Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Reaktywacja kultowej serii antologii wydawanych w latach 70. przez "Iskry", do dzisiaj jednej z najbardziej poszukiwanych pozycji na rynku antykwarycznym. Do ówczesnego selekcjonera „Kroków w nieznane”, Lecha Jęczmyka – wybitnego tłumacza i redaktora – dołączył amerykanista Konrad Walewski. Obaj przedstawiają kilkanaście arcyciekawych opowiadań najlepszych współczesnych autorów fantastyki, pokazując ewolucję gatunku i jego wyjście poza sztywne ramy klasycznej science fiction.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: Almanach Fantastyki, tom 1
Książka dostępna w zasobach:
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 682
Rok wydania: 2005
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Almanach fantastyki
Kroki w nieznane
NAKŁADEM SOLARIS UKAZAŁY SIĘ M.IN.:
Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje”
Robert Silverberg „Pożeglować do Bizancjum”
Frederik Pohl „Gateway”
Theodore Sturgeon „Więcej niż człowiek”
Brian W. Aldiss „Siwobrody”
CJ. Cherrych „Stacja Podspodzie”
Pat Cadigan „Wgrzesznicy”
Steph Swainston „Rok naszej wojny”
Kathleen Ann Goonan „Kości czasu”
Jon Courtenay Grimwood „Pasza-zade”
Andreas Eschbach „Wideo z Jezusem”
Fritz Leiber „Zobaczyć Lankmar i umrzeć”
Ben Bova „Mars”
Kir Bułyczow „Nowi guslarczycy”
W PRZYGOTOWANIU:
Kathleen Ann Goonan „Crescent City Rhapsody”
Pat Cadigan „Głupcy”
John Crowley „Aegipt”
Greg Egan „Kwarantanna”
Fritz Leiber „Conjure Wife”
Almanach fantastyki
Kroki
w nieznane
pod redakcją
Lecha Jęczmyka
Konrada Walewskiego
SOLARIS
Stawiguda 2005
Kroki w nieznane
„Seventy-Two Letters” Copyright © 1999 by Ted Chiang; reprinted by permission of the author and the author’s agents, the Virginia Kidd Agency, Inc.
„Craphound” Copyright © 1998 by Cory Doctorow; reprinted by permission of the author.
„The Tourist” Copyright © 1994 by Paul Park; reprinted by permission of the author.
„The Great Divorce” Copyright © 2005 by Kelly Link; reprinted by permission of the author.
„One Night in Television City” Copyright © 1990 by Paul Di Filippo; reprinted by permission of the author.
„True Faces” Copyright © 1993 by Pat Cadigan; reprinted by permission of the author.
„Sunflowers” Copyright© 1995 by Kathleen Ann Goonan; reprinted by permission of the author.
„Dr. Luther’s Assistant” Copyright © 1993 by Paul McAuley; reprinted by permission of the author.
„In the Month of Athyr” Copyright © 1992 by Elizabeth Hand; reprinted by permission of the author.
„Listening to Brahms” Copyright © 1989 by Suzy McKee Charnas; reprinted by permission of the author.
„The Brains of Rats” Copyright © 1986 by Michael Blumlein; reprinted by permission of the author.
„Skromnyj gienij podziemki” Copyright © 2005 by Władimir Wasiliew; reprinted by permission of the author.
„Rokowaja swad’ba” Copyright © 2005 by Kir Bułyczow via Kira Soszynskaja.
„Gone” Copyright © 2005 by John Crowley; reprinted by permission of the author and the author’s agents, Ralph Vicinanza Ltd.
„The Moral Virologist” Copyright © 2005 by Greg Egan; reprinted by permission of the author and the author’s agents, Curtis Brown Group Ltd.
„Craphound” Copyright © 1998 by Cory Doctorow; reprinted by permission of the author.
ISBN 83-89951-34-7
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Maciej „Monastyr” Błażejczyk
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
ul. Warszawska 25 A, 11-034 Stawiguda
tel/fax. (0-89) 541-31-17
e-mail: [email protected]
www.solaris.net.pl
Wojtek Sedeńko
Drogi Czytelniku,
trudno oddać słowami moją satysfakcję i radość z faktu reaktywacji Kroków w nieznane. Jak wielu z Was, jako młody człowiek czekałem z wytęsknieniem na każdy kolejny tom tej wyśmienitej serii, redagowanej przez Lecha Jęczmyka dlaIskier. I wielki był mój żal, gdy - w sumie ze względów politycznych - antologie te przestały się ukazywać. Było to dla mnie prawdziwe okno w świat cudów, przygody, technologii i idei, jakże innych od tych, które mogłem ujrzeć przez okno swojego blokowiska.
Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że będzie mi dane zaprzyjaźnić się z redaktorem serii, a po trzydziestu latach przyłożyć rękę do wznowienia serii. Te trzydzieści lat to szmat czasu, zmienił się widok za oknem, zmieniła się fantastyka. Dzisiaj mało kto pisze o obcych, kosmolotach, pierwszym kontakcie. Obcy są na Ziemi, często tkwią w nas samych.
Ale jedno jest pewne.
Autorzy pisujący fantastykę nadal wybiegają w przyszłość, są czuli na problemy nękające współczesnego człowieka, są pierwszymi, którzy potrafią przewidzieć zgubne skutki tej czy innej idei, trendu, nowinki technologicznej. I dzięki darowi prekognicji nadal ostrzegają naszą cywilizację przed ślepymi zaułkami.
Te możliwości fantastyki widzą różni pisarze, po fantastykę sięgają ci, którzy mają coś do powiedzenia. A granice między głównym nurtem a fantastyką, jak nigdy dotąd, są dzisiaj bardzo płynne. To widać po niniejszym tomie Kroków w nieznane. Gorąco zapraszam do lektury.
