Króliki Pana Boga - Grzegorz Kozera - ebook + audiobook + książka

Króliki Pana Boga ebook i audiobook

Grzegorz Kozera

4,7

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Poruszająca opowieść o przyjaźni, miłości, cierpieniu i potrzebie bliskości.

Maj 1945. Adam, Halina i Honza – rozbitkowie, którzy ocaleli z wojennej hekatomby – próbują wrócić do Polski. Niemcy skapitulowały, lecz wojna tak naprawdę się nie skończyła, a świat poukładanych wartości dawno runął. Bohaterowie niejednokrotnie przekonają się o tym podczas swojej wędrówki.

 

Króliki Pana Boga to najmocniejsza z pięciu dotychczasowych powieści Grzegorza Kozery. Przejmująca historia trojga ludzi, po zakończeniu drugiej wojny światowej wracających do domu. Postapokaliptyczna powieść drogi, której wędrowcy starają się przeżyć na przekór eksperymentom Boga. Chwilami przerażająca i okrutna, niesie jednak przesłanie, że dobro, o ile jest w człowieku, przetrwa razem z nim także koniec świata.

Piotr Adamczyk, pisarz, publicysta

 

Niepokojąco inna powieść w morzu (po)wojennych powieści. To książka, którą zaczynasz czytać o szóstej wieczorem, kończysz o ósmej wieczorem, ale śnisz o niej przez całą noc. Grzegorzowi Kozerze udaje się odnaleźć w niej człowieka tam, gdzie człowieczeństwa już nie ma. To wielka sztuka pisać o wielkich sprawach tak, że czyta się o nich lekko, ale myśli ciężko. Powieść ważna i potrzebna szczególnie dzisiaj, kiedy nic nie jest takie, jakie było jeszcze wczoraj.

Magdalena Parys, polska pisarka mieszkająca w Berlinie, autorka powieści „Tunel” i „Magik”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 254

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 7 godz. 28 min

Lektor: Janusz Zadura
Oceny
4,7 (106 ocen)
79
22
5
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Janickah

Nie oderwiesz się od lektury

Chciałam coś napisać, ale wybaczycie, nie potrafię. Po takich książkach, po takich historiach potrzebuję czasu by na nowo się poskładać.
10
Isgenaroth

Nie oderwiesz się od lektury

Najpierw myślałem, że to historia jakich wiele. Jednak autor tak zagrał na moich emocjach, że ta lektura wzruszyła mnie i pocharatała moją duszę. Muszę przyznać, że nie jest łatwo poprzez książkę coś takiego ze mną uczynić. Myślę też, że mogę to zawdzięczać także lektorowi - Januszowi Zadurze, który świetnie zinterpretował tekst.
00
Tarocistka7

Nie oderwiesz się od lektury

Beatycze1

Nie oderwiesz się od lektury

Wstrząsająca książka.Warta przeczytania..
00
Agnieszka3933

Nie oderwiesz się od lektury

Poruszająca lektura, dla ludzi o mocnych nerwach.
00

Popularność




Copyright © by Grzegorz Kozera

Copyright © by Wydawnictwo Dobra Literatura – Grupa Wydawnicza Literatura Inspiruje sp. z o.o, 2015

Wszelkie prawa zastrzeżone

All rights reserved

Książka ani żadna jej część nie mogą być publikowane ani w jakikolwiek inny sposób powielane w formie elektronicznej oraz mechanicznej bez zgody wydawcy.

Redaktor prowadzący: Olga Gorczyca-Popławska

Skład graficzny książki i projekt okładki: Ilona Gostyńska-Rymkiewicz

Zdjęcie Autora na okładce: Antoni Kocela

ISBN: 978-83-65223-00-5

Wydawnictwo Dobra Literatura

[email protected]

www.dobraliteratura.pl

literaturainspiruje.pl

Skład wersji elektronicznej:

Virtualo Sp. z o.o.

Rozdział I

Światło jest ciszą.

Adam otworzył oczy. Było już widno, słońce odbijało się od wiszącej na ścianie fotografii w oszklonej ramce. Obudził się i tak właśnie pomyślał: światło jest ciszą. Aż sam się zdziwił, że akurat to przyszło mu do głowy. Żadnych krzyków, wystrzałów, warkotu samochodowych silników. Nawet ptaki nie śpiewały o brzasku. Jakby wszystkie żywe istoty wymarły. Tylko wschodzące słońce było oznaką życia.

