Chołod - Szczepan Twardoch - ebook + książka
BESTSELLER

Chołod ebook

Szczepan Twardoch

4,4

29 osób interesuje się tą książką

Opis

Nowa powieść Szczepana Twardocha, inspirowana polarnymi wyprawami autora.

Wielka podróż przez Arktykę - ocean, łagry, miłość i przemoc.

Pochodzący z Górnego Śląska Konrad Widuch jest weteranem Wielkiej Wojny, komunistą całym sercem oddanym rewolucji. Po wojnie razem z Karolem Radkiem wyjeżdża do sowieckiej Rosji i wciela w życie proletariacki porządek, walcząc w szeregach Konarmii w wojnie 1920 roku. Rewolucja jednak pożera własne dzieci. Podczas czystek 1937 roku towarzysz Widuch jako „stary bolszewik” zostaje aresztowany, skazany i wysłany do łagru, z którego jednak ucieka i tak zaczyna się jego podróż przez śniegi, lody i tundrę.

Uchodząc przed sowiecką sprawiedliwością w towarzystwie niewidomego wora w zakonie i błatnej imieniem Ljubow, Widuch trafia w końcu do tajemniczej osady, nazywanej przez jej mieszkańców Chołodem. Żyją w niej oni zgodnie z rytmem surowej, polarnej natury, hodują renifery, polują na foki i niedźwiedzie, mówią swoim językiem i nigdy nie słyszeli o Stalinie.

Do czasu…

Chołod jest opowieścią o rozczarowaniu ideami. O losie jednostki rzuconej w wir historii i o chwili wytchnienia, jaką bohater znajduje poza cywilizacją. Jest to jednak tylko chwila, albowiem rosyjski Behemot uparcie podąża śladem ex-towarzysza Widucha.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 519

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,4 (701 ocen)
401
221
50
19
10
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dragon_library73

Nie oderwiesz się od lektury

❄ Gdybym miała określić "Chołoda" jednym słowem byłoby to "W.O.W". Wielki. Odważny. Wymowny. Dawno nie czułam się tak bardzo usatysfakcjonowana literaturą piekną polską, jak właśnie podczas czytania najnowszej powieści Szczepana Twardocha. ❄ Pierwsza rzecz za którą należą się oklaski dla autora to styl. Czytając dzienniki Konrada Widucha czułam jakby faktycznie napisała to żywa osoba, niewyobrażalnie doświadczona przez los, która nie miała przez bardzo długi czas styczności z ołówkiem i papierem. Specyficzne "przekręcone" słówka (np. czełowiekiem, chołodem) troszkę spowalniają czytanie tak samo jak pewne zagraniczne wtrącenia (?), jednak to wszystko brzmi tak naturalnie i prawdziwie, że dopiero wujek Google uświadomił mi, że nie istnieje ktoś taki jak Konrad Widuch. Bo musicie wiedzieć, że podczas lektury byłam święcie przekonana, że to opowieść oparta na faktach. Tak realistycznie to wszystko brzmiało i dla mnie to jest właśnie największy plus tej historii. ❄ Zaś druga sprawa, na kt...
143
Mazzoll

Nie oderwiesz się od lektury

Niezwykle ciężka i wciągająca lektura, przy czym ciężkie to komplement, a wciągająca oznacza brak końca...Jak to uczynił autor?... nie wiem, zabrał mi dwie noce i zostawił z mnóstwem... zostawił mnóstwem pytań i satysfakcji z braku odpowiedzi. Znakomicie niedopowiedziane... Zostawia mnóstwo przestrzeni dla wyobraźni. A to żadko się zdarza. Świetnie zaskakujące!
71
dudi__

Z braku laku…

Niesamowicie mnie wymęczyła, mimo świetnego początku. Po 21% wg kindla skapitulowałem. Widocznie nie umiem docenić mistrzostwa słowa.
30
DonB7

Nie polecam

Przeczytałem zachęcony pozytywnymi recenzjami Czy dalej tym bardziej żałowałem straconego czasu Manierystyczny tekst, z ciągłymi powtórzeniami, wtrącanymi zdaniami po polsku, niemiecku, rosyjsku i chołodsku, zawierający w „historycznej” treści współczesne wtrącenia oraz nieznośnie silenie się na niby język polsko śląski z archaizmami dało w rezultacie „gulasz zupę”, wyjątkowo niesmaczną Nie polecam
42
Malgosia70

Całkiem niezła

Dziwna książka , mam mieszane uczucia . Do połowy bardzo mi się podobała ale jak bohater dotarł do tytułowego Chołodu to czytanie przestało być przyjemne .
10

