Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Z RODZINĄ WYCHODZI SIĘ DOBRZE TYLKO NA ZDJĘCIACH. A I TO NIE ZAWSZE!
Katarzyna Łęczycka, twórczyni imperium kosmetycznego „Złota Róża”, przyzwyczaiła swoich krewnych do tego, że widuje się z nimi tylko raz w roku, kiedy to zaprasza ich na kilka zimowych dni do swojej bajecznej rezydencji w Lubniewicach.
I choć owe familijne zjazdy zawsze były równie perfekcyjnie zorganizowane, co piekielnie nudne, to tym razem na krewnych słynących z niechęci do okazywania jakichkolwiek ludzkich uczuć czekać miała nie lada niespodzianka: morderstwo.
Ile mrocznych tajemnic ukrywają Katarzyna i jej krewni?
Kto chce ich skompromitować i doprowadzić ich firmę do bankructwa? I jaki sekret skrywa należąca do Łęczyckiej złota broszka w kształcie róży?
Odpowiedzi na te pytania znajdziecie w nowej komedii kryminalnej Alka Rogozińskiego, autora łączącego w swoich powieściach klasyczne zagadki detektywistyczne ze sporą ilością czarnego humoru.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 239
OŚWIADCZENIE
Wszystkie postaci i wydarzenia w tej książce są oczywiście wytworem mojej wyobraźni. Co do miejsc – urokliwe Lubniewice, jak łatwo można sprawdzić na mapie, istnieją, choć na próżno szukać tam opisanej przeze mnie posiadłości oraz szkoły podstawowej. Są tam za to trzy jeziora, zamek (a nawet dwa), księgarnia, restauracja na rynku, w której serwują nasze polskie, swojskie, smaczne potrawy, oraz park tematyczny poświęcony Michalinie Wisłockiej. Jest też i biblioteka, w której miałem fantastyczne spotkanie z Czytelniczkami i Czytelnikami. I to właśnie tam padło pytanie: „Skoro się tak panu u nas podoba, to może umieściłby pan tu akcję swojej książki?”. Jak widać – trafiło ono na podatny grunt.
Co napisawszy, życzę udanej lektury.
Alek
POSTACI
Katarzyna Łęczycka – właścicielka imperium kosmetycznego „Złota Róża”, organizująca co roku wielkie przyjęcie bożonarodzeniowo-sylwestrowe dla swojej rodziny, której przez pozostały czas nie miała w ogóle ochoty spotykać.
Gertruda Myszkowska – prawa ręka Katarzyny, uważająca jej krewniaków za nicponi i leniuchów pozbawionych jakiejkolwiek moralności.
Marta Pałasz – adoptowana córka Katarzyny, rozczarowana, że nie została jej dziedziczką.
Julian Pałasz – mąż Marty, prowadzący podwójne życie i mający się za najsprytniejszego człowieka na planecie.
Ewelina Pałasz – córka Marty i Juliana, zespolona ze swoim smartfonem mocniej niż ofiary obcego z jego kokonem w słynnym filmie science fiction z Sigourney Weaver.
Carmen Bella – kochanka Juliana oraz kilkunastu innych mężczyzn, dbająca o to, aby żaden z jej „jedynych na świecie” wybranków nie dowiedział się o tym, że bynajmniej nie ma wyłączności na jej względy.
Eulalia Jarzębska – siostra Katarzyny, nienawidząca jej od dzieciństwa, w którym zawsze czuła się „tą gorszą”.
Marian Łęczycki – adoptowany syn Katarzyny, cierpiący z powodu przyszytej mu już w młodości łatki życiowego niedorajdy.
Pamela Łęczycka – żona Mariana, bez najmniejszych wyrzutów trwoniąca jego pieniądze na wszystko to, co wydawało jej się niezbędne do tego, aby nazywać swoje życie luksusowym.
Brian Łęczycki – syn Mariana i Pameli, przez wszystkich uważany za rozkapryszonego bachora, a przez siebie samego za człowieka renesansu i ucieleśnienie cnót wszelakich.
Milena Zarębska – bratanica Katarzyny, będąca żywą ilustracją powiedzenia „cicha woda brzegi rwie”.
Marek Liberedzki – narzeczony Mileny, marzący o zrobieniu kariery w świecie polityki, co majątek ciotki jego ukochanej mógł mu znacznie ułatwić.
Julia Łęczycka – wdowa po zmarłym synu Katarzyny, przekonana, że teściowa zmarnowała jej sporą część życia.
Miłosz Łęczycki – syn Julii i wnuk Katarzyny, wybrany przez babcię na dziedzica jej fortuny i następcę na stanowisku szefa jej firmy.
Alicja Karo – była policjantka, a obecnie prywatna detektywka, mająca dbać o to, aby Katarzynie włos z głowy nie spadł.
oraz gościnnie:
Krzysztof Darski – świeżo awansowany inspektor policji, zastanawiający się, jakie fatum musi nad nim wisieć, skoro notorycznie trafia w fatalne miejsce, w dodatku o złym czasie.
Beata „Betty” Jankowska – narzeczona Krzysztofa, mająca nadzieję, że pobyt w okolicach Parku Miłości imienia Michaliny Wisłockiej pomoże jej zażegnać kryzys w jej związku z coraz dziwaczniej zachowującym się, jej zdaniem, ukochanym.
PROLOG
Wigilia świąt Bożego Narodzenia, Lubniewice
Bombki na choince huśtały się tak, jakby przed chwilą poruszył je silny wiatr. Jednak okna w pomieszczeniu ozdobionym gigantyczną bogato przybraną jodłą były szczelnie zamknięte. Panowała tu cisza, dziwacznie kontrastująca z suto zastawionym ogromnym stołem, napoczętymi daniami oraz przewieszonymi przez krzesła damskimi torebkami i męskimi marynarkami. Całość wyglądała tak, jakby zgromadzone tu osoby otrzymały wiadomość o zbliżającym się bombardowaniu, ewentualnie o nadlatującym meteorycie i błyskawicznie opuściły to miejsce, w panice porzucając nawet rzeczy osobiste.