Wojtek Sedeńko
Spis treści
Lech Jęczmyk Przedmowa
Ted Chiang Siedemdziesiąt dwie litery
Seventy-Two Letters
John Crowley Zniknęli
Gone
Pat Cadigan Prawdziwe oblicza
True Faces
Suzy McKee Charnas Koncert muzyki Brahmsa
Listening to Brahms
Władimir Wasiliew Skromny geniusz kolei podziemnej
Skromnyj gienij
Greg Egan Moralność wirusologa
The Moral Virologist
Michael Blumlein Szczurze mózgi
The Brains of Rats
Paul McAuley Asystent doktora Luthera
Dr Luther’s Assistant
Elizabeth Hand W miesiącu athyr
In the Month of Athyr
Paul Di Filippo Nocą w Telewizyjnym Mieście
One Night in Televison City
Kathleen Ann Goonan Słoneczniki
Sunflowers
Paul Park Turysta
The Tourist
Kir Bułyczow Fatalny ślub
Rokowaja swad’ba
Kelly Link Wielki rozwód
The Great Divorce
Cory Doctorow Klamociarz
Craphound
China Miéville Koniec Z Głodem
An End To Hunger
Konrad Walewski Posłowie
Noty o autorach
Kroki w nieznane 1970-1976
Podziękowania/Acknowledgements
Lech Jęczmyk
Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Solaris podjęło inicjatywę wydania (mam nadzieje, że wydawania) nowych „Kroków w nieznane”. Wykorzystanie tego tytułu odbieram jako dowód pamięci i uznania, a także przekonania, że wspomnienie tamtych „Kroków” jest wciąż żywe w gronie miłośników literatury fantastycznej. (Prawdę mówiąc, czuje się też trochę jak nieboszczyk, któremu postawiono nagrobek.) Muszę przyznać, że tamte opowiadania - prawie wszystkie - czyta się nadal z wielką przyjemnością. Zdawałoby się, że literatura SF powinna się starzeć szybciej, niż tak zwana literatura głównego nurtu, ale okazuje się, że to nieprawda. Starzeją się kosmoloty i roboty, literatura zostaje. Jeżeli te opowiadania żyją, to znaczy, że literatury było w nich całkiem sporo.
A przecież tamte antologie powstawały w zupełnie innym świecie. Potężny Związek Sowiecki, pretendujący do roli światowego mocarstwa, przestał istnieć. Odrodzona Rosja dowodzi skromności swoich ambicji, ustanawiając święto narodowe nie z okazji zwycięstwa nad Napoleonem czy Hitlerem, ale nad półprywatną zbieraniną podpitej szlachty polskiej. Chiny, ówczesny symbol biedy, dziś wysyłają ludzi w kosmos i budują najwyższe drapacze chmur. Amerykanie mają wprawdzie najpotężniejszą armię, ale nie potrafią sobie poradzić z powodzią i są zadłużeni u Chińczyków na 600 miliardów dolarów. Indie już dawno przebiły słynną ongiś kalifornijską Dolinę Krzemową, a Niemcy twierdzą, że są ofiarami polskiej agresji podczas drugiej wojny światowej. Tu, jak widać zgadzają się z Rosją, która również doznała licznych krzywd od Polski (jak chociażby, kilkakrotne próby zasiedlania przez Polaków Syberii). Jak widać, żyjemy na zupełnie innej planecie niż ćwierć wieku temu i nic dziwnego, że zmiany nie ominęły literatury science fiction.
Odbiła się na niej przede wszystkim zmiana nastawienia do owej science czyli nauki. Wyparowała gdzieś naiwna, jak się okazało, wiara we wszechmoc nauki, mającej zastąpić człowiekowi religię. Wprawdzie w medycynie dokonał się olbrzymi postęp, ale wzrosła jednocześnie liczba znachorów, szamanów i innych czarowników. W literaturze zaowocowało to rozkwitem fantasy, która parędziesiąt lat temu stanowiła około dziesięciu procent w stosunku do science fiction. Jednocześnie zatarła się granica między tymi dwoma rodzajami literatury, podobnie zresztą, jak między fantastyką a literaturą głównego nurtu.
W pięknym opowiadaniu Teda Chianga mamy magię i technikę, a także - co kiedyś było obowiązkowe a dziś jest dość rzadkie - pointę wyjaśniającą sens całej historii, ale już w opowiadaniu Crowleya, autora ciekawych powieści fantasy, przybysze z kosmosu są tylko jakimś wtrętem, prawdopodobnie rojeniami znerwicowanej niewiasty, od której uciekł mąż. Gdyby zamiast ufoludków wystąpiły gadające króliki, efekt byłby ten sam, tylko opowiadanie musiałoby trafić do innej antologii, Jedną ze zmian, jakie nastąpiły w SF, jest wielki napływ do tej niegdyś prawie czysto męskiej literatury piszących kobiet. Stąd zapewne wiele opowiadań jest w zasadzie psychologicznych, wykorzystujących - czasem powierzchownie - elementy SF i fantasy. Zwolennicy rodzajów literackich kręciliby nosami, bo jak napisali Strugaccy: „Jaki jest człowiek to my wiemy. Chodzi o to, co z nim dalej począć”.
Są w tej antologii opowiadania bardzo amerykańskie i bardzo rosyjskie. To bardzo dobrze, zawsze bardzo lubiłem, kiedy fantastycznonaukowy pomysł był osadzony w konkretnych realiach, a nie w świecie czysto papierowym. Takie są historie Bułyczowa i Wasiliewa, takie jest też opowiadanie Grega Egana o moralnym wirusologu. Taka postać, znana z filmów o kaznodziejach mordujących seryjne prostytutki (po uprzednim skorzystaniu z usług), to produkt specyficznego amerykańskiego protestantyzmu. Nawiasem mówiąc, taką postacią jest obecny prezydent Bush, toczący swoje wojny pod wpływem bezpośrednich rozkazów Ducha Świętego. Jak się kiedyś mówiło o podobnych wirusologach, taki to niebo i ziemię poruszy, błota narobi.
