana. Sugerowany postęp technologiczny i wrogie nastawienie wskazuje na kilka typów. Anioły, Anunnaki, Demony i Diabły. Chociaż te trzy ostatnie nie są tak zawzięte. Pozostałe rasy nie mogły uczynić aż tak znacznych postępów. – Przewidywany cel?

– Statek kosmiczny „Heweliusz”. Zniszczenie celu.

– Czy wykryją bazę?

– Wykrycie bazy niemożliwe. Nie wykryto sygnatury urządzenia mogącego spenetrować nasze tarcze.

– Jak odkryli bazę i księżyc? Jak nas znaleźli?

– Nie wykryli bazy. Wykryli wasze przybycie. Śledzą waszą cywilizację. W systemie musiał się znajdować „stróż”, dron pasywny ukryty w tle widma układu, który zaalarmował grupę pościgową. Wasz statek nie ma najmniejszych szans, a nasza obrona zdradzi nasze miejsce ukrycia. Sposób zniszczenia może odpowiedzieć nam na pytanie, kto to jest, rasy używają swojego specyficznego oręża, ale mogą użyć broni danej wszystkim rasom i wtedy nie dowiemy się kto? Liczymy jeszcze na to, że po zniszczeniu zdejmą maskowanie.

– Ostrzeżcie statek!

– Nielogiczne, brak zgody.

W tym momencie kartusz SGKŚ „Heweliusz” rozbłysł na żółto i zanikł. Czerwone plamy wyraźnie zawróciły, zaczęły też pobłyskiwać i później zanikały i pojawiały się w rożnych miejscach i w różnych ilościach, ale jednak kierowały się na przeciwległą stronę układu.

– Statek „Heweliusz” został właśnie zniszczony, kapsuły ratunkowe nie zadziałały, dron o nazwie „czarna skrzynka” także zniszczony, sygnatura broni nieznana. Wszystkie zaburzenia grawitacji i przestrzeni kierują się na przeciwległy kraniec układu – wybrzmiał komunikat. Teraz dotarło do nich, że cała załoga krążownika badawczego „Heweliusz” właśnie odeszła na wieczną służbę, a oni byli świadkami pojawienia się nowego groźnego i nadal nieznanego wroga. Być może powróciło odwieczne zło, które już wcześniej starło się z Wedanami i mogło być przyczyną ich klęski. Klęski, która teraz może być udziałem Imperium RP. Stało się jasne, że zostali sami, bez możliwości powrotu do macierzystego układu Katowice. Nie ma też możliwości wysłania ostrzeżenia o nowym zagrożeniu. Statek transportowy, który zakotwiczył w bazie Łukasiewicz XVII, nie jest zdolny do lotu międzygwiezdnego.

– No to jesteśmy teraz w czarnej dupie – wyrwało się komuś z załogi.

– Czy mamy zmienić nazwę bazy?

– Tak, proszę pozostać przy pierwotnej nazwie – powiedział smutnym głosem profesor. – Najlepiej raz na zawsze.

PLANETA KATOWICE

Stacja geostacjonarna służb i urzędów operacyjnych „Reduta1” była nowoczesnym kompleksem zawieszonym w przestrzeni planety stolicy Księstwa Śląskiego – Katowice. Księstwo jako jedno z założycieli Imperium RP rozwijało się najsilniej i najwydajniej, z jego pomocy korzystały w zasadzie wszystkie pozostałe księstwa. Liczba mieszkańców dobijała do ustanowionego wieki temu limitu zaludnienia, miało wysoko rozwinięte wszystkie gałęzi przemysłu, handlu, usług, szkolnictwa i medycyny, było samowystarczalne. Tylko pięć planet spoza księstwa miało podobny status, ale we własnym księstwie były takie aż trzy.

Stacja oddana do użytku prawie pięćdziesiąt lat temu, licząc według standardowego roku planety Ziemia, była non stop modernizowana i nadal miała spory potencjał rozwojowy. Znajdowały się na niej między innymi służby ratownicze, służby graniczne, jednostki wojskowe, doki i stocznie, szkoły, szpitale. Miała własną grawitację, system obronny, podtrzymywania życia, maskujący, ewakuacyjny, można zaryzykować stwierdzenie, że była szczytem osiągnięć technicznych. Tego typu stacji w Imperium było niewiele i z tego powodu rezydujący w niej urzędnicy czy też mundurowi mogli czuć się wyróżnieni.

