Drach - Szczepan Twardoch - ebook + audiobook + książka

Drach ebook i audiobook

Szczepan Twardoch

4,4

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Drach wie. Wraz z kilkuletnim Josefem przygląda się świniobiciu. Jest październikowy poranek 1906 roku i, choć chłopiec nie ma o tym pojęcia, ryk zarzynanego zwierzęcia oraz smak wusztzupy powrócą do niego kilkanaście lat później, gdy po zakończeniu wojny będzie powracał na Śląsk.

Nikodem nigdy nie był w wojsku. Jest za to wziętym architektem. Z poprzedniego związku ma pięcioletnią córkę, a po samochodowym wypadku bliznę nad lewym uchem. Właśnie rozstaje się z żoną, by ułożyć sobie życie z inną. Drach jest jednak świadomy, że dziewczyna coraz bardziej wymyka się mężczyźnie.

Między Josefem a Nikodemem piękne, podłe, smutne i — ostatecznie — tragiczne losy dwóch rodzin; wiek wojen i powstań, śmierci i narodzin, miłości, zdrad i marzeń, które nigdy się nie spełnią. Drach o nich wie. Widzi przeszłość i zna przyszłość. Dla niego wszystko jest teraz…

Saga rodzinna? Wielka opowieść o Śląsku? A może powieść totalna, która wymyka się wszelkim kategoryzacjom? Autor Morfiny w szczytowej formie.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 427

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 13 godz. 43 min

Lektor: Andrzej Mastalerz
Oceny
4,4 (818 ocen)
492
203
86
23
14
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
MargotBor

Nie oderwiesz się od lektury

Wspaniały lektor. Niesamowita epopeja ludzka na tle zdarzeń historycznych . Wbija w fotel i nie można się oderwać
10
iska3g

Nie oderwiesz się od lektury

brak słów. Jest niesamowita. Zakończenie wali w łeb i zapiera dech. Siedzę porażony, teraz wszystko zaczyna wyglądać inaczej, także sens i przesłanie innych powieści Szczepana Twardocha. Świetna robota, gratulacje.
Iga66

Nie oderwiesz się od lektury

Rewelacja.
00
JarryJaworski

Nie oderwiesz się od lektury

Genialne!
00
JakubZielinski

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowita narracja. Nie mogłem się oderwać od tej książki.
00

Popularność




© Copyright by Szczepan Twardoch © Copyright for this edition by Wydawnictwo Literackie, 2014 KONSULTACJA GERMANISTYCZNA: Stanisław Dzida KONSULTACJA HISTORYCZNA: Ryszard Kaczmarek ADJUSTACJA: Henryka Salawa PROJEKT GRAFICZNY OKŁADKI: Filip Kuźniarz ILUSTRACJE: © Nejron Photo / Shutterstock REDAKTOR PROWADZĄCY: Waldemar Popek REDAKCJA: Wojciech Adamski KOREKTA: Kamil Bogusiewicz, Aneta Tkaczyk, Dorota TrzcinkaWydawnictwo Literackie Sp. z o.o. ul. Długa 1, 31-147 Kraków bezpłatna linia telefoniczna: 800 42 10 40 księgarnia internetowa: www.wydawnictwoliterackie.pl e-mail: [email protected] fax: (+48-12) 430 00 96 tel.: (+48-12) 619 27 70 ISBN: 978-83-08-05716-2 Konwersję do wersji elektronicznej wykonano w systemie Zecer Wszelkie prawa zastrzeżone. Niniejszy plik jest objęty ochroną prawa autorskiego i zabezpieczony znakiem wodnym (watermark). Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku. Rozpowszechnianie całości lub fragmentu niniejszej publikacji w jakiejkolwiek postaci bez zgody właściciela praw jest zabronione.

CZĘŚĆ I

1.

1906, 1918, 1921, 1934, 1939, 1942, 1945

Spał, ale budzi się bardzo wcześnie rano i jest jeszcze ciemno, i jest październik, wciąż jest ciepło, przed pierwszymi przymrozkami. Josef śpi w jednym łóżku z młodszym bratem i wie, że mamulka byłaby zła, gdyby obudził brata, więc spod pierzyny wymyka się jak najciszej. Wygląda przez okno, na plac.

