Kroniki Imperium Legendarnych Lachów. Ka-ry - Famus Paweł - ebook

Kroniki Imperium Legendarnych Lachów. Ka-ry ebook

Famus Paweł

0,0
14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

DO 50% TANIEJ: JUŻ OD 7,59 ZŁ!
Aktywuj abonament i zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego, aby zamówić dowolny tytuł z Katalogu Klubowego nawet za pół ceny.


Dowiedz się więcej.
Opis

Kara musi nastąpić. Wojna wdarła się w granicę gwiezdnego imperium, a coraz to nowi wrogowie ujawniają się z prędkością światła - Ostatnia część kosmicznej sagi KILL.

Książka wydana przez Wydawnictwo DG, Hm... zajmuje się dystrybucją

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 575

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Wydawnictwo Literackie Białe Pióro Warszawa 2020

Copyright © by W. L. Białe Pióro & Paweł Famus Warszawa 2020

Projekt okładki: Izabela Surdykowska-Jurek

Skład i łamanie: WLBP

Redakcja: Maja Szkolniak

Korekta: Monika Tańska

Wydawnictwo Literackie Białe Pióro www.wydawnictwobialepioro.pl

Wydanie: I, Warszawa 2020

Patroni:

Diabelskie Recenzje – blog

Zaczytany Książkoholik – blog

Warszawska Kulturalna

Druk i oprawa: Totem.com.pl

ISBN: 978-83-66600-22-5

Układ Kamieniec PodolskiFlota Ramienia Węgielnicy

Powiedzieć w takiej chwili, że sytuacja jest dziwna, to nie powiedzieć nic lub zdecydowanie za mało.

Flota Sprzymierzonych zebrana przez Anioły w formację trzech pełnych sześcianów, potocznie zwanych kostkami, i pół następnej, mimo oczyszczenia przedpola, stała teraz na pierwotnych pozycjach.

Po raz pierwszy zdarzyło się, że wycofano uszkodzone wcześniej jednostki na zaplecze, którym tym razem był układ Mokra.

Przeciwko ponad sześciu tysiącom ciężkich jednostek Sprzymierzonych marszałek Chodkiewicz wystawił w pierwszej linii osiemset okrętów floty Ramienia Węgielnicy, w drugiej zaś ponad czterysta ciężkich obiektów floty Hydran pod dowództwem młodego von Kopfa. W trzeciej ustawił się marszałek Ksawery Radziwiłł i jego półpancerna, młoda, lecz w pełni ukompletowana flota Ramienia Strzelca. Stosunek sił wynosił więc jeden do sześciu na niekorzyść Imperium, ale z drugiej strony flota ludzi przyzwyczaiła się do jeszcze bardziej niekorzystnych przewag, jednak tym razem była doposażona i wypoczęta.

Marszałek Wielki Koronny Przemysław Poniatowski sugerował Chodkiewiczowi, wręcz zlecał utrzymanie układu Kamieniec Podolski. Chodkiewicz jednak doskonale zdawał sobie sprawę, że zadanie tak postawione jest niewykonalne. Jeszcze dzisiaj ten układ przejdzie we władanie Sprzymierzonych i nic tego nie zatrzyma.

Właśnie nadchodziły ostatnie raporty od komendanta układu, który wylatywał z opóźnionymi cywilami na promach i innego rodzaju jednostkach mogących się przydać gdzieś w głębi Imperium. Ostatnie instalacje, na których zależało ludziom, polskim przemysłowcom oraz inżynierom, jeszcze nie odleciały. Skierowano je do najbliższych punktów skoku, aby przynajmniej na razie zejść Sprzymierzonym z oczu. Olbrzymie struktury taszczono za pomocą holowników, które zapewne wypożyczono potwornym kosztem.

– Dział techniczny, panie marszałku – zabrzmiało. – Inżynieryjny powiadamia o tym, że propagacja fal solfeżowych powinna obejmować Sprzymierzonych.

– Tak więc zobaczmy, co to cudeńko potrafi – odpowiedział Chodkiewicz.

– Panie marszałku, na linii awaryjnej marszałek Radziwiłł. –

Łącznościowiec nie dał Chodkiewiczowi czasu na smakowanie się wynikami nowinek technicznych.

– Dajcie na stanowisko w sztabie – odpowiedział Chodkiewicz i przeszedł z zapasowego stanowiska dowodzenia usytuowanego obok kapitana okrętu flagowego i udał się do sąsiedniego pomieszczenia, gdzie urzędował jego sztab.

Pulpit marszałka jarzył się kolorami sygnalizującymi nadchodzące wiadomości, ale pierwszeństwo otrzymał dowódca floty półpancernej.

– Dajesz, Ksawier, bo jak widzisz, mamy tu małe bagienko w kontaktach międzyrasowych – zagadnął Chodkiewicz.

– Ja to właśnie w tej sprawie. Sztab generalny sugerował, że Sprzymierzeni ostatnio zmądrzeli i mogą chcieć wciągnąć nas w zasadzkę – referował Radziwiłł. – I tu tak to wygląda.

– Ksawier – Chodkiewicz rozczulił się, specjalnie wydłużając akcent na ostatniej zgłosce imienia – to tutaj, to wszystko jest inne niż zazwyczaj…

– Cokolwiek nie zrobisz, będzie błędne, ale słyszałeś o tym, że Sprzymierzeni zmieniają, dostosowują się do naszego trybu prowadzenia działań wojennych.

– Więc?

– Przecież widać, że na coś czekają, bo normalnie już byśmy się ścigali po układzie – wyjaśnił Radziwiłł.

– Aha, to pułapka, twierdzisz, a oni nie atakują, mówisz – Chodkiewicz drażnił się nieco – więc to my zaatakujemy ich!

Marszałek floty Ramienia Węgielnicy przerwał połączenie, po czym kazał wyświetlić na holoprojektorze pola walki propagacje fal solfeżowych, a właściwie ich przewidywany realny w tym momencie zasięg. Zaraz potem polecił młodemu von Kopfowi wystawić do uderzenia w pełni naładowane trzy jednostki typu „Palec Ra”.

„Do”, „Re”, „Mi” przesuwały się nieznacznie ku pierwszej linii, ruch ten, acz nieznaczny i powolny, na pewno został zauważony. To nic, że Sprzymierzeni obserwowali stronę ludzi z jej tysiącem jednostek, a także z minami i wyrzutniami. Nie robiło im to żadnej różnicy, gdyby nawet teraz wszystkie jednostki ludzi wystrzeliły w stronę Sprzymierzonych po sto rakiet. Te i tak byłyby nadzorowane bez strat w systemie obserwacji. Czemu więc Sprzymierzeni nie reagowali, kiedy ludzie podsuwali trzy okręty, które były im już znane ze swej drapieżnej strony? Przecież nie mogli nie znać ich właściwości, a mimo to dopuścili je na pierwszą linię.

Jednakże nie tak całkiem pozostało to bez odpowiedzi. Sprzymierzeni na linii strzału „Palca Ra” ustawili ciężkie jednostki, które swoimi tarczami i masą miały zapobiec bezpośredniemu trafieniu okrętów dowodzenia należących do Aniołów.

Kiedy okręty „Do”, „Re” i „Mi” przydzielone do floty von Kopfa odpalą swoje ładunki, będzie to znak do rozpoczęcia kontrataku okrętów Imperium i niech się dzieje wszystko, co ma się dziać. Ostatecznie i tak przewidywano przecież odwrót na układ Bar i kolejny umocniony punkt oporu.

Bitwa spowalniająca, która za chwilę powinna się rozpocząć, w swoim założeniu miała jedynie przenieść okręty Jego Imperialnej Mości od punktu skoku z układu Mokra przez centrum układu Kamieniec Podolski aż do kolejnego punktu skoku, tym razem na układ Bar. Marszałek Chodkiewicz widział, jak „muzyczne” okręty ustawiają się na linii skutecznego otwarcia ognia. Zaraz się zacznie.

– Ile panu jeszcze czasu zajmie ustawianie armat? – Marszałek Chodkiewicz zapragnął dopytać u źródła, więc przywołany do odpowiedzi młody von Kopf musiał się tłumaczyć:

– Do wymaganych osiemdziesięciu procent pewności brakuje jakieś półtora procenta – odpowiedział.

– I co zamierza pan z tym zrobić? – Chodkiewicz liczył na podejście Pawła bliżej do pozycji Sprzymierzonych, mimo że wtedy okręty wyszłyby przed szyk i wystawiły się na strzał.

– Właśnie wydaję polecenie ostrzelania okrętu dowodzenia Aniołów…

– Nie… za szybko…

– Poszło – oświadczył Paweł – więc możemy zaczynać.

Wstęgi alarmowe rozświetliły się purpurowo, łączność ponownie zerwano, a Chodkiewicz miał poczucie niespełnienia. Sygnały dźwiękowe i świetlne ogłosiły zakończenie stanu stagnacji i rozpoczęcie batalii. Flota Ramienia Węgielnicy wzięła na cel te same obiekty co okręty „muzyczne”, słusznie przewidując, że mimo potężnej siły rażenia mogą one nie poradzić sobie z niezwykle rozwiniętą technicznie i cywilizacyjnie tarczą ochronną okrętu dowodzenia Aniołów. Trzy okręty klasy „Palec Ra” oddały strzał w kierunku celu wyznaczonego przez obiektywy fal widzialnych. Impulsy energetyczne wychwycone przez sensory, mimo pracującej na pełnym zakresie zakłócarki, świadczyły o potędze mocy ataku. Uwolnione z czeluści kryształowo-lustrzanych wnętrz świetliste uderzenie było widoczne nawet przez staloszyby, które powinny samodzielnie przyciemnić się, ochraniając ludzkie oko. Ułamek sekundy później, choć już w nie tak bardzo widowiskowy sposób, z wyrzutni umieszczonych na okrętowych prowadnicach wystartowały niezliczone rakiety i torpedy. Rozkaz marszałka był wyraźny, a że nikt nie miał śmiałości się przeciwstawić, wystrzelono więc tylko głowice jądrowe typu konwencjonalnego. Jednak siła „Palca Ra” była miażdżąca, okręty Sprzymierzonych, które pechowo stały na drodze pomiędzy armatami a okrętem dowodzenia, odparowały, próbując tylko przez niezauważalny dla oka ułamek sekundy stawić opór. Wreszcie, niemal równocześnie, trzy promienie dotarły do gigantycznych rozmiarów okrętu dowodzenia. Ich działanie spowodowało wygenerowanie olbrzymiej energii, która rozbłysła niezwykle intensywnym światłem, które rozeszło się sferycznie w najbliższym kosmosie. Nie był to jedyny skutek. Tarcze olbrzyma nie wytrzymały, mimo że początkowo przejmowały i konsumowały uzyskaną energię. Niepowstrzymywalna moc gwiazdy wdzierała się w bebechy kosmicznego potwora, zdzierając kolejne jego warstwy i bulwiaste przybudówki, aż w końcu potencjał armatniego strzału wygasł. To, co pozostało po ostrzale, było krwawą miazgą, tyle że zbudowaną z mieszaniny metali i ceramiki, które uległy roztopieniu i błyskawicznemu zahartowaniu, tworząc dziwne i nienaturalne geometryczne kształty. Mimo tego okręt nadal żył.