Były to jednak tylko pozory i stojąca w drzwiach wejściowych, patrząca ze zdumieniem na ten obrazek Alicja Karo doskonale o tym wiedziała. Zrobiła kilka kroków, przystanęła na środku pomieszczenia i rozejrzała się dokoła. Po chwili zmarszczyła brwi, po czym podeszła do stołu, aby bliżej przyjrzeć się czemuś, co sekundę wcześniej zwróciło jej uwagę. Tak, miała rację. Obok jednego z półmisków z rybą po grecku znajdowała się niewielka czerwona plama. Alicja pochyliła się i powąchała ją. Zapach nie zostawiał żadnych wątpliwości. To zabawne, że ludzie uważają, że krew nie pachnie. Oczywiście, że pachnie, i nie sposób tego zapachu pomylić z niczym innym. Ale to nie wszystko… W powietrzu unosiła się jeszcze dodatkowa woń. Alicja była pewna, że ją zna. Błyskawicznie uświadomiła sobie nawet skąd. Ze swojej własnej przeszłości. Najwyraźniej ktoś użył tu broni palnej.
Cichy jęk spod choinki sprawił, że Karo nerwowo się wzdrygnęła, a następnie, nie namyślając się ani sekundy, podbiegła do miejsca, skąd dochodził. Na parkiecie, między jodłą a wyjściem na taras, leżała kobieta, której twarz znała od lat cała Polska. Katarzyna Łęczycka, właścicielka firmy kosmetycznej „Złota Róża”, nie przypominała jednak w tym momencie pełnej gracji, dystyngowanej, zawsze perfekcyjnie umalowanej i ubranej w kreacje haute couture kobiety z okładek kolorowych czasopism, ze zdjęć na najpopularniejszych plotkarskich portalach internetowych oraz z telewizyjnych „śniadaniówek”, do których regularnie ją zapraszano w charakterze największej ekspertki od spraw związanych z urodą. Jej włosy były potargane, elegancka, warta fortunę suknia częściowo podarta i miejscami poplamiona na czerwono, a jakby tego było mało, to dla ukoronowania całości rozmazany makijaż upodabniał ją do arlekina. Popatrzyła na Alicję przerażonymi oczami.
– Ja… – choć z reguły wypowiadała się pewnym głosem i z nienaganną dykcją, to teraz to, co wydobywało się z jej gardła, dało się określić tylko mianem nieskładnego bełkotu – … nie chciałam… Nie wiem… Wszystko… Oni wszyscy… Jak to się stało? – Widać było, że kobieta próbuje resztką sił zebrać się w sobie na tyle, aby wypowiedzieć choć jedno składne zdanie. – Jest dokładnie tak… jak… ci mówiłam…
Karo poczuła, że wszystko w niej kamienieje. Dokładnie pamiętała swoje pierwsze spotkanie z Katarzyną. Tydzień wcześniej odwiedziła ona prowadzone przez Alicję w Gorzowie Wielkopolskim biuro detektywistyczne. Kiedy asystentka zaanonsowała jej przybycie, Karo poczuła zdumienie. Co taka osoba jak Łęczycka robiła w miejscu, do którego z reguły trafiały żony podejrzewające swoich mężów o zdrady albo właściciele małych firemek, chcący sprawdzić uczciwość swoich potencjalnych kontrahentów?
Odkąd przeszła na policyjną emeryturę, licząc sobie wówczas zaledwie trzydzieści osiem lat, Alicja przeżywała rozczarowanie za rozczarowaniem. W skrytości ducha marzyła o sprawach na miarę tych, z jakimi przyszło się mierzyć jej ulubionemu bohaterowi literackiemu, Herkulesowi Poirot. A tymczasem jak dotąd w ciągu ośmiu miesięcy działania biura najbardziej oryginalną sprawą, jaka jej się trafiła, było zaginięcie kotka, zgłoszone przez jego właścicielkę, ogniście rudowłosą siedemdziesięciolatkę przekonaną, że zwierzątko musiała zabić i pochować gdzieś w ogródku jej sąsiadka, określona przez nią uprzejmym mianem „natapirowanego kocmołucha”. Powodem zbrodni miało być zachowanie zaginionego zwierzątka, które z tylko jemu znanych przyczyn upodobało sobie grządki sąsiadki i regularnie czyniło demolkę w zasadzonych tam krzaczkach z malinami. Karo zaangażowała się w sprawę do tego stopnia, że nawet włamała się do piwnicy, należącej do natapirowanej, tylko po to, żeby odkryć, że prowadzi ona tam dość pokaźną hodowlę konopi, co tłumaczyło fakt, że od rana do późnej nocy, a zwłaszcza tą ostatnią porą, bywała odwiedzana przez rozmaitych podejrzanych typków. Wcześniej Alicja podejrzewała, że ich wizyty mają charakter erotyczny, i nawet dziwiła się, skąd wzięło się aż tylu fanów dość wątpliwej urody niewiasty, którą w duchu ochrzciła mianem „pudernicy z magla”. Sprawa ostatecznie miała pozytywny finał, bo kotek, o wdzięcznym imieniu Pomponik, odnalazł się w czasie likwidacji hodowli przez policję. Zdrowiutki, rzeźwiutki i radośniutki wychynął spomiędzy krzaczorów, wzbudzając tym wątpliwości u funkcjonariuszy, czy aby nie należy go odesłać na odwyk.
