Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
14 osób interesuje się tą książką
Zaskakująca kontynuacja jednego z największych bestsellerów ostatnich lat
Ryfka ma jeden cel — przetrwać. W swojej kryjówce pielęgnuje na wpół przytomnego Jakuba Szapirę, który niczym nie przypomina niegdysiejszego postrachu stolicy. Kobieta nocami wychodzi na gruzowisko, którym po polskim powstaniu stała się Warszawa. Zdobywa pożywienie, obmyśla plan dalszej ucieczki, pieniądze wymienia na coś znacznie cenniejszego — na broń. Jej oczy widzą upadek dawnego „królestwa” Szapiry, jej nozdrza rozpoznają zapach porzuconych resztek jedzenia, jak i trupi odór, a do jej uszu dochodzą coraz to nowe pogłoski. Podobno pod ruinami byłego getta żyje nieomal mityczny Ares, krwią podpisujący swoje nazistowskie ofiary…
Dawid, syn Szapiry, przeżył wywózkę z Umschlagplatz. O losie ojca niewiele wie, bo też mało go on obchodzi. W ukryciu wspomina dawne czasy i przedwojenną potęgę Jakuba. Spotkał w życiu wielu złych ludzi, ale nikt nie jawi mu się gorszym niż Jakub Szapiro…
Opowieść Ryfki i historia Dawida układają się w zaskakującą kontynuację Króla, jednego z największych bestsellerów ostatnich lat. Chwytająca za gardło opowieść o wojnie oraz bezkompromisowe spojrzenie na oprawców i ofiary. Żydzi, Polacy i Niemcy. I to najtrudniejsze wyzwanie… pozostać człowiekiem.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 428
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
W zimnie, w ciemnościach, w nieustającej trwodze.
W zimnie, w ciemnościach, w trwodze nieustającej ja, zwierzę nocne.
Ciemnymi dniami kulę się w mojej norze, szara jak ściany kryjących mnie jam, nocą ciemną wychodzę na żer, zdrapywać resztki mięsa ze szkieletu martwego miasta, obgryzać jego zmarzłe truchło. Przemykam pomiędzy betonowymi skały, w kanionach ulic, przebiegam po gruzowiskach lekko, nie pozostawiając śladu, niewidzialna prawie, bezszelestna i szara, w kieszeni mam żądło, żeruję, a potem wracam i jak matka karmię tego, którego kochałam, kulę się w legowisku, zlewam się ze ścianami, ze szmatami, kulę się obok niego, ogrzewam go resztkami ciepła, które mam jeszcze w swym ciele, ogrzewam go jak matka.
Całe życie kochałam złego człowieka.
Ogrzewam go i karmię, a potem znowu wychodzę, a on zostaje, w mroku.
Pamiętam wteraz i pamiętałam wtedy, w zimnie, w ciemnościach, w trwodze, jak siedział u mnie, siedzi, kilka lat wcześniej, w innym świecie, jeszcze w moim burdelu u zbiegu Piusa XI i Koszykowej, po tym, jak jednak nie wyjechali do Palestyny w 1937, on i ta jego żona. Po tym, jak wrócili. Po tym, jak zawrócił samolot.
Więc siedział u mnie, pamiętam, siedzi nagi, siedział na łóżku, opierał łokcie na kolanach, a na dłoniach głowę. Najpierw milczał. Potem pił. Pije. Potem płakał. Potem walił pięścią w ścianę, aż połamał sobie kości prawej dłoni, okrwawił ścianę, lecz walił dalej, zbyt pijany, żeby czuć ból kości nie po raz pierwszy i nie ostatni połamanych, skoro bolało go wszystko poza ciałem, nie wiem, czy nazwać to sercem, duszą, przecież człowiek nie ma duszy, a serce to tylko mięsień, ale coś jest w środku, coś, co nie jest ciałem, a jest człowiekiem, albo należy do człowieka, albo człowiek należy do tego, co jest w środku, i to go właśnie bolało i aby ten ból zagłuszyć, połamał sobie kości śródręcza, waląc o ścianę, ja dzwoniłam po doktora, doktor przyjechał, obejrzał rękę, trzeba było jechać do szpitala, tam doktor prześwietlał, nastawiał, gipsował, zrobił wszystko, co należało, a Jakub niedługo później wrócił i dalej pił, z ręką zagipsowaną, a potem stracił przytomność i leżał na łóżku, nagi i nieświadom niczego.