Dużą przyjemność sprawiła mi lektura opowiadania Doktorowa. Kiedy gościłem przed laty w Stanach, trafiłem na taki jarmark staroci na bardzo głębokiej prowincji. Zamiłowanie do wczorajszej tandety jest bardzo amerykańskie (znajdziemy je w twórczości Dicka), a Doktorow zrobił z tego świetne opowiadanie.
„Wielki rozwód”. Kelly Link nawiązuje tytułem do dziejącej się w zaświatach noweli C. S. Lewisa. Autorka pewnie nie wiedziała, że parę laty temu prezydent Francji wydał precedensowe zezwolenie na ślub z nieboszczykiem. Notatka prasowa nie ujawnia, czy szczątki doczesne brały udział w ceremonii, ale decyzja ta niewątpliwie otwiera nowe możliwości nie tylko przed autorami fantastyki, ale i przed prawnikami (możliwość ślubów z bogatymi, bezdzietnymi nieboszczykami i dziedziczenia ich majątków).
Żeby odczuć w pełni różnicę między stylem amerykańskim i rosyjskim, można porównać to opowiadanie z „Fatalnym ślubem” Bułyczowa, które z kolei tematem i klimatem prosi się o konfrontację z „Turystą” Parka.
Jak przystało na prezentację współczesnej fantastyki znajdziemy tu elementy cyberpunku, steampunku, urban fantasy (która tak dobrze wychodzi Rosjanom), stylów czy podrodzajów, których nazwy zostały wymyślone grubo po ukazaniu się tamtych Kroków z lat siedemdziesiątych. (Choć pewnie dałoby się znaleźć dawne utwory, wszystkie te style zapowiadające).
Dobrze, że ta nowa antologia jest tak bogata i różnorodna, Dobrze, że można w jednym miejscu przeczytać tyle opowiadań ze świata, bo forma opowiadania to najpełniejszy wyraz fantastyki. Powieść SF to zadanie ogromnie trudne i ryzykowne, a w pełni udanych powieści powstało nie tak znów wiele, natomiast wspaniałe opowiadania można liczyć na kopy. Twierdzę, że gdyby sporządzić listę najlepszych opowiadań z ostatnich lat pięćdziesięciu bez podziału na fantastykę i główny nurt, to okazałoby się, że co najmniej połowa z nich to SF. I to zarówno w USA, Rosji jak i w Polsce. Kochajmy więc opowiadania, piszmy je, czytajmy i wydawajmy. Nie pozwólmy, żeby zginęły zmiażdżone grubymi tomami wartych skądinąd lektury powieści, ich sequeli i wszelkich trylogii.
Lech Jęczmyk
P.S. Tytuły trzech opowiadań odwołują się do tytułów innych autorów: „Wielki rozwód” do C.S Lewisa. „Skromny geniusz Wasiliewa” do utworu przesympatycznego Wadima Szefnera i „Fatalny Ślub” (w którym jaja występują) do „Fatalnych jaj” Bułhakowa. Przypadek to, czy jakowyś spisek?
Ted Chiang
Robert w dzieciństwie miał prymitywną zabawkę: glinianą lalkę, która potrafiła tylko dreptać przed siebie. Kiedy rodzice, zabawiając gości w ogrodzie, dyskutowali o wstąpieniu na tron Wiktorii lub reformach czartystów, on włóczył się za lalką po korytarzach rodzinnego domu, aby przestawiać ją na zakrętach lub obracać i posyłać w powrotną drogę. Maleńka gliniana lalka nie słuchała poleceń, zresztą nie miała ani krzty inteligencji. Po zderzeniu się ze ścianą nadal próbowała maszerować, mimo że rozpaćkane, zdeformowane ręce i nogi zaczynały przypominać rybie płetwy. Czasami Robert dopuszczał do tego z czystej przyjemności, lecz zwykle na widok zmaltretowanych kończyn podnosił zabawkę i zabierał imię, co paraliżowało jej ruchy. Potem ugniatał ją jak ciasto, rozpłaszczał na desce i wycinał nową figurkę, przykładowo stwora z wykoślawionymi lub nierównymi nogami. Gdy dawał mu imię, ten natychmiast się wywracał lub niezgrabnie człapał w kółko.
Samo lepienie nie sprawiało Robertowi aż tak wielkiej uciechy, za to uwielbiał badać, ile można wydusić z danego imienia. Sprawdzał, w którym momencie imię przestanie napędzać zdefasonowaną lalkę. Aby proces lepienia ograniczyć do minimum, rzadko zaprzątał sobie głowę zbędnymi detalami. Ciała miały tylko z grubsza nakreślone kształty, na ile tego wymagało testowane imię.
Inna lalka łaziła na czterech nogach. Porcelanowy konik pysznił się zgrabną budową, nie zbywało mu na szczegółach, lecz i tym razem Robert rzucił się w wir eksperymentowania. Imię reagowało na polecenia „Idź” i „Stój”, a także pozwalało omijać przeszkody. Robert próbował przenosić je na stworzenia własnej roboty, ono jednak stawiało przed ciałem wysokie wymagania, a jemu ani razu nie udało się ulepić z gliny istoty, którą mogłoby animować. Osobno tworzył nogi i potem łączył je z korpusem, lecz nie potrafił skutecznie usunąć szwów na łączeniach. Dlatego imię nie traktowało figurki jako jednolity organizm.
Dlatego wnikliwie badał imiona, doszukując się elementów właściwych dla istot dwunożnych bądź czworonożnych, lub też umożliwiających wykonywanie określonych ruchów. Tymczasem one wciąż go zaskakiwały. Na każdej pergaminowej karteczce - siedemdziesiąt dwie hebrajskie literki, ułożone w dwunastu kolumnach po sześć znaków. Na pierwszy rzut oka ich uporządkowaniem rządził przypadek.