Spojrzał na Honzę. Chłopak leżał zwinięty w kłębek niczym wychudzony bezdomny pies. Teraz spał spokojnie, lecz w poprzednie noce Adama budziły jego krzyki. Ein, zwei, drei! Ein, zwei, drei!, wołał Honza przez sen i głośno płakał. Adam zrywał się na równe nogi, próbował go uciszyć. Po czym ponownie zasypiali, ale po godzinie czy dwóch chłopak znowu wyrzucał z siebie dramatyczne: Aufstehen! Raus, raus! I jeszcze: Ne, ne, ne!

***

Znalazł Honzę dwa tygodnie temu pomiędzy trupami w pasiakach. Kilkanaście ciał, niemal szkieletów, leżało przy drodze. Więźniowie zostali zastrzeleni, krew jeszcze nie zdążyła zaschnąć na zniszczonych drelichach. Chciał szybko wyminąć zwłoki, ale zauważył, że jeden człowiek się porusza. Przyjrzał się dokładniej. Chłopiec. Niemal dziecko. Nie miał na sobie więziennego ubrania, tylko zwykłe ciuchy. Podarty sweter, przewiązane sznurkiem spodnie, stopy owinięte szmatami. To był właśnie Honza. Prawdopodobnie dwaj więźniowie, upadając, osłonili chłopaka przed kulami. Nie został nawet ranny, ale był tak wycieńczony, że nie miał siły iść. Chwiał się i upadał. Adam dał mu się napić mleka z manierki, którą zabrał z domu Stolza, i wziął go na plecy.

Pierwszą noc spędzili w lesie. Było wilgotno i zimno. Mały kasłał i majaczył, więc Adam zdjął marynarkę i go okrył. Rankiem podzielił się z nim chlebem i znów napoił mlekiem. Potem, z Honzą na plecach, ruszył w dalszą drogę. Pytał samego siebie, po co to robi, po co dźwiga, dosłownie przecież, ten ciężar, i nie znajdował odpowiedzi. Nic o nim wtedy nie wiedział: ani jak ma na imię, ani skąd pochodzi i ile ma lat, ani dlaczego był pośród więźniów obozu. Początkowo chłopak w ogóle się nie odzywał. Kiedy Adam o coś go pytał po polsku lub niemiecku, milczał. Tylko nocą, przez sen, krzyczał.

Następnego dnia Adam starał się trzymać z dala od głównej drogi. Co kilkadziesiąt metrów przystawał, żeby odpocząć. W porównaniu z Honzą był silny, ale nie na tyle, by nie robić częstych przerw w marszu. Siedem godzin później dostrzegł zabudowania. Był już bardzo zmęczony. Ostrożnie podszedł bliżej. Drewniany parterowy budynek wyglądał na niezamieszkały. Ułożył chłopaka na ławce przed domem i zastukał do drzwi.

– Jest tam kto? – zawołał i ponowił pukanie.

Dopiero po dłuższej chwili otworzył mu stary mężczyzna. Miał siwe włosy i twarz pooraną zmarszczkami. Siedemdziesiąt, może osiemdziesiąt lat. Patrzył na Adama nieufnie. Wrogo.

– Jestem głodny – powiedział Adam po niemiecku.

– On też. – Pokazał na chłopaka.

Stary nawet nie wychylił się zza framugi, żeby spojrzeć na Honzę.

– Nic nie ma, wynoście się stąd.

– Jesteśmy głodni – powtórzył Adam.

– Mówiłem, nic nie ma.

Mężczyzna usiłował zamknąć drzwi, ale Adam mu na to nie pozwolił. Odepchnął starego tak mocno, że ten uderzył o ścianę, i wszedł do domu. W środku było czysto, jakby ktoś przed chwilą posprzątał. Zajrzał do kuchni, potem do pokoju i jeszcze do następnego. Na szerokiej kanapie siedziała stara kobieta, zapewne żona gospodarza. Była przestraszona. Nie odezwał się do niej. Wrócił do starego, który trzymał się za krwawiącą głowę.

– Potrzebujemy trochę jedzenia. Weźmiemy je i sobie pójdziemy.

Stary wzruszył ramionami.

– Ogłuchłeś? – zapytał. – Nic nie mam. Kim ty jesteś? Polaczkiem? Myślisz, że się ciebie przestraszę, brudna świnio?

Adam zmełł w ustach przekleństwo. Podszedł do kobiety, chwycił ją za rękę i pociągnął za sobą. Zaczęła krzyczeć. Nie zwracał na to uwagi. Kiedy stanęli przed starym, wyciągnął pistolet. Parabellum pamiętające chyba poprzednią wojnę, które znalazł w domu Stolza. Przyłożył broń do skroni kobiety.

– Dawaj żarcie, Szwabie.

Widok pistoletu zaskoczył mężczyznę, lecz tylko na moment.

– Wojsko wszystko zabrało – powiedział beznamiętnie. – Mieliśmy kury, krowę i świnię, a teraz nie mamy nic. Nawet owies się skończył. Możesz nas zabić.

– Nie wierzę ci!

Puścił kobietę i wszedł do kuchni. Tamci przyglądali mu się w milczeniu, gdy szukał jedzenia. Przetrząsnął wszystkie szafki, ale znalazł jedynie dwie wyschnięte cebule. Wyszedł na podwórze. Nad szopą dostrzegł klatkę dla ptaków.

Gołębie. Zawołał starego. Ten zbliżył się powoli, chyba przeczuwał, co Adam chce zrobić. Kobieta została w domu.

– Więc jednak macie coś do jedzenia. Stary pokręcił głową.

– To gołębie mojego wnuka. Opiekuję się nimi pod jego nieobecność. Hoduje je od dzieciństwa. Gdy wróci, znów się nimi zajmie.

– Wnuk pewnie walczy dzielnie za ojczyznę, co? Nie martw się, trochę mu zostawimy. Choć mam nadzieję, że nigdy nie wróci.

Wsunął pistolet za pasek od spodni, otworzył klatkę i wyciągnął jednego gołębia. Ptak trzepotał skrzydłami, gdy rzucił nim o ziemię. Potem zabił jeszcze jednego.

– Niech twoja żona je oskubie i ugotuje – rozkazał staremu. – I dołoży te dwie cebule. Rozumiesz?

Tamten nie odpowiedział, stał nieruchomo.

Adam dotknął kolby parabellum i dopiero wtedy stary powoli schylił się, żeby zabrać zabite gołębie i zanieść je do kuchni.

Adam pomyślał, że wywar z gołębi pomoże chłopakowi, pod warunkiem że będzie mu go podawał w rozsądnych porcjach. Wiedział, że tak trzeba. Pamiętał jeszcze z Polski dwóch straszliwie wygłodzonych Żydów, którzy po ucieczce z getta w jego mieście rzucili się na marchew i marmoladę znalezione w jakiejś piwnicy. Umierali w męczarniach, leżąc we własnych odchodach, i nikt nie potrafił im pomóc.

Dlatego teraz musiał ostrożnie karmić chłopaka.

Przeniósł Honzę do pokoju i ułożył na tapczanie, który był chyba małżeńskim łożem gospodarzy. Kazał Niemcowi przynieść miskę z ciepłą wodą i czyste ubrania. Stare dał do spalenia. Gdy obmywał chłopaka, przekonał się, że to sama skóra i kości. Koszula i spodnie, w które go przebrał, były za duże, mniejszych stary nie miał. Musiał podwinąć rękawy i nogawki. Zmartwił się, gdy zobaczył stopy Honzy – były zdarte do krwi.

Swoją łamaną niemczyzną zapytał starego, czy ma coś, czym można by odkazić rany. Tamten milczał, więc pokazał na nogi Honzy i powtórzył pytanie.

– Żona może zrobić okład z aloesu – powiedział Niemiec w końcu.

– To niech zrobi.

Stary nie odchodził, tylko patrzył na Adama.

– Długo tu zostaniecie? – zapytał.

– Tyle, ile trzeba.

– A jak przyjdą Amerykanie albo bolszewicy, powiesz im, że wam pomogliśmy?

– Już nie przeszkadza ci, że jestem Polaczkiem? Powiem. Ale jak przyjdą twoi, to każesz im nas zabić, co?

– Sami was zabiją, zanim zdążymy się odezwać – mruknął stary.

Kobieta opatrzyła stopy chłopaka, a potem owinęła je lnianymi chustkami. Płakała. Adam stanął obok niej.

– Widzisz, jaki jest chudy? To zasługa waszych – powiedział. – Inni, tacy jak on, z obozu koncentracyjnego, nie zdążyli umrzeć z głodu, bo ich zastrzelono. Leżeli przy drodze. Jak myślisz, kto ich zabił?

Pokręciła głową, jakby nie mogła uwierzyć w to, co widzi i słyszy. Nadal płakała.

Godzinę później przyniosła im wywar z gołębiego mięsa, z dodatkiem cebuli i odrobiną soli. Nie pachniał jak rosół z kury. Honza podniósł głowę, zapach go ożywił. Adam pomyślał, że kilka lat temu nie tknąłby takiego dania, dziś jednak miał ochotę spróbować.

Najpierw nakarmił chłopaka kilkoma łyżkami zupy. Potem sam zjadł trochę. Resztę zostawił na później.

Pomyślał jeszcze, że kilka lat wcześniej nie umiałby też zabić gołębia.

Chłopak nie spał. Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Adama. I wtedy przemówił po raz pierwszy.

– Kim jesteś? Zadał to pytanie po polsku, z dziwnym akcentem.

– Opiekuję się tobą od wczoraj. Mam na imię Adam.

– A gdzie są inni? Ci z obozu.

– Nie żyją. Ty jesteś bezpieczny – powiedział, choć wcale nie był tego pewien.

– Jestem Honza. Chcę wrócić do domu. Do mamy.

– Wrócisz, kiedy trochę odpoczniesz i nabierzesz sił. Teraz śpij, bo czeka nas długa droga. Bardzo długa.

Gdy Honza zasnął, Adam podszedł do okna, z którego widać było pole i kawałek lasu. Stamtąd mogło nadejść niebezpieczeństwo.

Odwrócił się do starego.

– Często macie gości takich jak my? – zapytał.

– Mieszkamy na uboczu, ale nie jesteśmy niewidzialni. Różni się trafiają. Żołnierze, dezerterzy, uciekinierzy z Berlina, robotnicy i zwykli bandyci. Zawsze chcą jedzenia albo żeby ich przenocować. Niektórzy proszą, chcą płacić Reichsmarkami, ale co miałbym za nie kupić? Inni grożą. Zabili nam psa. Tyle że gdy przyjdą Ruscy, tak dobrze nie będzie. Oni nie znają litości. Krzyżują ludzi na drzwiach, hańbią niemieckie kobiety, nawet małe dziewczynki i te w wieku mojej żony. Ludzie mówią, że są już blisko Berlina. Jeśli Führer ich nie powstrzyma, Niemcy przestaną istnieć.

Adam spojrzał na niego z niedowierzaniem.

– Więc jeszcze myślisz, że ten wasz Führer może cokolwiek zdziałać? Gdy najwięksi wrogowie są już na waszej ziemi?

– Mój syn walczył dla niego. Już nie wróci, zginął w Rosji. Czekamy na wnuka, który jest na froncie, ale nie wiemy gdzie. Tylko dla Horsta żyjemy. Ma dziewiętnaście lat.

Jest w moim wieku, pomyślał Adam.

– Liczysz na to, że się wzruszę? – zapytał starego. – Ten dzieciak jest młodszy od twojego wnuka, na niego też ktoś czeka. Nie chciałbyś przeżyć tego, co on przeszedł za sprawą takich jak twój wnuk.

– Nie zabijaj wszystkich gołębi – poprosił tamten cicho.

– Już ci mówiłem, Szwabie, że wszystkich nie potrzebujemy – powiedział i dodał po polsku, tak, żeby Niemiec nie mógł go zrozumieć: – Was dwojga też nie zabiję, chyba że będę musiał.

Zostali u nich jeszcze trzy dni. Po zmroku siedzieli po ciemku, żeby światło świec nie przyciągnęło niczyjej uwagi. Pili wywar przyrządzony przez kobietę i jedli ugotowane gołębie mięso. Kilka razy podała im kawę zbożową, której Adam nie znalazł, gdy szukał jedzenia. Czasami słyszeli w oddali pojedyncze strzały i serie z karabinów, salwy armatnie, jakieś krzyki, szum przejeżdżających samochodów.

W dzień, wysoko na niebie, widzieli przelatujące samoloty. Chyba amerykańskie.

Adam nie ufał staremu, dlatego gdy chciał się przespać, zamykał ich obydwoje w ciemnej komórce przylegającej do kuchni. z której nie mogli się wydostać. Nie protestowali.

Odchodząc, zabrał ze sobą ugotowane mięso gołębie zawinięte w gazetę. Trzewiki dla Honzy, tak jak ubranie, były za duże, ale przynajmniej chłopak miał prawdziwe buty.

***

Poprawił brudny koc, którym był okryty chłopak. Z domu, w którym ukrywali się od czterech dni, ocalała tylko połowa. Drugą prawdopodobnie zniszczył pocisk artyleryjski, ponieważ w pobliżu nie dostrzegł żadnego leja po bombie. Właściciele musieli uciec podczas ostrzału, może wcześniej. W każdym razie już ich nie było, gdy Adam z Honzą – po nocy przespanej w jakiejś stodole, a wcześniej pod gołym niebem – się tutaj dowlekli, klucząc lasami i polami.

Po drodze widzieli porzucone samochody, meble, książki i walizki, które ktoś zdążył już opróżnić. Natykali się też na martwych ludzi. Więźniów, cywilów i żołnierzy w niemieckich mundurach.

Tutaj, w tym domu, wybuch zamienił w gruzy dwa pokoje. Jednak kuchnia, a także sień nadawały się do zamieszkania. Adam przeszukał kredens i wszystkie zakamarki, znalazł trochę kaszy i słoik z ogórkami, a w szopie worek do połowy wypełniony ziemniakami. To już było coś, chociaż głównie właśnie ziemniakami żywił się przez ostatnie dwa lata. Stolz uważał, że jego polski parobek na lepsze posiłki nie zasługuje. Ale dla prawie zagłodzonego na śmierć Honzy ziemniaki, kasza i ogórki były darami niebios. Przydałyby się mięso, jajka i mleko, lecz tego w zrujnowanym domostwie nie znalazł.

W domu dostrzegł jeszcze garnki, zapałki i trochę węgla. Na szczęście piec i studnia nie zostały zniszczone. Gotował więc ziemniaki i kaszę. Jedli je powoli, w małych porcjach. Chłopak najchętniej połknąłby wszystko od razu, Adam mu nie pozwalał. Ogórki schował do chlebaka, zostawił na później. Marzył o kotlecie schabowym i jajkach na miękko.

Honza zaczął opowiadać o sobie. Nazywał się Gottlieb, miał jedenaście lat, chociaż wyglądał najwyżej na osiem. Był synem czeskiego Żyda i Polki. Mieszkał z rodzicami w Cieszynie. To wyjaśniało jego dziwny akcent. Niemcy ojca od razu nie zabrali, był im porzebny, ponieważ znał się na melioracji. W końcu jednak przyszli po niego rok temu i wysłali do obozu. Razem z Honzą. Matki wtedy nie było, pojechała do Skoczowa, do Niemki, której szyła sukienkę.

W obozie zostali rozdzieleni. Ojciec Honzy szybko skończył w piecu krematoryjnym. Co się stało z matką, chłopak nie wiedział. Jego samego po czterech miesiącach przeniesiono z Auschwitz do obozu w Niemczech.

– Gdy wybuchła wojna, przestałem rosnąć – powiedział.

Adam nie zapytał, jak mu się udało tak długo przetrwać w obozach.

Co parę godzin wychodził nieco dalej od zniszczonego domu. Z ukrycia obserwował drogę. Widział sznur wojskowych ciężarówek, gromady cywilów z rowerami i wózkami, na których wieźli swój dobytek. Domyślał się, że uciekają przed Rosjanami.

Oni musieli iść w przeciwnym kierunku niż tamci. Martwił się, że pojawią się Niemcy. Gdyby ich znaleźli, byłoby po nich, tak jak mówił stary. Podobno Amerykanie, a może Francuzi lub Rosjanie byli blisko.

Słyszał, jak Stolz mówił o tym żonie. Niemcy najbardziej bali się Sowietów i tego, co z nimi zrobią.

– Nas zabiją, a to ścierwo przeżyje – powiedział wtedy Stolz i splunął.

Patrzył złowrogo na Adama, który nosił do drewutni porąbane przez siebie drewno. Najchętniej kolejny raz oćwiczyłby parobka batem.

To było trzy tygodnie temu, pod koniec marca. Trudę, swoją córkę, Stolzowie już wcześniej wysłali do rodziny na południu, gdzie miało być bezpieczniej. Z tamtej strony nadciągali Amerykanie, którzy nie budzili tak wielkiej grozy jak bolszewicy. Pewnego dnia dziewczyna po prostu zniknęła i Adam nie zdążył się z nią pożegnać.

Niewiele wiedział o tym, co się teraz dzieje na froncie. Ale to jedno na pewno – wojna się nie skończyła. Niemcy, mimo że przegrywali, mogli przecież powrócić. I zabić ich obu łatwiej, niż zabija się pluskwy.

Słońce było ich drogowskazem. Patrząc na niebo, Adam orientował się, w którym kierunku iść. Na północny wschód.

Do domu.

Gdy wyruszali – Honza jeszcze słaby, lecz szedł już o własnych siłach – znowu usłyszeli pomruk artylerii. Nie wydawał się odległy.