Nic więc dziwnego, że pojawienie się w jej gabinecie kogoś takiego jak Łęczycka wzbudziło w Alicji z jednej strony zdziwienie, z drugiej zaś nieśmiałą nadzieję na bardziej oryginalną sprawę niż dotychczasowe.
– Prywatna detektywka – rzekła Katarzyna, kiedy po wstępnych rewerencjach zasiadły już obie naprzeciw siebie przy biurku. – Rozumiem, że zajmuje się pani sprawami, które ludzie chcieliby utrzymać w tajemnicy przed policją albo które ta ostatnia uznałaby za niegodne swojej uwagi?
– Można tak powiedzieć – przyznała Karo, przyglądając się uważnie swojej potencjalnej klientce.
Łęczycka wyglądała starzej niż na zdjęciach, ale to akurat nie było niczym oryginalnym, bo przecież niebawem już nawet fotki niemowlaków będzie się upiększać za pomocą internetowych filtrów. Ubrana była jednak nienagannie, miała kunsztowny make-up i twarz niewyrażającą żadnych uczuć, co akurat w pełni zgadzało się z jej medialnym wizerunkiem. Nie sposób było odgadnąć, w jakim jest nastroju. Jej twarz pozbawiona była jakichkolwiek cech zdradzających emocje. Alicja przyjęła, że może to być również zasługa wypełniaczy i botoksu, jakie licząca sobie, z tego, co jej było wiadomo, ponad siedemdziesiąt lat bizneswomen musiała zastosować, aby jej twarz była prawie idealnie gładka. Jak widać, prekursorskie wyczyny Cher w dziedzinie utrzymania wiecznej młodości nie poszły na marne.
– To dobrze, bo kogoś takiego właśnie szukam. – Katarzyna pokiwała głową. – A czy ochrona ludzi też wchodzi w zakres pani działalności?
Karo zmarszczyła brwi.
– Od tego raczej są wyspecjalizowane firmy ochro… – zaczęła, ale bizneswomen przerwała jej władczym ruchem dłoni.
– Zapytam inaczej… Jeśli podejrzewam, że ktoś chce mnie zabić, to czy jest mi pani w stanie zapewnić bezpieczeństwo? – Katarzyna wypowiedziała te słowa tonem wyzutym z jakichkolwiek emocji.
Alicję lekko przytkało.
– Mówi pani poważnie? – zapytała po chwili.
– Jak najbardziej. – Nie tylko głos, ale i twarz szefowej „Złotej Róży” nadal nie wyrażały żadnych uczuć.
– Czy nie powinna pani jednak iść z tym na policję?
– Nie! – Łęczycka zabrzmiała ostro i stanowczo. – Gdybym uznała, że mogę to zrobić, skorzystałabym z tej możliwości. To chyba jasne. Przyszłam jednak do pani i zadałam pytanie. Chciałabym usłyszeć odpowiedź.
– Cóż… – Karo przez chwilę biła się z myślami, z jednej strony słowa bizneswomen ją zaintrygowały, a z drugiej wykazałaby się wobec niej wyjątkową nieszczerością, gdyby bez wahania odpowiedziała twierdząco. – Nigdy nie miałam tego typu sprawy.
– Była pani policjantką – Łęczycka najwyraźniej sprawdziła jej przeszłość – i to znakomicie ocenianą. A do tego otarła się pani o wydział zabójstw. Musiała więc mieć pani do czynienia z mordercami.
– Tak jakby… – przyznała niepewnie Alicja, postanawiając pominąć milczeniem fakt, że przez pierwszych siedem lat jej zajęcia służbowe ograniczały się głównie do roboty papierkowej, w wydziale do walki z terroryzmem kryminalnym i zabójstw przepracowała raptem pół roku, a potem w wyniku zawirowań w życiu prywatnym na kolejne osiem lat trafiła na posterunek, gdzie jej najbardziej mrożącą krew w żyłach sprawą było pobicie się dwóch chłopów o traktor. W dodatku zepsuty, bo jeżdżący tylko do tyłu. Cóż, widać research Łęczyckiej nie był zbyt dokładny, skoro uznała ją za specjalistkę od spraw morderstw. Co nie oznaczało, że nie chciałaby takową być.
– No właśnie. – Katarzyna nie wyczuła w jej głosie wahania albo też postanowiła je zignorować. – Zależy mi na dyskrecji. Pracowałaby pani incognito. Zostałaby pani oficjalnie przedstawiona przeze mnie jako dziennikarka, która pracuje nad moją autobiografią. Namawiano mnie na to już tyle razy, że nikomu nie wyda się dziwne, że wreszcie się na to zgodziłam. Powiemy, że na potrzeby książki chce pani przeprowadzić krótką rozmowę o mnie z każdym z moich krewnych. Jak ich znam, będą mile połechtani. A pani zapewni to swobodę ruchów.
– Chwileczkę – przerwała jej Karo. – Nie do końca rozumiem, o czym pani mówi.
– Co roku organizuję dla swoich krewnych przyjęcie bożonarodzeniowo-sylwestrowe – wyjaśniła Łęczycka. – W mojej posiadłości w Lubniewicach. To jedyny czas w roku, kiedy się z nimi widuję.
– Też mam za mało czasu dla bliskich… – westchnęła Alicja porozumiewawczo.
– Chodzi o zupełnie coś innego, niż pani myśli. – Katarzyna popatrzyła na nią tak chłodnym wzrokiem, że Karo poczuła, jakby nagle ktoś przyłożył jej sopel lodu do serca. – Gdybym chciała, spotykałabym się z nimi częściej. Ale nie chcę.
– Dlaczego? – zdziwiła się Karo.
– To proste. – Na twarzy Łęczyckiej pojawił się blady cień uśmiechu. – Bo ich nie znoszę. A teraz jeszcze mam dodatkowy powód.
Detektywka nie musiała się długo zastanawiać.