***
Robert Stratton, jak i reszta dzieciaków z czwartej klasy, siedział cicho, kiedy pan Trevelyan przechadzał się między ławkami.
Lekcja filozofii naturalnej skończyła się w południe, ale ponieważ była sobota i uczniowie nie mieli już żadnych zajęć, pan Trevelyan puścił ich do domu. Chłopcy ze szkoły w Cheltenham szybko się rozproszyli.
Robert na chwilę wstąpił do dormitorium, a potem, opuszczając teren szkoły, spotkał swojego kumpla Lionela.
W ciągu swojego pierwszego roku w Cheltenham Robert znał tylko z widzenia Lionela - jednego z tych chłopaków, którzy nocowali w domu, a z takimi ci z internatu raczej nie trzymali. Aż pewnego razu na wakacjach wpadli na siebie, zupełnie przez przypadek, w British Museum. Robertowi muzeum strasznie się spodobało: kruche mumie, masywne sarkofagi, wypchany dziobak i syrenka w słoju, ściana najeżona kłami słoni, porożami łosi i rogami jednorożców. Tamtego pamiętnego dnia zwiedzał wystawę poświęconą duchom żywiołów i akurat czytał tabliczkę z wyjaśnieniem zniknięcia salamandry, gdy nagle obok siebie dostrzegł Lionela, który podpatrywał undynę w słoiku. W rozmowie okazało się, że obu fascynuje nauka. Prędko zostali serdecznymi przyjaciółmi.
Idąc drogą, kopali na zmianę duży kamyk. Lionel kopnął go tak udanie, że smyknął Robertowi między nogami. Buchnął śmiechem.
Niedawno kupili na spółkę Dziecięcy przewodnik po nomenklaturze, skąd dowiedzieli się, że dzisiejsi nomenklatorzy nie posługują się terminami „Bóg” i „boskie imię”. Według najnowszych opracowań, obok fizycznego wszechświata istniał równoległy, leksykalny, a połączenie przedmiotu z odpowiednim imieniem budziło w jednym i drugim uśpiony potencjał. Zarazem żaden przedmiot nie posiadał tak zwanego prawdziwego imienia; w zależności od kształtu ciało mogło reagować podobnie na kilka imion (zwanych eunimami) i na odwrót, jedno imię mogło tolerować pewne odchyły kształtu ciała, o czym w dzieciństwie przekonała Roberta chodząca lalka.
W domu Lionela obiecali kucharce, że zaraz wrócą na obiad, po czym wyszli do ogrodu. Lionel zaadaptował szopę z narzędziami na laboratorium i przeprowadzał tam swoje eksperymenty. Robert zwykł odwiedzać go regularnie, lecz ostatnio Lionel pracował w tajemnicy. Dziś przyszła pora na rezultaty. Kazał Robertowi poczekać w ogrodzie, a sam wszedł do środka, by po krótkiej chwili przywołać kolegę.
Na każdej ścianie wisiała długa półka, zastawiona bateriami flakoników i zakorkowanych buteleczek z zielonego szkła tudzież przeróżnymi kamieniami i minerałami. W ciasnym pomieszczeniu dominował zaplamiony i osmolony stół, na którym teraz stał aparat potrzebny do wykonania najnowszego eksperymentu Lionela. Szklana kolba była osadzona na stojaku w ten sposób, że jej dolna część zanurzała się w miednicy z wodą. Miednica z kolei stała na trójnogu nad lampą naftową. Wystawał z niej termometr rtęciowy.
Robert pochylił się nad kolbą, aby sprawdzić jej zawartość. Z początku widział jak gdyby mydliny albo kożuch piany strząśnięty z kufla piwa. Gdy się jednak przyjrzał, uświadomił sobie, że bąbelki w istocie rzeczy są szczelinami połyskliwej siateczki, wypakowanej gromadą homunkulusów, mikroskopijnych zarodków. Każde ciało z osobna było przezroczyste, lecz baniaste główki i nitkowate kończyny, ściśnięte w grupie, tworzyły gęstą, mętną pianę.
Robert gapił się na pianę, przypominając sobie doktrynę preformacji, którą wałkowali na lekcjach pana Trevelyana. Wszystkie istoty żywe zostały stworzone jednocześnie przed wieloma wiekami, a co się dzisiaj rodziło, było tylko powiększonym potomstwem tego, co do tej pory nie ukazywało się ludzkim oczom. Chociaż homunkulusy wydawały się nowo powołane do życia, liczyły sobie niezliczone tysiące lat. Od zarania ludzkości chowały się w ciele przodków, pokolenie za pokoleniem, czekając na swoją kolej, żeby się urodzić.
Prawdę mówiąc, nie tylko one czekały. On sam musiał robić to samo, zanim się urodził. Gdyby jego ojciec przeprowadzał ten eksperyment, to maleństwa, którym się teraz przyglądał, byłyby jego nienarodzonymi braćmi i siostrami. Wiedział, że do czasu wniknięcia do komórki jajowej są pozbawione świadomości, ale zastanawiał się, o czym by myślały, gdyby było inaczej. Wyobraził sobie doznania swego ciała: kości i narządy miękkie i szkliste jak galareta, wciśnięte w ciałka miriadów identycznych pobratymców. Jak by to było? Zerkać spod przezroczystych powiek i uświadomić sobie, że góra w oddali jest de facto człowiekiem... I rozpoznać w nim brata... A gdyby wiedział, że jeśli dotrze do komórki jajowej, będzie miał szansę dorównać potęgą i wielkością owemu kolosowi? Nie dziwota, że ze sobą walczyły.
