Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2005 - Lech Jęczmyk,Konrad Walewski (red.) - ebook

Kroki w nieznane. Almanach fantastyki 2005 ebook

Lech Jęczmyk, Konrad Walewski (red.)

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Reaktywacja kultowej serii antologii wydawanych w latach 70. przez "Iskry", do dzisiaj jednej z najbardziej poszukiwanych pozycji na rynku antykwarycznym. Do ówczesnego selekcjonera „Kroków w nieznane”, Lecha Jęczmyka – wybitnego tłumacza i redaktora – dołączył amerykanista Konrad Walewski. Obaj przedstawiają kilkanaście arcyciekawych opowiadań najlepszych współczesnych autorów fantastyki, pokazując ewolucję gatunku i jego wyjście poza sztywne ramy klasycznej science fiction.
[Opis wydawnictwa] 

 

Cykl: Almanach Fantastyki, tom 1

 

Książka dostępna w zasobach: 
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 682

Rok wydania: 2005

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



 

Almanach fantastyki

 

Kroki w nieznane

 

NAKŁADEM SOLARIS UKAZAŁY SIĘ M.IN.:

Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje”

Robert Silverberg „Pożeglować do Bizancjum”

Frederik Pohl „Gateway”

Theodore Sturgeon „Więcej niż człowiek”

Brian W. Aldiss „Siwobrody”

CJ. Cherrych „Stacja Podspodzie”

Pat Cadigan „Wgrzesznicy”

Steph Swainston „Rok naszej wojny”

Kathleen Ann Goonan „Kości czasu”

Jon Courtenay Grimwood „Pasza-zade”

Andreas Eschbach „Wideo z Jezusem”

Fritz Leiber „Zobaczyć Lankmar i umrzeć”

Ben Bova „Mars”

Kir Bułyczow „Nowi guslarczycy”

 

W PRZYGOTOWANIU:

Kathleen Ann Goonan „Crescent City Rhapsody”

Pat Cadigan „Głupcy”

John Crowley „Aegipt”

Greg Egan „Kwarantanna”

Fritz Leiber „Conjure Wife”

 

Almanach fantastyki

 

Kroki

w nieznane

 

pod redakcją

Lecha Jęczmyka

Konrada Walewskiego

 

SOLARIS

Stawiguda 2005

 

Kroki w nieznane

„Seventy-Two Letters” Copyright © 1999 by Ted Chiang; reprinted by permission of the author and the author’s agents, the Virginia Kidd Agency, Inc.

„Craphound” Copyright © 1998 by Cory Doctorow; reprinted by permission of the author.

„The Tourist” Copyright © 1994 by Paul Park; reprinted by permission of the author.

„The Great Divorce” Copyright © 2005 by Kelly Link; reprinted by permission of the author.

„One Night in Television City” Copyright © 1990 by Paul Di Filippo; reprinted by permission of the author.

„True Faces” Copyright © 1993 by Pat Cadigan; reprinted by permission of the author.

„Sunflowers” Copyright© 1995 by Kathleen Ann Goonan; reprinted by permission of the author.

„Dr. Luther’s Assistant” Copyright © 1993 by Paul McAuley; reprinted by permission of the author.

„In the Month of Athyr” Copyright © 1992 by Elizabeth Hand; reprinted by permission of the author.

„Listening to Brahms” Copyright © 1989 by Suzy McKee Charnas; reprinted by permission of the author.

„The Brains of Rats” Copyright © 1986 by Michael Blumlein; reprinted by permission of the author.

„Skromnyj gienij podziemki” Copyright © 2005 by Władimir Wasiliew; reprinted by permission of the author.

„Rokowaja swad’ba” Copyright © 2005 by Kir Bułyczow via Kira Soszynskaja.

„Gone” Copyright © 2005 by John Crowley; reprinted by permission of the author and the author’s agents, Ralph Vicinanza Ltd.

„The Moral Virologist” Copyright © 2005 by Greg Egan; reprinted by permission of the author and the author’s agents, Curtis Brown Group Ltd.