Kocham złego człowieka, pomyślałam wtedy, patrząc na jego ciało, na jego granatowosine tatuaże i mięśnie grubo sadłem obrosłe, kochałam.
Czy na przykład pani Goebbels też tak myśli o swoim mężu, że kocha złego człowieka? I czy go kocha? Czym jest miłość, jeśli kocha się kogoś tak złego?
Ja też jestem złym człowiekiem, ale on mnie nie kocha. Taka jest nasza konstelacja, dwoje złych ludzi, ja zła, on zły, ja go kocham, ale on nie kocha nikogo, nawet samego siebie nie kocha, może więc to czyni mnie jakoś lepszą, że w całym moim zepsuciu, w całym plugastwie tej mojej nie-duszy, mojego nie-serca, jednak go kocham, więc może nie jestem zła tak do końca, może zostało we mnie coś z człowieka, a w nim już nic, bo on nie kocha nikogo. Kochał kiedyś samego siebie, kochał te wszystkie swoje bibelociki, pistoleciki, scyzoryki i garniturki, kochał buciki z drogiej skóry i automobile, w które się przystrajał, bo chciał być kimś więcej niż kolejnym Żydkiem z Warszawy, Żydkiem-nikim, gównem, mierzwą ludzką, a nie miał w sobie nie-serca i nie-duszy, które mógłby oddać jakiejś idei, tak jak jego brat oddał się Palestynie i chciał za nią zginąć, a zginął nie za Palestynę, tylko za nic, za to przez Jakuba, więc może za Jakuba, może za niego życie oddał?
A Jakub chciał być czymś więcej niż mierzwą, dlatego boksował, strzelał, stroił się, rozkładał pawi ogon, płodził synów, przechadzał się, paradował, promenował z Tłomackiego na Kercelak, uchylał kapelusza, uśmiechał się, kłaniał komu trzeba, tokował, flirtował, samczyk, byczek, bydlak, a potem stało się to, co się stało, i Jakub już nie kochał samego siebie, więc nie kochał już nikogo i leży teraz tutaj, w barłogu ze szmat, kołder i płaszczy, w barłogu pod ścianą, chudy, zarośnięty, przykryty łachmanami, od tygodnia nie wypowiedział ani jednego słowa w żadnym z ludzkich języków, chciał za to krzyczeć, wtedy zatykałam mu usta, jest taki słaby jak dziecko, a ja jestem przy nim.
Kiedy udaje, udało mi się zdobyć coś do jedzenia, to karmiłam go, czasem prawie przemocą. Otwieram mu usta, wkładam kostkę cukru, czekam, aż się rozpuści w jego ślinie, czekałam, aż ją przełknie.
Zmuszam go, żeby się wypróżnił, na szczęście wystarczy raz albo dwa razy w tygodniu, bo nie ma się z czego wypróżniać.
Pilnuję, żeby nie sikał pod siebie, żeby nie zasikał ubrań i posłania, bo wtedy zamarznie.
I przypominam go sobie, jak siedział, siedzi u mnie nagi, następnego dnia po tym, jak złamał sobie rękę, ciągle był 1937 rok, przypominam sobie te wszystkie noce, kiedy spał w moim łóżku, a ja siedziałam obok i patrzyłam na jego szerokie wytatuowane plecy, ramiona i pośladki, i kochałam jego siłę, kochałam strach, jaki budził, kochałam jego gwałtowność, kochałam smutek, który go wypełniał, kochałam nawet to, jak bardzo miał mnie w garści, kochałam go za to, że zostawił mnie dla tej paniusi, dla tej szmaty z dobrego domu, adwokackiej córuni, wypieszczonej, wychuchanej, i nawet mnie to bawiło, że poszła tak na zmarnowanie, nie, że teraz, ale wtedy, taka dziewczyneczka, która mogłaby się zasymilować i żyć sobie jak zwykła Polka, taka dziewczyneczka śliczna, się z nim związała, tak, nawet mnie to bawiło, nawet go za to też kochałam, bo myślałam bardzo źle o sobie samej, więc miałam to za kolejny jego sukces, oto ktoś taki jak ja, ktoś z najbrudniejszego żydowskiego rynsztoka, a bierze sobie taką dziewczynę, panienkę z innego świata, wszystko mu się udaje i to też.