***
Upłynęło trochę czasu. Robert Stratton studiował nomenklaturę w Kolegium Trójcy Św. uniwersytetu w Cambridge. Zgłębiał teksty kabalistyczne spisane przed wiekami, kiedy nomenklatorów zwano jeszcze ba’alei szem, a automaty golemami - teksty będące fundamentem nauki o imionach: Sefer jecira, Sodej razaja Eleazara z Wormacji, Hajjei ha-Olam ha-Ba Abrahama Abulafii. Czytał również traktaty alchemiczne, które umieszczały techniki alfabetycznych manipulacji w szerszym filozoficzno-matematycznym kontekście:Ars magnę Raimundusa Lullusa,De Occulta Philosophia Corneliusa Agrippy, Monas Hieroglyphica Johna Dee.
Dowiedział się, że każde imię jest kombinacją kilku epitetów, z których każdy odnosi się do konkretnej zdolności lub właściwości. Epitety są generowane w procesie kompilacji wszystkich wyrazów opisujących wybraną cechę, źródłowych i pokrewnych, istniejących we wszystkich językach żywych i martwych. Poprzez selektywne podmienianie i przestawianie liter można wyodrębnić ze słów ich prawdziwą esencję, czyli poszukiwany epitet. Pewne okoliczności uzasadniały użycie epitetów w charakterze materiału odniesienia, co w efekcie dawało epitety definiujące właściwości nie opisane w żadnym języku. Metoda opierała się w równej mierze na intuicji, co na utartych procedurach. Kto chciał optymalnie układać litery, musiał mieć do tego wrodzone zdolności.
Poznawał nowoczesne techniki słowotwórczej syntezy i rozkładu. Ta pierwsza określała sposoby zespalania grupy trafnych i sugestywnych epitetów, aby powstał pozornie przypadkowy ciąg liter tworzących imię. Rozkład był dekompozycją imienia na elementarne epitety. Nie każdą syntezę dało się analogicznie odwrocie: czasem imię rozkładało się do postaci zbioru epitetów innych niż te, które posłużyły do jego budowy, co miało swoje dobre strony. Pewne imiona nie podlegały jednak rozkładowi, toteż nomenklatorzy, aby przeniknąć ich tajemnice, pilnie pracowali nad nowymi technikami.
W samej nomenklaturze dokonywała się ostatnio swoista rewolucja. Imiona zawsze dzielono na dwie kategorie: jedne ożywiały materię, drugie służyły jako talizmany. Talizman na zdrowie chronił przed chorobą i skaleczeniami, inny mógł zabezpieczyć dom przed pożarem lub statek przed zatonięciem. Wszelako od niedawna granica między obiema kategoriami imion wolno się zacierała, co dawało obiecujące rezultaty.
Termodynamika, nowa prężna nauka, badająca zjawiska związane z zamianą pracy w ciepło i na odwrót, pozwoliła ustalić, w jaki sposób automaty pobierają energię do działania poprzez absorpcję ciepła z otoczenia. Korzystając z pełniejszego zrozumienia istoty ciepła, pewien namenmeister w Berlinie stworzył nową rodzinę talizmanów, które sprawiają, że odlane ciało pobiera ciepło w jednym miejscu i wyzwala je w drugim. Zamrażanie za pomocą tego rodzaju talizmanów było prostsze i skuteczniejsze niż to oparte na parowaniu lotnych cieczy, a zatem cieszyło się ogromną popularnością na rynku. Talizmany ponadto przyspieszyły rozwój automatów: w Edynburgu nomenklator badający metody ochrony przedmiotów przed zgubieniem opatentował automat gospodarczy, umiejący odnosić przedmioty na właściwe miejsce.
Po ukończeniu studiów Stratton zamieszkał na stałe w Londynie, gdzie zatrudnił się na stanowisku nomenklatora w Coade Manufactory, u czołowego angielskiego producenta automatów.
***
Kiedy Stratton wchodził do fabryki, jego najnowszy automat z gipsu modelarskiego szedł za nim w odległości kilku kroków. Fabryka była olbrzymim ceglanym gmaszyskiem z przeszklonym dachem. Połowę powierzchni przeznaczono pod odlewnię metalu, połowę pod produkcję wyrobów z tworzyw ceramicznych. Na obu oddziałach kręte korytarze łączyły poszczególne hale, w których odbywały się kolejne etapy przetwarzania surowca w gotowe automaty.
Stratton ze swoim sztucznym kompanem wszedł na oddział tworzyw ceramicznych. Minęli rząd niskich kadzi, służących do mieszania gliny. Zawierały różne rodzaje gliny - począwszy od pospolitej czerwonej, a skończywszy na szlachetnym, białym kaolinie - przypominały zaś ogromne kubki z gorącą czekoladą lub gęstą śmietaną; jedynie ostry chemiczny zapach rozwiewał iluzję. Mieszadła do gliny połączone były za pośrednictwem przekładni z wałem napędowym, który biegł przez całą długość hali tuż poniżej dachowych świetlików. Pod ścianą stał automat silnikowy: żeliwny olbrzym, który niestrudzenie kręcił korbą. Przechodząc koło niego, Stratton odczuł niewielki spadek temperatury, jako że silnik pobierał ciepło z otoczenia.
W sąsiedniej hali znajdowały się formy odlewnicze. Pod ścianami układano kredowobiałe skorupy o kształtach rozmaitych automatów, a na środku, pojedynczo lub dwójkami, ubrani w fartuchy czeladnicy pracowali przy kokonach, w których lęgły się automaty.
Stojący najbliżej rzeźbiarz składał właśnie formę człapaka, szerokogłowego czworonoga przeznaczonego do pracy w kopalni, a ściślej do ciągnięcia wózków z urobkiem.
Młodzieniec skierował wzrok na niego.
Czeladnik wrócił do swego zajęcia.
Harold Willoughby był mistrzem rzeźbiarskim pierwszego stopnia. Stratton chciał się z nim skonsultować w sprawie projektowania formy wielokrotnego użytku dla swego automatu. Aby skrócić sobie czas oczekiwania, przechadzał się wolno między formami. Jego automat stał nieruchomo, czekając na polecenie.