Popularność




Opie­ka re­dak­cyj­na: WAL­DE­MAR PO­PEK
Re­dak­cja: WOJ­CIECH ADAM­SKI
Kon­sul­ta­cja fi­lo­lo­gicz­na: MA­REK MA­JER
Ad­iu­sta­cja: MA­RIA ROLA
Ko­rek­ta: ANNA DO­BOSZ, ANE­TA TKA­CZYK, KRY­STY­NA ZA­LE­SKA
Pro­jekt okład­ki i stron ty­tu­ło­wych: RA­FAŁ KU­CHAR­CZUK
Re­dak­tor tech­nicz­ny: RO­BERT GĘBUŚ
© Co­py­ri­ght by Szcze­pan Twar­doch © Co­py­ri­ght for this edi­tion by Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie, 2022
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-08-07804-4
Wy­daw­nic­two Li­te­rac­kie Sp. z o.o. ul. Dłu­ga 1, 31-147 Kra­ków tel. (+48 12) 619 27 70 fax. (+48 12) 430 00 96 bez­płat­na li­nia te­le­fo­nicz­na: 800 42 10 40 e-mail: ksie­gar­nia@wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl Ksi­ęgar­nia in­ter­ne­to­wa: www.wy­daw­nic­two­li­te­rac­kie.pl
Kon­wer­sja: eLi­te­ra s.c.

NO­TES KON­RA­DA WI­DU­CHA

16 CZERW­CA 1946

Ja cze­ło­wiek?

Był ja kie­dy­kol­wiek cze­ło­wie­kiem?

Wy­żej ja za­pi­sał datę. Ja od ośmiu lat nie wie­dział, jaki dzień ty­go­dnia, mie­si­ąca, na­wet często jaki mie­si­ąc. Tak tyl­ko z grub­sza. A te­raz wiem. Ka­len­darz mam obok sie­bie. Dziś nie­dzie­la. Dzień Pa­ński.

Pa­trzę ja na swo­je dło­nie. Jed­ną pró­bu­ję roz­pro­sto­wać, przy­trzy­mać no­tat­nik, lewą, bo ja pra­wo­ręcz­ny, w pra­wej trzy­mam ołó­wek. Obie po­zna­czo­ne są bli­zna­mi po wrzo­dach, po daw­nej cho­ro­bie, w pra­wej bra­ku­je mi jed­ne­go pa­licz­ka ma­łe­go pal­ca, od­mro­żo­ny daw­no temu, w le­wej nie mam ca­łe­go ma­łe­go pal­ca i wi­ęk­szo­ści ser­decz­ne­go, ale to aku­rat wy­pa­dek na wy­rębie. Albo i nie wy­pa­dek, nie pa­mi­ętam już. Może Re­ba­ne zro­bił to wte­dy spe­cjal­nie. W ko­ńcu jego na­zwi­sko po es­to­ńsku ozna­cza­ło lisa. Tak mó­wił. Może spe­cjal­nie. Lis. Może gdzieś tam jesz­cze leżą te pal­ce, to zna­czy ko­ści pal­ców, po trzy pa­licz­ki na ka­żdy, w śció­łce, w próch­nie za­grze­ba­ne, pod wiech­cia­mi pu­szy­cy, z jej szar­pa­ny­mi wia­trem kłęb­ka­mi bia­łe­go pu­chu.

Nie wiem, jak pu­szy­ca po pol­sku na­zy­wa się ani jak po nie­miec­ku, ale po ro­syj­sku tak wła­śnie, пушица, to taka tra­wa z kłęb­ka­mi jak­by ba­we­łny, ro­śnie w sen­du­sze, gdzie drze­wa już nie si­ęga­ją. W Cho­ło­dzie z tych kłęb­ków ro­bi­li kno­ty do ka­mien­nych lamp na fo­cze sa­dło, Ju­ka­gir­ka Ibi­si na­uczy­ła mnie, jak włók­na skręcać w pal­cach, za­wi­jać, aby po­wstał z nich zgrab­ny po­wro­zik, za sła­by, żeby słu­żył za ju­zing, ale chłon­ny, na knot do­sko­na­ły. Naj­lep­sza zaś ro­sła na Sie­wie­rze, u stóp wiel­kiej, dy­mi­ącej góry, tam kłęby po­lar­nej ba­we­łny były naj­wi­ęk­sze, przędza tak moc­na, że mo­żna było i nici z niej zro­bić.

Ale tam, gdzie ja pal­ce stra­cił, to nie mo­gła być pu­szy­ca, tam, gdzie ja stra­cił pal­ce, tam jesz­cze były drze­wa i gęsty pod­szyt taj­gi, sko­ro to było na wy­rębie, sen­du­cha i sen­du­cho­wa pu­szy­ca, i mchy, i pło­żące się po zie­mi wierz­by, to było pó­źniej. Kie­dy in­dziej. Na dłu­go przed wszyst­kiem.

Może więc leżą pod krzacz­kiem pe­łnym ja­gód, so­czy­stych i słod­kich, je­dli­my je na wy­rębie, ale trze­ba było uwa­żać, bo od nie­któ­rych mo­żna było po­cho­ro­wać się, a cho­ry tam, w tem miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­ma­wiać, cho­ry tam to był trup.