Komendant Główny Straży Granicznej Księstwa Śląskiego był najwyższej rangi wojskowym tej formacji i podlegał jedynie władcy księstwa. Każde księstwo miało taką formację, a jej wielkość i siła zależały jedynie od możliwości i potrzeb księstwa. W odróżnieniu od sił wojskowych, które były zasadniczo centralne, jedyne co je łączyło to to, że musiały w różnych przypadkach współpracować. Od kilku lat funkcję tę sprawował tytularny generał armii SG Władysław Kos, jego osobiste biuro pełne przepychu i ultranowoczesności gwarantowało wszelkie wygody i podnosiło prestiż formacji. To było coś, co generałowi pasowało. Stanowisko uzyskał dzięki koneksjom rodu z innymi rodami zajmującymi się polityką i gospodarką. Nie brał nigdy udziału w działaniach zbrojnych, odznaczył się mało udaną akcją ewakuacyjną na słabo wówczas zaludnionej planecie Głuchołazy. Planeta została rzeczywiście dość niespodziewanie zaatakowana przez wredne Szaraki i gdyby nie szarża superdraghonautów i pancerników wojskowych, to zostałaby strącona i zniszczona. Niestety, Kos, będąc zastępcą komendanta odcinka, wyprowadził tylko siły militarne, a zostawił na planecie osadników. Groził mu sąd polowy, ale się wybronił, a potem, kilka lat później, został komendantem głównym na całe księstwo. Grono strażników, niestety, nie zapomniało mu tego, widząc z drugiej strony szereg nieudanych rozporządzeń i poleceń. Brak profesjonalizmu właściwie wychodził z niego w każdym przypadku, stawał się z dnia na dzień zagrożeniem. Jedyne, co go trzymało na stanowisku, to tuba z wazeliną, koneksje rodzinne i znajomości z wojskowymi tego sektora. Codzienna dawka śliwowicy podana przez adiutanta ubranego w galowy mundur, przelana do kryształowej czaszki, poprawiała generałowi humor. Pozwalała zapomnieć o problemach, niedokończonych sprawach oraz napawała pozytywną energią na przyszłość. Po alkoholu stawał się jeszcze bardziej grubiański i ordynarny, niż był normalnie.

Na jego nieszczęście w sztabie straży służyło wielu przedstawicieli zamożnych rodów, w tym i takich, z którymi był skonfliktowany. Taka sytuacja prowadziła najwyraźniej ku końcu jego kariery, a jego marzeniem było odejść w chwale marszałka formacji, co umocniłoby jego ród, a jemu samemu dało możliwości do awansów na płaszczyźnie politycznej, do której się szykował. Na razie był tylko tytularnym generałem armii, a rzeczywiście tylko generałem jednogwiazdkowym, potrzebował kilku spektakularnych wyników, a chwalenie się tabelkami, które były jego oczkiem w głowie, niestety prowadziło donikąd.

– Kurwa mać – wyrwało się szeptem generałowi, mimo że spoglądał akurat przez iluminatory w kierunku planety, która mieniła się pięknie zielono-niebiesko-białymi barwami.

– Kara administracyjna dziesięć złotych – oznajmił komputer. Generał nawet nie zareagował. Sam na siebie nałożył taki program. Komputer automatycznie przelewał pieniądze z prywatnego konta generała, a on później z tych pieniędzy (no nie tylko tych) skupował udziały, grunty i inne dobra. Świadkiem całej tej sytuacji był wychodzący już adiutant, który ledwo powstrzymywał się od uśmiechu. Dziś obyło się bez połajanek, generał nie miał na to ani ochoty, ani siły. Odprowadził tylko adiutanta wymownie karcącym wzrokiem do drzwi, a te zamknęły się za nim z cichym syknięciem.

Dawno nie było okazji, żeby zabłysnąć, aż tu nagle kilka tygodni temu zjawił się u niego rektor Uniwersytetu Śląskiego z dziekanem Katedry Wiedzy Starożytnych i Archeologii Kosmicznej wraz z jakimś tam profesorem w asyście dyrektora Działań SGKŚ, pułkownikiem dyplomowanym Bruno Szarcem i jego służbowym analitykiem.