Willoughby wszedł na halę z odlewni, cały rumiany od buchającego tam żaru.
Aby nie marnować czasu, Willoughby podszedł do nowego automatu.
Moore był czeladnikiem, który pomagał Strattonowi przy jego projekcie.
Stratton pokiwał głową.
Stosownie do wskazówek, Moore ulepił niezliczoną liczbę ciał, różnorakich wariacji na jeden podstawowy temat. Kładł na szkielet glinę modelarską, a później tworzył gipsowe odlewy, na których Stratton testował imiona.
Willoughby z uwagą przyglądał się ciału.
Willoughby nie dowierzał.
Willoughby cmoknął kilka razy.
Automat podreptał pod ścianę i podniósł wskazane elementy formy, wykorzystywanej do tworzenia małych porcelanowych posłańców. Kilku czeladników przerwało pracę i śledziło poczynania automatu, który przeniósł formę na warsztat. Tam połączył elementy i związał je mocno szpagatem. Rzeźbiarze nie posiadali się ze zdziwienia na widok ruchliwych palców automatu, dla którego przełożenie sznurka przez pętelkę i zadzierzgnięcie węzła nie stanowiło problemu. Automat postawił złożoną formę w wyprostowanej pozycji i ruszył po dzban z angobą.
Automat przerwał pracę, wrócił na poprzednie miejsce i znieruchomiał.
Willoughby spojrzał na dwie gliniane dłonie, leżące na warsztacie. Na ścianie za stołem wisiały przypięte szpilkami szkice rąk w różnych ułożeniach.
Willoughby nie krył zdziwienia.
Stratton na ten temat jeszcze z nikim nie rozmawiał, więc teraz tym gorliwiej wyjaśniał:
Willoughby zaczął się wreszcie denerwować.
Stratton nie spodziewał się pytań zadawanych tonem tak opryskliwym.
Pragnie pan w swoim zawodzie zachować to, z czym tkaczom kazano się pożegnać. Uważam, że automaty przywrócą godność rzemieślnikom bez wielkiego uszczerbku dla pana.
Willoughby jakby go nie słuchał.
Stratton na moment został zbity z tropu.
Willoughby zmarszczył czoło.
Stratton czuł, jak krew się w nim gotuje.
Nazajutrz koło południa Stratton, jak to miał w zwyczaju, spacerował ulicami dzielnicy Lambeth, na której terenie mieściło się Coade Manufactory. Po przejściu kilku skrzyżowań zatrzymał się na miejscowym bazarze. Wśród koszów z wijącymi się węgorzami i tanich zegarków na kocach wypatrzył automatyczne lalki. Wciąż żywił zamiłowanie wyniesione z dzieciństwa, toteż z ciekawością patrzył na najnowsze modele. Tego dnia zobaczył nieznaną mu parę bokserów, pomalowanych na kolory dzikusa i eksploratora. Przyglądając im się z bliska, słyszał, jak handlarze eliksirami zabiegają o uwagę zakatarzonego przechodnia.
Nie widząc innych ciekawych lalek, Stratton opuścił targowisko i kontynuował przechadzkę z głową zaprzątniętą wczorajszymi słowami Willoughby’ego. Bez wsparcia ze strony związku rzeźbiarzy musiał myśleć o zatrudnieniu niezależnych rzemieślników. Dotąd jeszcze nie pracował z takimi typami, postanowił więc nie działać pochopnie. Teoretycznie, odlewane przez nich ciała korzystały wyłącznie z imion będących własnością publiczną, jednakże w praktyce niektórzy pod płaszczykiem legalnych zleceń wykonywali odlewy naruszające prawa patentowe. Gdyby wdał się w układy z takimi szubrawcami, mógłby sobie na zawsze zszargać reputację.
Uniósł wzrok. Przed nim stał niski, szczupły mężczyzna w prostym ubraniu.
Edward Maitland, trzeci earl Fieldhurst tudzież ceniony zoolog i znawca anatomii porównawczej, był prezesem Towarzystwa Królewskiego. Stratton słuchał jego przemówień podczas spotkań Towarzystwa, lecz nigdy nie zostali sobie przedstawieni.
Rodziło się pytanie, skąd earl o nich wiedział.
Zaproszenie było dość niezwykłe, ale też przynosiło zaszczyt.
O ustalonej godzinie podjechał powozem. Był to luksusowy pojazd; wewnątrz cieszył oczy lakierowany mahoń, polerowany mosiądz i wyszczotkowany aksamit. Ciągnik także nie należał do tanich: odlany z brązu rumak nie wymagał woźnicy, gdy udawał się w znajome miejsca.
W czasie jazdy Davies umiejętnie wymigiwał się od wyjaśnień. Z pewnością nie był zwykłym służącym ani nawet sekretarzem, lecz jaką dokładnie funkcję pełnił, tego Stratton nie wiedział. Powóz wywiózł ich poza Londyn i niebawem dotarli do Darrington Hall, jednej z rezydencji rodu Fieldhurstów.
Davies przeprowadził gościa przez foyer i zaprosił go do elegancko urządzonego gabinetu. Zamknął za nim drzwi, ale sam nie wszedł.
Przy biurku siedział mężczyzna z wydatnym torsem, ubrany w jedwabny garnitur i fular. Na szerokie, pomarszczone policzki nachodziły siwe, krzaczaste bokobrody. Stratton od razu go poznał.
Stratton opowiedział o swoich planach, dotyczących produkcji ogólnie dostępnych silników.
Fieldhurst słuchał z zainteresowaniem, od czasu do czasu wtrącając rzeczowe uwagi.
Stratton przewiercał go wzrokiem.