– Podejrzewa pani, że ktoś z nich chce panią pozbawić życia? – zapytała cicho.
Katarzyna pokręciła głową.
– Nie ktoś – rzekła nadal takim tonem, jakby mówiła o czymś mało istotnym – ale prawie każdy z nich! I to wcale nie jest najgorsze!
ROZDZIAŁ I
Dwa tygodnie przed świętami
Pamela Łęczycka z uśmiechem rozpakowała pudełko z logiem firmy Louisa Vuittona, a następnie wyjęła z niego torebkę. Z trudem powstrzymała się, żeby przed nią nie klęknąć i nie bić jej pokłonów. Była taka cudowna! Pogłaskała ją z lubością, otworzyła, wyjęła ze środka chusteczkę oraz małą kosmetyczkę, dodane jako gratisy, po czym rozejrzała się po garderobie, a na koniec nieco skrzywiła. Doprawdy, to pomieszczenie powinno być o wiele większe. Jak ma w takiej ciasnocie zmieścić te wszystkie Balenciagi, Chanele i inne Balmainy? Musi w końcu uświadomić Marianowi, że marne trzydzieści metrów nie wystarczyłoby żadnej szanującej się trendsetterce. U Chiary Ferragni czy Alexy Chung pewnie nawet komórka na odkurzacz jest dwa razy większa. Tragedia! Nie po to wydaje na zakupy ciężkie pieniądze, żeby miało się to wszystko prezentować jak w lumpeksie. Przecież to świątynia dobrego smaku i haute couture, a nie jakiś „Ciuchatek”! Musi mieć większą garderobę i basta!
Po namyśle podeszła do jedynej półki, na której nie znajdowały się ubrania, dodatki albo akcesoria modowe. Stworzyła tam coś w rodzaju ołtarzyka. Poza przywiezionymi z Bułgarii i Grecji ikonkami oraz gipsowymi miniaturkami Bazyliki Świętego Piotra tudzież świątyń w Lourdes i Licheniu stała tam również figurka uśmiechniętej od ucha do ucha Świętej Gertrudy, trzymającej w dłoni pastorał. Ten ostatni wyglądał jak wędka, przez co całość sprawiała wrażenie, jakby córa Kościoła strzeliła sobie kilka szybkich drineczków i wybrała się na ryby. Cały ten kram kolorystycznie pięknie komponował się w kadrze jako idealne tło dla Pamelowych rolek i transmisji live na Instagramie i TikToku, wzbudzając zachwyt jej licznych followerek.
Łęczycka przez moment zastanowiła się, jak zareagują one na fakt przemeblowania tego miejsca, ale po namyśle doszła do wniosku, że przecież torebka Vuittona to też rodzaj relikwii, i stanowczym ruchem ręki wygarnęła wszystko z półki. Ikonki i miniaturki schowała do szuflady z kosmetykami, a figurkę wrzuciła na górną półkę do pudła z bardzo starymi torebkami. To znaczy, tymi z zeszłego sezonu.
– O, widzę, że wreszcie zrobiłaś out ze Świętą Gertrudą…
Pamela wzdrygnęła się nerwowo, odwróciła i popatrzyła na stojącego w drzwiach i mierzącego ją złośliwym wzrokiem nastolatka.
– Brajanek – westchnęła z wyrzutem. – Tyle razy prosiłam cię, żebyś się nie skradał jak jakiś bandyta! Kiedyś przyprawisz mnie o zawał serca!
– I tym samym zostanę dziedzicem największej liczby nikomu niepotrzebnych ciuchów. – Syn podszedł i przyjrzał się stojącej już na półce torebce. – O ile tym razem uszczupliłaś konto mojego szanownego tatusia?
– Nie uszczupliłam – zaprotestowała z urazą Pamela. – Przecież wiesz, że te torebki nigdy nie tracą na cenie. A ta nowa jest z limitowanej serii. Wyprodukowali ich tylko tysiąc na cały świat. Za kilka lat będzie warta dwa razy tyle co teraz.
– A więc…? – Brian popatrzył na nią uważnie. – Niech zgadnę. Dwadzieścia kawałków?
– Dziesięć – skorygowała go Pamela.
– Schodzisz na psy. – Chłopak lekko się skrzywił, po czym wiedziony nagłą myślą, dodał: – Ale dziesięć jakiej waluty?
– Euro – przyznała niechętnie jego matka.
Młody Łęczycki gwizdnął przeciągle.
– Nieźle. Widzę, że wzięłaś ostry rozpęd – stwierdził z mimowolnym uznaniem. – Kiedy powiesz staremu? O ile w ogóle…
– Przecież i tak to zauważy – westchnęła Pamela.
– Ojciec? – prychnął Brian z wyraźnym lekceważeniem. – Żartujesz?!
– Obawiam się, że to jednak zbyt duża kwota, żeby ją przeoczył. – Łęczycka pogładziła torebkę. – Ale jest taka śliczna! Zamierzam mu powiedzieć w drodze do wiedźmy. Jak się dowie, że to prezent świąteczny, na pewno nie zareaguje zbyt nerwowo. Zawsze zapomina mi coś kupić, więc może nawet odetchnie z ulgą, że sama sobie coś sprawiłam.
– Tak, na pewno. – W głosie Briana rozbawienie mieszało się ze złośliwością.
Doskonale wiedział, że w przeciwieństwie do matki jego ojciec ma węża w kieszeni i wpada w stan przedzawałowy za każdym razem, kiedy zagląda na ich wspólne konto. Ponieważ jednak bardzo szanuje swoje zdrowie, stara się to czynić jak najrzadziej. Tym bardziej że nawet kiedy odkrywa tam kolejny dowód na to, że ożenił się z kobietą, która umiałaby w rekordowym czasie zrujnować nawet i Elona Muska, nie jest w stanie nic z tym zrobić. Małżonka była bowiem dla niego bożyszczem, wielbionym ponad życie, a nie tylko ponad majątek, który, umówmy się, i tak nie on zgromadził.