To nieprawda. Nawet wteraz się okłamuję, chociaż trochę, nawet wteraz kłamstwami próbuję zachować trochę utraconej wtedy godności. Nienawidziłam go za to. Za to chciałam go zabić. I ją chciałam zabić, stłuc butelkę i wbić jej szkło w twarz, w brzuch, rozharatać je, oczy wydrapać, przecież umiem, wciąż bardzo dobrze pamiętam, jak to jest, gdy się sobie pozwala wybuchnąć w środku. Pamiętam to jeszcze z więzienia.
Kochałam go również wtedy, chudego, o skórze szarej i szorstkiej, słabego, drżącego, kocham go, nawet kiedy podcieram mu tyłek, zachowując te zużyte skrawki papieru na później, na opał, kocham jego trochę już opuchnięte z głodu ogromne dłonie, po raz pierwszy od samego początku wojny spuchł z głodu, teraz, dopiero teraz, kiedy Sowieci są już na Pradze. A myślał, że wszyscy inni mogą puchnąć, tylko on nie spuchnie. Chyba że od sadła wylewającego się zza paska spodni.
Najgorsze jest to, że nie musiał spuchnąć. Głodujemy, owszem, ale dopiero od paru miesięcy, od powstania. W getcie byliśmy najedzeni, po Grossaktion, w szopie, też nie byliśmy głodni, ale wtedy już Jakub tracił powoli zainteresowanie jedzeniem, pogrążał się w apatii, jadł coraz mniej. Tak samo potem, u niej. Chudł. Miał z czego. W końcu jadł tylko to, co włożyłam mu do ust, prawie zmuszając go do przełknięcia.
Robi się już ciemno, robiło, nie będzie widać dymu, więc mogę rozpalić ogień. Umiem zresztą palić tak, żeby dymu nie było wcale, jestem nocnym zwierzęciem, nocnym potworem, gdybym nie umiała, to już bym nie żyła, więc na nocne palenie mam, miałam odłożone paliwo dymiące, a na dzienne specjalne, najsuchsze szczapki, z których dym rozchodzi się po naszej kryjówce i zanim wydostanie się na zewnątrz, to już go nie widać. Skleciłam w tym celu specjalny piecyk ze starej, zardzewiałej beczki, którą wtargałam tutaj z piwnicy, w środku poukładałam cegły, na cegłach ruszty, pilnikiem wykroiłam otwory dające dostęp do paleniska i popielnika, ze znalezionych rur zbudowałam też komin, dający ciąg i wyprowadzający dym nie na zewnątrz, to byłoby samobójstwo, lecz do korytarza obok, gdzie spokojnie może się rozejść, z zewnątrz ciągle niewidoczny.
Składam więc, złożyłam trochę podpałki z „Gazety Żydowskiej” z 1942 roku, na to dorzucam odłupanych od drzwi szafy szczap, rozpalam, czekam, aż zapłonie. Trochę go ogrzeje.
– Muszę iść, Jakub – mówię bardzo cicho. – Muszę iść. Nie ruszaj się stąd.
Już czas. Dałam mu dzisiaj ostatnią kostkę cukru z woreczka, który zabrałam jeszcze z mieszkania tej polskiej kurwy, co nas ukrywała, ale o niej nie chce mi się myśleć teraz. Wody mam dość, jeszcze przynajmniej kilka litrów w bańce po mleku, a co ważniejsze, wiem, skąd tę wodę wziąć, bo mam gotową studnię. Zamarza, ale to nie jest wielki kłopot, topię wodę nocami na moim piecyku.