Wskaźniki psoniczne zaalarmowały niemal od razu wysokim wskaźnikiem natężenia ataku, ale skoro działały czujniki, to działały również bufory. Pomimo działania zagłuszarki przez sztuczny szum zakłóceń przebijały się serie pakietów poleceń dla floty Sprzymierzonych. Formacje floty obcych ruszyły, dwie boczne kostki, nieobjęte do tej chwili działaniami, skierowały się ku flocie Imperium, jakby chciały zatrzasnąć ją w kleszczach o kosmicznej skali. Z tym że marszałek Chodkiewicz nie miał zamiaru dać się złapać w tak bezczelnie prostą pułapkę. Nakazał wykonać manewr, który zadziwił wszystkich, dosłownie wszystkich i to po obu stronach konfliktu.

Trzy składowe obrony układu Kamieniec Podolski ruszyły do przodu, szarża na środkową kostkę była zaskoczeniem, nawet szyku nie udało się do końca przetransformować w oczekiwany stożek. Ten sam problem mieli również Sprzymierzeni w środkowej kostce, tej tak mocno nadszarpniętej uderzeniem „Palca Ra”, nie zdołali uzupełnić jej strat przez podciągnięcie tego, co pozostało z kostki czwartej, tyłowej. Elementy tej ostatniej formacji zostały wprawdzie już wysłane do przodu, aby wzmocnić środkową sekcję, ale nie zdążyły na czas.

Nie udało się też Sprzymierzonym przekształcić sześcianu w soczewkę, bo poprzednim rozkazem było uformowanie szyku klina, przewidywano bowiem, że będzie atakować lub ścigać ludzi. Teraz szyk Sprzymierzonych to kombinacja sześcianu, klina i soczewki, nie wliczając sporej przecież ilości wraków i okrętów, które utraciły manewrowość. I właśnie wtedy zwarły się pierwsze szeregi Imperium i Sprzymierzonych.

Kilka rzeczy działo się równocześnie. Właśnie dolatywały do okrętu dowodzenia pierwsze fale rakiet jądrowych wystrzelonych tuż po uderzeniu „Palca Ra”. Jednak Anioły zdawały sobie sprawę z ograniczeń armat i zaraz po ataku otoczyły okręt dowodzenia, a właściwie to, co z niego zostało, kilkoma mniejszymi okrętami anielskimi, tworząc zabezpieczony szyk diamentowy. Kiedy więc do okrętu dowodzenia dolatywały czołowe rakiety pierwszej fali, napotkały zmasowany ogień obrony przeciwrakietowej. Okręty eskorty zaczęły wypluwać porcję ładunków antymaterii oraz innych systemów obrony.

Imperialni analitycy zdawali się nie wychodzić z podziwu zmieszanego ze strachem, twierdząc, że anielski okręt dowodzenia nie dosyć, że rozsyła rozkazy, na co sugerowałby przepływ danych, to jeszcze rozpoczął ostrzał przeciwko nadlatującym rakietom. Chwilę później poinformowano również o wykonywaniu przez obcych skomplikowanych manewrów obronnych, a także o miejscowym postawieniu tarcz ochronnych. Nie uchroniło to olbrzyma przed kilkoma celnymi trafieniami, a on nadal był operacyjny i nieustannie spełniał pokładane w nim nadzieje.

Rozpoczął się laserowy pojedynek artyleryjski pomiędzy pierwszymi mijającym się okrętami. Na czele floty Imperium szli Hydranie, którzy jeszcze kilka minut wcześniej eskortowali okręty typu „Palec Ra”, a teraz szli w awangardzie ataku, tak jak sobie tego życzyli.

Okręty nabierały rozpędu i floty mijały się coraz szybciej, celność ostrzału oraz trafienia fal rakietowych spadła w szybkim tempie. Obie kostki floty Sprzymierzonych, które miały flankować imperialnych, wchodziły właśnie na tyły floty ludzi. Pozycja ta nie była na rękę Imperium, szczęśliwie obie formacje trafiły jednak w pustkę.

Okręt dowodzenia Aniołów przyśpieszył, widać naczelny Anioł pojął, że ten szturm, ta niezrozumiała szarża ludzi nie była tak bezcelowa, jak można było z początku przypuszczać. Postwedanie grali o wszystko i grali ostro. Najwyraźniej mieli bezpodstawne wrażenie, że usunięcie okrętu dowodzenia zakończy ten etap bitwy, a może nawet wojny. Nic bardziej mylnego. Tarcza złożona z mniejszych okrętów Aniołów zabezpieczała już od czoła okręt dowodzenia i siała spustoszenie antymaterią w falach rakiet zmierzających ku jedynemu wartościowemu celowi.

Cel miał też inne plany.

Przesyłano właśnie z okrętu Aniołów wskazówki, uprawnienia i prerogatywy do dalszego dowodzenia dla flot Sprzymierzonych, a sam okręt zaczął z wolna przemieszczać się w stronę najbliższych pozostałości po kopalni i hucie. Ten manewr miał niewątpliwą zaletę, okręt schodził z linii głównego kierunku szarży.

Flota Hydran minęła środkowy sześcian, który ciągle przeobrażał się w soczewkę, i znalazła się w przestrzeni pomiędzy nadszarpniętą kostką a obroną okrętu Aniołów. Chwilowa przerwa w ostrzale laserowym i antymaterii nie świadczyła o tym, że bitwa ustała. Fale rakiet ze strony Sprzymierzonych nie ustawały. Było to jednak niczym w porównaniu z tym, co teraz przechodziła flota Ramienia Węgielnicy. Marszałek Chodkiewicz nakazał wejść w ruch wirowy całej formacji, a także trzeciej grupie, czyli flocie Ramienia Strzelca marszałka Radziwiłła, lecz w przeciwnym kierunku i o innej prędkości. Flota Ramienia Strzelca idąca w ariergardzie na razie nie miała styczności z całą brutalnością bitwy. Zamykając stawkę, znajdowała się nieustannie na krańcu zasięgu broni rakietowej Sprzymierzonych, którzy starali się teraz zamknąć pułapkę. Ich podwójna kostka zmieniła kierunek i skierowała się za uciekającymi, by zaryglować kosmiczną stawkę.

– Panie kapitanie – astronawigator zaczął meldować młodemu von Kopfowi, który siłą rzeczy szedł teraz ze swoim okrętem w absolutnej szpicy – z punktu skoku wychodzą kolejne plastry kostki, zapewne chcą wzmocnić obronę celu głównego.

– I nasz piękny manewr pójdzie za chwilę na marne, a wszystko zależy od tego, czy uda nam się zniszczyć anielski okręt dowodzenia i tym samym odwlec losy kampanii.

– Za dwadzieścia sekund wejdziemy w strefę skutecznego ognia okrętów uzupełnienia z pierwszej kostki – informował astro.

– Czy możemy wytypować jakieś priorytetowe cele? – Paweł chciał wiedzieć, czy może mieć w tej batalii jakiś inny cel niż tylko mordercze przejście dwóch formacji.

– Niestety, nie widzimy nic specjalnego – odpowiedział astro, a analityk potwierdził skinieniem głowy.

– Sytuacja ogólna?

– Panie kapitanie – rozpoczął analityk – flota Hydran wejdzie za chwilę w kontakt bojowy z pozostałościami pierwszej kostki, formacja druga marszałka Chodkiewicza prowadzi bój spotkaniowy na wyniszczenie ze środkową kostką, a marszałek Radziwiłł zamyka stawkę i skutecznie unika ognia goniących go dwóch kostek. „Palce Ra” wykonały mikroskok i właśnie ładują się w promieniach miejscowej gwiazdy do powtórnego śmiertelnego uderzenia. W punkcie skoku pojawiają się kolejne plastry nowej kostki, a okręt Aniołów za kilka minut znajdzie się wraz z obstawą w ich zasięgu wsparcia.

– Czyli zasadniczo wszystko idzie tak, jak przewidywaliśmy – powiedział kapitan. – Panie kapitanie, ale dział analiz nie uważa tego scenariusza za optymistyczny.

– Wiem.

– Kontakt.

Rozpoczął się kolejny ostrzał, kolorowe szarfy alarmowe pod sufitem okrętu flagowego floty Hydran ogłosiły zbliżanie się sygnatur namiarów rakiet. Działa przeciwlotnicze rozpoczęły kanonadę i sukcesywnie odsyłały rakiety agresora w niebyt. Fale rakiet, które obrały za cel ciężkozbrojne draghonauty wodnej rasy, nie radziły sobie z celami. Nawet trafienia bezpośrednie nie czyniły szkód, które by eliminowały jednostkę. Sama wymiana ciosów, czy rakietowych, czy laserowych, trwała stosunkowo krótko.

Chwilowe uspokojenie sensorów zaowocowało uzyskaniem obrazów tego, co działo się w obrębie punktu skoku do układu Mokra. Tam nadal przebywał poraniony okręt dowodzenia i kilka plastrów kolejnej kostki, która tym razem ubezpieczała Anioła Mocy.

Flota Hydran przyspieszała. Marszałek Chodkiewicz nakazał Pawłowi von Kopf przyjąć formację klina. Czterysta draghonautów wirowało, utrzymując zadaną figurę geometryczną. Już za chwilę wszystko się miało powtórzyć, kolejna wymiana uderzeń rakietowych, po których nastąpi ostrzał laserowy. Sprzymierzeni już zaczęli zmieniać formację, było to zapewne odpowiedzią na to, że klin przebił się przez pozostałości czy też uzupełnienia pierwszej kostki. Formacja obcych przechodziła w typową soczewkę, jednak już z obliczeń było widać, że nie osiągnie zakładanej pozycji.

– Panie kapitanie, za dwie minuty wejdziemy w kolejny kontakt bojowy – ogłosił astro.

– Dziękuję – odpowiedział kapitan. – A co z naszym atakiem solfeżowym?

– Nie jesteśmy pewni, ale propagacja fal chyba nie jest tak mocna, jakbyśmy się spodziewali. Obcy chyba nie są jeszcze pod ich wpływem – relacjonował technik.

– Nie byłbym taki pewien – wtrącił analityk. – Mamy jeszcze trochę czasu, proszę spojrzeć na holoprojekcję pola bitwy. Pozwoliłem sobie zaznaczyć na granatowo okręty, które wykazują pewnego rodzaju niezrozumiałe zaburzenia. Wnioskuję, że już niedługo będziemy mieli do czynienia z łamaniem szyku, a może nawet z autodestrukcją.

– No chyba pan przesadził z optymizmem. – Von Kopf nie podzielał wizji przedmówcy.

– Mógłbym się założyć…

Założyli się, a później przeszli do ważniejszych elementów służby.