Marian Łęczycki, piastujący w imperium swojej mamy tajemnicze stanowisko „dyrektora do spraw projektów specjalnych”, nie robił prawie nic, za to pobierał cztery razy większą pensję od prezydenta i premiera Polski razem wziętych. Przy sumie, jaka co miesiąc zasilała jego konto, mógł przymknąć oko na „drobne” wydatki swojej żony. Niemniej jednak czterdzieści pięć tysięcy wydane na torebkę mogło go zmusić do wzięcia captoprilu pod język w celu uniknięcia udaru.
– Swoją drogą, nie rozumiem, dlaczego znowu musimy spędzać święta w tej pretensjonalnej ruderze – westchnęła Pamela, zastanawiając się jednocześnie, co powinno się znaleźć na półce obok torebki, tak żeby nie przyćmiło jej piękna, a raczej cudownie je podkreśliło. Może niedorzecznie drogie skarpetki na prezenty świąteczne z logiem La Manii? Problem w tym, że już po kilku dniach od zakupu przestały się Pameli podobać. Poza tym były sprzed trzech lat. Czyli jeszcze dwa i staną się „vintage”, a wtedy będzie je można wykorzystać bez obawy obciachu. Nie, na razie trzeba wymyślić coś innego.
– Ruderze? – Brian rozsiadł się na ogromnym szezlongu i z zadowoleniem zlustrował swoje odbicie w lustrze. Tak, bez dwóch zdań był ideałem. Smukły, a zarazem perfekcyjnie wyrzeźbiony na siłowni, opalony na piękny mlecznoczekoladowy kolor, z najmodniejszą fryzurą, nieskazitelną cerą i zawadiackim spojrzeniem stanowił senne marzenie wielu dziewczyn oraz niektórych chłopaków. Do tego jako dziedzic słynnej właścicielki „Złotej Róży”, a dodatkowo gwiazda telewizji, budził spore zainteresowanie mediów i wiecznie chwalił się tym, że już dwa razy znalazł się prawie na podium zestawienia najbardziej pożądanych kawalerów w kraju nad Wisłą. Przy czym należy od razu szybko dodać, że „prawie” oznaczało sam koniec tego rankingu, a określenie „gwiazda telewizji” – udział w dwóch serialach, w których błysnął tak wielkim talentem, że właścicielka agencji aktorskiej wpisała mu na marginesie CV życzliwą uwagę: „nadaje się tylko do grania nieboszczyków”.
– Wielka mi posiadłość. – Pamela wzruszyła ramionami. – Odnowiona wiejska chałupa, śmierdząca stęchlizną i końską kupą. Za każdym razem, kiedy stamtąd wracam, muszę leczyć wysypkę. Twój ojciec wie, że nienawidzę wiochy, a mimo to zawsze mnie tam wlecze. Bo mamusi będzie miło! Dobre sobie. Mamusia! Cyborg, który nigdy nie okazuje żadnych uczuć. Wyrachowana, zimna krowa.
– A ja ją nawet lubię. – Brian z niezadowoleniem dostrzegł, że nad kostką zaczęło mu wyrastać kilka włosków. Mówił tej niemocie od depilacji, że pominęła to miejsce, to nie, upierała się, że nic nie przeoczyła. Jak zawsze miał rację! Jak to wygląda?! Gładkie, piękne, opalone ciało i nagle jakieś paskudne czarne włochy. Trzeba będzie jeszcze przed wyjazdem to poprawić. Przecież nie może zasiąść do wigilijnego stołu, prezentując się jak niedorobiony yeti.
– Dla mnie jest zawsze miła.
– Jasssne… – mruknęła jego matka. – Miła, bo dwa razy w roku przelewa ci na konto więcej kasy, niż mają wszyscy twoi koledzy i koleżanki z klasy razem wzięci przez całą szkołę.
– Nie wszyscy. – Chłopak wzruszył ramionami. – Nie zapominaj, że mamą Taylor jest prezeska Radia KissKiss, a dziadkiem Justina właściciel „KiełboPolu”. Przy nich nawet babcia wysiada. U Taylor na osiemnastce występował Kwiatek, u Justina Szpaczek, a u mnie ledwie Julia Pizgawa.
– A ona nie była aby najdroższa? – zapytała niepewnie Pamela.
– Nie. – Brian pokręcił głową. – Babcia wpisała jej występ na mojej osiemnastce do kontraktu na reklamowanie kremu przeciwzmarszczkowego dla nastolatek. Nie wiem, po co nastolatkom coś takiego. Przecież zmarszczki ma się dopiero na starość. Sama wiesz.
– Wielkie dzięki.
Pamela na wszelki wypadek rzuciła okiem w lustro, które na szczęście pokazało jej tak gładziutką twarz, jakby dopiero co przyszła na świat. Bardzo dbała o to, aby niwelować wszelkie oznaki starości, zanim jeszcze się pojawią, co sprawiło, że była ulubioną klientką kliniki „naturalnego piękna”, specjalizującej się w przerabianiu kobiet na wierne klony Małgorzaty Rozenek-Majdan. Miała tam już platynową kartę lojalnościową oraz opinię naiwniaczki, której można wcisnąć każdy chłam, pod warunkiem że nada mu się jakąś kompletnie niezrozumiałą nazwę.