Może leżą. Żal mi ich nie było, i tak po­psu­te były od ści­ska­nia trzon­ka, zgi­ęte jak pa­zu­ry, poza tem sie­dem i dwie trze­cie pal­ca ci­ągle mam, mo­żna się z zie­mią po­dzie­lić dwo­ma. Wy­ci­ągnęły z nich ja­go­dy całą sło­dycz, z tych mo­ich pal­ców, co ży­cie mi je od­jęło. A te, co mi jesz­cze zo­sta­ły, wy­gląda­ją jak pal­ce mo­jej pra­bab­ki, któ­re stra­wił go­ściec, po­wy­kręca­ne, po­ła­ma­ne i po­zra­sta­ne. Ale jesz­cze mi słu­żą. Na cyn­giel na­ci­sną.

Ale czy ja jesz­cze cze­ło­wiek?

Pi­szę te sło­wa po­wo­li, ołó­wek skrzy­pi. Wo­la­łbym pió­rem, ale nie mam pió­ra. Zresz­tą tu­taj, na sie­wie­rze, pió­ra za­ma­rza­ją, a ołó­wek pi­sze i na mro­zie. Cho­ciaż te­raz cie­pło. Może już gdzieś na świe­cie mają ta­kie pió­ra, któ­re pi­szą i na mro­zie.

Duży dał mi ten ze­szyt i ołó­wek, kie­dy od­cho­dził. Po­wie­dział, że już go nie będzie po­trze­bo­wał. To było nie­dłu­go po tem, jak zła­mał mi nos, ale pi­sać za­czął ja do­pie­ro te­raz, po dwóch mie­si­ącach sa­mot­no­ści.

Duży nie na­zy­wał się Duży, tyl­ko ja­koś ina­czej, Jean, albo coś po­dob­ne­go, nie umiał ja tego wy­mó­wić, cho­ciaż mam za­no­to­wa­ne. Mały na­zy­wał się Ju­les, jak Ver­ne, com go tak chęt­nie w dzie­ci­ństwie czy­ty­wał po nie­miec­ku, ale wo­lał ja na nich mó­wić tak, Duży i Mały, bo i tak wie­le zno­wu nie po­ga­da­li­my, cho­ciaż znam ja kil­ka języ­ków.

Nie­miec­kie­go na przy­kład na­uczył się ja w szko­le po­wszech­nej, pol­skie­go pó­źniej, na kó­łkach sa­mo­kszta­łce­nio­wych pol­skich so­cja­li­stów, nie było trud­no, bo w domu mó­wi­ło się ra­czej po na­sze­mu, to pol­ski ła­two ja ła­pał, an­giel­skie­go uczył się ja tro­chę jako do­dat­ko­we­go w Ma­ri­ne­schu­le i coś ro­zu­miem, cho­ciaż już pew­nie wszyst­ko ja za­po­mniał. Ro­syj­skie­go ja na­uczył się do­pie­ro, jak przy­je­cha­li­my z Rad­kiem do Mo­skwy, no ale na­uczył się ja prze­cież do­brze, sie­dem­na­ście lat w Ro­syi z tem ro­syj­skim ja prze­żył, z So­fie też mó­wił ja po ro­syj­sku, cho­ciaż zna­ła nie­miec­ki le­piej niż ja ru­ski. Tro­chę strach by­ło­by po nie­miec­ku mó­wić, wia­do­mo.

Tak czy ina­czej, Duży i Mały ga­da­li po fran­cu­sku, to zna­czy ga­dał Mały, i znał też parę słów po an­giel­sku i parę słów po nie­miec­ku, i po­cząt­ko­wo coś tam so­bie opo­wia­da­li­my, to zna­czy zno­wu głów­nie Mały opo­wia­dał, ja słu­chał, prze­cież nie będę mu mó­wił o miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wspo­mi­nać, ani o Cho­ło­dzie, ani o Sie­wie­rze i jego wiel­kiej, dy­mi­ącej gó­rze. Duży w ogó­le pra­wie nic nie mó­wił, jak­by za­po­mniał ludz­kie­go języ­ka.

Może tak na­praw­dę ja już też w żad­nem ludz­kim języ­ku ani sło­wa nie mó­wię, tyl­ko po­wta­rzam, jak pa­pu­ga. Nasz ko­men­dant, w pierw­szym z miejsc, któ­rych nazw nie chcę wspo­mi­nać, wy­bacz mi to, moja nie­szczęsna, bo nie­ist­nie­jąca czy­tel­nicz­ko, miał taką pa­pu­gę, zu­pe­łnie sza­rą, tyl­ko z czer­wo­nym ogo­nem, sie­dzia­ła w klat­ce i krzy­cza­ła: „К черту Троцкого!” i „Ленин молодец! Сталин молодец!”, ale po­tem oso­wia­ła, wy­rwa­ła so­bie pió­ra i w ko­ńcu zde­chła, i ko­men­dant na ape­lu oświad­czył, że to spi­sek troc­ki­stow­skich ga­dów i z tego po­wo­du do ro­bo­ty będzie­my wy­cho­dzić go­dzi­nę wcze­śniej.

No i może ja już też jak ta pa­pu­ga, co prze­cież nie wie­dzia­ła, kto Troc­ki, cze­mu tam sie­dzi so­bie w tem Mek­sy­ku czy Pa­ry­żu, nie wie­dzia­ła, kto to Le­nin i Sta­lin, może ja też już tyl­ko sło­wa po­wta­rzam ze sły­sze­nia, może już nie wiem, co za nie­mi stoi.

A jed­nak pi­szę, praw­da? Pi­szę ja po pol­sku. Po tem wszyst­kiem ni­g­dy ja pi­sa­nia cy­ry­li­cą nie po­lu­bił, a po pol­sku, cho­ciaż wiem prze­cie, że nie­po­praw­nie, to ja­koś i tak ja po­lu­bił wła­śnie, bo i ła­two mi na­uka przy­szła, po tem, jak to­wa­rzy­sze z pol­skie­go PPS-u nam or­ga­ni­zo­wa­li na Za­bo­rzu kó­łko sa­mo­kszta­łce­nio­we, to się oka­za­ło, że ten pol­ski ca­łkiem po­dob­ny do tej na­szej god­ki, cho­ciaż bar­dziej taki nadęty, tro­chę jak­by taki śmiesz­ny hra­bia ja­kiś mó­wił, i mnie się zda­je, że przez to nadęcie bar­dziej do pi­sa­nia zdat­ny, cho­ciaż mó­wić po pol­sku strasz­nie głu­pio i mnie za­wsze mó­wić po pol­sku było wstyd, bo jak cze­ło­wiek po pol­sku mówi, z tymi wszyst­kie­mi pa­na­mi i pa­nia­mi, ą i ę, to brzmi od razu, jak­by się nadął ni­czym ja­kiś pol­ski szlach­cic i jak­by mały pa­lu­szek przy pi­ciu her­ba­ty od­chy­lał ni­czym skrzy­de­łko pta­szy­ny de­li­kat­nej, no gro­te­sko­wo cze­ło­wiek brzmi, jak po pol­sku mówi, jak pa­jac za­wsze, a po na­sze­mu to jak trze­ba, nor­mal­nie, bez na­dy­ma­nia się, jak swój cze­ło­wiek, nor­mal­nie. I po ro­syj­sku też nor­mal­nie, bez nadęcia, bez pa­nów i pań, i ą, i ę, jak chłop albo baba, nor­mal­ni, a nie ja­kieś tam pa­ństwo chuj ich tam wie co.

Ale pi­sać po pol­sku do­brze, ja­koś tak do ręki pol­ski pa­su­je, na­wet te ę i ą się pi­szą nie naj­go­rzej. No tak to bywa z języ­ko­ma i ga­da­niem, i pi­sa­niem.

Nie pa­mi­ętam, kie­dy ja ostat­ni raz pi­sał. Kie­dy ostat­ni raz trzy­mał ja w dło­ni pió­ro albo ołó­wek.

W Cho­ło­dzie nie było przy­rządów pi­sar­skich. Nikt ich nie po­trze­bo­wał, bo nikt tam nic nie pi­sał, tyl­ko wi­ęcej tak lu­dzie ra­czej pa­mi­ęta­li, niż pi­sa­li. W du­szy wie­dzie­li. W miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­ma­wiać, też nie było czem pi­sać, ani po co, ani o czem, cho­ciaż wi­dział ja tam po­etę, co na ja­ki­chś skraw­kach byle gdzie zna­le­zio­ne­go pa­pie­ru za­pi­sy­wał swo­je wier­sze, a po­tem uczył się ich na pa­mi­ęć, co nie przy­da­ło mu się na wie­le po tem, jak uma­rł, nor­mal­nie, z go­ło­du. Ja tam nic nie za­pi­sy­wał ani ni­cze­go nie chciał pa­mi­ętać.

Więc jesz­cze wcze­śniej. Dużo wcze­śniej pi­sał ja często, pra­wie co­dzien­nie, głów­nie li­sty, naj­pierw do So­fie z woj­ny i po­tem po woj­nie, gdy nas dys­lo­ko­wa­li na Kau­kaz, gdzie go­ło­do­wa­li­my i my, i ko­nie, ży­wio­ne za­pa­rza­ną siecz­ką i sło­mą zgni­łą, z chłop­skich strzech dar­tą. Po­tem, gdy z So­fie miesz­ka­li­my już ra­zem w Mo­skwie, to ja pi­sał do sta­rych to­wa­rzy­szy, bo no­wych ja nie miał, pi­sał na­wet do Nie­miec, co było ra­czej nie­roz­sąd­ne, ale wte­dy jesz­cze miał ja złu­dze­nia co do wol­no­ści w Oj­czy­źnie Świa­to­we­go Pro­le­ta­ria­tu, a po­tem, gdy po upad­ku Rad­ka za­miesz­ka­li­my w ko­mu­na­łce w Mur­ma­ńsku, żeby się jak naj­bar­dziej przy­cza­ić, znik­nąć pra­wie, to ja już się bał pi­sać, bo jed­no głu­pie sło­wo to śmie­rć prze­cież. Le­piej było nic nie pi­sać, ani li­stu, ani kart­ki pocz­to­wej, a już nie daj Boże dzien­ni­ka.