– Nowe rozkazy z dowództwa floty Ramienia Węgielnicy – zaczął zastępca, który wyraźnie był zaskoczony, posiadając zapewne inne pomysły. – Mamy wysłać w stronę głównego celu dwie fale rakiet i torped. Pierwsza fala uzbrojona w głowice kwarkowe z kierowanym promieniem tnącym, a druga to zwykłe ordynarne głowice jądrowe.

– Całkiem słusznie – ocenił Paweł. – Wykonać. Przekazać Hydranom.

– Wykonuję.

Sekundy później od kadłubów oderwały się najpierw pierwsza, a potem druga fala ładunków. Bulwiaste i wrzecionowate twory bardzo znacząco przyspieszyły i wzięły kurs na statek dowodzenia, ale już teraz było widać, że nie na darmo Anioły wezwały kolejną kostkę. Ustawienie defensywne Sprzymierzonych wokół dowódcy świadczyło o zamierzonym przejściu do obrony w tym obszarze bitwy.

Ze strony przeciwnika wystrzeliły przeciwrakiety i obie partie spotkały się w dwóch trzecich odległości. Przeciwrakiety zestrzeliły dużą część fali, ale i tak sporo przedarło się przez pierwszą zasłonę. Później lawinowo odezwały się działa laserowe superdraghonautów, one także zmniejszyły ilość przelatujących rakiet. Mimo przesunięcia tafli kostki na czoło formacji, przenikalność śmiertelnej ilości obiektów, z którymi musi sobie poradzić okręt dowodzenia wraz z kilkoma tylko okrętami anielskiej eskorty, była znacząca.

Całemu wydarzeniu przyglądali się kapitanowie floty Hydran. Ich skanery, zdecydowanie podobne do ludzkich, wyświetlały w środowisku wodnym holoprojekcję opisującą pole bitwy. Lekko drgające fazy zobrazowały zbliżające się okręty Sprzymierzonych. Okręt dowodzenia Aniołów przesłonięty był siatką statków anielskich, kiedy nagle wszystko stanęło. Uderzyła w nich fala podświadomości wpływającej na odczucie strachu, niepewności, uległości i innych negatywnych czynników z próbami samobójczymi włącznie. Hydranie zasadniczo dobrze radzili sobie z takim wpływem, ponieważ środowisko wodne potrafiło całkiem skutecznie rozproszyć wpływ mentalny przeciwnika, jednak teraz uderzenie było po stokroć mocniejsze. Alarmy piszczały nieustannie, to słabsi osobnicy chcieli wyrządzić krzywdę innym członkom załogi.

Ten sam atak trafił w okręty ludzi, zareagowały wszystkie czujniki solfeżowe, które natychmiast uruchomiły zestaw przeciwfal. Nie wszędzie jednak zadziałały prawidłowo, zwłaszcza tam, gdzie Anioł Mocy chciał zaatakować.

Mostek superdraghonauta lotniskowego „Zło – To” został nie tylko dlatego zaatakowany, że prowadził szarżę, ale dlatego, że poraniony okręt Anioła Mocy rozpoznał go wreszcie jako tego, który ośmielił mu się przeciwstawić w układzie Jutrzenka. Anioł emanował całą swoją mocą, zaznaczając obecność na pokładzie „Zło – Ta”, ściany, podłoga i sufit zanikły w tajemniczy, magiczny i nieziemski sposób. Obsługa krzyczała, ale i ten krzyk zamilkł, a potem ludzie rozmyli się we mgle.

Paweł von Kopf myślał, że jest sam, tylko nie wiedział, gdzie. Wcale nie łączył swojej obecności z okrętem, bardziej przedstawiał sobie życie po życiu, inną, przyszłą formę istnienia, tę, do której nieustannie, dzień po dniu podążamy. Poczuł się trochę samotny i smutny, skoro był już u celu, to znaczyło, że nigdy nie zobaczy syna i ukochanej młodej żony. Nie zrealizuje planów, a miał ich wiele. Nie był wściekły ani zrozpaczony, lecz po prostu smutny. Liczył się ze śmiercią, ale akurat dzisiaj nie był na nią gotowy. Na dzisiaj miał inne plany.

Wśród świetlistej poświaty zobaczył, że coś tam w oddali nabiera bardziej realnego kształtu. Najpierw powoli, jakby piksel po pikselu, kropla po kropli, linia po linii. Potem coraz szybciej. Rozpoznał humanoidalną postać w centrum, w samym sercu świetlistości. Nie miał pewności, ale zbliżała się ku niemu. Potem zauważył, że owa postać jedzie chyba na jakimś zwierzęciu, nie potrafił rozpoznać, czy dzieje się to naprawdę, czy są to widzenia pośmiertne. Może tak wita się duszę wojownika?

W końcu rozpoznał zwierzę, a w zasadzie mógł je nieco lepiej opisać: było to skrzyżowanie konia, lwa i orła. Tułów konia, łapy i głowa lwa, a skrzydła i upierzenie orła. Na tym to zwierzęciu siedział Anioł! Skrzydła miał złożone, ale wystawały poza obrys ciała, trzymał gorejący miecz zemsty i zbliżał się ku niemu. To był Anioł Renar!

To nie śmierć ani sen – błysnęło mu w świadomości – to atak Anioła!

– Poddaj się zemście i karze. – Głos Anioła był nieprzyjemny i metaliczny, jakby wydobywany rozdarciem blach. – Oto twoje przeznaczenie. Nadejdzie teraz kres tej waszej śmiesznej wojenki i mrzonek o Wedanach. Nic o nich nie wiecie, ale to my jesteśmy posłańcami. Poddaj tę flotę!

– Ani nie mogę, ani nie chcę!

– Powiedz mi, czego w życiu pragniesz najbardziej, a dam ci to.

– Chcę końca tej wojny – odpowiedział, chociaż nie miał zamiaru.

– To poddaj tę flotę – nakazał Renar.

– Nie mam najmniejszego zamiaru! – Von Kopf powstał, ale nadal nie miał sposobu, jak się przeciwstawić szarżującemu w jego stronę Aniołowi Mocy.

– Na kolana! Oczekuj mego miecza sprawiedliwości, miecza Raziela, który nakazał mi zakończyć to szaleństwo!

– Nie będę…

– Jak śmiesz się sprzeciwiać? Czy wiesz, co to oznacza? I wtedy usłyszał ten sam kobiecy głos, jaki usłyszał w układzie Jutrzenka:

– On jest tylko w twojej głowie.

– Wiem – odpowiedział jednocześnie na pytanie Anioła i na wskazówkę Zakonu.

– Więc zginiesz tu. – Renar raczył nie żartować.

Kobiecy głos tymczasem mówił zupełnie co innego:

– Wejdź do jego głowy, jak on wszedł do twojej, i zmaterializuj tam coś przynajmniej równie potężnego jak on. On chce bitwy, przyjmij ją i wygraj.

– Jak mam to zrobić? – Paweł nie lubił tych zagadek.

Głos milczał chwilę, po czym dodał:

– Teraz już wiesz wszystko.

Skupił się przez chwilę, obraz zaczął migotać, aby ostatecznie powrócić do stanu początkowego. Anioł Renar nadal szarżował w jego kierunku, ale von Kopf nie stał już w swym kombinezonie i zbroi bojowej. Siedział teraz na koniu husarskim, którego chrapy pracowały ciężko, a kopyta uderzały w płaszczyznę, na której stali. Strój von Kopfa także był husarski, lecz w czarnym kolorze, a nieprawidłowo umocowane skrzydła miały czarne pióra, jakby nie orle, a krucze. Zauważył, że z tyłu czaiła się ciemność tak czarna, gęsta i nieodparta, jakby zmaterializowała się tam supermasywna czarna dziura. Efekt musiał być zaskakujący, bo owa niesamowita anomalia zaczęła pochłaniać całe światło, które wprowadzał ze sobą Anioł Renar. Przeciwnik był już blisko, kiedy Paweł pomyślał, że kopia powinna być przecież z uranu. Bojowe ostrze rozświetliło się zielonkawo-niebieską poświatą, a twarz Anioła posmutniała. Człowiek spiął konia i ruszyli, bardzo szybko nabrali prędkości. Anioł wiódł swoją gwiazdę, potężną niczym niebieski nadgigant, człowiek za to prowadził supermasywną czarną dziurę, która – można było odnieść takie wrażenie – coraz bardziej łaknęła i pragnęła pożreć gwiazdę. Minęli się, nie zaznając ran. Szybko zawrócili. Aniołowi bardziej się śpieszyło, chyba słabo znosił moc czarnej dziury, jego wierzchowiec także rozglądał się bardzo niepewnie, schował nawet pazury. Człowiek nie miał kłopotów z bliskością gwiazdy, wydawało się, jakby znikał w jej koronie, ale było to tylko złudzenie.

Znowu gnali ku sobie, ale widać Anioł nie przewidział, że radioaktywna lanca zniknie mu z pola widzenia, a kiedy już go dosięgła i cięła przez ramię, lekko raniąc, było za późno.

Zaczął dematerializować się, znikał, tak jak się pojawił, najpierw piksel po pikselu, a później centymetr po centymetrze.

– Bądź przeklęty, człowieku – rzucił tylko, gasnąc coraz szybciej.

– Dopadnę cię i zabiję – odpowiedział mu von Kopf.

– Pójdziesz do piekła – stwierdził Renar.

– Pójdę tam, gdzie ty, wszędzie cię odnajdę!

Renar w końcu zniknął, ale młodemu kapitanowi wydawało się, że słyszy: „O ty chuju” na do widzenia.

Kobiecy głos znowu odezwał się w głowie kapitana:

– Wracaj na mostek, ludzie cię potrzebują.

– Ja żyję?

– O tak, z całą pewnością.

– Jak długo mnie nie było? Ile godzin?

– Jakieś niecałe trzy sekundy. Wracaj!

Mostek wyglądał trochę jak pobojowisko, Anioł różnie wpływał na różnych ludzi, więc było nieco zniszczeń i kilka trupów. Ochrona i techniczni zaczęli już porządkować zajście po wpływie fal psonicznych. – Status okrętu i floty?

Na jego stanowisko dowodzenia zaczęły napływać raporty, nie były przyjemne, ale mogło być zdecydowanie gorzej. Uszkodzenia były wszędzie, nie tylko na jego okręcie, ale w całej jego flocie, w pozostałych zresztą też. Z otępiania wyrwał go głos analityka.

– Wygrałem.

– Co, słucham, proszę? – odpowiedział nieskładnie kapitan.

– Wygrałem zakład – zameldował i szczerzył przy tym zęby. – Znajdujemy liczne ślady działania naszych fal psonicznych. Dlatego nie ucierpieliśmy zbytnio, bo i oni mieli w tym czasie kłopoty, jednak, tak myślę, że i oni zaczynają dochodzić do siebie. – Po czym pan wnioskuje?

– Wzrasta ilość trafnego ostrzału.

– Rozkazy dla floty. Zachować szyk, uniki w granicach szyku tera gama cztery. – Rozkazy wyrzucał z siebie niczym szybkostrzelne działko laserowe piechoty.