Patrzę na mój wydrapany na ścianie kalendarz, spojrzałam. Wydawało mi się, że jest pierwszy grudnia, i wteraz wiem, że słusznie, że się nie myliłam. Mam na sobie dwie pary grubych rajstop, męskie wełniane spodnie, dwa swetry i o wiele na mnie za dużą, grubą męską marynarkę. Biorę worek, zabrałam, z worka przy użyciu grubego sznurka sporządziłam coś w rodzaju plecaka, zakładam i zapinam płaszcz, po czym ściskam go wojskowym pasem, buty okręcam szmatami, głowę szalem i grubą, wełnianą chustą. Mam też dwie pary wełnianych rękawiczek i na lewej rękawiczce zapinam stary zegarek Jakuba, niemiecki Glashütte, który nosił jeszcze przed wojną, na zniszczonym pasku, lecz o świecących w ciemności wskazówkach. Za pas, z tyłu, wkładam niewielki, zagięty łom, bardzo przydatne narzędzie, do kieszeni płaszcza chowam nóż, taki zwykły, kuchenny kozik, do drugiej pistolet.
Kupiłam go w lutym czterdziestego trzeciego na Twardej, chodziłam wtedy poza szczątkowe getto do pracy na placówce, oczywiście wychodziło się wyłącznie w grupach, gdyby ktoś odważył się iść samotnie, to Niemcy strzelali bez ostrzeżenia, nasze komando prowadziła gruba Niemka, nazywała się zwyczajnie, Miller.
Jakub nigdzie już nie chodził, Jakub był już wtedy w ciemnościach, miał numerek na życie, ale po styczniowej akcji okazało się, że numerek już nie gwarantuje bezpieczeństwa, kiedy tylko z naszego szopu zabrali kilkaset osób, nas nie zabrano popartym sutą łapówką cudem, Jakub prawie nie zwrócił na to uwagi, wegetował i nikł, ja chodziłam na szmugiel sama. Zwracałam uwagę za nas dwoje, na wszystko, na co trzeba było zwracać uwagę, żeby żyć.
Żyć, żyć, żyć, jedyna modlitwa, jaką odmawiałam.
Na Twardej był sklepik, właściwie w podwórku jednego z domów na rogu Pańskiej i Twardej, było to zresztą na terenie dawnego małego getta, po likwidacji odbywało się tam dużo handlu szmuglerskiego, miałam tam paru znajomych i poznałam pewnego jegomościa z Lublina, którego w końcu pytam, zapytałam, czy nie wystarałby mi się o maszynę. Zapytałam go o to, bo od dawna wiedziałam, że wpadłam mu w oko, tak zawsze łatwiej dobić interesu. Lubelski szmugler mi na to odpowiedział, mówi, że maszyny teraz bardzo drogie, każdy Żydek tylko maszyny by kupował, tacy się Żydzi nagle chętni do strzelania zrobili.
Tak rzeczywiście wtedy było, już po Grossaktion pistolet to była najlepsza waluta w tym, co zostało z getta, a jak zrobili akcję w styczniu, to sama uznałam, że żywcem mnie nie wezmą, że lepiej zabić chociaż jednego Niemca, kiedy mnie będą zabierać, niż po prostu umrzeć. Wtedy już wielu z nas tak myślało, szczególnie z Partii, ja jednak do Partii się nie garnęłam, bo nie po to walczyłam z każdym, kto się tylko nadarzył, o samą siebie, o moje bycie kimś, nie zaś nikim, nie po to poświęciłam tyle, ile poświęciłam, żeby teraz słuchać rozkazów jakiegoś zarozumiałego gnojka, bez znaczenia, czy będzie to bundysta, syjonista czy szomer.