Ostatnio korzystała tam na przykład ze stymulatora tkankowego „VinciTech”, o którym powiedziano jej, że „stanowi przełomową innowację w profilaktyce przeciwstarzeniowej” oraz że „za pomocą komórkowej biostymulacji polinukleotydami przywraca naturalny trofizm cery”, a także że „działa wielopoziomowo, czyli liftinguje, nawilża i zwalcza wolne rodniki, stymuluje produkcję elastyny na poziomie komórkowym oraz zapewnia długoterminową antyoksydację”. W istocie zaś wpuszczono jej pod skórę odrobinę preparatu witaminowego, po którym to zabiegu wyglądała według siebie cudownie, a zdaniem swojego męża, „jakby cierpiała na zapalenie okostnej i jej napuchło”.
– Tak czy siak, nie lubię tam jeździć – uparła się. – Sylwii mąż zafundował święta w Dubaju, a ja muszę się kompromitować w jakichś Lubniewicach. Jak to brzmi? I co powiedzą na to moje followerki? Który to już rok z rzędu będę robiła transmisje z tej dziury?! Jeszcze sobie pomyślą, że się kończę.
Brian zdusił w sobie chęć poinformowania mamy, że skoro jej audytorium zachwyciło się dotychczasowymi produkcjami, to musi być tak idiotyczne, że nie będzie w stanie wyciągnąć z jej wizyty w perle województwa lubuskiego żadnych daleko idących wniosków. Szczególnie jeśli Pamela ograniczy się, jak przez ostatnie lata, do zaprezentowania suto zastawionego stołu i dań serwowanych w porcelanie Rosenthala oraz nadnaturalnej wielkości portretu praprababci hrabiny w stroju à la caryca Katarzyna w ramionach pradziadka, prezentującego się niczym wilkołak z serialu „Czysta krew”, które to wstrząsające dzieło ozdabiało klatkę schodową.
– Przetrwasz – zapewnił ją za to lekceważąco. – Nie zapominaj, że w zamian za to, że posiedzisz tam tych kilka dni, dostaniesz kolejny cenny prezent. Przypomnij mi, co to było zeszłego roku? Jakieś odpustowe błyskotki, z tego, co pamiętam…
– Kolczyki i kolia od Tiffany’ego. – Pamela trochę się rozpogodziła na wspomnienie wartego ponad dwadzieścia tysięcy dolarów podarunku od teściowej. – Masz rację.
– Aaa… – Brian puknął się w czoło, po czym sięgnął do tylnej kieszeni jeansów i wyjął stamtąd złożoną na pół kopertę. – Listonosz to przyniósł chwilę temu. Przyszedłem ci to dać, ale trafiłem na moment dechrystianizacji twojej garderoby i zapomniałem. Swoją drogą, nie wiem, po co ktoś w tych czasach wysyła listy. Jakby nie mógł ci puścić maila.
– Daj!
Matka odebrała kopertę z jego rąk, rozdarła ją, po czym wyjęła ze środka niewielką kartkę, zadrukowaną maszynowym tekstem. Przebiegła ją wzrokiem i wyraźnie zbladła. Obserwujący ją ze znudzoną miną chłopak odrobinę się zaciekawił.
– I co to jest? – zapytał, patrząc na nią uważnie.
Pamela przez moment milczała.
– Nic takiego – odpowiedziała wreszcie, składając kartkę na pół.
– To znaczy? – Brian wstał i zrobił kilka kroków w jej stronę. – Pokaż!
– Powiedziałam, że to nic takiego! – Łęczycka szybko włożyła kartkę do kieszeni swoich ogrodniczek. – Jakaś… prośba o wsparcie.
– Prośba o wsparcie? – Syn popatrzył na nią podejrzliwie. – Coś kręcisz? Pokaż!
– Brian! – krzyknęła. – Daj mi spokój! Nie twój biznes. Chcę zostać sama!
Młody Łęczycki zatrzymał się jak wryty. Matka często bywała wkurzona, zwłaszcza kiedy coś szło nie po jej myśli, ale nigdy nie sprawiała takiego wrażenia jak teraz. Zastanowił się, jak najlepiej określić jej stan. Słowo „panika” wydało mu się najbardziej odpowiednie.
– Czemu się tak unosisz? – zapytał z jeszcze większym zdumieniem. – Chcę tylko zobaczyć, co cię tak zezłościło.
– Czy ty nie rozumiesz po polsku? – Teraz Pamela była już wyraźnie wściekła. – Idź się zajmij swoimi sprawami. I nie wtykaj nosa w moje!
– W porządku. – Chłopak rozłożył ręce w pokojowym geście. – Nie musisz zaraz robić dramy. Idę. Dobrego dnia.
Wolnym krokiem opuścił garderobę. Kiedy zamknął za sobą drzwi, Łęczycka błyskawicznie wyciągnęła kartkę i dokładniej już wczytała się w słowa, które na niej uwieczniono.
– Cholera… – mruknęła, kiedy zakończyła lekturę. – Szlag by trafił tę rodzinę. Całą.
* * *
Marta Pałasz przesunęła palcem po ekranie swojego smartfona i cmoknęła trzy razy z wyraźnym potępieniem.
– To straszne, co ludzie potrafią zrobić dla chwili rozgłosu – mruknęła niechętnie.
– O kim mówisz? – zaciekawiła się jej przyjaciółka, Diana, towarzysząca jej w gabinecie fryzjerskim i dumająca właśnie nad tym, czy ogniście rudy kolor, na który się farbuje, nie doda jej miliona lat, a co gorsza, nie upodobni do jej babci nieboszczki, która wyglądała w trumnie jak starsza wersja Ani z Zielonego Wzgórza czy też, według nowego tłumaczenia, z Zielonych Szczytów.
– O ciotce – wyjaśniła Marta, nadal wpatrując się w ekranik. – Znajoma z redakcji magazynu „Koktajl” przysłała mi draft wywiadu z nią. Nie wiem, czemu ona tak bardzo nie lubi mojej mamy. Może to kwestia imienia. Jakby mi dali na chrzcie Eulalia, to pewnie też bym nienawidziła całego świata.