Rozmowa została wcześniej zapowiedziana przez wojewodę śląskiego Rajmunda Gierczaka. Generał włączył odpowiednie pola siłowe mające zakłócić wszelkie próby podsłuchu. Naukowcy objaśniali, jak ważne są dla współczesnej techniki informacje starożytnych Wedan i to, że władze centralne nie chcą dzielić się odkryciami i że my tak dużo im dajemy, i tak mało otrzymujemy w zamian.

Do tej pory oficjalnie badano tylko te obiekty i artefakty, które nie miały znaczenia technicznego i wojskowego, ale według opinii naukowców z uniwersytetu badania prowadzone są ospale. Raczej nawet wyniki chowane są do szuflady, od kilkudziesięciu lat nie ma znaczących postępów w tej dziedzinie, a powinny być. Jest jednak przełom, odkryto obiekt, który spełnia wymogi opisywane dla instalacji wojskowych. Należy tę okazję wykorzystać. Stacja „Łukasiewicz XVII” jest gotowa do eksploracji, trzeba pilnie wysłać tam ekipę naukowców w asyście straży. Proponuje się wysłać krążownik naukowy, taki, który normalnie służy do eksploracji dalekiego kosmosu, a start uważa się za pilny.

– Namówili mnie panowie – odsapnął po wykładzie generał. – Wprawdzie mieliśmy odesłać krążownik do macierzystego układu, ale mogę jeszcze czegoś spróbować. Myślę, że kapitan Jan Rosół, mój dobry znajomy, zgodzi się na jeden lot więcej na naszą korzyść. W sumie gotowi są do odlotu od kilku dni, należy więc korzystać z sytuacji, a zmiana kursu tylko odsunie w czasie ich powrót. Kiedy wy możecie być gotowi?

– W ciągu dwunastu godzin – odpowiedział rektor. – Panie profesorze zdąży pan?

– Tak, jestem gotowy, a moi ludzie pozbierają się w trybie alarmowym.

– Wobec tego: do dzieła! – rozkazał generał. – Panowie pozwolą, ale mam inne obowiązki. Panie dyrektorze, proszę jeszcze zostać.

A panów zapraszam po powrocie na świętowanie zwycięstwa.

Ekipa, chcąc nie chcąc, wstała i wyszła, w zasadzie wszystko załatwiono, a efekt i tempo zaskoczyło nawet profesora. Człowieka, który wiele w swoim życiu widział, ale takiej szybkości załatwiania spraw urzędowych to jeszcze nie.

Dyrektor siedział na swoim miejscu, był nieco starszy od generała, wiedział, że ten podły buc będzie teraz włączać dupochrony.

– Bruno, połączysz mnie z Jankiem albo lepiej niech do mnie się stawi błyskawicznie. Wyznaczysz ekipę do ochrony, a tę z Cieszyna zluzujesz. Wymyśl coś, daj im nawet dwa miesiące urlopu na nasz koszt, niech zwiedzają planetę albo plaże w pasie środkowym, mamy tam nasze ośrodki, niech odpoczywają. Na pokładzie pozostaje załoga szkieletowa, tylko ci, którzy muszą. Naszych wystaw do służby z dyżuru, a kolejny dyżur przyśpiesz, żeby nie było luki. Za dwanaście godzin mają być w przestrzeni. Sprawdź, gdzie jest ten cały „Łukasiewicz” i czy nie ma tam oficjalnych jednostek wojska polskiego. A! I niech w analitycznym sprawdzą zagrożenia.

– Dwanaście godzin nie gwarantuje pewności sprawdzeń. Nasze systemy może jeszcze ogarniemy, ale te centralne i wojskowe będą utrudnieniem. Wolałbym, żeby to było co najmniej czterdzieści osiem godzin. – Nie bądź dupa. Takie tam „wiła wianki i rzucała je do wody”.

Nie marudź, tylko wykonaj!

– Oni lecą za dwanaście godzin, raport dostaniesz na jutro rano.

–Biorę to na siebie. Jaka jest szansa, że coś ciekawego tam znajdą?