Na pieniądzach nikomu już nie zależało, chociaż pieniądze były, jeśli ktoś szmuglował i nie dał się zastrzelić, to zysk był pewny. Najwięcej kupowała właśnie Partia, ale prywatni też, jeśli tylko mieli za co, i bojowcy z Partii przymykali na to oko, wyciskając grubsze pieniądze z bogaczy, aż się czasem o tych bogaczy do wyciskania pokłócili z bejtarowcami. Mówiło się, że Partia godzi się na to, żeby prywatni mieli broń, bo kiedy w końcu powstaniemy, to pozwoli każdemu uzbrojonemu przyłączyć się do walki o godną, machabejską śmierć.
Ja miałam jednak inne plany niż machabejska śmierć.
Brałam to pod uwagę, lepiej umrzeć, zabijając chociaż jednego z tych potworów, jednak wcale nie chciałam umierać i dlatego żyję, przeżyłam, chociaż wszyscy umarli.
Powiedziałam mu więc wtedy, temu facetowi z Lublina, że pieniądze u mnie są, ile trzeba, tyle będzie. Dwa dni później, idąc na placówkę, znowu spotkałam go tam, gdzie wcześniej. Zapytał, czy mam pieniądze, miałam, zapłaciłam siedem tysięcy, bo po co mi siedem, dziesięć, sto tysięcy, co ja z pieniędzmi zrobię, z jego pieniędzmi i z moimi, starymi, jeszcze przedwojennymi i nowymi, ze szmuglu. Pieniądze to papier, pieniądze to nic. Maszyna to dobra, godna, odważna śmierć, nie łudziłam się, że maszyna to mogłoby być nawet życie, bo jeśli życie, to nie dzięki jakiemuś pistolecikowi, pistolecikiem życia wywalczyć sobie nie sposób, żeby życie sobie wywalczyć, to trzeba mieć armię i flotę, samoloty i tanki, pistolecik się nadaje tylko do dobrego umierania, jeśli życie, to zupełnie inaczej. Ale dobre umieranie i tak lepsze niż taka śmierć.
Tak wtedy myślałam, ale wteraz już nie wiem, czy lepsze. Łudziłam się, wtedy, że śmierć, podczas której będę strzelać z pistoletu, jest lepsza, bo umierając w walce, zachowam człowieczeństwo, które odebrano by mi w pociągu do Treblinek albo które mógłby mi odebrać każdy wydający mnie gestapo, albo zabijający na miejscu Polak, ale przecież to nieprawda, śmierć to śmierć. W śmierci człowieczeństwo się właśnie traci, niezależnie od rodzaju śmierci, bo z człowieka człowiek umierający staje się martwym ciałem, niczym.
Zapłaciłam więc i pytam, gdzie maszyna, a człowiek ów na to, że w pokoiku na górze, gdzie on ode mnie jeszcze jednego będzie potrzebował, inaczej nici z transakcji.
Chciałam mu w pierwszym odruchu odpowiedzieć, że nie jestem kurwą, ale potem pomyślałam, że po co mi spór, co za różnica, przecież i tak niedługo umrzemy, nie ma się o co kłócić, nie mam czasu, nasza grupa za godzinę ruszy z powrotem, a przecież ciało to nic, ciało się od tego nie zużywa, a jeśli się brudzi, to można je umyć, poszłam więc z nim do tego pokoiku, tam mu powiedziałam, że jeśli chce sobie poużywać, to ja chcę miednicę z gorącą wodą, kawałek prawdziwego mydła i ręcznik. Zbiegł po schodach, po chwili wrócił ze wszystkim. Zapytał, czy umyję się przed, odpowiedziałam, że po. Był już zbyt podniecony, żeby protestować. Rozebrałam się, nie czekając na polecenie, obmacywał mnie, co było mi wstrętne, ale nie takie rzeczy znosiłam, potem zrobił, co chciał zrobić, czułam, czuję jego chuja w środku i to stało się dla mnie tak obojętne, jakby przez chwilę trafił mi się jakiś pomijalny, fizyczny dyskomfort, jakby mnie przez chwilę but cisnął, ale przecież wiem, że zaraz go zdejmę, zaraz cisnąć przestanie.