Fieldhurst otworzył drzwi w ścianie gabinetu i przeszli przez krótki korytarz. Dotarli do laboratorium, gdzie na długim, pieczołowicie wysprzątanym stole znajdowały się stanowiska pracy; na każdym stał mikroskop z łączoną przegubowo mosiężną ramką zaciskową, wyposażoną w trzy prostopadłe względem siebie karbowane gałki do precyzyjnej regulacji. Na najdalszym stanowisku starszy jegomość badał coś pod mikroskopem. Kiedy weszli, podniósł wzrok.
Z zaskoczenia aż mowę mu odebrało. Nicholas Ashbourne był jego wykładowcą w Kolegium Trójcy Św., lecz przed laty porzucił profesję, żeby się zająć, jak podówczas mówiono, badaniami dość osobliwej natury. We wspomnieniach Strattona zapisał się jako nauczyciel obdarzony nietuzinkową charyzmą. Wiek wydłużył mu oblicze, przez co wyniosłe czoło zdawało się jeszcze wynioślejsze, lecz oczy nadal żywo błyszczały. Podchodząc, wspierał się na rzeźbionej lasce z kości słoniowej.
Ruszyli na drugi koniec laboratorium, gdzie Fieldhurst otworzył kolejne drzwi. Zeszli po schodach na dół.
W trójkę weszli do piwnicy. Blask zamontowanych na ścianach kinkietów gazowych ukazywał całe przestronne wnętrze, w którym rzędy kamiennych słupów wspierały krzyżowe sklepienia. Stały tu rząd za rzędem solidne, drewniane stoły, na których poustawiano kadzie wielkości średniej balii. Cynkowe kadzie miały z każdej strony okienko, przez które widać było zawartość: przejrzystą ciecz o lekko żółtawym zabarwieniu.
Stratton zajrzał do najbliższej kadzi. Pośrodku dało się zauważyć pewne zniekształcenie, jakby płyn częściowo zamienił się w galaretę. Niepodobna było odróżnić zgęstniałej masy wśród chybotliwych cieni, padających na dno zbiornika, toteż zbliżył się do okienka z drugiej strony i nisko się pochylił, aby przyjrzeć się zjawisku w świetle lampy gazowej. Dopiero wtedy koagulat przeistoczył się w upiorną postać człowieka zwiniętego w pozycji embrionalnej.
Ruszając głową w przód i tył, Stratton dostrzegał drobne różnice w grze świateł i cieni, dające wyobrażenie o umiejscowieniu narządów wewnętrznych megapłodu.
Stratton się wyprostował.
Stratton rozejrzał się po piwnicy. Rzędy kadzi nabrały nowego znaczenia.
Stratton odwrócił się do Ashbourne’a, jakby spodziewał się po nim przyznania do wielkiego matactwa, jednakże leciwy nomenklator zachował niewzruszoną powagę. Stratton spojrzał więc raz jeszcze na megapłód i z nachmurzonym czołem rozważał w duchu nowiny.
Fieldhurst pokiwał głową.
Idąc z tyłu, Stratton zapytał:
W laboratorium obaj starsi mężczyźni usiedli na krzesłach. Stratton ciągle stał, zaabsorbowany własnymi przemyśleniami.
Fieldhurst pokręcił głową.
Fieldhurst czytał z jego twarzy.
Stratton wyobrażał sobie konsekwencje.
Ashbourne wstał i odruchowo przybrał pozę wykładowcy.
Pytanie zbiło z tropu Strattona.
Ashbourne machnął ręką i zignorował pytanie.
Stratton zauważył, że igłę unieruchamiało się w mosiężnej ramce, tak by końcówka wisiała nad samym szkiełkiem mikroskopu. Karbowane gałki prawdopodobnie służyły przybliżaniu igły do komórki jajowej.
Oddał przyrząd.
Ashbourne uśmiechnął się.
Stratton przeniósł wzrok na Fieldhursta.
Stratton, jak przystało na naukowca, starał się zachować trzeźwe spojrzenie na sprawę.
Odpowiedział Ashbourne:
Wszyscy doskonale wiedzieli, jak strasznym fiaskiem zakończyły się w zeszłym stuleciu próby stworzenia doskonalszych dzieci poprzez mesmerystyczne praktyki na ciężarnych kobietach.
Ashbourne pokiwał głową.
Stratton zaniepokoił się.
Stratton odetchnął z ulgą.
- Garstka - odpowiedział Fieldhurst. - Zaprosiliśmy do współpracy paru członków Towarzystwa Królewskiego, a pod egidą Akademii Nauk działają czołowi francuscy designateurs.Pan wybaczy, ale w tej chwili nie będę zdradzał nazwisk. Proszę mi jednak wierzyć, że dołączyli do nas najznamienitsi angielscy nomenklatorzy.
Stratton pogrążył się w zadumie. Przypuszczalnie stał przed najszczytniejszym wyzwaniem, jakie może sobie wyobrazić nomenklator. W normalnych okolicznościach bez zastanowienia skorzystałby z okazji. Ale żeby z czystym sumieniem wyrazić zgodę na udział w przedsięwzięciu, chciał rozstrzygnąć jeszcze jedną kwestię.
Uścisnęli sobie dłonie.
***
Upłynęło kilka tygodni, odkąd Stratton po raz ostatni rozmawiał z Willoughbym, nie licząc chłodnych pozdrowień, kiedy się mijali. Szczerze powiedziawszy, niewiele miał do czynienia ze związkowymi rzeźbiarzami, zajęty u siebie w gabinecie literowymi kombinacjami i doborem epitetów określających zręczność.
Wszedł do fabryki od frontu przez galerię, gdzie klienci zwykle przeglądali katalog. Dziś wniesiono tu gromadę automatów gospodarczych, modele służące do sprzątania mieszkań. Stratton dostrzegł kierownika działu sprzedaży, który sprawdzał, czy są prawidłowo oznakowane.
Kierownik działu sprzedaży uśmiechnął się.