Plac jest błotnisty, okolony gospodarczymi zabudowaniami z wiśniowej, twardej cegły. Z takiej cegły zbudowane są dom, szopy, chlewiki i hinterhausy. Niedaleko, na wzgórzu, które kiedyś było grodem, wznosi się drewniany kościół.

— Zaś tela marasu… — piętro niżej martwi się mamulka, wyglądając przez okno waszkuchni, bo deszcz wypełnia plac błotem.

— Mamulka już sōm we waszkuchnie — mówi zza pleców Josefa młodszy brat, który jednak się obudził.

Mamulka była tam już wczoraj, razem z ciotką ucierały pieprz i ziele angielskie, i owoce jałowca, i kolendrę, i imbir, ucierały i usypywały na zgrabne kopczyki, obok drobnych rodzynek, woreczków z majerankiem, obok suchych bułek, żymeł, pokrojonych w kostkę — a jak pięknie kroi się sucha bułka, z jakim trzaskiem, i ile zostaje po tym krojeniu okruszków — i wszystko to bardzo pachniało, podniecająco i drażniąco jednocześnie.

Josef Magnor ma osiem lat i wygląda na plac, i w końcu są, doczekał się: na plac wchodzą masŏrz z czelŏdniykiym, obaj w fartuchach, niosą noże i topory.

W chlewiku stoi świnia.

Świnia się rodzi. Świnia żyje. Świnię kupuje ojciec Josefa, Wilhelm, kupuje ją za marki, a są to czasy, kiedy marka wymienia się na złoto, bo później już się nie wymienia, bo wojna jest kosztowna. Wcześniej kupował świnię ojciec Wilhelma, Otto, za talary związkowe, a jeszcze wcześniej ojciec Ottona, Friedmar, za talary pruskie, i wszyscy chowają te kolejne świnki w chlewie, żywiąc je odpadkami z ludzkiego stołu, i świnki, jedząc, rosną i zamieniają się w świnie, i tak świnia żyje. Świnia rośnie. Świnia tyje.

A potem przychodzi jesień, a z jesienią przychodzą masŏrz z czelŏdniykiym, a świnia nie wie, póki jej nie wyciągną na plac, i wtedy już wie, i rozumie swoją świńską mądrością, co się dzieje, i godzi się z tym, chociaż cały jej instynkt się na to nie godzi, nie godzi się na to, że ją będą walić obuchem w łeb, że będą jej podrzynać gardło, opalać szczecinę, podwieszać ją na haku za pęciny i dzielić jej ciało na części, temu instynkt się sprzeciwia, świnia chce walczyć o życie. Ale jest też mądrość świni, utajona mądrość świni, która na to przystaje. W swej głębszej, ukrytej pod instynktem mądrości świnia wie, że musi powrócić do ziemi, z której się narodziła.

Josef wygląda na plac. Na plac wchodzą masŏrz z czelŏdniykiym, niosą noże i topory, witają się z matką i ciotką Trudą, rozkładają warsztat swojego krwawego fachu.

— Strŏć mi sie, ty drachu! — krzyczy matka do Josefa. — Raus, do dōm, aber sofort!

Masŏrz Erwin Golla trochę się chwieje na nogach, a matka wynosi jeszcze sznapsa i nalewa go masŏrzowi, i za jego łaskawym pozwoleniem nalewa czelŏdniykowi, który nazywa się Hanys Grychtoll i nienawidzi swojego mistrza pijaka, nienawidzi go za wszystkie ciosy w twarz, które zniósł z pokorą, bo musiał, a jeszcze bardziej za te ciosy w twarz, które trzeba będzie znieść w przyszłości, ale pewnego dnia, w maju roku 1921, Hanys Grychtoll przyjdzie do domu Erwina Golli z paroma kamratami i zemści się za te wszystkie ciosy w twarz, i potem będzie patrzeć na skrwawione, chociaż żywe jeszcze ciało masŏrza Golli — z wielkim rozczarowaniem będzie na nie patrzeć, bo zrozumie wtedy, że ciosy kijami i kolbą starego karabinu nie starły ani jednego z ciosów w twarz wcześniej otrzymanych, wszystkie ciosy w twarz, jakie Hanys Grychtoll otrzymał od Erwina Golli, są jak w kamieniu wyryte na wieczne pamiętanie, w twarzy Hanysa wypisane, niezacieralne.

Kamraci chcą zabić Gollę, ale Hanys Grychtoll ich powstrzymuje, zniechęca, a im, powstrzymanym, od razu brakuje odwagi i nie zabijają Erwina Golli, z pewną stratą dla siebie, bo Golla ich zapamięta i osiemnaście lat później wskaże dwóch z nich komu trzeba, i przyjadą po nich zdeterminowani mężczyźni czarnym citroënem, i zabiorą ich pociągiem do Mauthausen, i tam obaj umrą, na tyfus i na śmierć. Citroën będzie modelu Traction Avant, z przednim napędem i samonośną karoserią, co jest ważne, ale nie ma żadnego znaczenia.

Bijąc masŏrza Gollę kijami i spluwając nań, jeszcze tego nie wiedzą: ani tego, jaki będzie model citroëna, ani jakiej marki będą śmierć, tyfus i kamieniołom. Uspokoiliby się być może, wiedząc, że marka Mauthausen w tej branży zalicza się do najlepszych. Mauthausen-Gusen to bentley wśród obozów koncentracyjnych.

Hanysa Grychtoła nikt nie zabierze do Mauthausen w 1939 roku, bo Hanys Grychtoł — zmieniwszy podwójne „l” w nazwisku na polskie „ł” — zapija się na śmierć kilka lat wcześniej. Zapić się na śmierć nie jest łatwo, jest to nawet bardzo trudne i częściej zdarza się umrzeć od komplikacji, a nie od samego picia, i tak właśnie jest z Hanysem, który upija się do nieprzytomności i zamarza na śmierć na progu swojego skromnego domku w Knurowie; jego zamarznięte ciało znajduje po paru godzinach Klara Grychtoł z domu Lanuszny, żona jego, i wcale nie jest tym znaleziskiem zaskoczona ani zrozpaczona, bo niczego dobrego w życiu od Hanysa Grychtoła nie zaznała, trochę zwięzłej rozkoszy, dużo biedy; ma dzięki staraniom Grychtoła piątkę dzieci, często rozbite wargi i wielkie sińce na plecach, bo Hanys chętnie bije Klarę po pijanemu, co również nie ściera starych ciosów Erwina Golli — mimo to Hanys ciągle próbuje, w nadziei, że sine plecy i pośladki żony coś na jego dawno temu obijaną twarz pomogą.

— Nō, toć i sie to skōńczyło, giździe zatracōny, żeś sam umar i leżysz w marasie, ôżyrŏku — mówi ze spokojem i filozoficzną zadumą Klara Grychtoł styczniowego poranka roku 1934 na progu knurowskiego familoka, nad ciałem swojego męża.

Ale tego nie wie Hanys Grychtoll, kiedy pije siwego sznapsa październikowym porankiem roku 1906, i Golla też nic nie wie — ani o pobiciu, ani o tym, jak w 1921 roku życie zachowa, aby je stracić w roku 1942 w wyniku zatkania tłuszczem żyły blisko serca, szybko, boleśnie, ale szybko, ze strachem i z ulgą jednocześnie odchodząc z tego świata, z iskrą wiary, że odchodzi ku lepszemu, a nie w ciemność.

Jedynym stworzeniem, które już coś wie, jest świnia, bo kiedy wyprowadzają ją z chlewika, to instynkt i mądrość przepowiadają jej, co się będzie działo. Zefliczek w rosnącym podnieceniu przygląda się, jak wiążą świnię do klapy zbiornika na nieczystości, jak Hanys trzyma ją za uszy, Golla wybiera topór, staje nad zwierzęciem i przymierza się kilkakrotnie, aby zdzielić je w łeb obuchem, podczas gdy matka Zefliczka i ciotka Truda stoją już z wiadrami, gotowe zbierać ciepłą krew i mieszać ją, mieszać cały czas, by nie zastygła.

Golla się przymierza, Grychtoll trzyma za uszy, rok jest 1906, co ma pewne znaczenie, lecz nieduże, i świat wydaje się wiecznotrwały, niezmienny: Golli, Grychtollowi, Josefowi, matce i ojcu Josefa, i świni, przy czym to, jak świnia sobie świat przedstawia (forszteluje, mawiają Golla, Grychtoll, Zeflik, matka i ojciec jego), najmniej jest skomplikowane i z tego powodu najbliższe prawdy, bo Golla, Grychtoll, Zeflik — mały Josef — ojciec i matka jego widzą świat w wymiarze ludzkim. Jest więc w wymiarze ludzkim wieś Deutsch Zernitz, w niej jest drewniany stary kościół i jeszcze niezbyt stary farŏrz Stawinoga (kery je wielgi Niymiec, ale porzōndny, mówią o nim we wsi), jest Gleiwitz, gdzie mieszczą się sąd, landrat, koszary ułanów i koszary piechoty, jest kopalnia, gdzie się pracuje, i Berlin, gdzie mieszka kajzer.

Za dużo wiedzą, aby dobrze rozumieć. Świnia wie mniej, dlatego lepiej rozumie, rozumie prawdę bijącego serca i prawdę topora.

Prawda świni zaś niedługo się dopełni, bo Golla przymierza się po raz siódmy, aż wreszcie bierze wielki zamach i z całą mocą wali, i nie trafia, obuch topora prześlizguje się po boku świńskiej czaszki, raniąc poważnie zwierzę i prawą dłoń czelŏdniyka Grychtolla. Grychtoll pada na ziemię, krzycząc z bólu i ze strachu, przekonany, że Golla odrąbał mu rękę, i świnia też wrzeszczy z bólu i ze strachu, wyrywa się, a ponieważ jest do uchwytu klapy solidnie przywiązana, to wyrywa klapę i ciągnąc ją za sobą, gna po placu, szukając ratunku, jednak ratunku znikąd.

Golla, nieco zamroczony alkoholem, stoi z toporem w ręku.

— Coście narobiyli, masŏrzu! — krzyczy matka Josefa, a Josef w oknie na piętrze domu drży z niezwykłego podniecenia i wszystko, co widzi, zapisuje się w chłopięcej pamięci już na zawsze, i dlatego myśli o tym, wracając wojskowym pociągiem spod Lys na Górny Śląsk, z błota okopów pod ziemię, z ziemi w ziemię.

— Jŏ cie zabiyja! — ryczy masŏrz Golla dwanaście lat przed chwilą, w której Josef Magnor wraca wojskowym pociągiem spod Lys na Górny Śląsk, krótkie nogi masŏrza Golli wprawiają potężne cielsko w ruch i masŏrz Golla biegnie w pościgu za świnią, w którym ze względu na tuszę byłby bez szans, gdyby nie potworny balast klapy od dołu z nieczystościami, którą ranna świnia ciągnie za sobą. Czelŏdniyk Grychtoll w wielkiej samotności bólu płacze i ogląda starannie siniejącą prawą dłoń, i już wie, że Golla mu ręki nie odrąbał, tylko stłukł i zranił, i bardzo boli Grychtolla, i świnia również jest bardzo samotna i przerażona w swoim bólu, bo ją również bardzo boli.

— Pōdź sam yno, pierōnowo, zatracōno…! — ryczy Golla, wznosząc topór nad głowę, i dopada w końcu uciekającą i kwiczącą, i wali toporem, i nie trafia, i przewraca się, a świnia biegnie dalej, aż za powróz, którym przywiązana jest do klapy, chwyta matka i wtedy Golla dopada świni po raz trzeci, i tym razem już trafia, matka Zeflika w ostatnim momencie uskakuje, obuch topora uderza w świńską czaszkę i ogłuszone zwierzę zastyga w marasie, podobnie jak w marasie zastygnie ćwierć wieku później ciało czelŏdniyka Grychtolla, który nigdy nie wyzwolił się na mistrza masarskiego, ale za to w nazwisku zmienił podwójne „l” na „ł”.