Odwróciłam głowę, patrzyłam przez okno, akurat się przejaśniło, dzień był mroźny i niebo było błękitne tym błękitem bladym, zimowym i smutnym. Na poręczy balkonu siedziała, siedzi kawka, cała nastroszona, szaroczarna, i patrzyła na mnie z przechyloną po ptasiemu główką, na mnie i na mężczyznę, który na mnie leżał, i pomyślałam sobie, że kawka mnie rozumie, chociaż przecież wiem, że to nieprawda, kawki są mądre, ale rozumieją tylko same siebie, jak my wszyscy.
Może nawet podobnie jak my przekonują same siebie oszukańczo, że są dla siebie samych tajemnicą, wszyscy tak robimy, a to przecież nieprawda.
Nie mamy sami przed sobą żadnych tajemnic, kiedy tylko odważymy się w siebie spojrzeć.
Odwróciłam więc wzrok od kawki i od zimowego nieba, odwracam. Nie chciałam patrzeć na mężczyznę, który na mnie leżał, opierając się na łokciach i robiąc swoje, ale wróciłam myślami do jego natarczywej obecności i do natarczywej obecności mężczyzn w ogóle.
Przypomniałam sobie jak przez mgłę, jak to było kiedyś, chociaż tamtego świata i tamtej mnie nie ma już tak zupełnie, jakby nigdy nie istniały ani świat, ani ja, zniknęłam tamta ja i tamten świat ze mną w nim, na długo przed wojną jeszcze. Nie pamiętam tych wszystkich mężczyzn, zlewają mi się w jedno ciało z jednym natarczywym, nachalnym chujem, szybko przecież nauczyłam się zawodowej obojętności, moje koleżanki z łódzkiej ulicy albo potem z naszego burdelu pod gołym niebem, to jest z krzaków nad Wisłą, one dawno poszły do piachu albo do Argentyny, a tam też szybko do piachu, bo taka jest kolej rzeczy, a moje życie wystrzeliło w górę, po czym spadło w dół, wraz ze wszystkimi życiami warszawskich Żydów, ale i tak żyłam lepiej niż one wszystkie. Więcej z życia miałam.
Są takie, oczywiście, które żyją lepiej niż ja i mają z życia o wiele więcej, na przykład ta jego polska kurwa, ale to nic. Sprawiedliwość jest najśmieszniejszą ze wszystkich fikcji, w jakie ludzie pragną wierzyć.
Pomyślałam, że mógłby już skończyć, przypomniałam sobie więc od razu zawodową sztuczkę, wygięłam się pod nim, sięgnęłam między jego pośladki, powiedziałam coś z zawodowym, udawanym podnieceniem, coś dla mnie machinalnego, dlań niezwykłego. Zadziałało. Zaskomlał, skomle, wyprężył się, skończył, zwalił się na łóżko obok mnie i przytulił, wsunął mi głowę pod pachę jak pies, wtulił twarz w moje piersi i zastygł tak, bez ruchu, bez słowa, nawet nie drgnął, czułam tylko na skórze jego oddech. Pozwoliłam mu, uznałam, że to część usługi, jakiej ode mnie w zamian za pistolet zażądał, więc na chwilę mu pozwoliłam i leżał tak, ze schowaną twarzą, dalej bez ruchu, aż straciłam cierpliwość.
– No, starczy tych przytulanek... – burknęłam, odrywając się od niego.
Wstałam, sięgnęłam po miskę z wodą, mydło, ręcznik, umyłam się i wytarłam. On leżał, patrzył na mnie. Nie przeszkadzało mi jego spojrzenie, dawno nauczyłam się spojrzenia lekceważyć.
– Teraz towar – powiedziałam.
Przeprosił natychmiast, przeprasza, nagle zmieszany, usiadł, sięgnął pod łóżko, podał mi niewielki, zawinięty w papier i obwiązany sznurkiem pakunek. Zdjęłam sznurek i papier, nie ubierając się, on też siedział nagi, czekał, aż rozpakuję, i nie podobała mi się ta wspólna nagość, bo sugerowała jakąś bliskość, której nie było przecież między nami, i nie chciałam, żeby była, ale towar wydawał mi się ważniejszy.