Większość okrętów Hydran nie poniosła szkód uniemożliwiających im manewrowanie, jednakże kilkanaście z nich pozostało na wiecznej warcie.

– Panie kapitanie! – Astronawigator widać miał coś wyjątkowo ważnego. – Okręt dowodzenia Aniołów emituje dziwną wiązankę fal, a ich zakłócarka ma czkawkę i chyba za chwilę przestanie działać!

– Dajcie to wszystko z dużym przybliżeniem na holo pola walki.

Centralnie nad mostkiem uwidocznił się anielski kolos, na złączeniach bąbli emanował jakąś dziwną poświatą, która rozchodziła się promieniście. Nagle z obiektu wyłoniły się kapsuły ratunkowe i podleciały ku innym, najbliżej położonym okrętom anielskiej eskorty.

– A więc tak umiera okręt dowodzenia – stwierdziła porucznik Dorota Jóźwiak, która nie wiedzieć kiedy przyszła z centrum analitycznego, zapewne w zastępstwie.

– Czemu tak pani sądzi? – Kapitan zaciekawił się.

– Uciekają z okrętu. To są ich kapsuły ratunkowe, a ta, jak to rzec, emanacja fal, to tylko wynik rozkładu okrętu – wyrokowała. – A tak z ciekawości, jaka może być moc rozpadu ich reaktorów pieca?

Pytanie rzucone technikom spowodowało, że mimo iż nie wydane przez kapitana zostało wykonane w trybie rozkazu.

– O matko … – Po chwili obliczeń inżynier opisał stan niezbyt dokładnie: – Czterdzieści pięć mega.

– Mega, srega, panie inżynierze – włączył się Paweł. – Tak prościej nie można by?

– Powiem tak, „Palec Ra” ma pięć mega. – Inżynier wywiązał się z uproszczenia porównania.

– Czy jesteśmy w polu rażenia?

– Jesteśmy wszyscy w polu rażenia, nawet te dwa sześciany, które gonią flotę marszałka Radziwiłła.

– Natychmiast przekazać marszałkowi Chodkiewiczowi, a my wykonujemy manewry ucieczkowe!

– Wykonuję – odpowiedziała porucznik Jóźwiak.

– Jak to? A mój zastępca? – Von Kopf był dość mocno zmieszany faktem, że jego dawna kochanka teraz jest zastępcą.

– Padł cały łańcuch dowodzenia, wszyscy starsi z patentami albo zginęli, albo są w ambulatorium – odpowiedziała Jóźwiak.

– Zatem proszę stać, gdzie pani stoi, i nie wykonywać podejrzanych ruchów, bo uznam, że atak psoniczny się nie skończył.

Po tych słowach mostek wypełnił się gromkim śmiechem. Dobrze, że załodze pozostało poczucie humoru. Lubili go za to, że nawet w najtrudniejszych chwilach potrafił rozładować atmosferę.

– Powiadomienie od marszałka Chodkiewicza, ich obliczenia są tożsame z naszymi, nakazują ucieczkę w głąb systemu, zresztą Sprzymierzeni też wykonują manewry unikowe. I jeszcze jedno, marszałek informuje, że po eksplozji wyłączą naszą zagłuszarkę i mamy włączyć maskoboty w celu rozstrzelania floty Sprzymierzonych.

– Bardzo sprytnie, proszę przekazać Hydranom.

– Wykonuję – odpowiedziała pani porucznik. Spojrzał tylko na nią, po czym dodał: – Odejście unikowe. Teraz!

Wszystkie floty rozpierzchały się na boki, aby uniknąć miażdżącej fali uderzeniowej. Okręty Sprzymierzonych, które były w pobliżu punktu skoku, zawracały, kierowały się tam też okręty Aniołów z obstawy oraz inne będące najbliżej.

Floty marszałków Chodkiewicza i Radziwiłła zawróciły i gnały ku centrum układu. Wyglądało to dosyć śmiesznie, gdyż dokładnie w tym samym kierunku leciały dwie kostki Sprzymierzonych, więc niemalże cztery tysiące draghonautów uciekało przed półtoratysięczną flotą ludzi. Było to niestety tylko złudzenie, ulotna chwila, przypadek. Kilka minut później największa sztuczna eksplozja tej wojny targnęła punktem skoku na układ Mokra. Rufowe tarcze ochronne, wzmocnione do granic możliwości technicznych wytrzymały, ale marszałek Chodkiewicz zalecił flocie Hydran skierować się do punktu skoku na układ Bar, aby ochraniać ostatnich uciekinierów. Rozkaz był także podyktowany tym, że okręty wodnych przyjaciół nie miały warstwy maskobotów i były widzialne dla pozostałych w układzie flot Sprzymierzonych.

Flota Ramienia Węgielnicy i Ramienia Strzelca zniknęły ze skanerów i tylko rzucane okresowo kartusze ukazywały ich miejsce aktualnego przebywania. Sprzymierzeni za to ogłupieli i widać było, że wpadają w pułapkę zastawioną przez te dwa stare lisy wojny. Po kilkugodzinnej bitwie wspomnienie po flocie inwazyjnej uciekło, kierując się ku układowi Jutrzenka. Widać nie wierzyli w ustabilizowanie się punktu skoku na układ Mokra.

– Kolejny raz się udało – skomentował później Chodkiewicz.

– Nie byłbym taki pewny, że się udało – odpowiedział mu Radziwiłł. – Przecież eksplozję na okręcie dowodzenia nie spowodowało pojedyncze trafienie rakietą jądrową. To było coś całkiem innego – domniemywał.

– Mam wrażenie, że wiesz więcej, niż możesz powiedzieć. –

Chodkiewicz przecież nie był głupcem i też chciał wiedzieć, co się tam tak naprawdę wydarzyło.

– Jak tworzyłem flotę Ramienia Strzelca, miałem dostęp do wielu nowych danych i ekspertyz – przerwał na chwilę.

– Nie twórz aury tajemniczości – poprosił Chodkiewicz.

– Można podejrzewać, że wraca zło czy raczej siła, której my w Imperium obawiamy się równie mocno lub nawet bardziej niż Aniołów i tego ich wojennego pochodu.

Radziwiłł starał się zachować tajemnicę, ale powiedział już tak dużo, że Chodkiewiczowi wystarczyło. Znał odpowiedź.

– No popatrz. Taka sytuacja. – Nie było go stać na nic więcej.

Układ Kurza StopaZapasowe centrum dowodzenia wywiaduKsiężyc Korund

Nowosad siedział u siebie w laboratorium i wprowadzał nowe dane, uzupełniał zasoby i rozważał przedstawione mu przez superkomputer scenariusze. Niepokoiło go, że coraz więcej z nich wskazywało konieczność wybuchu zamieszek wewnętrznych z możliwością rewolucji, powstania lub wojny domowej. Każda z tych opcji ostatecznie kończyła się zwycięstwem Imperium, ale koszty miały być ogromne i cały czas rosły.

Dzisiaj rano Wielki Inkwizytor powiadomił analityka o tym, że powinni się spotkać. Na spotkanie zanosiło się od jakiegoś czasu, a już na pewno po tym, jak on sam wskazał wysoko postawioną wtykę wydziału wewnętrznego w wywiadzie wojskowym. Piotr von Gutenmachen miał swoje sprawy i zapewne wiedział dużo więcej, a zatem chciał rozegrać wszystko według własnego pomysłu. Nowosad wstał od stołu, na którym położony był pulpit dostępu do komputera oraz holoprojektor osobisty.

– Dwie kawy i dwa miody – zwrócił się do robota obsługi. – Jakie?

– Czarne i dwójniaki – odpowiedział analityk, chociaż zdziwił się, że robot odważył się zapytać.

– Port mniejszy zachodni poinformował, że Wielki Inkwizytor wylądował i skierował się do laboratorium – ogłosił spiker komputera.

Chwilę później sygnał dźwiękowy dał znać o zbliżającej się osobie. Piotr von Gutenmachen pozostawił w pierwszej strefie bezpieczeństwa swoją eskortę złożoną z sześciu bojowników uzbrojonych w karabiny szturmowe i rusznice. Gość ubrany był – tak jak i jego eskorta – w pełni sprawne, zbroje bojowe.

– Witaj, poruczniku – przywitał się od progu szef wywiadu.

– Czołem waszmości – odpowiedział analityk i wskazał miejsce przy komputerze. Nie ukrywał, że ucieszyło go, że gość pamięta o niedawnym mianowaniu na wyższy stopień.

– Masz coś nowego dla mnie? – Piotr przeszedł od razu do rzeczy, nie omieszkawszy poczęstować się wskazaną przez gospodarza kawą.

– Zmieniają się scenariusze – odpowiedział szybko Nowosad.

– Jest wojna, muszą się zmieniać – skwitował Inkwizytor.

– Ale tak jeszcze nie było. Teraz każde sprawdzenie kończy się rewolucją.

– A jak kończy się rewolucja? – Inkwizytor zdawał się być spokojny.

– Kończy się zwycięstwem. – Porucznik był nieco zdziwiony nastawieniem szefa, jednak postanowił nadal tłumaczyć zawiłości wyników analizy. – Są inne aspekty…

– Chodzi o koszty, tak? Ofiary w ludziach i straty materialne, tak?

– Wielki Inkwizytor wydawał się być bezduszny.

– Tak – szybko odpowiedział porucznik. – Straty nawarstwiają się i sumują, jest coraz gorzej – powtórzył.

– Musisz zatem domyślać się, że nie wszystko ci mówię, ale teraz ci powiem, przygotowujemy siły rojalistyczne i konstytucyjne.

– Nie jestem szczęśliwy.

– Że przygotowujemy kontrrewolucję?

– Nie – szybko odpowiedział. – Że nikt mnie nie powiadomił.

– Coś musiałem zostawić dla siebie – stwierdził Piotr, jednak mijał się z prawdą.

– Teraz rozumiem nieścisłości w rozliczeniu sił.

– Nie dziwię się, że odkryłeś ten fakt i że cię on zaniepokoił. – Wielki Inkwizytor próbował wytłumaczyć tę tajemnicę.

Obraz nad biurkiem zmienił się, już nie pokazywał scenariuszy rewolucji, a okolice księżyca Korund, do którego zbliżał się krążownik sił specjalnych wywiadu „Modliszka”. Kartusz wyświetlał też informację o tym, kto jest na jego pokładzie. Widniało tam nazwisko zdrajcy. Strzałki i kierunki opisywały podejście okrętu do głównego portu. Przystań ukryta pod powierzchnią właśnie otwierała kurtyny, aby go przyjąć. Port centralny był zdecydowanie dalej niż port mniejszy zachodni, więc planowana pułapka musiała jeszcze zaczekać.

– Mam dziwne odczyty. – Spiker komputera włączył się samoczynnie. – W liście przewozowym jest dużo mniej obsługi niż w rzeczywistości, mam też ciekawą wzmiankę o ładowaniu zbroi bojowych.

– To chyba nic szczególnego – stwierdził Wielki Inkwizytor, który sam był zwolennikiem pełnego przygotowania, zawsze i wszędzie.