– Naprawdę tak ma na imię? – zapytała Diana z rozbawieniem. – Myślałam, że tego typu imiona były modne przed wojną. I to pierwszą.
– Ona wygląda tak, jakby przeżyła obie, plus bitwę pod Grunwaldem – westchnęła Pałasz. – Aż trudno uwierzyć, że jest młodsza od mamy. I to o kilka ładnych lat. Sama popatrz, prezentuje się jak papryka po tygodniu w lodówce.
Diana rzuciła okiem na podetknięte jej pod oczy zdjęcie jakiejś starszawej, siwawej kobieciny, ubranej w coś nachalnie kojarzącego się z sieciami rybackimi i poobwieszanej większą ilością biżuterii niż stojąca za nią choinka bombkami i ozdobnymi łańcuchami. Tytuł obok zdjęcia głosił: „To ja powinnam mieć tę firmę! Dramatyczne wyznania Eulalii Jarzębskiej w ekskluzywnych kreacjach od Zosi Gałczyńskiej”.
– Nie jest tak źle… – mruknęła.
– Bo ją przemiędlili przez Photoshopa – zawyrokowała Marta – i to bardziej niż Marylkę. Tyle że Marylka na takich zdjęciach wygląda jak swoja własna prawnuczka, a Eulalia jak ktoś, kto pozował do portretów Matejce. Na żywo jest jeszcze gorzej.
– A cóż takiego ona tak dramatycznie wyznaje? – zaciekawiła się Diana.
– Jakieś pierdoły – odpowiedziała Pałasz lekceważąco. – Coś o jakimś testamencie dziadka, który mama podobno sfałszowała, żeby mieć pieniądze na swój pierwszy sklep. I o tym, że pomysł na fabrykę kosmetyków był jej. Bzdury. Już to wysłałam do mamy z prośbą, aby zablokowała ten tekst. „Koktajl” żyje z reklam jej kosmetyków, więc na pewno nie będzie z tym problemu. Dziwię się, że w ogóle wpadło im do głowy coś takiego i chcieli to opublikować. Pierdoły!
– Jesteś pewna, że nie ma w tym nawet ziarna prawdy? – Diana zerknęła na przyjaciółkę z zaciekawieniem. Plotki o familii Marty zawsze należały do jej ulubionych. Skoro już w Polsce nie było rodziny królewskiej, to należało poszukać jakiegoś zastępstwa. Łęczyccy ze swoim bajecznym majątkiem, życiowymi tragediami i wybuchającymi co jakiś czas skandalami idealnie się do tego nadawali.
– Pytasz mnie, czy jestem przekonana, że mama nie sfałszowała testamentu? – upewniła się Pałasz, a kiedy jej towarzyszka przytaknęła, przez chwilę rozmyślała. – Wydaje mi się, że zrobiłaby to bez mrugnięcia okiem. Tyle że nawet jeśli to akurat jest prawda, to dalej Eulalia już fantazjuje. Nie sądzę, żeby miała kiedykolwiek jakikolwiek pomysł na biznes. To typowa pańcia z bogatego domu, która uważa, że jej najważniejszym zadaniem jest elegancko siedzieć, nie mylić sztućców przy jedzeniu i ładnie pachnieć. W życiu nie skalała się żadną pracą. Najpierw utrzymywali ją rodzice, a właściwie to ojciec, czyli mój dziadek, bo babcia była typową żoną swojego męża i zajmowała się głównie dyrygowaniem służbą. Eulalia wspominała, że najcięższą robotą, jaką wykonała w życiu, było pójście do kuchni i osobiste posolenie rosołu, który dziadek nazwał przy obiedzie „wodą po ścierce do naczyń”. O, taka to była rodzina. Hrabiostwo, rozumiesz? Po śmierci dziadka Eulalia przeszła na utrzymanie mojej mamy. Tak zresztą jak pozostali członkowie rodziny. Mama łoży na luksusowe życie wszystkich. Łącznie ze mną.
Przyjaciółka popatrzyła na nią ze zdziwieniem.
– Przecież masz swoją firmę – zauważyła.
– Proszę cię… – Marta machnęła lekceważąco ręką. – Naprawdę uważasz, że gdybym żyła tylko z mojego wydawnictwa, stać by mnie było na wakacje na Malediwach, obiadki u Gesslerowej i zakupy w Vitkacu?
– Myślałam, że na książkach się zarabia – mruknęła Diana.
– Owszem, zarabiają księgarnie i hurtownie – westchnęła Pałasz. – Choć i one twierdzą, że nie. Do tego zobacz, kogo ja wydaję. Gdybym miała u siebie Remigiusza, Świst albo Grocholę, to może bym jakoś wyszła na swoje, ale jak się wydaje wybitne dzieła artystyczne, trzeba nawet czasem dokładać. Bez kasy od mamy daleko bym nie ujechała. W dodatku z moim szanownym małżonkiem…!
Tym razem Diana pokiwała głową ze zrozumieniem. Doskonale wiedziała, co jej przyjaciółka miała na myśli, i nie kontynuowała tematu. Od dawien dawna panował między nimi pakt, że o mężu Marty się nie dyskutuje. Julian Pałasz, zdaniem Diany koncertowy kabotyn i pasożyt, był wielką miłością jej przyjaciółki, która mimo iż zdawała sobie sprawę z jego wad, nadal nijak nie mogła się uwolnić od psychopatycznego wręcz uzależnienia od niego. Co ciekawe, kiedy Marta go poznała, jej ukochany wydawał się być innym człowiekiem niż teraz. Dowcipny, szarmancki, kulturalny, a do tego przystojny i seksowny, Julian nie mógł opędzić się od adoratorek. Marta, mająca spore kompleksy na punkcie swojej urody i figury, nawet więc nie próbowała podbić jego serca. Ku jej zdziwieniu to Pałasz wykonał pierwszy krok i po tym, gdy poznali się na przyjęciu u jednej z ich wspólnych znajomych, zaprosił ją na randkę. Okoliczności ku temu były znakomite, bo właśnie na Starówce prezydent miasta inaugurował okres świąteczny symbolicznym zapaleniem lampek na ogromnej choince. To pod nią kilka godzin później Marta i Julian pocałowali się po raz pierwszy i, jak łatwo można odgadnąć, wówczas wtedy jeszcze panna Łęczycka przepadła z kretesem.
Ich związek nabrał kosmicznego tempa. Po miesiącu byli już zaręczeni, po dwóch zaczęli przygotowania do ślubu, a w trzecim Marta odkryła, że jest w ciąży. Ślub przyspieszono, żeby nie szła do ołtarza w sukni ciążowej, po paru miesiącach na świecie pojawiła się zdrowa i piękna córeczka młodej pary, a po kolejnych kilku Julian przeszedł dość przykrą metamorfozę. Z zakochanego, nadskakującego swojej wybrance na każdym kroku, obdarzonego temperamentem godnym Don Juana nagle zamienił się w rozkapryszoną primadonnę, wiecznie nieszczęśliwą i depresyjną. Córką interesował się nikle, żoną w ogóle. Zrezygnował też z prowadzenia firmy, którą w chwili, gdy spotkał Martę, zaczynał rozkręcać, i przeszedł na utrzymanie swojej ślubnej. Ta wprawdzie co jakiś czas nieśmiało pytała, czy nie mógłby znaleźć sobie jakiegoś zajęcia, ale po kilku atakach furii, jakie tymi słowami wywołała, machnęła na to ręką. W końcu i tak cała rodzina żyła z pieniędzy jej matki, która regularnie raz na kwartał zasilała konta swoich dzieci pokaźną kwotą, a dodatkowo dwa razy w roku przelewała nieco mniejszą, ale równie imponującą sumkę na konta swoich wnuków.
I tak to sobie trwało latami, aż wreszcie któregoś dnia w Juliana wstąpiło, zdaniem Marty, jakieś zło. Mocno już podtatusiały i nieco zaniedbany małżonek nagle poczuł potrzebę pójścia na siłownię i basen, odświeżenia swojej garderoby oraz zmiany uczesania na bardziej przystające do współczesnych czasów niż wiecznie tłusta grzywka à la wczesne Czerwone Gitary. Kiedy pewnego dnia Marta złapała go na wypróbowywaniu kosmetyków z męskiej linii firmy swojej mamy, prawie wpadła w panikę. Zmiany te mogły oznaczać bowiem tylko jedno: znalazł sobie cizię i to dla niej stara się zmienić ze starego kaczora w młodego pawia. Gdy jednak Julian, ku jej zaskoczeniu, zaczął się wykazywać także w dziedzinie erotyki i zafundował jej kilkanaście nocy prawie tak namiętnych jak na początku ich znajomości, trochę odetchnęła. Doszła też do pocieszającego wniosku, że być może jego metamorfoza nie była spowodowana faktem poznania jakiejś rozwydrzonej kokoty, ale po prostu początkiem kryzysu wieku średniego. Niemniej jednak postanowiła mieć na niego oko. I w tym wszystkim bolała tylko nad jednym, a mianowicie tym, że zmiany w Julianie dotyczyły jedynie jego prezencji. Jeśli bowiem idzie o kwestie zawodowe, nadal niestety pozostawał starym sobą.
– Myślę, że po tym wywiadzie mama powinna ją wreszcie odciąć od kasy – rzekła mściwie. – Tyle lat pasożytowania wystarczy. Muszę jej to podpowiedzieć.
Diana pomyślała, że pierwszą osobą, którą trzeba byłoby odciąć od mamusiowego źródła finansowania, powinien być Julian, ale kolejny raz nie wypowiedziała swojej myśli na głos. Bo choć teoria głosi, że w przyjaźni najważniejsze są szczerość i umiejętność uświadamiania drugiej osobie nawet najgorszej prawdy, rzecz jasna dla jej dobra, to Diana doskonale zdawała sobie sprawę, że w tym przypadku wygłoszenie niektórych, nawet najbardziej zasłużonych opinii mogłoby oznaczać koniec znajomości. A kto wtedy zapraszałby ją na gratisowe pobyty w ośrodkach spa „Złotej Róży” albo proponował z góry opłacane wypady, a to na Seszele, a to na Malediwy? Nie, zdecydowanie przy Marcie należało gryźć się w język. Przynajmniej w kwestii jej małżonka.
Ciąg dalszy w wersji pełnej
Copyright © by Alek Rogoziński, 2024
Copyright © by Grupa Wydawnicza FILIA, 2024
Wszelkie prawa zastrzeżone.
Żaden z fragmentów tej książki nie może być publikowany w jakiejkolwiek formie bez wcześniejszej pisemnej zgody Wydawcy. Dotyczy to także fotokopii i mikrofilmów oraz rozpowszechniania za pośrednictwem nośników elektronicznych.
Wydanie I, Poznań 2024
Projekt okładki: PANCZAKIEWICZ ART.DESIGN
Redakcja: Małgorzata Tougri
Korekta: Olga Smolec-Kmoch, Jarosław Lipski
Skład i łamanie: Dariusz Nowacki
Konwersja publikacji do wersji elektronicznej:
„DARKHART”
Dariusz Nowacki
eISBN: 978-83-8357-890-3
Grupa Wydawnicza Filia sp. z o.o.
ul. Kleeberga 2
61-615 Poznań
wydawnictwofilia.pl
Seria: FILIA Mroczna Strona
mrocznastrona.pl
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci i zdarzeń jest przypadkowe.