Willoughby zmarszczył czoło.
Willoughby zmierzył go nienawistnym spojrzeniem i odszedł.
Przy najbliższym spotkaniu z lordem Fieldhurstem Stratton zapytał go o działania Towarzystwa Królewskiego. Znajdowali się w gabinecie earla, który właśnie nalewał sobie whisky.
***
Stratton otrzymał pokój w zachodnim skrzydle Darrington Hall, podobnie zresztą jak pozostali nomenklatorzy, pracujący pod okiem lorda Fieldhursta. Rzeczywiście, byli to sami uznani naukowcy, między innymi Holcombe, Milburn i Parker. Stratton czuł się wyróżniony, mogąc z nimi pracować, aczkolwiek wnosił niewielki wkład w badania, jako że ciągle jeszcze uczył się od Ashbourne’a zawiłości biologicznej nomenklatury.
W przypadku materii organicznej imiona korzystały z wielu epitetów, zwykle dobieranych z myślą o automatach, lecz Ashbourne rozwinął zupełnie nową technikę słowotwórczej syntezy i rozkładu, która pozwalała na zastosowanie wielu nowatorskich metod permutacyjnych. Stratton miał wrażenie, że cofnął się do czasów studiów i raz jeszcze uczy się nomenklatury. Zrozumiał wreszcie, czemu wspomniana technika umożliwia sprawne wyszukiwanie imion: korzystając z podobieństw opisanych w układzie systematycznym Linneusza, można było szybko przeskakiwać z gatunku na gatunek.
Stratton także dowiedział się czegoś więcej o epitecie płciowym, tradycyjnie stosowanym do przypisywania automatom cech męskich bądź żeńskich. Znał tylko jeden taki epitet, więc z zaskoczeniem stwierdził, że to najprostszy przedstawiciel bardzo licznej grupy. Nomenklaturalne koła naukowe po macoszemu traktowały ten temat, choć żaden inny epitet nie był tak gruntownie badany. Powiadano nawet, że użyto go już w czasach biblijnych, kiedy bracia Józefa Egipskiego powołali do istnienia golemicę, z którą mogli współżyć bez łamania zakazu obcowania z kobietą. W ciągu stuleci potajemnie pracowano nad kolejnymi zastosowaniami epitetu, szczególnie w Konstantynopolu, dzięki czemu obecnie w wybranych londyńskich burdelach oferowano towarzystwo automatycznych kurtyzan. Rzeźbione ze steatytu i polerowane na wysoki połysk, podgrzane do temperatury krwi i spryskane pachnidłami, automaty ceniły się tak wysoko, że droższe już były tylko usługi inkubów i sukubów.
Właśnie z tak plugawej gleby wyrastały ich badania. Imiona animujące kurtyzany zawierały w sobie potężne epitety, określające ludzką seksualność w męskim i żeńskim wydaniu. Po odrzuceniu pierwiastka cielesności nomenklatorzy wyodrębnili epitety opisujące właściwą rodzajowi ludzkiemu męskość i kobiecość, o wiele bardziej zaawansowane niż te, których używano do tworzenia zwierząt. Stanowiły materiał wyjściowy dla wielu poszukiwanych imion.
Z czasem Stratton przyswoił sobie wiedzę wystarczającą do partycypowania w testach potencjalnych imion człowieka.
Pracował we współpracy z pozostałymi naukowcami, którzy podzielili między siebie ogromne drzewo leksykalnych możliwości: wyszukiwali gałęzie warte zbadania, wycinali nie dające owoców i pielęgnowali te, z którymi wiązali nadzieje.
Nomenklatorzy płacili kobietom - przeważnie młodym, zdrowym pokojówkom - za płyny menstruacyjne, źródło komórek jajowych, które następnie obdarzali testowanymi imionami i oglądali pod mikroskopem, szukając form przypominających ludzkie płody. Stratton pytał, czy możliwe jest pozyskiwanie komórek jajowych z żeńskich megapłodów, na co Ashbourne przypomniał, że przydatne są tylko komórki jajowe pobrane od żywej kobiety. Fundamentalne prawo biologii: samica daje z siebie pryncypium życia, które zapoczątkowuje rozwój zarodka, natomiast samiec przekazuje podstawową formę. Z racji tego podziału żadna płeć nie jest przystosowana do samodzielnego rozrodu.
Rzecz jasna, odkrycie Ashbourne’a podważyło to prawo. Samiec jest zbędny, skoro zarodkowi można nadać formę sposobem leksykalnym. Wystarczy opracować imię generujące płód ludzki, a kobiety będą zdolne do prokreacji bez udziału samca. Stratton podejrzewał, że ucieszą się z tego odkrycia te o odmiennej orientacji seksualnej, które wolą partnerów własnej płci niż płci przeciwnej. Jeśli miałyby dostęp do imienia, mogłyby stworzyć odrębną społeczność i rozmnażać się metodą partenogenezy. Czy taka społeczność kwitłaby w oparciu o niewyczerpane pokłady kobiecej wrażliwości, czy też ległaby w gruzach pod ciężarem nie zwalczanej dewiacji? Trudno powiedzieć.
Zanim Stratton dołączył do zespołu, naukowcy opracowali imiona nadające komórkom jajowym z grubsza homunkularne kształty. Stosując metody Dubuissona i Gille’a, powiększali uzyskane formy do rozmiarów umożliwiających dokładne oględziny. Twory przypominały bardziej automaty niż ludzi; zrośnięte palce przypominały pióra wioseł. Dodając swoje epitety opisujące zręczność, Stratton zdołał rozdzielić palce i ogólnie poprawić kształt ciała.
Ashbourne wciąż powtarzał, że liczy się oryginalne podejście do zagadnienia.
Stratton roześmiał się.
Instruktor radośnie zaklaskał.
Stratton dał wyraz swoim przemyśleniom, które od kilku dni nie dawały mu spokoju: