Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Trzeci tom kultowego almanachu fantastyki, uznanego za najlepszą antologię SF na polskim rynku. To swoisty przewodnik po współczesnej fantastyce. Lektura obowiązkowa dla miłośników tego gatunku, a także dla wszystkich tych, którzy są ciekawi i złaknieni dobrej literatury.
W "Krokach w nieznane 2007" znajdziecie science fiction, new weird, grozę, sensację, cyberpunk. Wszystko to, co lubicie.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: Almanach Fantastyki, tom 3
Książka dostępna w zasobach:
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 704
Rok wydania: 2007
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Almanach fantastyki
Kroki w nieznane 2007
TOM 3
NAKŁADEM „SOLARIS” UKAZAŁY SIĘ m.in.:
Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje”
Theodore Sturgeon „Więcej niż człowiek”
Frederik Pohl „Gateway”
Robert A. Heinlein „Obcy w obcym kraju”
Alfred Bester „Gwiazdy moim przeznaczeniem”
Alfred Bester „Człowiek do Przeróbki”
Fritz Leiber „Wędrowiec”
Steph Swainston „Rok naszej wojny”
Kir Bułyczow „Operacja Żmija”
Thomas M. Disch „Na skrzydłach pieśni”
Jeifrey Ford „Fizjonomika”
Kathleen Ann Goonan „Muzyka światła”
Joe Haldeman „Wieczna wojna”
W PRZYGOTOWANIU:
Jack McDevitt „Smykałka do wojny”
Jeffrey Ford „Memoranda”
Kir Bułyczow „Nadzy ludzie”
John Crowley „Samotnie”
Brian W. Aldiss „Wiosna Helikonii”
Samuel R. Delany „Babel 17”
Marina i Siergiej Diaczenko „Vita nostra”
Almanach fantastyki
Kroki
w nieznane 2007
TOM 3
pod redakcją
Konrada Walewskiego
SOLARIS
Stawiguda 2007
Kroki w nieznane 2007
„Amnesty” by Octavia E. Butler. Copyright © 2003 by Octavia E. Butler. Reprinted by permission of the author’s agent, Merrilee Heifetz at Writers House.
„Boys” by Carol Emshwiller. Copyright © 2003 by Carol Emshwiller. Reprinted by permission of the author.
„Wild Minds” by Michael Swanwick. Copyright © 1998 by Michael Swanwick. Reprinted by permission of the author.
„The Bridge” by Kathleen Ann Goonan. Copyright © 2007 by Kahleen Ann Goonan. Reprinted by permission of the author.
„A Year in the Linear City” by Paul Di Filippo. Copyright © 2002 by Paul Di Filippo. Reprinted by permission of the author.
“1016 to 1” by James Patrick Kelly. Copyright © 1999 by James Patrick Kelly. Reprinted by permission of the author.
„Left of the Dial” by Paul Witcover. Copyright © 2004 by Paul Witcover. Reprinted by permission of the author.
„Entre lineas” by José Antonio Cotrina. Copyright © 2003 by José Antonio Cotrina. Reprinted by permission of the author and the author’s agent, Luis G. Prado at Bibliópolis.
„The Weight of Words” by Jeffrey Ford. Copyright © 2002 by Jeffrey Ford. Reprinted by permission of the author.
„Second Person, Present Tense” by Daryl Gregory. Copyright © 2005 by Daryl Gregory. Reprinted by permission of the author.
„When Sysadmins Ruled the Earth” by Cory Doctorow. Copyright © 2005 by Cory Doctorow. Reprinted by permission of the author. Some rights reserved under Creative Commons By-Noncommercial-Sharelike 2.5 license (creativecommons.org).
„Baby Doll” by Johnanna Sinisalo. Copyright © 2002 by Johanna Sinisalo. Reprinted by permission of the author.
„Just Do It!” by Heather Lindsley. Copyright © 2006 by Heather Lindsley. Reprinted by permission of the author.
„This Is the Ice Age” by Claude Lalumiere. Copyright © 2006 by Claude Lalumière. Reprinted by permission of the author.
„Applied Mathematical Theology” by Gregory Benford. Copyright © 2006 by Abbenford Associates. Reprinted by permission of the author.
„Jaszczierica” by Maria Galina. Copyright © 2006 by Maria Galina. Reprinted by permission of the author.
Wydawca dziękuje FILI (Soumen Kirjailisunden Tiedotuskeshes - Centrum Informacji o Literaturze Fińskiej) za dofinansowanie polskiego przekładu opowiadania Johanny Sinisalo ”Baby Doll”.
The publisher wishes to thank FILI (The Finnish Literature Information Centre) for supporting the translation of ”Baby Doll” by Johanna Sinisalo by a grant.
ISBN 978-83-89951-72-4
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Maciej „Monastyr” Błażejczyk
Redakcja Iwona Michałowska
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
tel./fax (0-89) 541-31-17
e-mail: [email protected]
Zawahała się przez sekundę.
Westchnąłem. To było coś.
Ciekawa reakcja. Większość klientów pragnie dostarczyć detektywowi wszelkich informacji, jakimi dysponuje, bez względu na ich przydatność.
Na jej czole pojawiła się niewielka fałdka. Pogrzebała w torebce, wyjęła portmonetkę i rzuciła mi na biurko dwie fotografie.
Nie wyglądała na w pełni usatysfakcjonowaną, ale skinęła głową.
Nazajutrz z samego rana, podniósłszy się z kanapy i umywszy w maleńkiej łazience mojego biura, wbrew sobie wziąłem się do roboty Ciężko pozbyć się starych nawyków.
Nie zapytała mnie o pewną rzecz, a ja nie wychylałem się, żeby jej o niej powiedzieć - stanowiło to w tej sprawie swego rodzaju osobliwość. Otóż budynek, w którym mieści się moje biuro, nie został przystosowany do komunikacji receptorowej. Mówiąc w języku sprzed przekształcenia - nie był podłączony.
Ale to, co teraz się działo - tu i wszędzie - było czymś innym od tradycyjnego podłączenia. Było to coś wewnętrznego.
Komunikacja - zwykła, stara komunikacja, jaka znana była dawniej - przeminęła. Za sprawą zakłóceń elektromagnetycznych. Telefony - a co za tym idzie, i stary dobry Internet - nie działały. Nie działał przekaz radiowo-telewizyjny. Nikt nie wiedział, co stanowi przyczynę tego zjawiska, ale było to coś na podobieństwo długiego rozbłysku słonecznego, który mógł trwać w nieskończoność.
Arlington było przystosowane do nowych biologicznych sposobów załatwiania spraw. Wzdłuż zaadaptowanych budynków biegły szczeliny wypełnione pożytecznymi bakteriami, zdolnymi przenosić nieskończoną ilość informacji. W każdym pomieszczeniu znajdował się port, którego przezroczysta, półprzepuszczalna membrana dawała dostęp tym, którzy zostali poddani adaptacji za sprawą cudów inżynierii genetycznej i mogli wysyłać i odbierać informacje. Nazywali to komunikacją metaferomonalną.
Właściciel budynku Zephyr, w którym mieści się moje biuro, to kutwa. Kiedy stało się jasne, że nie ma zamiaru dokonywać adaptacji, większość najemców wyniosła się.
Julia Quick albo nie wiedziała, albo nie przeszkadzało jej to, że budynek, a w rezultacie i ja, tkwiliśmy w przeszłości.
A może jej przeszkadzało, ale zignorowała to, stwierdziwszy, że działa na jej korzyść. Nie trzeba było zadawać sobie wielkiego trudu, żeby dowiedzieć się, kim jestem. Stanowiłem coś w rodzaju miejscowego pośmiewiska.
Na zewnątrz śnieg sypał wielkimi płatkami. Postawiłem kołnierz i udałem się pieszo do kostnicy. Była oddalona od mojego biura o zaledwie sześć przecznic, ale potrzebowałem trochę ruchu, a poza tym nie stać mnie było na metro. Wciąż nie miałem pewności, co takiego pociągnęło mnie do tej roboty. Na pewno nie forsa - przynajmniej na razie. Pani Julia Quick zniknęła minionego wieczoru, postukując obcasami w korytarzu, uścisnąwszy uprzednio z wdzięcznością moje dłonie, a przy tym nie zdejmując, rzecz jasna, swych kosztownych rękawiczek.
Jako że nie posiadam receptorów, ustalenie prawdziwości mojej licencji zajęło ponad pół godziny. Kobieta za kontuarem okazała zdumienie. Nakłaniała też innych recepcjonistów, żeby przypatrzyli się mojej opóźnionej w rozwoju twarzy. - Śmiało, dotknijcie go! Nie ma żadnych informacji!
Skrzywiła się na mnie.
Po chwili pchnęła w moim kierunku przez kontuar arkusz czegoś, co wyglądało jak zwykły papier, ale nim nie było. Wziąłem go i pospieszyłem ku drzwiom wejściowym. Wciąż padał zimny, mokry śnieg. Potruchtałem dziedzińcem, zszedłem do otwartej klatki schodowej, w której betonowym wnętrzu wiatr poniewierał w tę i we w tę papierowym kubkiem, i otworzyłem znajome tylne drzwi kostnicy.
Dr Frisco spędziła w niej całą noc - natknąłem się na nią, kiedy właśnie zbierała się do wyjścia. W rezultacie potraktowała mnie dosyć szorstko. Było jasne, że chce udać się do domu i położyć spać.
Łypnęła na mnie niechętnie.
Wydobyłem licencję. Zerknęła na nią.
Popatrzyła ponownie; dotknęła kółka u dołu dokumentu.
Pokręciła przecząco głową, marszcząc brwi.
Obrzuciła mnie niecierpliwym spojrzeniem.
Julia zjawiła się ponownie w moim biurze tego dnia po południu. Znów miała na sobie ów błękitny kostiumik, ale tym razem narzuciła na niego ciemną wełnianą pelerynkę z kapturem.
Byłem zadowolony z jej wizyty. Miałem uczucie, jak gdybym przebałaganił cały ranek, i do pewnego stopnia spodziewałem się, że już nigdy jej nie ujrzę, że została mi zesłana przez bogów daremności, którzy zdawali się panować w najlepsze nad każdą dziedziną mojego życia. Najpierw małżeństwem, potem interesami, a teraz światem...
Z drugiej strony, udało jej się zarazić mnie czymś, co rozbudziło moją ciekawość. Czymś, co sprawiało, że chciało mi się przeżyć kolejny dzień tylko po to, żeby sprawdzić, co się wydarzy.
Usadowiła się na krześle i ponownie odmówiła drinka, którego jej zaproponowałem.
Dziś sączyłem swego nader ostrożnie. Była to resztka, jaka mi jeszcze została, i odczuwałem zadowolenie, że nie muszę się nią dzielić. Śniadanie i lunch składały się z pączków.
Przypomniała sobie, że była „sczytywana” jako jedenastolatka. Jej twarz złagodniała, a powieki nieco opadły, kiedy mówiła niskim, śpiewnym głosem.
Miała przemoczoną pelerynę, toteż domyśliłem się, że przyszła pieszo, a nie przyjechała metrem; wejście na stację znajdowało się zaledwie dwa kroki od budynku. Ale skąd przyszła? Nie przerywałem jej.
Nadąsała się przelotnie. Najpewniej bym tego nie zauważył, gdyby w owej chwili szyld baru nie zmienił koloru z czerwonego na jaskrawobiały. Spuściła wzrok i mówiła dalej.
Odpowiedziała z ochotą. Zdawało się, iż zmiana tematu bardzo jej odpowiada.
Swego czasu czytałem, że używają połączenia silnych środków psychotropowych oraz hipnozy. Ale nie jestem naukowcem. Wciąż ani trochę nie potrafię pojąć, w jaki sposób replikuje się tożsamość. Wydaje się to niemożliwe. A ludzie skarżyli się, że w gruncie rzeczy nie działa to zbyt dobrze - to znaczy ci, którzy zostali poddani owemu procesowi.
Przez krótką chwilę wpatrywała się we mnie, po czym powiedziała:
To ją wzburzyło.
Raptem pochyliła się do przodu. Na jej twarzy malował się grymas.
Pokręciła przecząco głową.
Zamrugała, raz jeszcze wpatrując się we mnie. Rzecz jasna, światło było przyćmione, ale oba wyglądały mi na zupełnie normalne. I pewnie tak właśnie miało być.
Wstała.
Pospiesznie opuściła biuro.
Włożyłem płaszcz, odczekałem chwilę, po czym poszedłem za nią.
Szła w dół wzgórza ku mostowi Key.
Weszła na niego i maszerowała dalej.
Nie mogłem w to uwierzyć. Nikt nie chodził na drugą stronę mostu.
Poruszała się zwykłym krokiem; szybko, jak ktoś, kto się nie boi. Miała uniesioną głowę i ręce w kieszeniach.
Zniknęła we mgle.
Ogarnął mnie nagły strach o nią.
Od tej strony miasto niekiedy wyglądało tak samo. Obelisk Waszyngtona jaśniał w słońcu bielą, podobnie jak kopuła Kapitolu. Można było odnieść wrażenie, że wewnątrz znajdują się ludzie i zajmują się rozmaitymi sprawami. Lecz częstokroć światło wokół miasta załamywało się w jakiś osobliwy sposób, zacierając to, co było widzialne. Za pomocą lornetki można było czasem dostrzec kwartały, gdzie miasto było starsze, gdzie zburzone setki lat temu budynki wyrosły na nowo. Niektórzy utrzymywali, że raz na jakiś czas można zobaczyć słynnych mieszkańców Waszyngtonu, takich jak Duke Ellington albo nieżyjący już prezydenci.
Na samym początku udał się tam zespół naukowców ubranych w - tak przypuszczali - nieprzepuszczalne kombinezony. Nigdy już stamtąd nie wyszli. Co pewien czas znikali też inni ludzie. Przejście przez most było powszechnie uznawane za akt równoznaczny z popełnieniem samobójstwa. Szli tam jedynie młodzi, ciekawscy oraz straceńcy. A także chciwcy. Czytałem relację o tym, jak pewien człowiek przeszedł na drugą stronę, by wynieść stamtąd antyki, które uległy dezintegracji z chwilą, gdy tylko znalazł się za mostem; gdy wynurzył się ze spowijającej miasto mgły.
Niektórzy utrzymywali, że wszystko w nim stanowi coś w rodzaju holograficznej reprodukcji. Inni byli zdania, że gwałtowna eksplozja nanotechnologii, jaka ogarnęła miasto owej dziwnej, a strasznej nocy, nie tyle spowodowała perfekcyjną replikację wszystkiego, co się w nim wcześniej znajdowało, ile przeniknęła je jakimś zbiorowym umysłem, którego ludzie spoza miasta nie potrafią po prostu pojąć.
Nie poszedłem dalej za Julią.
Ale nim udałem się z powrotem, przez dłuższy czas wpatrywałem się w przebijające przez mgłę, zmieniające się, bajeczne światła Georgetown.
Publiczny przewóz do Charlottesville okazał się przyjemny i darmowy. W związku z moją licencją zostałem poddany zwyczajowej, bez końca ciągnącej się procedurze w dziekanacie, ale ostatecznie uzyskałem informacje, o jakie mi chodziło.
Miałem nieco kłopotu ze zlokalizowaniem miejsca figurującego w planie wykładu doktora Whitea. Aula pełna była ludzi o niebywale młodym wyglądzie, zbyt młodym jak na studentów medycyny.
Oczywiście wedle wszelkiego prawdopodobieństwa to właśnie doktor White dokonał zabiegu na Julii i jej rodzinie. Prawda wyszła na jaw podczas jej pierwszej, odruchowej reakcji na moje pytanie. Doktor White cieszył się sławą. Swego czasu czytałem o nim kilka artykułów na łamach wciąż publikowanego po naszej stronie rzeki „Washington Post”. Zapoczątkował - i wciąż pozostawał w tej dziedzinie pionierem - nowy wspaniały świat wiecznego życia. Czytałem, że koszta rozwojowe były niewiarygodnie wysokie.
Okazał się postawnym mężczyzną i faktycznie nosił brodę.
Nie byłem przekonany, czy rzeczywiście jest miły.
Przedmiotem wykładowym była nanobiologia. Audytorium składało się z mniej więcej setki studentów. Wszystko, co powiedziała mi Julia, okazało się prawdą: była studentką medycyny, choć plan zajęć nie wymagał jej obecności akurat na tym wykładzie.
Może miała okazję go już wysłuchać.
Wykład dotyczył najnowszych modeli sztucznej wątroby oraz ich działania. Niewiele z niego zrozumiałem. Wyczekałem, aż kotłująca się wokół wykładowcy chmara studentów rozejdzie się, po czym podszedłem do niego i przedstawiłem się.
- Próbuję zdobyć nieco informacji na temat pewnej pracy, którą wykonał pan kilka lat temu. W miejscu o nazwie Swannanoa.
Jego oczy były bladobłękitne i zimne.
Przyjrzał mi się uważniej.
Często bywa to najbardziej skuteczne.
Większą część podróży powrotnej do miasta spędziłem na roztrząsaniu tego, jak bardzo poirytowała mnie pani Julia Quick.
Resztę - na roztrząsaniu tego, jak bardzo poirytowałem sam siebie.
Do biblioteki dotarłem na godzinę przed zamknięciem, rozgoryczony własną opieszałością. Ale miasto było zamarznięte, co sprawiało trudności w poruszaniu się. Lodowaty deszcz naleciał w szczeliny bibliotecznych drzwi, toteż maleńkie kryształki obsypały mi twarz, kiedy je szarpnąłem.
Gdy wszedłem do środka, bibliotekarka, kobieta w średnim wieku, zaskoczona uniosła wzrok.
Wymierzyła we mnie spojrzenie.
Rozejrzałem się dokoła po gładkich, pozbawionych książek powierzchniach biblioteki.
W jej głosie pobrzmiewała surowość.
Otworzyła pakiet i przycisnęła jakiś lepki pasek do grzbietu mojej dłoni. W pakiecie znajdował się również czarny przedmiot wielkości kostki cukru, do którego z kolei przycisnęła ów pasek. Przedmiot nie wydał żadnego dźwięku, nie rozbłysnął światłem - ot, po prostu czarna kostka.
Po chwili kostka stała się biała.
Pospieszyła ku mnie.
I tak ledwie mogłem się poruszyć.
To było jak nagłe, gwałtowne przyspieszenie. Zaskakująca, przejmująca muzyka przepełniła moje jestestwo ostrymi fragmentami tak niebywałego piękna, że do oczu napłynęły mi łzy. Chwilami zwalniała na rzecz nurtu szemrzących głosów, a ja byłem nawet w stanie uchwycić jedno czy dwa słowa. Potem przeniknęła do mojego mózgu i ukazała mi wszystkie moje wspomnienia. Zdumiało mnie ich bogactwo, a zarazem niedostatek, przeżyłem bowiem zaledwie pięćdziesiąt lat, zaś owa inteligencja, z którą zostałem właśnie skonfrontowany, stanowiła wszystkie spisane zbiorowe ludzkie wspomnienia.
Kiedy znów byłem w stanie dostrzec otaczającą mnie rzeczywistość, bibliotekarka wróciła, zabrała rękawiczki, a obok mnie na niskim stoliku postawiła pudełko papierowych chusteczek. Wyciągnąłem jedną z nich, wytarłem twarz i wydmuchałem nos. Z oczu owej bladej, surowej kobiety nie wyzierała już przeciętność, a zamiast niej biła z nich mądrość oraz istota miłosierdzia.
Na szczęście był to proces tymczasowy.
Zdawała się rozczarowana. Moje prośby okazały się nad wyraz prozaiczne. Ale pochyliła się i kilkakrotnie stuknęła w znajdujący się przede mną stół, ponownie rzucając ukradkowe spojrzenie na zegar.
Uśmiechnęła się. Znajdująca się przede mną powierzchnia zmieniła się ze stałej na galaretowatą. Bibliotekarka kazała mi położyć na owym interfejsie teraz już pokryte maleńkimi, zielonymi owalami dłonie. - Pewnie pan wie, ale...
Westchnęła, po czym podeszła do swego biurka i po chwili wróciła ze zwiniętą w rulonik płytką z czegoś, co było sztywne i przypominało nieco plastik.
Dowiedziałem się, że większość systemów ocznych posiada kopie zapasowe. Sztuczni ludzie, którzy je mieli - a były to najbardziej zaawansowane modele - sypiali w przypominających kokony wiszących strukturach, które wydobywały z nich informacje za pomocą rozlicznych interfejsów, tak by całkowita, złożona specyfika świadomości mogła zostać najpełniej przeniesiona. Te informacje były przesyłane do kopii zapasowej, bez względu na to, gdzie ją przechowywano.
Kimkolwiek była Julia Quick po wypadku - a co do tego miałem coraz mniej pewności - to coś znajdowało się w domowym sejfie Franka Quicka.
W policyjnych raportach dotarłem do jego wypadku. Rzeczywiście matka i siostra Julii odniosły poważne obrażenia. Julia i jej ojciec wyszli bez szwanku.
Studiując szpitalne kartoteki, odkryłem, że cała rodzina została zabrana przez ambulans i oddana pod opiekę swojego lekarza domowego - doktora Whitea.
Ale zdobycie tych informacji było ledwie namiastką tego, co stało się ze mną podczas wizyty w bibliotece.
Godzinę później wyszedłem z niej na wieczorne zimno. Wszystko wokół było ostre, dokładnie zogniskowane, potężne. Czułem się tak, jakbym przedtem w ogóle nie żył.
Nic dziwnego, że ludzie pokroju Julii Quick traktowali takich jak ja z podobną arogancją. W jej odczuciu byłem głupkiem, doskonałym narzędziem do jej celów.
I niewiele się pomyliła.
Kiedy wróciłem do biura, chodziła w tę i z powrotem przed drzwiami. Obróciła się raptownie i stanęła naprzeciw mnie.
Weszła za mną do środka.
Z płaczem wypadła przez drzwi.
Odczekałem, aż znajdzie się w windzie, i zbiegłem schodami.
Szła szybkim krokiem mokrą, szarą ulicą, jaśniejącą wieczornymi światłami i padającym śniegiem.
Ani razu nie odwróciła się za siebie. I tak jak poprzednio nie zatrzymała się, kiedy dotarła do mostu Key. Kiedy wkraczała w mglistą szarość tego, co niegdyś stanowiło Georgetown, mocniej owinęła się płaszczem i spuściła głowę, jak gdyby mocno o czymś rozmyślała.
Opuściłem rondo kapelusza. Rozejrzałem się dokoła.
Ale część Wirginii po tej stronie mostu, Rosslyn, była opuszczona. Wziąłem głęboki wdech, po czym ruszyłem mostem w ślad za Julią Quick. Pode mną rozlegały się groźne poszumy wód rzeki. Poniżej jarzący się bielą w blasku padających od strony Wirginii świateł lód okrywał ogromne skały. Znalazłem się pomiędzy dwoma światami - bezbronny.
A przy tym odczuwałem nieprzepartą chęć, żeby po prostu skoczyć z mostu i już na zawsze zostać uniesionym w przeszłość. Zmusiłem się, by stawiać krok za krokiem, trzymając się kurczowo poręczy, acz nie po to, żeby uchronić się przed upadkiem w dół. Dotarło do mnie, że to właśnie z tego powodu unikałem mostu, wysokości oraz posiadania pojazdu, którym mógłbym wjechać w drzewo.
Przemiana zaczęła się od dłoni, którą ściskałem zimną poręcz mostu. Nie słyszałem nic prócz rwących nurtów rzeki pode mną - słodkiego, rześkiego huku wód. Odetchnąłem ową wilgotną mgłą i na próżno rozejrzałem się za jakimkolwiek śladem życia przed sobą.
Poczułem się tak, jakby moja dłoń spała, a po chwili ostre, nieznośne ukłucia poczęły przeszywać całe moje ciało.
Wydaje mi się, że nim dokonała się przemiana, nastąpiła chwila całkowitej ciemności.
Oszołomiony, kurczowo trzymałem się poręczy. Kilkakrotnie odetchnąłem nowym powietrzem. Czułem strach i zacząłem zastanawiać się, czy teraz już umrę. W chwili, kiedy wkraczałem na most, zdawało się to nie mieć znaczenia. Ale teraz rozpaczliwie pragnąłem żyć. Ruszyłem naprzód energicznym, zdecydowanym krokiem. A po chwili rzuciłem się biegiem.
Po drugiej stronie mostu spowite mgłą uliczne latarnie subtelnie posrebrzały noc. M Street tętniła życiem. Była pora kolacji. Restauracje i sklepy rozświetlały zimowy mrok.
Szedłem spiesznym krokiem, zastanawiając się, jak długo trwało owo wydarzenie na moście i co właściwie się ze mną stało.
Nie widziałem jej.
I wówczas...
Rzuciłem się pędem na drugą stronę ulicy, ku jakimś drzwiom. To była ona - na schodach, wspinała się po wąskiej kondygnacji.
Odwróciła się nieznacznie, spostrzegła mnie i kontynuowała wspinaczkę.
Zaczęła biec, potykając się na stopniach w tych swoich idiotycznych szpilkach. Zatoczyła się, a ja schwyciłem jej dłoń i złapałem ją. Odwróciła głowę i spojrzała na mnie.
Patrzyła na mnie tak, jakby mnie nie poznawała.
Ale ja trzymałem ją za obnażoną dłoń.
Przeszyło mnie ukłucie bólu i cierpienia, po nich nastąpił grad emocji. Poznałem winę. Żal - tak. Ale zdumienie oraz gniew były tak łatwe do odróżnienia od mojej własnej emocjonalnej mapy, jak gdybym patrzył na dwa różne kolory bądź słuchał saksofonu i skrzypiec. Przeszła przeze mnie nawałnica obrazów - okropnych, chaotycznych, niedwuznacznych.
Ujrzałem morderstwo.
Stałem wpatrzony w nią.
Na chwilę jej oczy złagodniały. Parokrotnie zamrugała. Spojrzała w dół. Z powrotem na mnie.
Wówczas ponad nami rozległo się trzaśnięcie drzwi. Usłyszałem kroki.
Poznałem ten głos.
To był doktor White.
Jego kroki wciąż rozbrzmiewały na schodach. Zatrzymał się na mój widok.
On zaś ruszył ku mnie z wyraźną determinacją.
Pognałem schodami w dół i wypadłem na ulicę. Przebiegłem na drugą stronę i dałem nura do jakiegoś baru. Ukryty za żaluzjami obserwowałem, co się dzieje.
Doktor White wyszedł na ulicę i począł rozglądać się to w jedną, to w drugą stronę. Przez dłuższy czas patrzył ku mostowi. Potem wszedł z powrotem do środka i zatrzasnął za sobą drzwi.
Gdybym był sobą sprzed przemiany, ruszyłbym natychmiast do Wirginii. Do przeszłości. Ale trudno było nawet o czymś takim pomyśleć. Wszystko wokół było cudowne - doskonałe. Zrozumiałem, że ludzie nie wracali na drugą stronę po prostu dlatego, że nie chcieli.
Jazzowy pianista przygrywał po cichu. Usiadłem przy barze o przelotnie pomyślałem o tym, że chętnie bym się napił, a przy tym uraczył zupą krabową, którą dostrzegłem w menu.
Zjawił się barman i podał mi znakomitą szkocką oraz miskę zupy krabowej. Kiedy go spytałem, skąd wiedział, na co mam ochotę, wskazał miejsce na barze, na którym spoczywała moja dłoń. Odwrócony do góry nogami świetlny napis na jego powierzchni pokazywał moje niewypowiedziane zamówienie.
Spojrzał na mnie zdziwiony.
Zjadłem zupę i wypiłem whisky; przepełniły mnie nowym, ostrym uczuciem ciepła. Odrodzeniem umysłu. I duszy. A do tego znów byłem młody i znajdowałem się tutaj, w Georgetown, wraz z moją żoną, Marlene, wkrótce po ślubie, kiedy oboje byliśmy szczęśliwi sobą i życiem.
Nie widziałem się z nią od lat.
Coś, co wynikało z pobytu w tym miejscu, coś, co dokonało się na moście, spowodowało ustąpienie owego ponurego bólu, owego poczucia, że nie jestem wystarczająco dobry Marlene w końcu odsunęła się ode mnie. Acz jeszcze wcześniej odsunęła ją ode mnie szkocka, ja zaś żywiłem podejrzenie, że to wszystko nie potrwa dłużej niż działanie jednej szklaneczki.
Ale jakimś sposobem wiedziałem, że uległem fundamentalnej przemianie za sprawą czegoś, czego być może nigdy nie zrozumiem. Zostałem zmieniony przez jakiś całkowicie nowy element tego świata. Element stworzony przez człowieka. Został mi bezpłatnie ofiarowany w bibliotece: ów proces, który otworzył biochemiczne bramy i umożliwił moją przemianę na moście.
Zdawało się, że nie istnieje żaden powód, by kiedykolwiek opuścić tę stronę mostu.
Z wyjątkiem tego, że w mojej pamięci pojawiły się niezwykle żywe obrazy Julii.
Wówczas, podczas owego krótkiego kontaktu, jej wspomnienia runęły na mnie kaskadą.
Wydobyłem podarowaną mi przez bibliotekarkę tabliczkę i począłem się jej przyglądać, zastanawiając się, co z nią zrobić.
Niespodziewanie pojawił się barman, wziął ją ode mnie i rozprostował. Przyłożył ją do powierzchni baru.
Raz jeszcze spojrzałem na niego z obawą.
Uśmiechnął się.
W cichym pomruku rozmów baru wspomnienia Julii zostały przelane na płytkę. Wspomnienia wizualne, które prawdopodobnie stanowiły jej stłumiony wewnętrzny głos - to, w jaki sposób wszystko to odebrała.
Uporządkowanie ich zabrało sporo czasu. W trakcie trwania tego procesu zdałem sobie sprawę, że jest nieco szalona, przepełniona umysłowymi i emocjonalnymi barierami. Niektóre z nich były naturalne.
Ale niektóre zostały umieszczone przez doktora White’a.
Kiedy Julia po raz pierwszy zetknęła się z tym człowiekiem, była jeszcze dzieckiem.
Tak jak mi przyznała, została „sczytana” w Swannanoa. I to właśnie tam, w owej warstwie tymczasowej, uprzejmy i ojcowski głos doktora White’a wpoił jej lojalność w stosunku do siebie. W tym momencie jej powieki rozwarły się szeroko i ujrzała, jak do ramienia przykleja jej jakiś plasterek - coś, co bez wątpienia wsączyło w nią jakąś bardziej precyzyjną formę opartego na chemii posłuszeństwa. Bibliotekarka wspomniała mi, że biochemia jest niezwykle precyzyjna.
Niewykluczone, iż jego metody wszczepiania Julii przyszłego niewolnictwa były nieudolne - tego nie wiem. Ale zdawały się funkcjonować. Prawdopodobnie użył ich również w stosunku do Franka Quicka, ale nie miałem żadnej możliwości, żeby to sprawdzić. Przypuszczałem, iż dorosła osobowość Franka zdołała je ostatecznie odrzucić. Bardziej podatny na wpływy mózg Julii uczynił z niej ofiarę doskonałą.
Ujrzałem, jak w rodzinnym salonie doktor White i pan Quick wdają się w sprzeczkę, kiedy ten drugi postanowił cofnąć swoje pokaźne wpłaty subskrypcyjne. Jako że podobne porozumienia były nielegalne, doktor White nie mógł uciec się do środków prawnych.
Toteż wykorzystał Julię.
Widziałem ją, jak gdybym patrzył jej własnymi oczyma, jak idzie do swojej sypialni i otwiera niewielką, zapinaną na zamek błyskawiczny torebkę, zawierającą zestaw niezbędnych narzędzi. Doktor White pomógł jej go przygotować. Jego elementy były starannie uporządkowane: enzymy demontujące, które miały wymazać pewne aspekty osobowości jej ojca (w końcu zapłacił on doktorowi White’owi pokaźną sumkę, by ten stworzył taki właśnie wzorzec), parę różnych narzędzi, jeszcze jedna ampułka, a wszystko to spięte szerokimi gumkami recepturkami. Zobaczyłem, jak wrzuca coś do martini ojca, podczas gdy on siedzi w głębokim fotelu w salonie przy wielkim kamiennym kominku, w którym w owo zimowe popołudnie płonął ogień. Ujrzałem, jak traci przytomność, osuwa się z fotela i przestaje oddychać, a w tym czasie Julia niecierpliwie spogląda na zegarek. Matka i siostra były wówczas na zakupach i wiadomo było, że upłynie trochę czasu, nim wrócą do domu.
W jakimś osobliwym sensie to, co stało się z Frankiem, w jej mniemaniu nie było morderstwem, ponieważ natychmiast zawlokła jego ciało do kokonu, w którym jej matka - faktycznie będąca kopią, jako że, podobnie jak siostra, zmarła wkrótce po wypadku - spędzała każdą noc. Z niemałym wysiłkiem wepchnęła go do środka i przyglądała się, jak kokon kurczy się i oblepia jego ciało.
Wówczas - sprawnie i beznamiętnie, zapewne z racji tego, że była studentką medycyny - wyłupiła mu oko za pomocą niewielkiego, delikatnego instrumentu z nierdzewnej stali i umieściła je w plastikowej torebce, którą schowała do kieszeni. Następnie z drugiej kieszeni wydobyła jakieś pudełeczko, otworzyła je i wyjęła z niego gałkę oczną ze sztuczną tęczówką.
Zawierała ona całą spreparowaną osobowość.
Julia włożyła ją do oczodołu ojca. Ponieważ kokon pochłonął jego dawną osobowość, oko miało umieścić w nim nową, dzięki której doktor White znów będzie otrzymywał wpłaty. O ile wszystko uda się bezbłędnie przeprowadzić.
W przedpokoju usłyszała jakieś odgłosy, ale kiedy się odwróciła, w drzwiach nikogo nie było. Serce biło jej mocno. Wydobyła swego oszołomionego, teraz już sztucznego ojca z kokonu i odprowadziła go do łóżka, w którym, jak się zdawało, zapadł w sen. Wówczas wróciła do salonu, znajdujące się w plastikowym woreczku oko cisnęła w ogień, chwyciła kieliszek po martini i w kuchennym zlewie przepłukała go środkiem dezynfekującym.
Następnego ranka, kiedy parzyła kawę w kuchni, od strony jadalni dobiegły ją naglące poszepty pomiędzy matką a siostrą. Dosłyszała słowo „policja”
Ogarnięta nieprzyjemnym uczuciem zrozumiała, że albo coś podejrzewają, albo już wiedzą. Tamten odgłos przy drzwiach sypialni. Najprawdopodobniej wróciły wcześniej z zakupów.
Pobiegła do swojego pokoju, porwała ampułkę z enzymem demontującym od doktora White’a i wlała jej zawartość do kawy.
Wiedziałem, że są sztuczne, lecz mimo to wprawiło mnie w oszołomienie, kiedy Julia całkiem spokojnie przyglądała się, jak piją kawę i jedzą ciasto, które przyniosła do skąpanej w słońcu jadalni. Może zrobiły to, ponieważ były w szoku, nie mogąc do końca uwierzyć, że ich Julia zdolna jest do podobnych czynów.
Kiedy zostały zdemontowane, Julia z narastającą paniką poczęła sobie uświadamiać, że oczywiście spędziły noc w swoich kokonach. Ich wspomnienia z całego dnia - wszystko, co widziały, a przy tym wszystko, co podejrzewały - zdążyły już przeniknąć do urządzeń zapisujących.
Odpowiednie szczeliny kokonów, kable, które przesyłały codzienne uaktualnienia do biokomputerów ocznych, biegły wprost do sejfu Franka Quicka. Widziałem, jak przetrząsa jego biuro w poszukiwaniu kombinacji, ale nie zdołała jej odnaleźć.
Wówczas, oszołomiona przeszła przez most i zjawiła się w mieście. I zapomniała, na jakiś czas - wyglądało na to, że na kilka miesięcy - co się stało.
Póki nie wytropił jej doktor White.
Dwa razy zbliżyła się do swojej dzielnicy; za drugim razem, nim uciekła, zbliżyła się wręcz do swoich drzwi. Lecz nawet doktor White nie był na tyle przekonujący, żeby nakłonić ją, aby stanęła twarzą w twarz z ojcem, sztucznym i uległym, jakim zapewne obecnie był. Widać wciąż w niej pozostały, jakkolwiek nikłe i słabe, resztki moralności.
A może był to po prostu czysty strach.
I wtedy wynajęła mnie.
We wspomnieniach Julii wielokrotnie widziałem doktora White’a. Obmyślił sposób, który zapewniał mu środki na kontynuację swych „prac”.
O ile w ogóle można było je tak nazywać.
Byłem przekonany, że w języku prawniczym znalazłoby się na to kilka innych określeń.
Siedząc w barze w Georgetown, który zdawał się czymś najbliższym niebu, jakie ja, z moją ograniczoną wyobraźnią, potrafiłem wymarzyć, z niechęcią doszedłem do wniosku, że muszę wrócić do przeszłości.
Nazajutrz, szarym zimowym świtem, udałem się przez most z powrotem do Rosslyn, wiedząc, jakie kroki muszę podjąć. Nie miałem pewności, że informacje na mojej tabliczce zachowają się, nie mówiąc o tym, czy w ogóle są przydatne w sądzie, ale wiedziałem, że niepodważalne dowody istnieją.
To był nowy świat - fakt. Ale ludzka przyzwoitość wciąż pozostała w niektórych z nas, bez względu na to, jak niepojęte stało się wszystko inne dokoła.
Z początku mój stary kumpel nie wykazał zainteresowania.
Położyłem dłonie na jego biurku, pochyliłem się i wyłożyłem moją kartę.
Powiedziałem mu.
Dom Quicków znajdował się w zamożnej dzielnicy Great Falls. Wychodził na Potomac poprzez obsypany śniegiem, bezlistny las.
Drzwi otworzył sam pan Quick, ubrany w kosztowny domowy strój, nienagannie zadbany. Był łysiejącym mężczyzną o ciemnych włosach i lekkiej nadwadze. Sprawiał wrażenie oszołomionego, zdezorientowanego. Ale był dość miły.
Detektyw Anderson pomachał swoją odznaką.
Sztucznemu człowiekowi nie można postawić zarzutu popełnienia zbrodni. Prawo powoli dogania rzeczywistość.
Ale Julia oraz doktor White, jako prawdziwi ludzie, zostali oskarżeni o morderstwo pana Quicka.
Policja odczytała dane z oka jej siostry, wydobytego z kopii, którą znaleziono w sejfie. Świadectwo było niepodważalne. Jak powiedziała mi wówczas bibliotekarka - biologia jest precyzyjna. Najlepsi eksperci w tej dziedzinie ustalili autentyczność danych. Siostra wszystko widziała.
Podczas procesu obserwowałem Julię. Ani razu nie spojrzała w moją stronę, choć z pewnością czuła na sobie mój wzrok.
Zastanawiałem się, jak się czuje zatrzymana po tej stronie mostu. Nie mogąc wymknąć się do miasta po swą niezbędną amnezję. Sporo o niej wiedziałem i rozumiałem, jak bardzo potrzebuje jej Julia Quick.
Zauważyłem, że podczas procesu co najmniej kilka razy wymieniała spojrzenia z doktorem White’em. Sprawiała wrażenie udręczonej - on zaś niewzruszonego. On również został tu zatrzymany - oby na całe życie.
Przekroczyła tę granicę dla niego, choć nie z własnej woli. Jej adwokat znalazł eksperta, który był w stanie dość jednoznacznie wykazać, że doktor White wszczepił Julii nieodpartą potrzebę wykonywania wszelkich jego rozkazów. Miało to jakiś związek z feromonami, z czymś, co nie działało równie silnie na Franka Quicka. Wskutek działań równoznacznych z wykorzystywaniem dzieci i gwałtem Julia popełniła tę zbrodnię, żeby dostarczyć doktorowi White’owi tego, czego tak bardzo pożądał: pieniędzy Pan Quick miał ich dużo, ale nie zamierzał przekazywać już więcej żadnych sum na rzecz doktora White’a.
Nikt nie potrzebował ani nie posiadał pieniędzy po tamtej stronie mostu. Musiało to być dla Julii wielce przyjemne, kiedy po raz pierwszy zjawiła się po tej stronie i odkryła sposób na ucieczkę od strasznych wspomnień zbrodni, do popełnienia których została zmuszona. Powiadają, że znajdujemy się na skraju wspaniałej, choć prawdopodobnie niełatwej do zrozumienia, nowej ery, w której pieniądz będzie czymś przestarzałym.
Ale doktor White był taki jak ja. Nigdy w pełni nie przekroczył mostu. Wolał zostać tutaj, w miejscu, w którym cieszył się prestiżem, próbując czynić dobro, które, niestety, zaczęło domagać się kilku wątpliwych czynów. Zeznał, że próbował pomóc ludziom żyć dłużej. A ponieważ żył w przestarzałym świecie, potrzebował do tego przestarzałych pieniędzy.
Najwyraźniej nie obchodziło go, skąd pochodzą.
Ich wspólny wybór narzędzia, jakim mieli się posłużyć, żeby usunąć dowody swej zbrodni, w sposób spektakularny obrócił się przeciwko nim. Lecz jedynie za sprawą czegoś, co w sumie bliskie było przypadkowi. Ocenili mnie prawidłowo. Tyle tylko, że nie wzięli pod uwagę faktu, iż niegdyś byłem dobrym detektywem i wciąż jeszcze tliły się we mnie resztki owego dawnego ognia oraz ciekawości.
Julia, jako córeczka tatusia, okazała się całkiem sprytna w kwestiach prawnych i zdołała przedstawić siebie jako brutalnie wykorzystaną młodocianą ofiarę. Którą w gruncie rzeczy była. Po procesie, kiedy odmówiła jakiejkolwiek formy resocjalizacji, została odeskortowana na most Key i poinformowana, że nie ma prawa powrotu. Taki otrzymała wyrok.
Sam proces stał się bardzo głośny, toteż zjawiło się kilka innych ofiar. Mimo że ich dowody nie zostały włączone do akt sprawy, stało się jasne, że doktor White zastosował dokładnie tę samą sztuczkę nie tylko wobec jednej rodziny.
Został skazany na dożywocie.
A przynajmniej ktoś, kto wyglądał dokładnie tak jak on.
Sztuczny odpowiednik pana Quicka, który jakiś czas potem wygrał precedensową sprawę o uznanie prawne takich jak on jednostek, sowicie mi zapłacił za mój czas. Doszły mnie słuchy, że po starannym oczyszczeniu kopii z wszelkich elementów zainstalowanych przez doktora White’a raz jeszcze założył rodzinę. Wciąż mieszka w Great Falls wraz z małżonką i córką Elizabeth.
Julii nie odtworzył.
Opłaciłem kolejny rok w budynku Zephyr. Mam trochę zleceń - niewiele. Tyle co przedtem. Może pewnego dnia ktoś równie intrygujący jak Julia Quick przekroczy próg mojego biura.
Może okaże się miłą osobą.
Kilkakrotnie zostałem zatrzymany przez policję w drodze powrotnej z Waszyngtonu do Rosslyn. Monitorują moje częste wizyty i obawiają się, że przywlokę ze sobą jakieś nanotechnologiczne paskudztwo.
Nie bardzo wiem, dlaczego wciąż wracam na tę stronę rzeki.
Poza tym, że pomimo mojej trwałej adaptacji wciąż tak naprawdę jestem tą samą osobą.
Zdałem sobie sprawę, że już od jakiegoś czasu wszyscy jesteśmy sztuczni. Nawet ja nie raz zostałem uratowany przez antybiotyki - czysto ludzką ekstrapolację. Ale obecnie ludzki intelekt stworzył nam możliwości przekroczenia dawnych ograniczeń. Prawdziwe wyzwanie nie polega na tym, jak to wcześniej postrzegałem, żeby uparcie tkwić w przeszłości. Przeciwnie - polega ono na tym, żeby wykorzystać naszą nową wiedzę i zdolności z szacunkiem dla wszystkich istot ludzkich, bez przymusu. To swego rodzaju nowy rodzaj piśmienności i podobnie jak ten stary, może zaprowadzić ku wielu różnym miejscom. Po raz pierwszy w historii mamy możliwość ogarnięcia tego, o co nam tak naprawdę chodzi. Uznałem, że jest to moja, i wszystkich, odpowiedzialność, żeby nad tym pracować, żeby zastanowić się, co jest dobre w człowieku i warte zachowania.
Mówiłem wam, że się zmieniłem.
Lubię moje biuro. Światło poranka, które je przepełnia. Lubię ciemne, ośnieżone popołudnia zimą. Podoba mi się teraźniejszość, owo dziwaczne pomieszanie przeszłości i przyszłości.
Podoba mi się życie.
Będę się go trzymał tak długo, jak się da.
przełożył Konrad Walewski
Paul Di Filippo
Było to wynikiem ich wizji (...) Ameryki jako monstrualnego parkietu tanecznego, rozciągającego się od wybrzeża do wybrzeża, zadaszonego bezgwiezdnym niebem, z modnymi zespołami napędzającymi tysiące samotnych par z narastającą intensywnością sobotniej nocy.
John Clellon Holmes, Go, 1952
1. Groza szynobyków
W lutym jego ojciec potrafił już tylko rozprawiać o zbliżającej się śmierci, zaklinając się, że widuje stada szynobyków gromadzące się specjalnie dla niego - plamki o poszarpanych skrzydłach unoszące się jak płatki popiołu wśród niesamowitych, powykręcanych dymów północnego krańca świata. Osamotniony w chłodnym mieszkaniu z widokiem na Tory, staruszek wyczekiwał niechętnych wizyt jedynego syna i kiedy tylko Diego Patchen pojawiał się w polu widzenia, zostawał zalany falą lęków i zasypany stekiem wyrzutów, które ojciec zdawał się oszczędzać na te rzadkie chwile. Ku swemu zdumieniu, choć było to całkiem w stylu starszego pana, Diego odnajdywał w ojcowskim zrzędzeniu ślad zawziętej dumy, jak gdyby postulowana liczba szynobyków potrzebna do zawleczenia starego grzesznika w zaświaty zasługiwała na jakiś przewrotny aplauz.
W tym miesiącu Sezonowe Słońce całkiem znikło z nieba, więc w rynsztokach Broadwayu gromadziły się hałdy mokrego śniegu, jakby wszystkie sierpniowe wózki z lodami wysypały swoją zawartość po obu stronach - od Torów i od Rzeki. (Czy odległe, na ogół niewyczuwalne ciepło Niewłaściwej Strony Torów podtopiło nieco śnieg na bliższym mu krawężniku, a chłodne mgiełki Drugiego Brzegu scaliły ten na przeciwległym? Może. A może nie. Istotnie latem mieszkańcy Przytorza utrzymywali, że pocą się bardziej niż ich sąsiedzi z drugiej strony Broadwayu, a zimą domagali się przykręcenia termostatu, podczas gdy ci z Przyrzecza wówczas bardziej marzli, lecz chełpili się miłym chłodkiem, gdy Sezonowe Słońce dawało się we znaki sąsiadom. Diego jednak, z właściwym kombinatorowi racjonalizmem, wolał przypisywać te stany nie wpływom z antypodów, lecz psychosomatycznym reakcjom na bliskość Torów i Rzeki). Odwiedzanie ojca było nieprzyjemną powinnością nawet przy doskonałej pogodzie, ale teraz doskwierało mu szczególnie.
Diego mieszkał w sektorze Gritsavage. Populacja: około 100.000, rozciągnięta na przestrzeni stu kwartałów; obecny mer: zawzięty i hałaśliwy Jobo Copperknob; atmosfera: mimo posępnie brzmiącej nazwy sektora dość kulturalna i przyjazna. Kwatera Diega: mieszkanie od ulicy w 10.394.850. kwartale Broadwayu, nad sklepem owocowo-warzywnym Gimletta. (Ojciec mieszkał zaledwie o kilka kwartałów w dół miasta). Budynek z szaroniebieskiego piaskowca, będący domem Diega i jego najbliższych przyjaciół, znajdował się na Przyrzeczu.
Widok na ulicę i Przyrzecze: ideał. (Nie zawsze tak było. Diego często się krzywił na wspomnienie ponurych dni i niesamowitych nocy dzieciństwa spędzanego w domu, w którym teraz umierał Gaddis Patchen. Szepczące podprogowo odległe płomienie z Niewłaściwej Strony Torów rzucały ruchliwe cienie na ściany sypialni małego Diega niezależnie od tego, jak dokładnie starał się zakryć szyby roletą z zielonej ceraty. Te same szyby dzwoniły przy każdym przejeździe regularnie kursujących w górę miasta pociągów. Mieszkanie, które posiadał teraz, zdobył dzięki wytężonej pracy, a nie dostał w spadku).
Tego pochmurnego zimowego poranka Diego wylegiwał się w łóżku, nie mogąc się dobudzić. Poprzedniego wieczoru zabalował do późna z przyjaciółmi, a teraz, jak było do przewidzenia, zbyt wiele papierosów, nadmiar nadętych przemówień i nieprzerwany strumień wysokochmielowego piwa marki Rude Bravo z pobliskiego sektora Shankbush zbierały swoje żniwo. Zagrzebany w spoconej pościeli Diego kontemplował liczne przykłady spotykającej go w życiu niesprawiedliwości, bo na rozważanie rekompensujących je sukcesów nie miał nastroju. Przez jego głowę przemaszerowali autorzy nieszczęść w następującym porządku:
Pojawiła się też sama Volusia, a Diego z łagodnym wyrzutem wspomniał jej szalony, zazdrosny atak na Milagrę - na szczęście (biorąc pod uwagę fizyczne proporcje Volusi w zestawieniu z przeciwniczką) chybiony w wyniku alkoholowego zaburzenia percepcji. Niektóre diabelnie atrakcyjne babki po prostu muszą być furiatkami.
Nie mógł ominąć w katalogu niesławy swojego kumpla po piórze, Yale’a Drumgoole’a, którego zaproszono na nocne szaleństwo, choć nie był ani zwolennikiem, ani praktykiem FK, a zatem należał do przeciwnego obozu literackiego. Jedynym jego osiągnięciem tego wieczoru było jednak udowodnienie swojej absolutnej niezdolności do przepuszczenia przez siebie więcej niż pięciu pintów rude bravo bez złożenia lekkomyślnej i niewybrednej propozycji żonie brutalnego bramkarza z Takich Samych, co zakończyło się natychmiastowym wyrzuceniem ekipy Patchena na pośniegową breję Shankbush, równie zimną i mokrą jak ta, która zalegała sto pięćdziesiąt jeden kwartałów w dół miasta.
Wspomnienie widoku opuchlizny wokół lewego oka Yale’a, zabarwiającej się podczas jazdy powrotnej metrem, pocieszyło Diega na tyle, by zdołał wystawić spod koców kilka palców celem zbadania temperatury otoczenia. Zdecydowanie zbyt niska. Może jednak było ziarenko prawdy w twierdzeniu, że budynki Przyrzecza są podatne na wpływ Drugiego Brzegu...
Licząc na to, że muzyka pomoże, szybko wysunął z pościeli szczupłe ramię i włączył stojące na stoliku nocnym radio. Gdy tylko lampy się rozgrzały, genialne, jedyne w swoim rodzaju dźwięki trąbki uniosły się i opadły niczym chóralny śpiew rybaczek, a nastrój Diega natychmiast uległ poprawie.
Rumbold Prague był geniuszem - być może jedynym, jakiego Patchen poznał osobiście. Ten czarnoskóry muzyk o twarzy gruźlika, permanentnie ukrytej za okularami o onyksowych szkłach, w swoich nieodłącznych eleganckich gabardynowych spodniach i luźnych jedwabnych koszulach, uosabiał dla Diega wszystko, co mogła osiągnąć sztuka. Wiedział, że jego własna proza staje się najbardziej dojrzała właśnie wtedy, gdy powstaje pod wpływem i na wzór zaskakująco płynnych kompozycji lirycznych Prague’a.
Fragment dobiegł końca i z radia zabrzmiał głos spikera: „Nadaliśmy utwór Droga wciąż biegnie w dal w wykonaniu Rumbolda Prague’a - trąbka, Lydii Kinch - saksofon, Scrippsa Skagwaya - fortepian, Lucerne’a Canebrake’a - bas, Reddy’ego Digginsa - perkusja, pochodzący z płyty Płonące fontanny, wytwórnia Roughwood, numer katalogowy RLP4039. Za chwilę Aeota Percivala Raglanda. Przedtem jednak wiadomości o dziesiątej”.
Diego jęknął. Dziesiąta! Jeśli miał zamiar zmieścić wizytę u ojca i trochę pisania w godzinach, które pozostały mu do kolacji z Volusią Bittern, nie miał ani sekundy do stracenia. Pojawił się jednak dylemat: kolejność działań. Gdyby zaczął od pisania, mógłby wpaść w trans twórczy, zatracić poczucie czasu i w ogóle nie odwiedzić ojca. Gdyby zaś najpierw poszedł do niego, z pewnością wyszedłby z domu rodzinnego przepełniony emocjami, które położyłyby się cieniem na późniejszym pisaniu.
Po chwili wahania wybrał obowiązek synowski. Był przecież profesjonalnym pisarzem i z całą pewnością potrafił odłożyć na bok wszelkie emocjonalne zawirowania. Czy Rumbold Prague pozwalał, by jego hipotetyczny nieznośny ojciec zakwaszał dźwięki rodzące się w ustniku? Wątpliwe.
Wyskoczył z łóżka w samych szortach i podkoszulce. Po gorącym prysznicu (przynajmniej tego luksusu nie zabiła nieudolność Rexalla Glyptisa) i spryskaniu ulubioną wodą kolońską, Meyerbeer’s nr 7, swej niemal pozbawionej zarostu twarzy (niech szlag trafi ten chłopięcy wygląd!), poczuł się znów w połowie człowiekiem. Wkładając zimowe ubranie, w którym czuł się najlepiej - tweedowe spodnie, drelichową koszulę, wełnianą kamizelkę i luźną czarną marynarkę - uznał, że żołądek mógł mu już wybaczyć ekscesy poprzedniej nocy w stopniu pozwalającym na skonsumowanie posiłku. Rzut oka w głąb lodówki wykazał jednak brak czegokolwiek, co nadawałoby się do spożycia przez istotę ludzką, więc Diego postanowił kupić coś w drodze do ojca. Wbił się w sfatygowane półbuty i, rzuciwszy tęskne spojrzenie na pogrążone w nieładzie biurko, opuścił mieszkanie.
Zbiegając lekko po schodach na ulicę, od której dzieliło go jedno piętro - znajoma gładkość poręczy, metalowe wsparcia drewnianych przednóżków, dające poczucie bezpieczeństwa, stare zapachy kuchenne świadczące o zwyczajach sąsiadów - Diego złapał się na tym, że na przemian to kontempluje następny fragment pisanego właśnie opowiadania, to próbuje wymyślić jakąś technikę konwersacyjną, która pomoże odciągnąć ojca od jego zwykłej paranoidalnej rutyny.
Znalazłszy się na zatłoczonym chodniku, natychmiast stanął twarzą w twarz z Lyle’em Gimlettem, układającym odporne na zimno produkty - ziemniaki, rzepy, jabłka i tak dalej - na straganach przed sklepem i próbującym nimi skusić kłębiącą się masę przechodniów. Barczysty sklepikarz o zakrzywionych brwiach i lekkim zaroście, nadającym jego twarzy przybrudzony wygląd, przywitał go przyjaźnie.
Diego ściągnął pod szyją kołnierz marynarki, osłaniając się przed chłodem, i już miał ruszyć dalej, gdy Gimlett schwycił go za łokieć, pochylił się konspiracyjnie i zapytał:
Po tych słowach wyciągnął spod zaplamionego fartucha osobliwy wisiorek - grubą, lśniącą gadzią łuskę zawieszoną na rzemyku przeciągniętym przez wywierconą dziurkę. Była wielka jak gruba frytka i połyskiwała w chromatycznej nieokreśloności, oscylując między niemal wszelkimi możliwymi barwami.
Diego wzdrygnął się. Złe wspomnienia mrocznych chwil, gdy w desperacji był gotów podjąć ryzyko, które obecnie zdawało mu się nie do przyjęcia, wysypały się z kufrów na mentalnym poddaszu, gdzie trzymał je w bezpiecznym zamknięciu.
Przyjął owoc i oddalił się pospiesznie. Gdy tylko znalazł się poza zasięgiem wzroku Gimletta, mimo głodu wyrzucił jabłko do rynsztoka. Wsiąkło w topniejący lód i zawisło tam niczym opuszczona jesienna sierotka.
***
Śliski od lodu asfalt Broadwayu przemierzała stała kawalkada taczek i rowerów, z trudem przedzierających się przez zwały brei, a od czasu do czasu przemykał elektryczny wózek sklecony przez tego czy innego wędrownego kombinatora do użytku własnego lub cudzego. (Niepowtarzalne wehikuły miały różne kształty, od maleńkich jednoosobowych wózków o rozmiarach rowerowych riksz po wymyślne omnibusy tworzone przez Tolkana Sinsalidę, będące własnością mera Copperknoba). Zmierzając w dół miasta, Diego czuł, jak wzbijające się niestrudzenie w czyste niebo Dzienne Słońce ogrzewa mu ramiona, jak co dnia wschodząc rankiem nad Górnym Miastem, by wieczorem zajść nad Dolnym. Rozluźnił mięśnie, dopiero teraz zauważając ze zdumieniem, że był spięty. Najwyraźniej tak podziałała na niego kombinacja długiego i ponurego umierania ojca oraz chciwa i niepokojąca prośba Gimletta.
Na widok kiosku, w którym zwykle się zaopatrywał, uświadomił sobie, że tego dnia ukazuje się jego ulubione pismo, „Lustrzane Światy”. Co więcej, rzeczone pismo miało zawierać najnowsze opowiadanie nie kogo innego jak samego Diega, przez ostatnie dwa miesiące z rzędu wygrywającego plebiscyt czytelników na najlepszego pisarza! Przyspieszył kroku i podszedł do kiosku, gdzie przywitał go Snarky Chuff.
Okutany w liczne warstwy odzieży, w tym kilka szalików, dwie pary upaćkanych rękawic bez palców i cały zestaw źle dobranych, gryzących się koszul i spodni, Chuff obsługiwał swoje przeładowane stoisko przy każdej pogodzie, otwierając je na długo przed wschodem Dziennego Słońca, a zamykając, gdy ostatni bywalcy teatrów wrócili już do domów. Diego przypuszczał, że niski, dobroduszny sprzedawca w nieokreślonym wieku śpi gdzieś w głębi swego prowizorycznego, lecz wytrzymałego kiosku, i nie potrafił go sobie wyobrazić w żadnym innym miejscu.
- Diego, przyjacielu! - wykrzyknął Chuff, zręcznie wydając klientom gazety i czasopisma i przez cały czas trajkocząc. - Oto nowy numer twojego pisma! Sprzedałem już dziś trzy, a wszystko dzięki twemu nazwisku. Opowiadanko zapowiada się rewelacyjnie!
Patchen uśmiechnął się szeroko i zarumienił nieco zbyt mocno, by można to było przypisać mrozowi.
Chuff otarł kapiący noc palcem w połatanej rękawicy, po czym ściągnął trzy egzemplarze „Lustrzanych Światów” z regału zawierającego dwa czy trzy tuziny magazynów FK, trzymających się dzięki grubej gumie, którą opasano półki.
Diego przeszukał kieszenie w poszukiwaniu monet i znalazł trzy stare rybaczki, których złota patyna zdążyła tak ściemnieć od czasu i zużycia, że wyżłobione portrety kobiet zwróconych ku chmurze były niemal niewidoczne.
Diego włożył magazyny do obszernej kieszeni na biodrze.
Chuff spojrzał w głąb najbliższej przecznicy, Gritsavage-848, w kierunku szerokiej Rzeki, na której unosiły się łodzie, statki i od czasu do czasu zbłąkana kra.
Diego uśmiechnął się w odpowiedzi na tę nowo odkrytą stronę osobowości Chuffa.
Chuff zamyślił się.
Beznamiętny zwykle Chuff tym razem wyglądał na wstrząśniętego.
Diego uśmiechnął się szeroko, pomachał przyjaźnie kioskarzowi i poszedł dalej.
Zajrzał do baru Kernera w kwartale Gritsavage-845 i natychmiast został zniewolony przez swojski aromat: kombinację smażonego boczku, parzonej kawy i potu szefa kuchni. Zasiadł na stołku przy marmurowej ladzie, zamówił tost pszenny z jajkiem, pasztecik z mielonym mięsem, sok pomarańczowy i podwójną kawę. W oczekiwaniu na posiłek wyjął jeden z egzemplarzy „Lustrzanych Światów” i otworzył na swoim opowiadaniu.
Hmmm, tym razem dali nawet niezłą ilustrację. Opowiadanie nosiło tytuł Duży światy mały świat i artysta wiernie odtworzył opis Diega. Oś historii stanowił zamysł istnienia świata, którego warunki pozwalałyby na ukazywanie się na jego niebie mniejszego, satelitarnego światka. Diego nazwał tego niewiarygodnego małego towarzysza „siostrzyczką”. Rysownik - Gropius Catternach, który w zeszłym miesiącu równie udanie zilustrował inny utwór Patchena - narysował fantastyczny niebiański statek, wyruszający na spotkanie „siostrzyczki” przedstawionej w postaci odległego torusa z niewyraźnie naszkicowanymi rysami topograficznymi.
Przyniesiono posiłek i Diego machinalnie zabrał się do jedzenia, nie przestając czytać własnych słów z mieszanką przyjemności i niepokoju. Skrzywił się na widok kilku literówek; przy trzeciej postanowił wygarnąć swemu wydawcy, Winslowowi Compounce’owi, co myśli o jego korektorach.
Skończywszy śniadanie i czytanie, zapłacił, zerknął na zegarek, podskoczył na widok wskazówek nieubłaganie zbliżających się do godziny jedenastej i wyszedł w pośpiechu,
Przekraczając Broadway na wysokości kwartału Gritsavage-842, ujrzał w odległości kilkudziesięciu jardów przytorowy budynek ojca. (Czyżby nagle zrobiło się odrobinę cieplej? Opuścił kołnierz). W tej okolicy chodniki były zrobione ze staroświeckiego łupka, stanowiącego spuściznę po jakimś przedsiębiorczym merze, który rządził na długo przed narodzinami Diega, i po nieoczekiwanej obfitości kamienia wyrzuconego przez pociąg lub statek. Pisarzowi zdawało się, że całe jego dzieciństwo upłynęło właśnie na tych srebrzystoszarych płytkach. Niekończące się gry w palanta i podchody, poobcierane kolana, triumfalne okrzyki i płaczliwe pociąganie nosem. Jakże prorocze były te młodzieńcze wspomnienia, wciąż obecne gdzieś płytko pod skórą!
Przystanął przed okazałą budowlą, całą w kolumnach i łukach: filią Biblioteki Publicznej Gritsavage. To tutaj, bezpiecznie ukryty niezależnie od pory roku - począwszy od lata, gdy wiatr przywiewał znad Torów popioły i kurz, osadzając je na parapetach i odzieży, po zimę, gdy lód skuwał niszczycielskie drobinki i przynosił ulgę - Diego pochłaniał jedną książkę po drugiej, ucząc się swojego rzemiosła.
Jakiś przechodzień w pośpiechu otarł się o niego, wyrywając z rozmyślań. Patchen otrząsnął się i ruszył dalej.
O dwa budynki od domu ojca poczuł przemożną chęć sięgnięcia po papierosa - prawdopodobnie wynikłą z podświadomej chęci odwleczenia wizyty, pomyślał sarkastycznie - i wszedł do sklepu wielobranżowego Evensona.
Ciasny, zagracony lokal niewiele się zmienił od czasów jego dzieciństwa. Za ladą, z mechaniczną precyzją układając towary na półkach, stał Prosper Evenson, postawny mężczyzna z łysinką, a przy otwieranej na korbkę kasie jego żona, Esmin, o połowę mniejsza i przypominająca myszkę - zarówno pod względem ubarwienia, jak i zachowania.
Kilka oszczędnych ruchów Prospera i artykuły już leżały na ladzie. Esmin wklepała je w kasę. Tymczasem Diego zauważył stojącą obok nową planszę loteryjną.
Kolorowo litografowana pionowa plansza o szerokości mniej więcej dwóch stóp, wysokości trzech i głębokości cala na niemal całej swojej powierzchni pełna była dziurek zakrytych folią. Górną część okupowała rzucająca się w oczy reklama loterii: jaskrawy obrazek przedstawiający kobietę w bieliźnie, podpatrywaną w sypialni przez gromadkę uśmiechających się lubieżnie podglądaczy, oraz opatrzone wykrzyknikami teksty dotyczące nagród, szans, zwycięskich kombinacji i obopólnego podniecenia podglądaczy i ekshibicjonistek.
Diego schwycił szydło, na chybił trafił wybrał otwór i zatopił w nim czubek. Gdy wyciągnął, na końcu znajdowała się nabita gruba rolka papieru. Ściągnął ją i rozwinął.
Prosper złowróżbnie zacisnął wargi.
Diego przestudiował planszę i przekonał się, że sklepikarz miał rację.
W drzwiach minął przysadzistą staruszkę w sfatygowanym futrze i kapeluszu przypominającym opadnięte ciasto, która sapała pod ciężarem dwóch dużych papierowych toreb z żywnością.
Kobieta obejrzała się przez ramię, rozpoznała go, uśmiechnęła się i rzekła ochryple:
Gdy już znaleźli się na zewnątrz, zdołał zapalić seraglio, trzymając obie torby jedną ręką. Wydychając słodki dymek, odprowadził panią Loblolly pod drzwi. Mieszkała w tym samym budynku co Gaddis Patchen.
Wykręcił szyję, by spojrzeć w niebo. Był tak przyzwyczajony do ignorowania permanentnych bywalców atmosfery, że chwilę mu zajęło ich zlokalizowanie.
Wysoko ponad budynkami, jak okiem sięgnąć zarówno w dół, jak i w górę miasta, krążyła umiarkowana, lecz znacząca liczba szynobyków i rybaczek, symboli siły i wdzięku, nie do rozpoznania na swojej zwykłej wysokości lotu. Od czasu do czasu jakieś skórzano-lub pierzastoskrzydłe jednostki opadały niżej, kierując się ku miejscom, w których ich klienci stanęli oko w oko ze śmiercią, i ukazując wyraźniej, choć w rozmazaniu, swoje subtelne rysy. Inni pompatycy, niosąc już swoich podopiecznych, udawali się w jednostronny lot albo ku Niewłaściwej Stronie, albo Drugiemu Brzegowi, a zastępowali ich kolejni.
Diego opuścił wzrok i wzruszył ramionami, przywykły do tego widoku.
Diego nie odpowiedział. Zamiast tego zapatrzył się na okazałe, choć nadgryzione zębem czasu drzewo rosnące na kwadracie ziemi w miejscu, w którym brakowało jednej płyty chodnikowej.
Palił w milczeniu, wchodząc po znajomych schodach. Dopiero gdy dotarli na pierwsze piętro i zatrzymali się przed drzwiami mieszkania staruszki, odpowiedział na jej pytanie.
***
Słabo oświetlony korytarz na trzecim piętrze dawnego domu Diega przywitał go niepokojącym chłodem i całą gamą dobrze znajomych zapachów: tanich cygar, rozlanego piwa, brudnych dywanów, środków owadobójczych... Stanąwszy przed drzwiami ojcowskiego mieszkania, zapukał, a następnie zawołał: - Tato, to ja!
Nie otrzymawszy odpowiedzi, otworzył drzwi własnym kluczem.