– Zawsze coś znajdują. Nawet tylko artefakty muzealne mają znaczenie, a jeśli będą wojskowe albo naukowe, to zawsze wartość dodana.

– Znaczy?

– Znaczy to ni mniej, ni więcej jak sukces.

– Tego nam trzeba – powiedział generał Kos, ślinka pociekła mu na myśl o przyszłych awansach i zaszczytach. Mówił „nam” ale myślał wyłącznie o sobie, nie miał zamiaru z nikim dzielić się sukcesem. Aby osiągnąć swoje cele, musiał w pełni wykorzystać nadarzającą się okazję.

– Możemy też się sparzyć – odpowiedział Bruno. – Jeśli się nadziejemy na tajne działania wojskowe, nie będą zadowoleni. Wojsko może też nie być zadowolone, nawet jak się dowie po czasie.

– Mamy za sobą wojewodę, nie przewiduję kłopotów. – Pewność siebie generała zaczęła przybierać rozmiary patologicznej katastrofy.

– Wiesz, co masz zrobić. Idź do swoich spraw!

Pułkownik Bruno Szwarc wstał i przeszedł w kierunku drzwi, w których minął się z adiutantem. Adiutant stuknął obcasami i podszedł do generała. Bruno zamknął za sobą drzwi, w głowie kotłowały się myśli o różnych sytuacjach i możliwych problemach związanych z niespodziewaną wyprawą. Może się okazać, że będzie to całkowity niewypał. Tu nie wolno popełnić jakichś błędów, nie można, ot tak, rzucać się w niezbadane rejony, patrząc wyłącznie przez pryzmat sukcesów. A jeśli będą straty? Krążownik badań dalekiego kosmosu to nie barka górnicza, którym zdarzają się czasem wypadki, to duży nowoczesny obiekt, jego ewentualna strata pociągnie za sobą duże problemy. Mimo że należy do struktury Straży Granicznej Księstwa Śląskiego, jest własnością planety Cieszyn, a cieszynianie reagują często bardzo nerwowo nie tylko na straty, ale i na sam fakt nadmiernego wykorzystywania ich sprzętu nawet w dobrym zamiarze. Komendanci kierunkowi Straży Granicznej systemów planetarnych są na tyle autonomiczni, że w warunkach pokoju nie muszą współpracować z komendami księstw. Maksymilian Szczerbiec von Kopf dostanie furii, jeśli tylko się dowie, a kapitan Jan Rosół wyleci ze służby w sposób przypominający z grubsza wybuch supernowej. Cały misterny plan generała opiera się na zgrabnym słówku „jeśli”. Pułkownik wszedł do windy i poleciał na swoje piętro, gdzie mieli już czekać podwładni zwołani przez analityka na nieoczekiwaną odprawę. Cała ta zgraja byłych wojskowych często, niestety, z nawykami trepów, przepleciona zgrabnie licznymi przypadkami arystokracji, a także innego rodzaju karierowiczami nie motywowała go do roboty. Zdecydowana większość nigdy nie uczestniczyła w bitwie w przestrzeni ani nawet nie brała udziału w kampanii, poniektórzy tylko dowodzili okrętami lub małymi zgrupowaniami. Od kilku już pokoleń doświadczonych liniowców zostawiano we flotach planetarnych po to, aby nie było tam wpadek, a awansowano niepopularnych matołków, w efekcie ostatecznym krzywdząc formację. Wpadki proceduralne powinny były już dawno wykluczyć większość z nich, ale cóż, tkwią tu niczym biała skała rzucona przez Boga na brzeg oceanu, bodąca fale szaro-błękitnego odmętu. I jeszcze ten Rosół, człowiek, który nachalnie próbuje zrobić z dowodzonego krążownika swój prywatny folwark. Potrafi zrobić karczemną awanturę o niedopięty guzik od munduru albo niewyprasowaną koszulę, a gubi się we własnym ogródku. Czekać tylko, kiedy wyrżnie się o własną decyzję. I chyba nadszedł jego czas.

Sala odpraw jarzyła się różnokolorowymi światłami wyświetlaczy oraz centralnie rzuconym przestrzennym widokiem rejonu, do którego miał się udać krążownik wraz z załogą. Dwa słońca splecione w niewiarygodnie długim tańcu wokół wspólnego środka ciężkości, który wyznaczony został przez prawa grawitacji. Gwiazda główna typu ziemskiego, druga – oddalona o prawie rok świetlny – to biały karzeł.

Planety usytuowały się głównie wokół słońca, dwie skalne planety znajdowały się za blisko gwiazdy, aby mogło zakwitnąć na nich życie, pozostałe to gazowe giganty, było ich sześć i każdy z nich obdarzony był różnokolorowymi pierścieniami oraz liczną gromadką satelitów. Biały karzeł także był w posiadaniu planet, obie skaliste, z tym że pierwsza dość duża, składająca się z pierwiastków ciężkich, raczej nigdy nie miała atmosfery, a druga to ewidentnie rdzeń gazowego giganta, z którego biały karzeł zdmuchnął otoczkę gazu, pozostawiając jądro złożone głównie z pierwiastków lekkich. Analitycy szybko na podstawie otrzymanych namiarów i analizy kosmologicznej wytypowali księżyc czwartej planety od słońca, który spełniał kryteria. Stabilny grunt, otoczka gazowa niedaleko odbiegająca od standardowej, woda w stanie ciekłym, ciśnienie siedemdziesiąt procent normy, temperatura globalna dwadzieścia stopni Celsjusza, zasadnicze źródło energii, gazowy gigant, ale ze sporym udziałem gwiazdy centralnej.

Rzeczywiście ciekawe miejsce, mogłoby być brane pod uwagę jako stacja kosmiczna, trochę mało uzasadnione było tu terraformowanie, ale zdarzały się takie przypadki w przeszłości. W celu pełnej koncentracji wygaszono odnośniki pozostałych planet i księżyców, a hologram przybliżono do bezpośredniego sąsiedztwa księżyca. Uprzednio funkcjonariusz będący nawigatorem głównym sztabu wyznaczył kurs do układu, a potem w układzie aż do orbity parkingowej, a także zaproponował miejsce zrzutu, czyli lądowania. Określił zapotrzebowanie na dwa lądowniki dla ekipy badawczej wraz z grupą naukową SG z załogi szkieletowej oraz obstawą i zapasami zasadniczymi określonymi przez wymogi pierwszego lądowania. Założenia zostały sprawdzone przez wyliczenia komputera i lekko skorygowane, następnie dodano kolejne warunki, które komputer przyjął już bez zastrzeżeń. Nawigator dał znać pułkownikowi, że kurs jest gotowy, a pułkownik zlecił przesłanie danych na krążownik bezpośrednio do kapitana.

– Zebrałem was tutaj na polecenie generała Straży Granicznej Księstwa Śląskiego Władysława Kosa, zadanie jest pilne i wymaga szybkiego podejmowania trafnych decyzji. Trafiła się nam rzadka okazja spenetrowania obszaru mogącego przynieść księstwu wymierne korzyści. Proszę o sprawdzenie wszystkich dostępnych baz danych, naszych, książęcych państwowych, centralnych oraz wojsko wych, nie byłoby źle sprawdzić również bazy Wedan. Sprawdzić trzeba również możliwe zagrożenie ze strony ras wrogich. Sekcja kartotek: wykonać! Sekcja operacyjna wykona przebazowanie obecnej załogi krążownika badawczego „Heweliusz” na plaże w pasie środkowym i urlopowanie na koszt firmy na okres do dwóch miesięcy. – Po sali rozszedł się szmer niedowierzania, można by rzec oburzenia. – Obstawę zamienić na naszą z dyżuru, a dyżur ogłosić dla załogi dyspozycyjnej. Sekcja operacyjna: wykonać! – Na pulpicie pułkownika wyświetlił się znak zapytania od kierownika sekcji operacyjnej. – Pytania później – zapowiedział Bruno. – Sekcja techniki: wydać wszystkie instrumenty według listy zapotrzebowania, które zaraz prześlę. Jak wam coś jeszcze przyjdzie do głowy, to dołożyć, macie priorytet. Do sprzętu dołożyć kilku specjalistów i zaokrętować, tylko mi się tam nie mazgaić. Pamiętajcie, że załoga szkieletowa z „Heweliusza” zostaje, więc nie okrętujcie tam idiotów, wstydu mi nie trzeba. Meldunki o gotowości kierować bezpośrednio do mnie, czas realizacji sześć godzin. No i do roboty!

Wyszedł z sali odpraw i udał się do swojego gabinetu. Widok na planetę działał na niego kojąco, nad jej połową zapadała już noc. Ale stacja żyła swoim życiem, tu rytm dnia był zasadniczo inny niż na planecie. Kiedy zasiadł na swoim fotelu, zauważył, że na jego pulpit zaczęły spływać zapytania korekcyjne do wydanych poleceń, a było ich już ponad dwadzieścia. Jak znał tę zgraję, to tylko kilka było w miarę sensownych, a reszta to bełkot potępieńca. Zaznaczył siedemnaście z nich i odesłał do pracy. Nad kilkoma zaczął się zastanawiać. Sprawdził też, czy poszło zaproszenie do kapitana Rosoła z „Heweliusza”, ale otrzymane potwierdzenie uspokoiło go. Kapitan był już w drodze. Ruszała z wolna maszyna administracyjna, uzupełniano zapasy na „Heweliuszu”, wymieniano załogę, wszystko kręciło się tak, że można było przypuszczać, że zdążą. Jednak Bruno miał jakieś takie złe przeczucia co do tej ekspedycji. Nie podobało mu się, że rejon eskapady, nierozpoznany i przylegający, w skali oczywiście kosmicz- nej, do rejonu, z którego nie wracały załogi i statki, uznany jest za niebezpieczny i zdominowany przez nieznaną i wrogą rasę. W odległości trzystu lat świetlnych w stronę centrum galaktyki znajduje się rejon oficjalnie uznawany za zakazany, jeden z kilku na mapach Imperium. Przestrzeń opanowana przez Imperium była niewyobrażalnie wielka, jednak w skali galaktyki była nic nieznaczącą plamką, wokół której oznaczono kilka obszarów sporego ryzyka, obszarów zakazanych oraz kilka obszarów wrogich. Obszary wrogie przynależały do Szaraków, Anunnakich, Reptilian, Elfów, Troli, Krasnali i Wampirów. Te niezbadane mogły należeć do Aniołów, Diabłów lub Demonów rasy określanych przez Wedan jako wysokorozwinięte i wyjątkowo zawzięte na Wedan i wedanopodobnych. Jeśli z pierwszą grupą jako tako radziliśmy sobie, to z pozostałymi nie. Pozostawiona przez Wedan lista ras była dziwnie sporządzona, zawierała około dwustu ras podzielonych na kilka grup, nie było pewności, czemu tak właśnie zestawiono listę, jedyne odniesienie wskazywało na to, że lista pochodziła z okresu tuż przed zniszczeniem Wedan około czterdzieści pięć, czterdzieści siedem tysięcy lat temu. Toteż wysyłanie okrętu badawczego tak blisko strefy zakazanej może być błędem. Wydział ewidencji nadal nie przysłał odpowiedzi i nie przyśle, nie zdąży. I tak zapewne nie zmieni stanowiska generała. Z godziny na godzinę spływały informacje o wykonaniu poleceń. Spotkanie generała Kosa z kapitanem „Heweliusza” już się odbyło, naukowcy też się zaokrętowali i z każdą chwilą przybliżała się godzina startu. Pod koniec brakowało tylko odpowiedzi z wydziału ewidencji. Mimo to krążownik odbił od stacji i skierował się do punktu skoku wyliczonego na co najmniej dwa miesiące świetlne od studni grawitacyjnej miejscowej gwiazdy. Były to dodatkowe godziny, w czasie których można było jeszcze go zawrócić. Pierwszy kocioł napędu Wedan pozwalał na pokonanie takiej odległości w kilka godzin, później stracą z nim łączność, a w miejscu docelowym nie będą mogli łączności odzyskać, ponieważ nie będzie tam miejscowego nadajnika podprzestrzennego. Oby doszło do spotkania za dwa miesiące.

Kilka godzin po zniknięciu krążownika z wykresu obszaru planetarnego przyszła zwrotna informacja o tym, że obszar docelowy nie znajduje się w sferze zainteresowania innych formacji i urzędów, jedynie to, że nie zaleca się tam podróży, wypadów czy eksploracji.