– O tak, Wielki Inkwizytorze – odpowiadał głosem spikera komputer. – Dwieście dziewięćdziesiąt sygnatur…

– To atak! – Piotr zorientował się. – Ostrzec kapitanat.

W tej chwili rozświetliły się szarfy kolorów ostrzegawczych.

– Za późno, już weszli – stwierdził Inkwizytor.

– Panie, to nie wszystko – komputer relacjonował nowe zagrożenie – w przestrzeni znajduje się jeszcze kilkanaście zamaskowanych obiektów.

– Cholera, w układzie mamy tylko siedem krążowników, mają przewagę…

– Czego będą chcieli? – Nowosad miał obawy co do swoich badań.

– Nie oszukujmy się, przyszli po mnie, muszę się wynieść stąd wraz z moją drużyną. – Skierował się ku drzwiom, kiedy nagle zawrócił, sięgnął po kielich miodu i wychylił jednym łykiem. – Zabezpiecz staloszyby i wzmocnij pole ochronne. Będziemy się bronić. Na pohybel czerwonym.

Dosłownie sekundę po jego wyjściu niebieska poświata tarczy ochronnej zajarzyła wzmocnioną mocą, a transformator reaktorów grawitacyjnych wytwarzających pole zamruczał z wysiłku.

Komendant księżyca Korund ogłosił natychmiastowo alarm najwyższej rangi. Załogi uzbrajały się w zbroje bojowe, a obsługi platform uruchamiały systemy. Atakujący też nie próżnowali, okręty renegatów podleciały do mniejszych portów i nakazały ich otwarcie.

Tam, gdzie dowódca uległ lub został zaszantażowany albo zabity, kurtyny otwierały się i wpuszczały promy ze szturmowcami wydziału wewnętrznego. W miejscach, gdzie obrona nie poddała się, została z miejsca ostrzelana z niskiej orbity przez krążowniki, które natychmiast w powstałe w poszyciu wyrwy kierowały promy z oddziałami abordażowymi. Komputer Nowosada wyliczał kolejne scenariusze na podstawie spływających szerokim strumieniem danych. Na razie renegaci mieli przewagę taktyczną, zajmowali kolejne przystanie i likwidowali ochronę wywiadu. Na orbicie działo się jakby spokojniej, ale już ku księżycowi zmierzały krążowniki wywiadu, były jednak w mniejszości.

Nowosad był przekonany, że poniosą one klęskę, matematycznie nie było innej opcji. Co innego działania na księżycu, w zasadzie tuż pod jego powierzchnią, tu mimo zaskoczenia cały czas przewagę miały siły obrony i przybierały na liczebności.

Wielki Inkwizytor przebiegał kolejne korytarze, na ręcznej holomapie wyświetlał sobie najbliżej położoną zbrojownię, bo – jak przewidywał – tam zgromadzą się miejscowe siły obrony, nad którymi postanowił przejąć dowodzenie. W dalszej kolejności zamierzał zebrać większy oddział, aby móc zetrzeć się z głównymi siłami wydziału wewnętrznego, które na razie skupione były w rejonie kapitanatu portu i biura komendanta księżyca.

Zbieranie i wzmacnianie kontruderzenia zajęło szefowi wywiadu kilka godzin. Był przekonany, że starcie okrętów jemu posłusznych z okrętami rebeliantów musiało dobiec końca i wynik nie był dla niego korzystny. Ich poświęcenie osłabiło tylko potęgę panowania wydziału wewnętrznego nad orbitą księżyca. W rzeczywistości siedem krążowników wywiadu zniszczyło dziesięć krążowników wydziału, więc siedemnaście krążowników nadal szachowało księżyc Korund. Inkwizytor był ciekawy, kiedy dotrą tu posiłki. Był pewny, przekonany całkowicie, że gdy one stawią się w układzie, wydział wewnętrzny będzie musiał się poddać albo zginąć, z naciskiem na zginąć. Nowosad przesyłał mu najważniejsze, bieżące dane, omijając główną sieć informatyczną, która na razie nie została przejęta przez rebeliantów, ale nie można było wykluczyć, że nastąpi to lada chwila. Posmutniał, kiedy zapoznał się z wynikami potyczki na orbicie księżyca, jednak nie miał ochoty odpuszczać. Przemieszczał się teraz w kierunku kapitanatu i biura komendanta, miał już ze sobą trzy odziały po dwustu ludzi. Znajdowali się teraz w korytarzu łączącym jeden z większych, podziemnych węzłów z rogatkami portu centralnego. Wejście do rogatek mogło być bronione, ale na razie nie miał żadnych informacji o próbie przejęcia tego punktu, więc śpieszył się, aby w razie potrzeby bronić się w nim, a nie go zdobywać.

Dyżurny rogatek, dowiedziawszy się, że w jego stronę zmierza odsiecz, zablokował połączenie z kapitanatem i własnymi siłami zamierzał utrzymać się do przybycia Wielkiego Inkwizytora. Z drugiej strony przyszła wiadomość, że rebelianci weszli także do korytarza i zbliżają się od strony kapitanatu. Niestety przeciwnicy mieli w swoim składzie maszyny kroczące, a to dawało im znaczną przewagę w starciu nawet z opancerzonymi obrońcami. Jedyny atut to zestawy działek zamontowanych u bram rogatki.

Zbrojni von Gutenmachena przyśpieszyli i wdarli się do rogatek bez problemu. Miejscowy dowódca przygotował dla nich przewodników i nakazał przemieszczenie się każdego z oddziałów na inny poziom korytarza. Inkwizytor nie protestował, zdał się na doświadczenie i znajomość tematu starego weterana. Do punktu ochrony przybyli w samą porę, czujniki wskazywały zbliżanie się oddziałów wroga.

– Nie włączać działek – rozkazał weteran – niech myślą, że ich nie ma. To są głównie wywiadowcy, mogą popełniać podstawowe błędy.

Tak też się stało, maszyny kroczące podeszły bez asekuracji w strefę pewnego strzału, za nimi zgromadziło się tylko kilkunastu szturmowców. Dowódca dał znak i działka ożyły. Pierwsze cztery maszyny rozpadły się na części składowe, odsłaniając ciała kierowców. Atakujący widać nie spodziewali się napotkać na opór, ponieważ nie włączyli maszynom kroczącym pola ochronnego. Następne natychmiast rozświetliły się błękitną poświatą tarcz ochronnych. To im jednak nie pomogło, znajdowały się zbyt blisko niezwykle wydajnych działek. Kierujący nimi nie mogli też w zbytnim pośpiechu namierzyć kierunku ostrzału, a wsparcie w postaci zbrojnych nie spełniło pokładanych w nich nadziei. Działka ostatecznie zniszczyły ostatnie maszyny kroczące i nastąpiło otworzenie grodzi, za którymi znajdowali się obrońcy. Przewaga liczebna i ogniowa była teraz po stronie wywiadu, który bez najmniejszego problemu pokonał atakujących. Okazało się, że za tym oddziałem nie szedł żaden inny, widać rebelianci nie liczyli się z większym oporem. To był dobry moment do przeprowadzenia kontrnatarcia w celu odbicia kapitanatu. Trzy grupy powiększone o kolejne oddziały ochrony rozpoczęły marsz na trzech poziomach w kierunku kapitanatu. Wewnętrzny punkt ochrony, w którym, jak się spodziewali obrońcy, powinni się znajdować rebelianci, w ogóle nie był obstawiony. Zajęcie go bez walki było bardzo korzystne.

– Panie Piotrze – odezwał się przez komunikator porucznik Nowosad – według odczytów okręty na orbicie przygotowują się do ostrzału laserowego. Po analizie ustawienia jednostek można wnioskować, że najpierw zaczną niszczyć punkty newralgiczne jak laboratoria, archiwa i podobne. Zapewne później wezmą się za węzły komunikacyjne i magazyny.

– Można się było spodziewać – odpowiedział Wielki Inkwizytor, nie przerywając innych czynności. – A co z siecią informatyczną?

– Nie złamali wejścia, sieć jest nienaruszona i działa na naszą korzyść. – Nowosad był pewien tego, o czym mówił, jego superkomputer działał także na korzyść zabezpieczenia sieci. – Oni jedynie zablokowali dostęp do kapitanatu, tam ostatnio był generał Świdwiński.

Wiem też, że szukają pana.

– To oczywiste. – Von Gutenmachen zerwał połączenie.

Wielki Inkwizytor zebrał dowódców plutonów i zaczął przydzielać zadania w oparciu o plany i szczątkowe informacje na temat ruchu bojówek rebeliantów wewnątrz kapitanatu.

Rozległy się kolejne alarmy.

– Co tym razem?

– Rozpoczęli ostrzał z orbity, na razie mało skuteczny, działają jeszcze tarcze ochronne.

Szturm kapitanatu musiał poczekać do momentu uzyskania przewagi na orbicie, ponieważ każdy ruch von Gutenmachena może zostać skontrowany ostrzałem. Wprawdzie mało prawdopodobne, by ostrzelano lokalizacje zbuntowanego generała, ale nie można było tego wykluczyć.

Po godzinie zgłosił się komunikator porucznika Nowosada.

– Widzę, że do układu wleciały dwa superdraghonauty, pierwszy to „Wolność” z sił szybkiego reagowania wywiadu. Leci teraz na drugim obiegu pierwszego pieca prosto w stronę księżyca Korund. Drugi to superdraghonaut rodu von Kopfów. Wszedł kilka sekund temu i także kieruje się ku księżycowi. Przed kilkoma minutami rebelianci rozprawili się z dywizjonem myśliwców, który wystartował z kwatery głównej, niestety został zniszczony i rozproszony – meldował.

– Niepotrzebna strata – zaopiniował Inkwizytor. – Proszę mnie poinformować o rozstrzygnięciu bitwy.

– Tak jest. – Rozłączył się.

Draghonaut „Wolność” nie był zwykłym okrętem w swojej klasie, był jednostką w pewnym sensie eksperymentalną. Jeden z hangarów został przeprojektowany i wyposażony w zagłuszarkę, więc kiedy okręty rebeliantów włączyły pełne maskowanie wsparte maskobotami, nic się nie zmieniło. Wszystkie jednostki nadal pozostały widoczne. Posunięcie takie zmusiło dowodzącego krążownikami wydziału do przegrupowania sił. Podzielono flotę krążowników na dwie tafle z zamiarem skierowania draghonauta pomiędzy nie, aby zaatakować przeciwnika z dwóch stron. Pośpiech był wskazany, bo superdraghonaut rodu von Kopfów zbliżał się z punktu skoku umieszczonego niemal po drugiej stronie układu. Bufor czasowy wydawał się być korzystny dla floty wydziału wewnętrznego.

Pod powierzchnią księżyca sytuacja również uległa zmianie. Generał Święcicki zorientował się, gdzie znajduje się jego cel główny, czyli Wielki Inkwizytor. Przeraził się, kiedy dotarło wreszcie do niego, że lada chwila z myśliwego stanie się zwierzyną. Do punktu ochrony zajętej przez obrońców skierowano wszystkie dostępne maszyny kroczące. Tam, gdzie dostęp był ułatwiony, maszyny rozpoczęły ostrzał zaryglowanych grodzi. Obrońcy mieli przygotowanych kilka niespodzianek, pierwszą z nich były wyrzutnie przeciwpancerne, kilka skrzyń z tą jakże skuteczną bronią znaleziono w magazynie broni, a teraz rozdano obrońcom. Kiedy ostatecznie napór był zbyt duży i grodzie pękły z przeraźliwym hukiem, atakujących przywitała pierwsza niespodzianka. Z zadymionego jeszcze korytarza wystrzeliły głowice implodujące. Trafione maszyny zachwiały się, niektóre rozpadły się na mniejsze części, ale większość z nich po prostu się przewróciła i okazywała brak przydatnych funkcji. Atakujący stracili główny atut, chwilę później okazało się, że również przewaga liczebna jest po stronie obrońców. Po stronie obrońców była również znajomość terenu i mniejsze oddziały zaczęły wdzierać się korytarzami technicznymi za plecy atakujących. Szturmowcy wydziału nie wytrzymali psychicznie tej sytuacji, rozpoczął się odwrót, a potem paniczna ucieczka, która zakończyła się dla większości ich oddziałów katastrofą. Inkwizytor nie miał zamiaru dawać generałowi więcej czasu do namysłu i zarządził kontrofensywę. Świdwiński zebrał resztki sił w ilości około dwustu szturmowców i skierował się w stronę promów, pozostawiając w kapitanacie ślady swojej zbrodniczej i zwyrodniałej działalności. Wdzierając się do biura komendanta, znaleziono stosy zmasakrowanych przesłuchaniami ciał. Na ścianach oprawcy napisali krwią pomordowanych kilka haseł: „Razem albo śmierć”, „Poniżeni wszystkich układów łączcie się” albo „Wybudujemy wspólny nowy dom”. Wielki Inkwizytor już wcześniej wiedział, z czym ma do czynienia, teraz otwierały się oczy jego podwładnym.

– Za wszelką cenę zatrzymać promy!

Dwa oddziały rzuciły się w stronę portu, gdzie atakujący sposobili się do ucieczki. Wrota i przedziały były zablokowane, ale nikt z atakujących nie zdawał sobie sprawy z tego, że do podziemnych hangarów można było się dostać także z powierzchni. Z brzegu kurtyn można było bez większego problemu dosięgnąć wszystkich promów. Wobec takiego obrotu sprawy ostrzelano je i w efekcie czego wyłączono znaczną ich liczbę. Niestety jeden wzbił się i odleciał. Superdraghonaut „Wolność” nie miał możliwości udać się za nim w pościg, bo właśnie rozpoczęła się potyczka z flotą wydziału. Jednak dowodził nią marny dowódca. Próba osaczenia kolosa spowodowała, że ostrzelano go równomiernie z każdej strony, nie powodując znacznych uszkodzeń, za to odpowiedź okrętu wywiadu była miażdżąca. Nie ostał się ani jeden sprawny krążownik. Prom z generałem gnał już na drugim obiegu pierwszego pieca ku punktowi skoku, ale – czy to z roztargnienia, czy też dzięki sprawnemu działaniu zagłuszarki – nie zauważono zbliżającego się draghonauta rodowego von Kopfów, który dokonawszy mikroskoku, znalazł się na granicy zasięgu dział laserowych. Mimo trudności z namierzaniem uderzenie działa elektromagnetycznego zatrzymało pracę wszystkich urządzeń na promie i wypadł on z bąbla. Ujęcie załogi promu było teraz dziecinnie łatwe. Kilka godzin później przekazano generała wraz z załogą do dyspozycji Wielkiego Inkwizytora. Dowódcę rebeliantów sprowadzono przed oblicze Piotra von Gutenmachena, który oczekiwał nań w kapitanacie portu. Sinego ze strachu generała przyprowadzono w zwykłym mundurze, plugawiec trząsł się, widząc ślady swoich zbrodni.

– Oto ślady twoich czynów, już nie tylko zdrada, teraz mord, zbrodnia! Kara będzie jedna. Nie licz jednak na szybką śmierć, dołączysz do banksterów, z którymi byłeś w zmowie, a niebawem planety więzienne zapełnią się od takich jak ty. – Wielki Inkwizytor, widząc, że Święcicki nie może dojść do siebie, dodał: – Moi technicy badają właśnie zwłoki pomordowanych i uwierz mi, mam już kilka pomysłów na to, jak rozwiązać ci język.

– Nie, nie, nie, nie możesz, są konwencje – wybełkotał, trzęsąc się jeszcze bardziej.

– Ty się sam wyłączyłeś spod działania konwencji. Wyprowadzić ścierwo.

Poufne posiedzenie rządu ImperiumUkład Wawel

W ultranowoczesnym centrum rządowym znajdującym się na planecie Wawel w układzie Kraków odbywało się posiedzenie rządu Imperium. Premier Morawski miał na dzisiaj jeszcze jedno ważne spotkanie. Miało ono mieć wpływ nie na polityczne uwarunkowania istnienia państwa, a na jego gospodarkę. Oczywiście nie dało się ukryć ostatnich wydarzeń na froncie i wewnątrz Imperium, ale takiego zebrania, jakie odbędzie się za kilkadziesiąt minut, jeszcze nie było.

Posiedzenie zakończono, większość ministrów udała się na odpoczynek, jednak premier i czterech ministrów skierowało się do jednej z najwyższych budowli w układzie, do tak zwanej wieży kanclerza Olszewskiego w kompleksie pałacowym imieniem księcia Paderewskiego. Na szczycie okazałej budowli, ukrytej teraz w chmurach, wybudowano przeszkloną staloszybą kopułę. Wystrój i przepych nie przebijał tylko pałacu Imperatora lub rodów imperialnych. Kolumny podtrzymujące kopułę wykonano z wielokolorowego marmuru. Drewniana podłoga położona była z wyjątkowo pięknych i drogich odmian dębu i buku. Mnogość ozdób przytłaczała. Jednak było coś, co wyróżniało ten przepych – wzór nie pochodził z faktorii towarów luksusowych von Kopfów. Ktoś dawno temu chciał zamanifestować odmienność poglądów.

Premier i czterech ministrów dołączyło do oczekujących ich dziewięciu producentów pieców i trzech profesorów specjalistów od tribitium. Widać było, że znali się wcześniej, rozmowy trwały mimo wejścia premiera. Ostatnim hitem było odzyskiwanie, czy inaczej recykling, tribitium, czyli moisanitu trygonalnego, wynikające z bardzo niewielkiej ilości źródeł pozyskania naturalnego materiału.

– Rozbudowa floty nas zrujnuje. – Ktoś wygłosił banał.

– Bez floty jesteśmy i tak zrujnowani. – Banał za banał.

– Odzyskiwanie tribitium jest, co tu dużo mówić, problematyczne. – Profesor postanowił omówić sprawę ze swojego punktu widzenia. – Mamy wrażenie, że to tylko usuwanie całkowicie zdegenerowanego i zdegradowanego tribitium i wynosi właśnie osiemdziesiąt procent. Po czym, jak wszyscy tu obecni zdają sobie sprawę, spada jego wydajność. Sprowadzamy się do faktu, że tribitium w końcu zabraknie.

– Admiralicja przedstawiła szacowane zapotrzebowanie – włączył się przybyły właśnie minister przemysłu. – Liczby są zatrważające. Flota rozbudowuje teraz tylko ciężkie jednostki. Aby uzyskać odpowiednią dla niej ruchliwość, piece muszą być zbilansowane i zbuforowane, a co za tym idzie duże. Pochłaniają zapasy tribitium z czasu pokoju. Jeszcze rok, góra dwa i padnie cywilny transport.

– Proponuję przejść do sedna naszego dzisiejszego spotkania. – Pierwszy minister i kanclerz Mikołaj Morawski przerwał rozważania.

– Proszę przyciemnić salę i włączyć najwyższą barierę ochronną.

Komnata zanurzyła się w ciemności i tylko pojedyncze punkty rozświetlały otoczenie. Nad stołem, nad głowami zebranych holoprojektor wyświetlił mapę wycinka Drogi Mlecznej, ale w nietypowej konfiguracji, ponieważ obszar Imperium został otoczony większą niż zazwyczaj tkanką galaktyki. Ramię Oriona było teraz niewielką nitką galaktycznego wiru. Widać było dwa sąsiednie ramiona Perseusza i Strzelca. Obszar Imperium o długości w osi ramienia na cztery tysiące lat świetlnych i szerokie na pięć tysięcy lat wydawał się teraz nic nieznaczącym skrawkiem. Zaznaczono na holomapie punkt odległy ponad dwukrotnie od średnicy obszaru jurysdykcji państwa polskiego. Punkt ten pulsował, a kartusz, który wisiał nad punktem, opisywał go jako żywotnie ważny. Niewprowadzeni jeszcze w szczegóły odnosili wrażenie, znając się oczywiście nieco na mapach, że punkt ten to planeta Hydran. Byli w błędzie.

– Szanowni panowie – premier zaczął jeszcze raz – żeby wyjaśnić, o co tu tak naprawdę chodzi, muszę państwu przedstawić osobę niezwykle ważną, niejako sprawcę całego zamieszania, wliczam w to również nasze spotkanie. Kapitan statku „Trylobit 44” Janusz Piotrowski. – Głośniej dodał: – Panie kapitanie, zapraszamy tu do nas!

Nie wiadomo, czy kapitan wyszedł li tylko z cienia czy oczekiwał zaproszenia w sąsiedniej komnacie. Pojawił się niemal bezszelestnie, podszedł bliżej i kłaniając się ministrom, przywitał.

– Kapitan Janusz Piotrowski, dzień dobry waszmościom i czołem.

– Dzień dobry, kapitanie – odpowiedzieli prawie zgodnym chórem.

– Aby mieć jasność co do sytuacji, musimy pana poprosić o przedstawienie całości. – Premier grzecznie próbował ośmielić lekko zmieszanego powagą sytuacji kapitana.

– Zaczęło się z chwilą poszukiwań zaginionego profesora Generalskiego, kiedy to przelatywaliśmy z układu brązowego karła GHJ23/dsc12q. Był to już trzeci układ, który odwiedziliśmy. Wtedy z centrali otrzymaliśmy wiadomość o tym, że odnaleziono namiary na superdraghonauta „Zło – To” kapitana Pawła von Kopfa. Nasza firma należy do konsorcjum von Kopfów, więc wszystkie statki poszukiwawcze odleciały do Kamieńca Podolskiego albo do innych przyległych układów. My pozostaliśmy, bo taki był rozkaz, aby całkiem nie odpuszczać poszukiwań profesora. Jak wiecie panowie, profesora udało się odnaleźć, więc poprosiłem o zgodę na dołączenie do grupy poszukującej młodego von Kopfa. Niestety wszystkie grupy już odleciały i musieliśmy czekać do czasu, kiedy zawiązane zostaną nowe. Nie trwało to długo, ale na tyle długo, że wystąpiłem z wnioskiem o rozmieszczanie w odwiedzanych układach sond badawczo-wywiadowczych. W końcu zaczęliśmy wykonywać skoki, najpierw kilka okrętów razem, a później już samodzielnie, zwłaszcza w pustce.

Kiedy kapitan omawiał swoje poczynania, holoprojektor ukazywał odpowiednie lokalizacje lub statki.

– Kiedy znaleźliśmy się w zadanym obszarze, daleko poza granicami Imperium – kontynuował – tuż przy ramieniu Strzelca w skali kosmicznej, oczywiście zaczęliśmy penetrowanie najbliższych układów. Początkowo nie znajdowaliśmy niczego ciekawego, żadnych obcych instalacji i innych oznak bytowania cywilizacji. Dopiero kiedy odnaleźliśmy układ, który nazwaliśmy później Nadzieja, odkryliśmy niezwykle duże natężenie tribitium. Procedura mapowania nowych układów jest w tym względzie jednoznaczna, poszukuje się według klucza kilkudziesięciu niezwykle użytecznych minerałów. Układ nie był wyjątkowo stary, za to miejscowa gwiazda o masie trzech części masy Słońca była po czwartej przemianie, więc to, że odnaleźliśmy, tribitium nie było niespodzianką. Szokiem dla nas było to, jak wielkie są złoża i ich dostępność. Wokół trzeciej planety od gwiazdy, supermasywnego gazowego giganta, krążyło całe stado księżyców, z których trzy posiadały na powierzchni krystalicznie czyste złoża tribitium na głębokości do kilkuset metrów, a na pozostałych księżycach złoża były ukryte pod kilkumetrową warstwą masy powierzchniowej. Przerwaliśmy poszukiwania, oznaczyliśmy dokładnie teren i pobraliśmy próbki z wszystkich księżyców. Wróciliśmy dwa miesiące później. Dane trafiły do centrali, ale pani Teodora von Kopf nakazała przekazać i zarejestrować złoża. Po opatentowaniu uznano, że należy się nimi podzielić. I oto jestem.

Zapadła cisza i tylko zmieniające się obrazy holoprojektora przedstawiające poszczególne księżyce świadczyły o ciągłości zebrania. Kartusze opisywały szacunkowo odkryte skarby, ilości przyprawiały o zawrót głowy. To, co odkryto, przewyższało kilkadziesiąt razy udokumentowane złoża tribitium w granicach Imperium.

– Przyjdzie nam zatem omówić kwestie techniczne, logistyczne i militarne związane z odkryciem. – Premier uznał za zasadne przejść do sedna. – Musimy przygotować zaplecze. Zapraszam państwa do dyskusji.

Rozmawiano bardzo długo, zmęczonego kapitana zwolniono wreszcie, a w gronie specjalistów zaczęto snuć plany ekspansji oraz samej eksploatacji złóż. Zebrani oczywiście zdawali sobie sprawę, że majątek rodu von Kopfów, który i tak był olbrzymi, właśnie wzrósł kilkukrotnie.

Rozmowy trwały jeszcze jakiś czas. W ferworze dyskusji nikt nie zauważył, że profesor z Uniwersytetu Jagiellońskiego z filią na Wawelu od dłuższego czasu siedział przy włączonym holoprojektorze komputera osobistego i prowadził obliczenia. Zapewne przeliczał szacunkowe oceny ekonomicznego ryzyka wydobycia minerału, jednak nie była to do końca prawda.

– Panie premierze, czy mogę zwrócić uwagę na jedną istotną sprawę? – Widząc, że premier nie zainteresował się w należyty sposób, podniósł głos: – Panie premierze!

– Tak, słucham pana profesora – odpowiedział nieco zaskoczony pierwszy minister.

Profesor, widząc zakłopotanie premiera swoją postawą, rozpoczął pośpiesznie wywód.

– Proszę umieścić na holoprojektorze gazowego giganta wraz z księżycami.

Wizualizacja nad stołem obrad zmieniła się i zebranym wyświetlił się obraz gazowej planety z jej kolorowymi pasmami gazów atmosferycznych oraz z widocznymi pierścieniami, a także z otaczającym ją rojem księżyców. Kartusze nad poszczególnymi obiektami opisywały podstawowe dane jak masę, zależności grawitacyjne, kierunek orbity i prędkości obrotowe.

– Proszę zwrócić uwagę na trzynasty księżyc – kontynuował profesor. – Ten zaznaczony kolorem pomarańczowym – dodał. – Jego podstawowe dane nie wskazują na nic szczególnego, poza tym, że coś mu dolega.

– A mianowicie? – zapytał minister skarbu.

– A mianowicie to, że schodzi z orbity. – Profesor niezrażony pytaniem ciągnął swój wywód. – Coś takiego zdarza się w kosmosie i nie jest niczym wyjątkowym, poza tym tylko, że należy poznać przyczynę. Tu przyczyny, możliwości są dwie: naturalna, taka jak regionalna katastrofa kosmiczna, zderzenie się dwóch obiektów, oddziaływanie miejscowego centrum grawitacji lub wybuch supernowej albo ekstremalna niestabilność jądra. Tego jednak nie zauważyliśmy, nie ma śladów takiej interakcji. I druga przyczyna, nienaturalna, sztuczna, ingerencja obcej nieznanej cywilizacji. Sprawdziłem dane. Z trzynastego księżyca w nieodległym czasie zdjęto warstwę powierzchni o grubości trzech metrów. Globalnie to olbrzymia ilość materii.

Kiedy profesor coraz śmielej zanurzał się w swych przypuszczeniach, audytorium rozpoczęło z początku szeptem dyskusje, które w miarę ich prowadzenia wzbierały na sile.

– Olbrzymie ilości masy księżyca zostały pobrane w sposób szybki, profesjonalny i niemal niezauważalny z technicznego punktu widzenia. – Profesor nie zrażał się gwarem wokół. – Uważam, że powinniśmy jeszcze raz zastanowić się nad sytuacją. Samo zejście księżyca z orbity nie jest dla nas problemem, bo i my zapewne spowodowalibyśmy taką reakcję. Martwiłbym się o tajemniczych obcych.

– Trzeba będzie bronić układu – odezwał się któryś z zebranych, kiedy profesor skończył.

– To się nam może nie opłacać.

– To się nam zawsze będzie opłacać. – Pojedyncze głosy z sali zdawały się teraz licytować pomiędzy sobą.

– Tak, wepchnijmy von Kopfom pieniądze do kasy i jeszcze ochraniajmy ich interes.

– To nadal nam się opłaci.

– Pewnie Teodora wiedziała o tym zagadnieniu.

– I chciała się z nami podzielić nie tylko zyskiem, ale i inwestycją.

– Jak ich znam, to jest raczej odwrotnie.

– Bo ty ich znasz.

– Panowie, proszę o spokój – przerwał sprzeczkę premier Morawski. – Zachowujmy się jak przystało na ministrów Imperium. Czy minister skarbu może przeprowadzić obliczenia szacujące inwestycję?

– Oczywiście – odpowiedział i wrzucił dane do swojego komputera analitycznego.

Rozmowy trwały jeszcze kilkanaście minut aż do momentu, w którym minister skarbu wrzucił obliczenia na holoprojektor.

– Minimalna procentowa kwota zwrotu inwestycji przy zaangażowaniu środków ponadnormatywnych, tu w postaci zgrupowania czterech flot imperialnych, wynosi dwa procent udziału.

– Niemożliwe.

– A jednak.

– Ile zaproponowała Teodora von Kopf?

– Dwadzieścia procent.

– To jakaś granda.

– Niemożliwe.

– Czuję jakiś podstęp.

– Może czegoś jeszcze nie widzimy.

– To szwindel.

– Panowie – premier Morawski chyba czuł się zażenowany postawą zebranych – przecież to i tak zysk dla Imperium i promesa naszego przetrwania.

– Ale jakim kosztem.

– Kosztem? Przecież zarabiamy.

– Myślisz, że von Kopfów nie byłoby stać, żeby zbudować sobie flotę ramienia? Z zysków z tej inwestycji utrzymaliby dziesięć takich zgrupowań flot przez sto lat.

– To chyba jednak dobry interes nam zaproponowała.

– No chyba.

Planeta więziennaUkład czerwonego karła

Okna wychodziły na wschodnią część obiektu więziennego. Pancerne staloszyby o specjalnej warstwowej konstrukcji były teraz ustawione na przezroczystość. Było to zrozumiałe, albowiem wschodziła czerwona, kapryśna, miejscowa gwiazda. Gęsta atmosfera o niezbyt przyjaznym składzie powodowała bardzo piękną grę barw, zaprawdę wartą obejrzenia. Kwestię bezpieczeństwa można było zorganizować nieco inaczej, właściciel biura mógł przecież zlecić wykonanie normalnej ściany wzmocnionej polami ochronnymi, które w razie potrzeby można było zastąpić holoprojekcją ukazującą to, co widać na zewnątrz. Ktoś jednak zażyczył sobie uzyskania efektu naturalnego widoku. Tuż za oknem, później ścianą i jeszcze dalej za murem rozciągała się niewidoczna z okna szczelina, głęboka na trzysta metrów, o gładkich i niemal szklistych ścianach, pamiątkach po geologicznej przeszłości planety. Dopiero za szczeliną położony był niemal idealny geometrycznie, sześciokątny płaskowyż i właściwy blok więzienny. Mimo samej szczeliny krawędzie płaskowyżu zabezpieczone były zaporami z drutu kolczastego. Tyle było widać gołym okiem, jednak wprawny obserwator dostrzegłby równomiernie usytuowane wieże generatorów pola ochronnego.

Baraki więzienne zaprojektowane pieczołowicie, wręcz z kunsztem nieprzystającym do zasadniczego celu obiektu, nie były wysokie.

W środku znajdowała się wartownia i centrum naukowe, pod którym umieszczono dodatkowy punkt dowodzenia. Takie samo jak na wszystkich płaskowyżach więziennych, w okolicy można było ich całkiem sporo naliczyć. To konkretne centrum, na które patrzył komendant planety więziennej, oglądając wschód gwiazdy, było wyjątkowe. W jego podziemnych czeluściach, poza generatorami pola ochronnego o niezwykle przemyślnej i chytrej konstrukcji, było ukryte laboratorium przeznaczone do badań ksenomorficznych. Tak, ten płaskowyż przeznaczony był dla obcych.

Pielęgniarka pozostawiła specyfik na stoliku i wyszła przed paroma minutami. Komendant postanowił teraz zażyć medykament, licząc, że jego kojące działanie i wschód słońca splotą się w nieoczekiwane doznanie.

Lekarstwo tak specjalistycznie przygotowane pochodziło z samego centrum Imperium, ale nikt sobie nie zdawał sprawy, że jego uboczne działanie w połączeniu z innym, tym razem już nielegalnym towarem, to narkotyk. Od kilku lat komendant borykał się ze stanami lękowymi, musiał więc, chcąc nie chcąc, zażywać leki, aby nie wypaść ze stanowiska. Mocodawcy wierzyli w niego i inwestowali, wiedząc, czując czy domyślając się, że kiedyś może się przydać. Czas ten nadchodził i ofiary pełzającej na razie rewolucji zaczęły zapełniać jego królestwo. Traktował ich specjalnie, niby mieli źle, jednak los tak naprawdę był dla nich łaskawy. Tym, którzy przeszli proces i nie otrzymali kary śmierci, mógł zapewnić bezpieczny pobyt w obiekcie, na który nieprzypadkowo teraz patrzył. Zapewniały to nadzwyczajne warunki, jakie przysługiwały obcym.

Westchnął. Było coraz gorzej. Leki i narkotyki nie wystarczały, zwiększanie dawki przestawało mieć sens. Dodatkowo presja, jaką na niego nałożyli mocodawcy, zaczynała go przerastać, a zadania, jakie mu zlecano, były w jego mniemaniu przerażające. Możliwość wykrycia jego tajnej działalności i w następstwie potencjalna zamiana stołka komendanta planety więziennej na pryczę penitencjariusza nie była mu miła.

Korzystając z przysługujących mu uprawnień, codziennie przeglądał zapisy raportów i spisy więźniów i wprowadzał kody wirusa. Powiedziano mu, że jeśli miałoby coś pójść nie tak, to poszłoby źle za pierwszym razem. Tym zyskał spokój, lecz nie całkowitą pewność. Wszedł do systemu i przeglądając strony na kartuszach holoprojektora osobistego, wrzucił do systemu ostatni już plik. Wirus niebawem zacznie działać, to znaczy dokładnie wtedy, kiedy ktoś zdalnie go uruchomi, ale komendant nie musiał już o tym wiedzieć. Czas był tu bardzo istotny, bowiem dobiegały końca przesłuchania głównych banksterów. Potem miały być wykonane wyroki, a zatem mocodawcy komendanta mieli na celu uratować oskarżanych bankowców.

W tej właśnie chwili nadszedł sygnał o oczekującym połączeniu na holozłączu. Odebrał. Na wizji zobaczył szefa bezpieczeństwa, trochę się zaniepokoił.

– Panie komendancie – podwładny nie krył podenerwowania – mamy dziwne odczyty ze skanerów. Do układu wleciało kilka jednostek, ale kryją się za maskowaniem. Nie mamy ich kartuszy, jedynie słaby ślad grawitacyjny i spóźnione odpychanie tachionów. – Co na to fort centralny?

– Nie mamy łączności.

– Jak to? – Komendant nie wzruszył się zbytnio.

– Z nasłuchu wynika, że stacja główna działa prawidłowo. Po prostu nie możemy się z nią skontaktować – relacjonował szef.

– A łączność laserowa?

– Właśnie próbujemy, nadal bez efektów.

– Analiza trajektorii? – Komendant jednak coś niecoś wiedział o swoim fachu.

– Niekorzystna. – Szef był coraz bardziej zdenerwowany. – Lecą na planetę.

– Może to wywiad. Sprawdzają nas?

– Myślałem o tym. Mam przeczucie, że nie.

– Ogłosić alarm dla wszystkich, pełne uzbrojenie, sekcje dział przeciwlotniczych w gotowości, tarcze na maksymalną moc, uruchomić program antynapadowy, personel i rodziny do schronów. Wykonać!

– Tak jest! – krzyknął tamten i połączenie zerwano.

Centrum dowodzenia zaczęło wprowadzać wszelkie zabezpieczenia potwierdzone kodami kolejnych dowódców, aż wreszcie nadszedł ten moment, kiedy wprowadzany tak pieczołowicie przez komendanta wirus zaczął działać. Najpierw niepostrzeżenie spadła wydajność wszystkich reaktorów magnetycznych. Coś, co z początku jawi się czymś normalnym, w końcu staje się problemem. Tarcze ochronne zamigotały, sekwencyjnie dostarczana energia słabła, więc i tarcze rozjarzyły się na niebiesko, dając do zrozumienia, że się nie utrzymają. Podobne problemy zauważyli artylerzyści. Naładowane maksymalnie rdzenie różnego rodzaju laserów zgłosiły gotowość do działania, ale już kondensatory przestały się ładować, informując, że nie będzie możliwości prowadzenia ognia.

Komendant uruchomił swój holoprojektor, gdzie miał wgląd w sytuację globalną kolonii karnej. Pierwsze czerwone kartusze z usterkami powiadomiły go o całym spektrum problemu. Jednak po chwili zauważył, że uszkodzone systemy odzyskują sprawność. Oczywiście była to nieprawda, to wirus przedstawiał nieprawdziwą sytuację. Można było pomyśleć, że ochrona się ustabilizowała, ale i to było nieprawdą, zawiodła łączność i coraz bardziej pogłębiał się stan kryzysu. Tam, gdzie załogi w jakiś sposób obeszły system i podtrzymały tarcze ochronne oraz sprawne działanie urządzeń przeciwlotniczych, padły pierwsze uderzenia z orbity. Niestety system był nadwyrężony i już pierwsze trafienia powodowały rozerwanie tarcz. Ostrzał z powierzchni również trwał krótko. Precyzyjny, pojedynczy i punktowy ogień wyłączał działające baterie obrony.

Wtedy cztery rzeczy wydarzyły się niemal równocześnie. Komendant zobaczył rozbłysk na niebie, najpierw pomyślał, że atakujące jednostki weszły w atmosferę, ale w dzisiejszych czasach nikt nie robił tak niebezpiecznego manewru. To musiała być stacja kosmiczna na orbicie – prawdopodobnie jej dowódca nie chciał się poddać, więc zginął wraz z załogą. Później zauważył dziwny ruch na platformie, którą obserwował o wschodzie słońca. Nie miał pewności, jednak nie była to procedura związana z ochroną obiektu. Nie mógł dojrzeć, co się tam działo, nakazał więc staloszybie przybliżyć ten rejon, ale nie zareagowała. Wirus – pomyślał i podbiegł do szafki, gdzie schowana leżała poczciwa lornetka. To przy jej pomocy zobaczył, jak z baraków wydostają się penitencjariusze, ludzie, Szaraki i Orki. O w mordę. Nie było dobrze. Wtedy usłyszał walenie do drzwi, te niestety nie otworzyły się, widocznie program antynapadowy zadziałał, z tym jednak, że odwrotnie do zakładanych scenariuszy. W końcu zgłosił się jego prywatny komunikator, jak gdyby nigdy nic powiadomił o przychodzącym połączeniu.

Komendant odebrał.

– Tu admirał Damian Wilczak – usłyszał spokojny głos. – Zajmujemy ten układ w imieniu konstytucji, senatu imperium i wydziału wewnętrznego. Zwracam się o natychmiastowe poddanie planety więziennej.

– Mówi komendant Mazur – odpowiedział. – Nie zezwalam.

– Stefan – można by ulec złudzeniu, że rozmówcę rozbawiła odpowiedź komendanta – przylecieliśmy cię wyciągnąć z tego gówna. Ciebie i naszych ludzi. Użyj komunikatora i wyjdź na platformę, którą ci wskażemy.

Łączność została zerwana bez odbioru, widocznie admirał nie brał pod uwagę innego rozwiązania. Mazur wziął do ręki komunikator, który rozjarzył się nową wizualizacją i pokazał mapę rejonu, w jakim się znajdowali. Nakazał mu przejść do drzwi ewakuacyjnych. Że też o tym wcześniej nie pomyślał. Drzwi otworzyły się cichutko, a poświata pola siłowego opadła i komendant mógł przejść dalej, jednak cofnął się do stojaka z nanokombinezonem i polecił nanobotom uformowanie typowego munduru. Dopiero teraz wszedł w lekko rozjaśniony korytarz ewakuacyjny. Mimo nadwagi pobiegł, posadzka wyłożona gumowanym betonem amortyzowała jego kroki, nie czyniąc krzywdy stawom. Wreszcie trafił do zapasowego centrum dowodzenia. Nawet się nie zdziwił, kiedy zobaczył, że nikogo tu nie ma. Widocznie i tu obrońcy nie mogli się dostać. Odruchowo sprawdził działanie kilku najważniejszych systemów, ale nie zadziałały. Za to na komunikatorze wyskoczył napis: „Weź się, Stefan, nie wygłupiaj”. Zrozumiał, że pomimo niedziałających systemów jest na ciągłym podglądzie.

Pobiegł dalej, teraz musiał przedostać się przez prosty korytarz o długości ponad pięciu kilometrów do sektora obcych. Odległość, którą obliczył komunikator, przyprawiła go o ból głowy. Daleko jak na jego sprawność fizyczną. Rozejrzał się po centrum, wreszcie znalazł to, czego szukał. Zbrojownia. Wszedł i z radością stwierdził, że znajdują się w niej w pełni sprawne zbroje bojowe. Wolał nie ryzykować. Wskoczył do kombinezonu i podszedł do stojaka z bronią krótką. Tu niestety się zmartwił. Broń była nienaładowana. Trudno, wpakował ją do zasobnika na udzie i dopiero wtedy pobiegł wskazanym korytarzem.

Teraz biegło się mu znacznie lepiej. Całą siłę i ochronę nad ciałem przejęła zbroja i wkrótce rozpoznał, że znajduje się w bloku obcych. Jeszcze musiał przejść do zapasowego centrum w obszarze dedykowanym obcym, a potem już prosto na lądowisko. Przez nikogo nie niepokojony odnalazł centrum. Tu również systemy nie działały, a komunikator skwitował tylko lakonicznym napisem: „Stefan, nie rób mi do śmiechu”.

Winda zabrała go na powierzchnię i w końcu znalazł się w obudowanej staloszybami dyżurce. Było to dodatkowe stanowisko operatora, pierwszy rzut oka wystarczył, aby mieć pewność, że dawno tu nikt nie był. Rozejrzał się po pomieszczeniu, nie znalazł nic przydatnego, próbował użyć radia operatora, ale nie było sprawne. Jego prywatny komunikator dał mu do zrozumienia, że powinien się pospieszyć, ponieważ zaczynało brakować miejsc na promach, a kolejne przylecą dopiero za kilkadziesiąt minut. Postanowił przyśpieszyć. Znalazł wyjście i podbiegł do schodów, po których zbiegł na płytę placu apelowego zmienionego właśnie na lądowisko. Na chwilę tylko zatrzymały go drzwi uchylne, które z początku nie chciały go wpuścić, ale zbroja bojowa sprawnie sobie z nimi poradziła. Rozchyliły się, a miejscowa gwiazda oślepiła go na sekundę, do momentu zadziałania przyciemnienia w staloszybie kasku zbroi. Zawahał się na moment, w końcu jednak ruszył ku najbliższemu promowi.

Nie dobiegł jednak daleko, bo nagle w jego stronę padł strzał, pierwszy wyraźnie niecelny, lecz drugi trafił w osobiste pole ochronne, które zareagowało czerwienią, odprowadzając energię. Zatrzymał się zdezorientowany.