— Niy rycz jak baba, yno pōdź sam drapko, giździe jedyn! — krzyczy Golla do Grychtolla i Grychtoll idzie, i świniobicie wraca na swoje tory. Na plac schodzi ciotka Josefa, Truda. Josef widzi, jak Golla, jakby trochę trzeźwiejszy, wielkim nożem przecina świńską szyję, z której pienistą strugą chlusta ciemnoczerwona krew, chlusta do miski, którą trzyma matka, a kiedy się wypełni, podaje ją ciotce, która miesza w niej drewnianą łyżką, aby krew nie zastygła, matka zaś pod strugę podkłada miskę drugą.

Pijany Golla z obolałym Grychtollem pakują świńskie ciało do wielkiego drewnianego koryta, w którym matka Josefa zwykle pierze bieliznę, a teraz razem z ciotką Trudą przynoszą wielki gar wrzątku, którym Golla i Grychtoll świnię parzą i zdzierają z niej szczecinę, po parzeniu podwieszają ją na krzywulcu w drzwiach waszkuchni, Zeflik zaś wybiega już na dwór, już wie, że może, matka go nawet woła, i teraz Zeflik patrzy, jak od krocza zaczynając, pijany, lecz nieco przetrzeźwiały masŏrz Golla ruchami już pewnymi rozcina świnię i z rozciętego brzucha wylewają się niebieskosine wnętrzności, które matka Zeflika pieczołowicie zbiera i rozdziela.

— Jerzina, widziŏł żeś te szczewia? — szepcze zafascynowany Josef do brata.

Golla i Grychtoll przystępują do rozdzielania świńskiego ciała na części. Matka Zeflika i ciotka Truda stawiają na waszkuchni żeliwny gar, do którego trafią świńskie płuca, nerki, łeb, podgardle i kolejne części niezdatne do niczego innego: tak gotuje się welflajsz, i koło dziesiątej zachodzą już pierwsi goście, akurat kiedy welflajsz jest gotowy. Masŏrz Golla już nie pije, pilnie pracują z czelŏdniykiym Grychtollem: porąbawszy świnię, czyszczą jej jelita, z których na początek sporządzą krupnioki i żymlŏki, krwią zalewając krupy pogańskie, czyli kaszę gryczaną z kawałkami sadła i kostki suchych bułek. Z żołądka będzie wielki preswuszt.

Matka Zeflika i ciotka Truda pracują równie pilnie, gotując, częstując gości sznapsem i piwem z browaru Scobela, gotując kartofle i kwaśną ciaperkapustę do świeżej kiełbasy, na którą znowu przyjdą goście inni i ci sami, co byli rano, przyjdą na wuszt tak ćwierć na drugą, zjedzą z kartoflami, popiją, a potem na drogę dostaną gościniec, kawałki świeżego mięsa, kiełbasy, preswuszty i leberwuszty na talerzach do zwrotu, zawiniętych w płócienne serwety.

Zeflik zaś, jedząc wuszty i żymlŏki i popijając wusztzupą, myśli o świni, która umarła i zniknęła zupełnie jej świńska postać, zamieniając się w jedzenie. Myśli o jej sinych wnętrznościach.

Wrócą do niego te smaki: wusztu i żymlŏków, i wusztzupy, i świeżego chleba ze świeżym preswusztem, i gorzki smak piwa, którego daje mu skosztować ojciec i które Josefowi Magnorowi nie smakuje, powracają do niego te smaki, kiedy spoczywa głęboko we mnie, pod ziemią i w ciemności, żywy, z nogami przykrytymi kocem, zagryzając ostatni kawałek zleżałej kiełbasy zeschłym chlebem i popijając wódką, odurzony, osłabiony i chory, i kiedy pogrążony jest we śnie trwałym, i kiedy leży w śniegu na placu domu w Przyszowicach.