W środku były szmaty, tłuste od oleju i silnie pachnące bronią. Znam dobrze ten zapach, jeszcze sprzed wojny. Odwinęłam je, odwijam, w środku pistolet, parabelka.
– Tylko ostrożnie... – zaczął i wyciągnął łapy, żeby mi objaśniać, którędy wylatuje pocisk, ale spojrzałam na niego tak, że od razu dał spokój, cofnął się.
Wyjęłam pistolet z pakunku. Naciskając przycisk, zrzuciłam magazynek, odciągnęłam kolanko zamka, sprawdzając, czy komora pusta, nacisnęłam spust, pstryknęła iglica. Odciągnęłam kolanko jeszcze raz, zablokowałam w tylnym położeniu, zajrzałam pod światło do lufy. Gwint wyraźny, czysto, żadnej rdzy.
Broń była dobra. Jeden magazynek pełen, osiem nabojów.
– Nie ma więcej amunicji? – zapytałam, pytam.
Facet był zaskoczony. I zaniepokojony.
– No nie ma. A pani to skąd się tak zna na maszynach? Wszystkie Żydówki teraz tak potrafią?
– A chuj to pana obchodzi, skąd ja się znam – odparłam sucho.
– Podobno Żydzi broń kupują, żeby jak Niemcy uciekną, komunizm tu zbrojnie wprowadzić.
– Tak...? – zdziwiłam się, dziwię się trochę, bo zbrojnym wprowadzaniem komunizmu nigdy nie byłam zainteresowana.
– No tak na mieście mówią. Bo że getto chce broni, to wszyscy wiedzą. Na szmuglu wszyscy o maszyny pytają.
– A że ta broń na Niemców, to nikomu do głowy nie przyszło?
– Pani, kto to widział, żeby Żydzi do Niemców strzelali. Więc stąd ludzie mówią, że musi o komunizm chodzić.
– A to myślisz pan, że Sowieci się tym sami nie zajmą? Stalin i jego dywizje, tanki i samoloty? Żydów im do tego potrzeba i pięciu żydowskich rewolwerów?
Przewrócił tylko oczami. Ja machnęłam ręką. Przecież nie będę mu tłumaczyła. Polak Żyda nie zrozumie. Ani Żydówki. Nawet takiej niby-Żydówki jak ja.
Naboje obejrzałam dokładnie, oglądam, jeden po drugim, okazało się, że chociaż pistolet niemiecki, to naboje przedwojenne polskie, co mnie zasmuciło, bo im nabój starszy, tym gorszy, a polskie rzeczy trudno cenić. Ale nie było co kaprysić, skoro innych nie ma. Ubrałam się więc, po czym zawinąwszy pistolet w szmaty i papier, schowałam go w bloku miękkiego jeszcze masła, który kupiłam poprzedniego dnia, wiedząc, że jakoś będę musiała tę broń przenieść przez wachę.
Popatrzyłam jeszcze na tego szmuglera, który mi pistolet przyniósł i któremu byłam za to bardzo wdzięczna. Miał chude kończyny, płaskie, obwisłe pośladki i obwisłe, chociaż męskie piersi i wielki brzuch, jednak twardy, nabity wewnętrznym, nie zaś podskórnym sadłem, jak piłka, z wystającym pępkiem.
– Pan jesteś dobry człowiek – powiedziałam nagle, mówię.
Zdziwił się, a przecież był dobry. Lepszy niż większość Polaków, jakich spotkałam w życiu. Mógł zabrać pieniądze, a pistoletu nie dać. Mógł przyjść z jakimś gestapowcem czy innym żandarmem, jak ich wtedy niesłusznie nazywaliśmy, mógł mnie wydać, wszystko mógł mi zrobić. Jak wszyscy oni. A że zażyczył sobie mojego ciała, którego, owszem, nie dałabym mu z własnej woli, bo żadnemu bym nie dała, a jemu szczególnie nie dałabym, gdyby nie zależało mi na pistolecie, gdyby mnie nie zaszantażował, no to sobie zażyczył, to nie było dobre, ale ludzie robią gorsze rzeczy.