Ale jesz­cze lek­cje się ro­bi­ło z Wi­le­ną, więc coś się tam pi­sa­ło z dziec­kiem, bu­kwa­mi w ka­je­ci­ku, pol­skie­go ani nie­miec­kie­go nie mie­li­my od­wa­gi jej uczyć, cho­ciaż So­fie zwy­kle mó­wi­ła do niej po nor­we­sku, to było wte­dy, kie­dy uro­dzi­ła się nam dru­ga cór­cia, da­li­my jej imię Ni­nel, czy­li Le­nin czy­ta­ne od tyłu, wte­dy już nic się nie pi­sa­ło. Wszyst­kie za­pi­ski, z ca­łe­go ży­cia, wszyst­kie no­te­sy, kar­tecz­ki, li­sty otrzy­ma­ne i przez kal­kę od­bi­te ko­pie wy­sła­nych, wszyst­ko wte­dy z So­fie spa­li­li­my, a i tak nie po­mo­gło, ale też nie za­szko­dzi­ło.

Pa­mi­ęć niech po­zo­sta­nie pa­mi­ęcią, płyn­na i zmien­na jak my, lu­dzie, ma­te­ria w nas się wy­mie­nia, bo jemy, tra­wi­my, cząst­ki ma­te­rii osa­dza­ją się w na­szym cie­le, a inne wy­da­la­my, w na­szych cia­łach nie ma nic sta­łe­go, my z ma­te­rii jak fala z wody, po­ja­wia­my się, pęcz­nie­je­my jak fala i ga­śnie­my, a na­sza pa­mi­ęć z nami, zmien­na, od­bi­cie od­bi­cia, więc do­brze, że wszyst­ko, co mie­li­my za­pi­sa­ne, spa­li­li­my. Nie było mi żal ani te­raz mi nie żal. A to pi­szę tyl­ko dla­te­go, że nikt tego nie prze­czy­ta, moja dro­ga, acz nie­ist­nie­jąca czy­tel­nicz­ko.

Więc może ostat­ni raz ja pi­sał wie­le razy, raz za ra­zem, le­d­wie trzy­ma­jąc po­da­ne mi pió­ro w po­ła­ma­nych pal­cach, sie­dząc przy sto­le na­prze­ciw­ko tego mi­łe­go, życz­li­we­go cze­ło­wie­ka o wy­glądzie dys­tyn­go­wa­ne­go pro­fe­so­ra albo chi­rur­ga, szpa­ko­wa­te wło­sy, okrągłe oku­la­ry w dru­cia­nych opraw­kach na no­sie, siwy, krót­ko przy­strzy­żo­ny wąs, gład­kie po­licz­ki i na­wet za­pach ja­kie­jś do­brej wody ko­lo­ńskiej. An­giel­skiej pew­nie. Jak ja­kieś rze­czy do­bre dla cze­ło­wie­ka, to ko­niecz­no an­giel­skie one są. Tyl­ko ich po­li­ty­ka chu­jo­wa. Więc on tak jak pro­fe­sor wy­glądał, an­giel­ski na­wet, szla­chet­ny z tym wąsem.

Tyl­ko mun­dur mu ja­koś nie pa­so­wał. Nie dla­te­go, żeby źle był od­szy­ty, zie­lo­ną gim­na­stior­kę od­szy­tą miał wspa­nia­le, do­pa­so­wa­ną do spor­to­wej zresz­tą fi­gu­ry jego, na pew­no na mia­rę ob­sta­lo­wa­ną ra­zem z nie­bie­ski­mi bry­cze­sa­mi z wąskim czer­wo­nym lam­pa­sem, jak to ofi­ce­ro­wie za daw­nych cza­sów so­bie ob­sta­lo­wy­wa­li. Po pro­stu nie pa­so­wa­ła ja­koś do spo­koj­nej, życz­li­wej twa­rzy ta gim­na­stior­ka z kar­mi­no­wy­mi pat­ka­mi na ko­łnie­rzu i z dys­tynk­cja­mi ma­jo­ra, i z go­dłem NKWD z mie­czem i tar­czą na ra­mie­niu sta­ran­nie wy­ha­fto­wa­nem i za­pi­na­na na trzy mo­si­ężne kne­fle, któ­re tak do­brze pa­mi­ętam, te kne­fle.

Ja trzy­mał w dło­niach ołó­wek albo pió­ro, cze­ło­wiek o twa­rzy pro­fe­so­ra pod­su­nął mi pa­pier, cały za­pi­sa­ny na ma­szy­nie w niby moje, cho­ciaż nie moje, sło­wa. Za­py­tał, to co, Kon­ra­dzie Wil­gel­mo­wi­czu, za­pa­li­cie? Po­ki­wał ja gło­wą albo i nie po­ki­wał, ale on wy­jął z biur­ka ozdob­ne pu­de­łko pa­pie­ro­sów Troj­ka, dro­gich. Na ze­wnątrz mia­ły wy­ma­lo­wa­ną sta­ro­ru­ską sce­nę z trój­kon­nym za­przęgiem, od we­wnętrz­nej stro­ny de­kla wy­ma­lo­wa­ny zno­wu pi­ęk­nie wi­do­czek Krem­la. Od­wi­nął ozdob­ny pa­pier, wy­jął z pu­de­łka gru­be­go pa­pie­ro­sa o zło­tym ust­ni­ku, za­pa­lił, za­ci­ągnął się raz, żeby nie zga­sł, po czem wło­żył mi w roz­bi­te, spierzch­ni­ęte usta, wcze­śniej rów­nież sa­me­mu od­kręciw­szy śru­bę mo­cu­jącą do bla­tu biur­ka de­skę, w któ­rej tkwi­ły obie moje ręce.

Sam to zro­bił, po­nie­waż zwol­nił już wcze­śniej star­szy­nę, któ­ren zaj­mo­wał się ta­ki­mi spra­wa­mi. Niech idzie do domu, dzie­ci ma, niech ojca po­ogląda­ją, baj­ki im po­czy­ta, ra­dia po­słu­cha­ją, po­wie­dział, uśmie­cha­jąc się cie­pło.

Moje ręce tkwi­ły wcze­śniej pła­sko na bla­cie, za­mo­co­wa­ne do biur­ka de­ską z wy­ci­ęcia­mi, żeby cze­ło­wie­ko­wi o twa­rzy pro­fe­so­ra wy­god­niej było prze­ko­ny­wać mnie do tego, bym przy­znał się do winy, cze­gom ja jed­nak zro­bić nie chciał, przy­naj­mniej przez ja­kiś czas, wie­rząc moc­no, że So­fia, Ni­nel i Wi­le­na są już bez­piecz­ne.

A je­śli na­wet nie były jesz­cze bez­piecz­ne, to inne im gro­zi­ły nie­bez­pie­cze­ństwa niż taka piw­ni­ca, w któ­rej sie­dział ja ra­zem z tem cze­ło­wie­kiem o mi­łej twa­rzy pro­fe­so­ra, i to go gnie­wa­ło, że nie może się przez So­fie, Ni­nel i Wi­len­kę do mnie do­stać, o to też py­tał, gdzie są, gdzie, i to nie było mądre, że py­tał, bo już nie mógł mi po­wie­dzieć, że je zła­pa­li.

Zresz­tą wie­dział ja, że nie zła­pa­li. No więc gnie­wał się na mnie ma­jor o twa­rzy pro­fe­so­ra, to i dło­nie miał ja pła­sko na bla­cie przy­trzy­ma­ne tymi zmy­śl­ny­mi dy­ba­mi na za­wia­sie, a to­wa­rzysz ma­jor wa­lił w moje dło­nie młot­kiem, więc ja sta­rał się za­ci­skać w pi­ęści, zresz­tą wca­le się nie sta­rał, za­ci­skał ja je od­ru­cho­wo, szar­pi­ąc się i wrzesz­cząc, na nic oczy­wi­ście, bo piw­ni­ca głębo­ko, a biur­ko to­wa­rzy­sza ma­jo­ra sta­ran­nie przy­kręco­ne do podło­gi.

Miły to­wa­rzysz ma­jor nie ży­czył so­bie, że­bym za­ci­skał dło­nie w pi­ęści, więc roz­pro­sto­wy­wał mi je­den pa­lec po dru­gim i ka­żdy przy­bi­jał do bla­tu biur­ka, przez pa­zno­kieć, cien­ki­mi, ta­pi­cer­ski­mi gwo­źdźmi, wte­dy ja ze­mdlał i to­wa­rzysz ma­jor sam mu­siał wstać, wzi­ąć wia­dro i ocu­cić mnie tą lo­do­wa­tą wodą, bo, jak ja pi­sał, star­szy­nę już pu­ścił do domu, niech tam dzie­ci ojca mają.

No i ja wte­dy zde­cy­do­wał, że co tam, pod­pi­szę. Może już dość. Wszy­scy w ko­ńcu pod­pi­su­ją, mó­wił ma­jor i miał ra­cję, ob­cęga­mi po­wy­ci­ągał gwo­ździe, de­li­kat­nie, żeby nie bo­la­ło za moc­no, jak wy­ci­ąga, od­kręcił de­skę, co trzy­ma­ła moje dło­nie na bla­cie, dał w te krwa­wi­ące i drżące dło­nie pa­pie­ro­sa o zło­tym ust­ni­ku, dał pa­pier i ołó­wek i po­wie­dział, no to pod­pisz­cie, Kon­ra­dzie Wil­gel­mo­wi­czu, i na dziś będzie­my mie­li z gło­wy, no to pod­pi­sał ja, bo co ja miał nie pod­pi­sać.

My­ślę, że chy­ba wła­śnie wte­dy ja ostat­ni raz pi­sał. To zna­czy po­tem jesz­cze coś pod­pi­sy­wa­ło się, na pew­no, po­tem prze­cież wi­siał ja jesz­cze nagi pod su­fi­tem, pod­wie­szo­ny za zwi­ąza­ne za ple­ca­mi nad­garst­ki, i to­wa­rzysz ma­jor prze­ko­ny­wał mnie, że­bym, sko­ro już się ja przy­znał do by­cia pol­skim szpie­giem, wy­dał jesz­cze mo­ich wspó­łpra­cow­ni­ków. Zda­wa­ło mi się, że przy­zna­wał się ja wcze­śniej do by­cia szpie­giem nie­miec­kim, ale prze­cież ja nie zwra­cał uwa­gi na tę nie­ści­sło­ść, sko­ro ci­ężar mo­je­go cia­ła wy­ry­wał mi wy­kręco­ne ra­mio­na z bar­ków. Wy­dał ja w ko­ńcu, nie pa­mi­ętam już kogo, ka­żde­go, o kogo py­ta­li, na­wet że So­fie szpie­go­wa­ła dla Nor­we­gów, ale jesz­cze nie wte­dy, wte­dy ja mó­wił, że tyl­ko ja był szpie­giem, więc w ko­ńcu mnie od­wi­ązał star­szy­na, któ­re­go aku­rat wte­dy ma­jor do domu nie pu­ścił, roz­krzy­żo­wa­li mnie na kszta­łt li­te­ry X, ko­ńczy­ny do przy­kręco­nych do podło­gi że­la­znych kó­łek przy­wi­ązaw­szy, i star­szy­na wzi­ął lu­tlam­pę, po czem chwy­cił w ga­rść moje ge­ni­ta­lia, za­ci­snąw­szy je tak, że mój chwost i jaj­ca wy­sta­wa­ły z tej jego ga­rści, jak­by już je od mo­je­go cia­ła od­dzie­lił. Ale nie od­dzie­lił, o czem się prze­ko­nał ja, gdy lu­tlam­py użył.

No i wte­dy też jesz­cze ja pi­sał, pod­pi­sy­wał, co ka­za­li, a po­tem na­wet wła­sno­ręcz­nie trzęsącą się ręką spi­sy­wał ja­kieś ze­zna­nie, pla­strem mi mu­sie­li kciuk z pal­cem wska­zu­jącym i środ­ko­wym ra­zem z ołów­kiem skle­ić, spi­sy­wał ja, pla­mi­ąc pa­pier krwią tro­chę, za co mnie ma­jor do­bro­tli­wie skar­cił, pal­cem po­ki­wał jak bel­fer w szko­le po­wszech­nej. Do cze­go się ja przy­znał, nie pa­mi­ętam, do wszyst­kie­go.

Po­tem już ja­koś nie było oka­zji pi­sać. I nie chciał ja.

Po co pi­sać, za dużo już na­pi­sa­ne.

Ucho­dził ja po­tem za szczęścia­rza. Po pierw­sze dla­te­go, że kie­dy po mnie przy­szli, to ja pró­bo­wał uciec, przez okno. Ja­kże mi tego za­zdro­ści­li po­tem, je­den pro­fe­sor, po­dob­no en­to­mo­log i jak­by tego nie było dość, to jesz­cze Żyd, opo­wia­dał mi na wy­rębie, że jak przy­szli po nie­go, to im jesz­cze her­ba­ty zro­bił, i to po tem, jak mu już pa­sek i sznu­rów­ki za­bra­li, bo on prze­cież nie­win­ny i to musi być po­my­łka. Ki­wa­li gło­wa­mi, her­ba­tę, ow­szem, wy­pi­li i mó­wi­li, że tak, tak, na pew­no po­my­łka, cho­dźcie z nami, wy­ja­śni­my, brać nic nie trze­ba, u nas cie­pło, na­kar­mi­my, jak zgo­łod­nie­je­cie. No i po­sze­dł, i dali mu pa­ra­graf 58-2 i dy­chę jak w pysk, a en­to­mo­log ni­g­dy so­bie nie wy­ba­czył, że tej her­ba­ty im zro­bił, jak przy­szli, że po do­bro­ci po­sze­dł, bo to prze­cież po­my­łka i wszyst­ko się wy­ja­śni. Wszy­scy tak to wspo­mi­na­li, że prze­cież nie­win­ni, więc cóż ta­kie­go, pój­dą, wszyst­ko się wy­ja­śni.

No i się wy­ja­śnia­ło, jak im pal­ce ła­ma­li, jak pod­ta­pia­li albo jak bili bez prze­rwy, przez go­dzi­nę, za­wi­ni­ętych w dy­wan, je­śli ich ze­zna­nia były na pro­ce­sie po­trzeb­ne, gdzie mu­sie­li wy­glądać przy­zwo­icie, a nie jak mi­ęso na bit­ki tłucz­kiem roz­kle­pa­ne.

A ja wie­dział. I za­zdro­ści­li mi tego to­wa­rzy­sze moi w miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­mie­niać, wie­dział ja, tak że pró­bo­wał ja uciec, a jed­ne­go z tych, co mnie aresz­to­wa­li, na­wet w pysk ja strze­lił. Zro­bił ja wszyst­ko, co mógł. Ja nie po­sze­dł po do­bro­ci, o nie.

Ktoś mó­głby po­my­śleć, że żad­na ró­żni­ca, w miej­scu, któ­re­go na­zwy nie chcę wy­mie­niać, sie­dział ja tak samo jak oni, a jed­nak ró­żni­ca, jak się sie­dzi z dy­chą i w nocy cze­ło­wiek pyta sam sie­bie, co by było, gdy­by sta­wił opór. Ja so­bie tego py­ta­nia za­da­wać nie mu­siał, a pro­fe­sor ow­szem, co w za­sa­dzie nie mia­ło też spe­cjal­ne­go zna­cze­nia, że so­bie to py­ta­nie za­da­wał, bo go w ko­ńcu dwóch wo­rów, to wspo­mnia­ny wcze­śniej Re­ba­ne i nie­ja­ki Ga­ba­idze, o któ­rem opo­wiem po­tem, otóż ci dwa urki go zgwa­łci­li i za­bi­li pew­nej nocy, po tem jak na wy­rębie pro­cen­tu wy­ra­bot­ki od­dać nie chciał Ga­ba­idze­mu. Dwa dni wcze­śniej ka­za­li ze­ko­wi, co się zaj­mo­wał wi­ęzien­ny­mi ob­ra­za­mi, wy­ta­tu­ować pro­fe­so­ro­wi na czo­le sło­wo „петух” i gwiaz­dę Da­wi­da, po tem jak zmu­si­li go do uczy­nie­nia Ga­ba­idze­mu usłu­gi usta­mi, do gar­dła nóż przy­kła­da­jąc. Oczy­wi­ście był to ta­tu­aż przy­mu­so­wy, pro­fe­sor na­wet nie pró­bo­wał się przed nim bro­nić, bo wie­dział, co będzie, jak od­mó­wi – Re­ba­ne po­wie­dział, że jak będzie się rzu­cał, to mu to­po­rem łeb od­rąbie i na od­rąba­nym „петух” wy­dzia­ra­ją, więc jak tam pro­fe­sor woli. No więc wo­lał na gło­wie nie­odrąba­nej. I po­tem, na­stęp­ne­go dnia, le­żąc nocą ciem­ną na pry­czach, wszy­scy uda­wa­li­my, że wca­le nie sły­chać, jak się Re­ba­ne z Ga­ba­idzem śmie­ją i dy­szą, i jak pro­fe­sor wyje, jak go prze­ło­ży­li przez ławę, ręce do nóg ławy przy­wi­ąza­li, ści­ągnęli z za­dka spodnie, Ga­ba­idze mu pętlę na szy­ję za­ło­żył i za­ci­ągnął, żeby pro­fe­sor no­ga­mi nie ko­pał, że jak będzie ko­pał, to za­du­szą, no to i nie ko­pał, przy­du­szo­ny od razu, i Re­ba­ne, wiel­ki, wy­ta­tu­owa­ny, z Le­ni­nem i Sta­li­nem na pier­si, z pa­go­na­mi na ra­mio­nach, z babą roz­kra­czo­ną na brzu­chu, z sym­bo­la­mi i li­te­ra­mi na dło­niach, sta­nął za pro­fe­so­rem, chwy­cił go za bio­dra jak babę i gwa­łcił, i dy­szał, a my wszy­scy uda­wa­li, że nic a nic nie sły­szy­my, i tyl­ko jak tak rano en­to­mo­lo­ga za­sta­li­my, kie­dy trze­ba było do ro­bo­ty wstać, prze­ło­żo­ne­go przez tę ławę, cho­łod­ne­go już, z za­dkiem ci­ągle wy­pi­ętym, spodnie u ko­stek, z ręka­mi do nóg ławy przy­wi­ąza­ne­go i z gębą siną zu­pe­łnie, i języ­kiem wy­wa­lo­nym, sczer­nia­łym, to nie­swo­jo tro­chę było.

Ale tyl­ko nie­któ­rem.

Za­pra­sza­my do za­ku­pu pe­łnej wer­sji ksi­ążki