„Craphound” Copyright © 1998 by Cory Doctorow; reprinted by permission of the author.

 

ISBN 83-89951-34-7

 

Projekt i opracowanie graficzne okładki

Maciej „Monastyr” Błażejczyk

Korekta Bogdan Szyma

Skład Tadeusz Meszko

 

Wydanie I

 

Agencja „Solaris”

Małgorzata Piasecka

ul. Warszawska 25 A, 11-034 Stawiguda

tel/fax. (0-89) 541-31-17

e-mail: [email protected]

www.solaris.net.pl

 

Wojtek Sedeńko

Słowo od Wydawcy

 

Drogi Czytelniku,

trudno oddać słowami moją satysfakcję i radość z faktu reaktywacji Kroków w nieznane. Jak wielu z Was, jako młody człowiek czekałem z wytęsknieniem na każdy kolejny tom tej wyśmienitej serii, redagowanej przez Lecha Jęczmyka dlaIskier. I wielki był mój żal, gdy - w sumie ze względów politycznych - antologie te przestały się ukazywać. Było to dla mnie prawdziwe okno w świat cudów, przygody, technologii i idei, jakże innych od tych, które mogłem ujrzeć przez okno swojego blokowiska.

Nawet w najśmielszych marzeniach nie przypuszczałem, że będzie mi dane zaprzyjaźnić się z redaktorem serii, a po trzydziestu latach przyłożyć rękę do wznowienia serii. Te trzydzieści lat to szmat czasu, zmienił się widok za oknem, zmieniła się fantastyka. Dzisiaj mało kto pisze o obcych, kosmolotach, pierwszym kontakcie. Obcy są na Ziemi, często tkwią w nas samych.

Ale jedno jest pewne.

Autorzy pisujący fantastykę nadal wybiegają w przyszłość, są czuli na problemy nękające współczesnego człowieka, są pierwszymi, którzy potrafią przewidzieć zgubne skutki tej czy innej idei, trendu, nowinki technologicznej. I dzięki darowi prekognicji nadal ostrzegają naszą cywilizację przed ślepymi zaułkami.

Te możliwości fantastyki widzą różni pisarze, po fantastykę sięgają ci, którzy mają coś do powiedzenia. A granice między głównym nurtem a fantastyką, jak nigdy dotąd, są dzisiaj bardzo płynne. To widać po niniejszym tomie Kroków w nieznane. Gorąco zapraszam do lektury.

Wojtek Sedeńko

 

Spis treści

Lech Jęczmyk Przedmowa

 

Ted Chiang Siedemdziesiąt dwie litery

Seventy-Two Letters

 

John Crowley Zniknęli

Gone

 

Pat Cadigan Prawdziwe oblicza

True Faces

 

Suzy McKee Charnas Koncert muzyki Brahmsa

Listening to Brahms

 

Władimir Wasiliew Skromny geniusz kolei podziemnej

Skromnyj gienij

 

Greg Egan Moralność wirusologa

The Moral Virologist

 

Michael Blumlein Szczurze mózgi

The Brains of Rats

 

Paul McAuley Asystent doktora Luthera

Dr Luther’s Assistant

 

Elizabeth Hand W miesiącu athyr

In the Month of Athyr

 

Paul Di Filippo Nocą w Telewizyjnym Mieście

One Night in Televison City

 

Kathleen Ann Goonan Słoneczniki

Sunflowers

 

Paul Park Turysta

The Tourist

 

Kir Bułyczow Fatalny ślub

Rokowaja swad’ba

 

Kelly Link Wielki rozwód

The Great Divorce

 

Cory Doctorow Klamociarz

Craphound

 

China Miéville Koniec Z Głodem

An End To Hunger

 

Konrad Walewski Posłowie

 

Noty o autorach

 

Kroki w nieznane 1970-1976

 

Podziękowania/Acknowledgements

Lech Jęczmyk

Kroki odhibernowane

 

Bardzo się cieszę, że wydawnictwo Solaris podjęło inicjatywę wydania (mam nadzieje, że wydawania) nowych „Kroków w nieznane”. Wykorzystanie tego tytułu odbieram jako dowód pamięci i uznania, a także przekonania, że wspomnienie tamtych „Kroków” jest wciąż żywe w gronie miłośników literatury fantastycznej. (Prawdę mówiąc, czuje się też trochę jak nieboszczyk, któremu postawiono nagrobek.) Muszę przyznać, że tamte opowiadania - prawie wszystkie - czyta się nadal z wielką przyjemnością. Zdawałoby się, że literatura SF powinna się starzeć szybciej, niż tak zwana literatura głównego nurtu, ale okazuje się, że to nieprawda. Starzeją się kosmoloty i roboty, literatura zostaje. Jeżeli te opowiadania żyją, to znaczy, że literatury było w nich całkiem sporo.

A przecież tamte antologie powstawały w zupełnie innym świecie. Potężny Związek Sowiecki, pretendujący do roli światowego mocarstwa, przestał istnieć. Odrodzona Rosja dowodzi skromności swoich ambicji, ustanawiając święto narodowe nie z okazji zwycięstwa nad Napoleonem czy Hitlerem, ale nad półprywatną zbieraniną podpitej szlachty polskiej. Chiny, ówczesny symbol biedy, dziś wysyłają ludzi w kosmos i budują najwyższe drapacze chmur. Amerykanie mają wprawdzie najpotężniejszą armię, ale nie potrafią sobie poradzić z powodzią i są zadłużeni u Chińczyków na 600 miliardów dolarów. Indie już dawno przebiły słynną ongiś kalifornijską Dolinę Krzemową, a Niemcy twierdzą, że są ofiarami polskiej agresji podczas drugiej wojny światowej. Tu, jak widać zgadzają się z Rosją, która również doznała licznych krzywd od Polski (jak chociażby, kilkakrotne próby zasiedlania przez Polaków Syberii). Jak widać, żyjemy na zupełnie innej planecie niż ćwierć wieku temu i nic dziwnego, że zmiany nie ominęły literatury science fiction.

Odbiła się na niej przede wszystkim zmiana nastawienia do owej science czyli nauki. Wyparowała gdzieś naiwna, jak się okazało, wiara we wszechmoc nauki, mającej zastąpić człowiekowi religię. Wprawdzie w medycynie dokonał się olbrzymi postęp, ale wzrosła jednocześnie liczba znachorów, szamanów i innych czarowników. W literaturze zaowocowało to rozkwitem fantasy, która parędziesiąt lat temu stanowiła około dziesięciu procent w stosunku do science fiction. Jednocześnie zatarła się granica między tymi dwoma rodzajami literatury, podobnie zresztą, jak między fantastyką a literaturą głównego nurtu.

W pięknym opowiadaniu Teda Chianga mamy magię i technikę, a także - co kiedyś było obowiązkowe a dziś jest dość rzadkie - pointę wyjaśniającą sens całej historii, ale już w opowiadaniu Crowleya, autora ciekawych powieści fantasy, przybysze z kosmosu są tylko jakimś wtrętem, prawdopodobnie rojeniami znerwicowanej niewiasty, od której uciekł mąż. Gdyby zamiast ufoludków wystąpiły gadające króliki, efekt byłby ten sam, tylko opowiadanie musiałoby trafić do innej antologii, Jedną ze zmian, jakie nastąpiły w SF, jest wielki napływ do tej niegdyś prawie czysto męskiej literatury piszących kobiet. Stąd zapewne wiele opowiadań jest w zasadzie psychologicznych, wykorzystujących - czasem powierzchownie - elementy SF i fantasy. Zwolennicy rodzajów literackich kręciliby nosami, bo jak napisali Strugaccy: „Jaki jest człowiek to my wiemy. Chodzi o to, co z nim dalej począć”.

Są w tej antologii opowiadania bardzo amerykańskie i bardzo rosyjskie. To bardzo dobrze, zawsze bardzo lubiłem, kiedy fantastycznonaukowy pomysł był osadzony w konkretnych realiach, a nie w świecie czysto papierowym. Takie są historie Bułyczowa i Wasiliewa, takie jest też opowiadanie Grega Egana o moralnym wirusologu. Taka postać, znana z filmów o kaznodziejach mordujących seryjne prostytutki (po uprzednim skorzystaniu z usług), to produkt specyficznego amerykańskiego protestantyzmu. Nawiasem mówiąc, taką postacią jest obecny prezydent Bush, toczący swoje wojny pod wpływem bezpośrednich rozkazów Ducha Świętego. Jak się kiedyś mówiło o podobnych wirusologach, taki to niebo i ziemię poruszy, błota narobi.

Dużą przyjemność sprawiła mi lektura opowiadania Doktorowa. Kiedy gościłem przed laty w Stanach, trafiłem na taki jarmark staroci na bardzo głębokiej prowincji. Zamiłowanie do wczorajszej tandety jest bardzo amerykańskie (znajdziemy je w twórczości Dicka), a Doktorow zrobił z tego świetne opowiadanie.

„Wielki rozwód”. Kelly Link nawiązuje tytułem do dziejącej się w zaświatach noweli C. S. Lewisa. Autorka pewnie nie wiedziała, że parę laty temu prezydent Francji wydał precedensowe zezwolenie na ślub z nieboszczykiem. Notatka prasowa nie ujawnia, czy szczątki doczesne brały udział w ceremonii, ale decyzja ta niewątpliwie otwiera nowe możliwości nie tylko przed autorami fantastyki, ale i przed prawnikami (możliwość ślubów z bogatymi, bezdzietnymi nieboszczykami i dziedziczenia ich majątków).

Żeby odczuć w pełni różnicę między stylem amerykańskim i rosyjskim, można porównać to opowiadanie z „Fatalnym ślubem” Bułyczowa, które z kolei tematem i klimatem prosi się o konfrontację z „Turystą” Parka.

Jak przystało na prezentację współczesnej fantastyki znajdziemy tu elementy cyberpunku, steampunku, urban fantasy (która tak dobrze wychodzi Rosjanom), stylów czy podrodzajów, których nazwy zostały wymyślone grubo po ukazaniu się tamtych Kroków z lat siedemdziesiątych. (Choć pewnie dałoby się znaleźć dawne utwory, wszystkie te style zapowiadające).

Dobrze, że ta nowa antologia jest tak bogata i różnorodna, Dobrze, że można w jednym miejscu przeczytać tyle opowiadań ze świata, bo forma opowiadania to najpełniejszy wyraz fantastyki. Powieść SF to zadanie ogromnie trudne i ryzykowne, a w pełni udanych powieści powstało nie tak znów wiele, natomiast wspaniałe opowiadania można liczyć na kopy. Twierdzę, że gdyby sporządzić listę najlepszych opowiadań z ostatnich lat pięćdziesięciu bez podziału na fantastykę i główny nurt, to okazałoby się, że co najmniej połowa z nich to SF. I to zarówno w USA, Rosji jak i w Polsce. Kochajmy więc opowiadania, piszmy je, czytajmy i wydawajmy. Nie pozwólmy, żeby zginęły zmiażdżone grubymi tomami wartych skądinąd lektury powieści, ich sequeli i wszelkich trylogii.

 

Lech Jęczmyk

 

P.S. Tytuły trzech opowiadań odwołują się do tytułów innych autorów: „Wielki rozwód” do C.S Lewisa. „Skromny geniusz Wasiliewa” do utworu przesympatycznego Wadima Szefnera i „Fatalny Ślub” (w którym jaja występują) do „Fatalnych jaj” Bułhakowa. Przypadek to, czy jakowyś spisek?

 

Ted Chiang

Siedemdziesiąt dwie litery

 

Robert w dzieciństwie miał prymitywną zabawkę: glinianą lalkę, która potrafiła tylko dreptać przed siebie. Kiedy rodzice, zabawiając gości w ogrodzie, dyskutowali o wstąpieniu na tron Wiktorii lub reformach czartystów, on włóczył się za lalką po korytarzach rodzinnego domu, aby przestawiać ją na zakrętach lub obracać i posyłać w powrotną drogę. Maleńka gliniana lalka nie słuchała poleceń, zresztą nie miała ani krzty inteligencji. Po zderzeniu się ze ścianą nadal próbowała maszerować, mimo że rozpaćkane, zdeformowane ręce i nogi zaczynały przypominać rybie płetwy. Czasami Robert dopuszczał do tego z czystej przyjemności, lecz zwykle na widok zmaltretowanych kończyn podnosił zabawkę i zabierał imię, co paraliżowało jej ruchy. Potem ugniatał ją jak ciasto, rozpłaszczał na desce i wycinał nową figurkę, przykładowo stwora z wykoślawionymi lub nierównymi nogami. Gdy dawał mu imię, ten natychmiast się wywracał lub niezgrabnie człapał w kółko.

Samo lepienie nie sprawiało Robertowi aż tak wielkiej uciechy, za to uwielbiał badać, ile można wydusić z danego imienia. Sprawdzał, w którym momencie imię przestanie napędzać zdefasonowaną lalkę. Aby proces lepienia ograniczyć do minimum, rzadko zaprzątał sobie głowę zbędnymi detalami. Ciała miały tylko z grubsza nakreślone kształty, na ile tego wymagało testowane imię.

Inna lalka łaziła na czterech nogach. Porcelanowy konik pysznił się zgrabną budową, nie zbywało mu na szczegółach, lecz i tym razem Robert rzucił się w wir eksperymentowania. Imię reagowało na polecenia „Idź” i „Stój”, a także pozwalało omijać przeszkody. Robert próbował przenosić je na stworzenia własnej roboty, ono jednak stawiało przed ciałem wysokie wymagania, a jemu ani razu nie udało się ulepić z gliny istoty, którą mogłoby animować. Osobno tworzył nogi i potem łączył je z korpusem, lecz nie potrafił skutecznie usunąć szwów na łączeniach. Dlatego imię nie traktowało figurki jako jednolity organizm.

Dlatego wnikliwie badał imiona, doszukując się elementów właściwych dla istot dwunożnych bądź czworonożnych, lub też umożliwiających wykonywanie określonych ruchów. Tymczasem one wciąż go zaskakiwały. Na każdej pergaminowej karteczce - siedemdziesiąt dwie hebrajskie literki, ułożone w dwunastu kolumnach po sześć znaków. Na pierwszy rzut oka ich uporządkowaniem rządził przypadek.

***

Robert Stratton, jak i reszta dzieciaków z czwartej klasy, siedział cicho, kiedy pan Trevelyan przechadzał się między ławkami.

- Langdale, co mówi nam doktryna liter?
- Każda rzecz jest obrazem Boga, no i... ee... każda...
- Siadaj i nie bełkocz! Thorburn, może ty nam powiesz, czym jest doktryna liter?
- Jak każda rzecz jest obrazem Boga, tak każde imię jest obrazem boskiego imienia.
- A prawdziwe imię przedmiotu?
- Obrazuje boskie imię w ten sam sposób, w jaki sam przedmiot jest obrazem Boga.
- A czym się charakteryzuje prawdziwe imię?
- Obdarza przedmiot cząstką bożej mocy.
- Bardzo dobrze. Halliwell, co nam mówi doktryna podpisu?

Lekcja filozofii naturalnej skończyła się w południe, ale ponieważ była sobota i uczniowie nie mieli już żadnych zajęć, pan Trevelyan puścił ich do domu. Chłopcy ze szkoły w Cheltenham szybko się rozproszyli.

Robert na chwilę wstąpił do dormitorium, a potem, opuszczając teren szkoły, spotkał swojego kumpla Lionela.

- To jak, doczekam się wreszcie? - spytał. - Dzisiaj będzie ten wielki dzień?
- Przecież słyszałeś, co mówiłem.
- Dobra, chodźmy. - Ruszyli w stronę oddalonego o półtorej mili domu Lionela.

W ciągu swojego pierwszego roku w Cheltenham Robert znał tylko z widzenia Lionela - jednego z tych chłopaków, którzy nocowali w domu, a z takimi ci z internatu raczej nie trzymali. Aż pewnego razu na wakacjach wpadli na siebie, zupełnie przez przypadek, w British Museum. Robertowi muzeum strasznie się spodobało: kruche mumie, masywne sarkofagi, wypchany dziobak i syrenka w słoju, ściana najeżona kłami słoni, porożami łosi i rogami jednorożców. Tamtego pamiętnego dnia zwiedzał wystawę poświęconą duchom żywiołów i akurat czytał tabliczkę z wyjaśnieniem zniknięcia salamandry, gdy nagle obok siebie dostrzegł Lionela, który podpatrywał undynę w słoiku. W rozmowie okazało się, że obu fascynuje nauka. Prędko zostali serdecznymi przyjaciółmi.

Idąc drogą, kopali na zmianę duży kamyk. Lionel kopnął go tak udanie, że smyknął Robertowi między nogami. Buchnął śmiechem.

- Nie mogłem się doczekać, kiedy to się skończy - powiedział. - Myślałem, że jeszcze jedna doktryna i zwariuję.
- Z jakiej paki nazywają to filozofią naturalną? Przyznaliby się, że to jeszcze jedna lekcja teologii i byłoby po krzyku.

Niedawno kupili na spółkę Dziecięcy przewodnik po nomenklaturze, skąd dowiedzieli się, że dzisiejsi nomenklatorzy nie posługują się terminami „Bóg” i „boskie imię”. Według najnowszych opracowań, obok fizycznego wszechświata istniał równoległy, leksykalny, a połączenie przedmiotu z odpowiednim imieniem budziło w jednym i drugim uśpiony potencjał. Zarazem żaden przedmiot nie posiadał tak zwanego prawdziwego imienia; w zależności od kształtu ciało mogło reagować podobnie na kilka imion (zwanych eunimami) i na odwrót, jedno imię mogło tolerować pewne odchyły kształtu ciała, o czym w dzieciństwie przekonała Roberta chodząca lalka.

W domu Lionela obiecali kucharce, że zaraz wrócą na obiad, po czym wyszli do ogrodu. Lionel zaadaptował szopę z narzędziami na laboratorium i przeprowadzał tam swoje eksperymenty. Robert zwykł odwiedzać go regularnie, lecz ostatnio Lionel pracował w tajemnicy. Dziś przyszła pora na rezultaty. Kazał Robertowi poczekać w ogrodzie, a sam wszedł do środka, by po krótkiej chwili przywołać kolegę.

Na każdej ścianie wisiała długa półka, zastawiona bateriami flakoników i zakorkowanych buteleczek z zielonego szkła tudzież przeróżnymi kamieniami i minerałami. W ciasnym pomieszczeniu dominował zaplamiony i osmolony stół, na którym teraz stał aparat potrzebny do wykonania najnowszego eksperymentu Lionela. Szklana kolba była osadzona na stojaku w ten sposób, że jej dolna część zanurzała się w miednicy z wodą. Miednica z kolei stała na trójnogu nad lampą naftową. Wystawał z niej termometr rtęciowy.

- Popatrz sobie - powiedział Lionel.

Robert pochylił się nad kolbą, aby sprawdzić jej zawartość. Z początku widział jak gdyby mydliny albo kożuch piany strząśnięty z kufla piwa. Gdy się jednak przyjrzał, uświadomił sobie, że bąbelki w istocie rzeczy są szczelinami połyskliwej siateczki, wypakowanej gromadą homunkulusów, mikroskopijnych zarodków. Każde ciało z osobna było przezroczyste, lecz baniaste główki i nitkowate kończyny, ściśnięte w grupie, tworzyły gęstą, mętną pianę.

- Spuściłeś się do słoja i podgrzewałeś spermę? - zażartował Robert, za co dostał kuksańca. Roześmiał się i uniósł ręce w geście pojednania. - Nie no, rewelacja, mówię poważnie. Jak to zrobiłeś?
- Kwestia równowagi - odparł Lionel, udobruchany. - Musisz utrzymywać właściwą temperaturę, to jasne, ale trzeba też odpowiednio podawać składniki odżywcze. Dasz za mało żarcia, będą głodne. Przesadzisz, rozzuchwalą się i zaczną walczyć ze sobą.
- Teraz to już kitujesz...
- Coś ty, nie cyganię. Sam sprawdź, jeśli nie wierzysz. One się grzmocą i potem rodzi się monstrum. Wystarczy, że ranny zarodek dotrze do komórki jajowej, a urodzi się kaleka.
- Myślałem, że dzieje się tak, jeśli kobieta w ciąży mocno się czegoś przestraszy. - Robert dostrzegł niepozorne przepychanki między zarodkami i zrozumiał, że powolne kołysanie się piany wynika właśnie z tych ruchów.
- Owszem, w niektórych przypadkach, gdy rodzi się dzieciak cały owłosiony lub w plamach. Ale dzieci bez rąk i nóg, ze zdeformowanym ciałem, to są właśnie łobuzy, które biły się, kiedy były spermą. Dlatego nie wolno przesadzać z karmą, tym bardziej że są tu uwięzione. Mogłyby powariować. Szybko by się pozabijały.
- Jak długo mogą rosnąć?
- Te już chyba nie za długo. Trudno je utrzymać przy życiu, jeśli nie dochodzą do komórki jajowej. Czytałem o takim jednym, które urosło we Francji do rozmiarów pięści, a mieli tam najlepszy sprzęt. Chciałem się tylko przekonać, czy mogę coś wyhodować.

Robert gapił się na pianę, przypominając sobie doktrynę preformacji, którą wałkowali na lekcjach pana Trevelyana. Wszystkie istoty żywe zostały stworzone jednocześnie przed wieloma wiekami, a co się dzisiaj rodziło, było tylko powiększonym potomstwem tego, co do tej pory nie ukazywało się ludzkim oczom. Chociaż homunkulusy wydawały się nowo powołane do życia, liczyły sobie niezliczone tysiące lat. Od zarania ludzkości chowały się w ciele przodków, pokolenie za pokoleniem, czekając na swoją kolej, żeby się urodzić.

Prawdę mówiąc, nie tylko one czekały. On sam musiał robić to samo, zanim się urodził. Gdyby jego ojciec przeprowadzał ten eksperyment, to maleństwa, którym się teraz przyglądał, byłyby jego nienarodzonymi braćmi i siostrami. Wiedział, że do czasu wniknięcia do komórki jajowej są pozbawione świadomości, ale zastanawiał się, o czym by myślały, gdyby było inaczej. Wyobraził sobie doznania swego ciała: kości i narządy miękkie i szkliste jak galareta, wciśnięte w ciałka miriadów identycznych pobratymców. Jak by to było? Zerkać spod przezroczystych powiek i uświadomić sobie, że góra w oddali jest de facto człowiekiem... I rozpoznać w nim brata... A gdyby wiedział, że jeśli dotrze do komórki jajowej, będzie miał szansę dorównać potęgą i wielkością owemu kolosowi? Nie dziwota, że ze sobą walczyły.

***

Upłynęło trochę czasu. Robert Stratton studiował nomenklaturę w Kolegium Trójcy Św. uniwersytetu w Cambridge. Zgłębiał teksty kabalistyczne spisane przed wiekami, kiedy nomenklatorów zwano jeszcze ba’alei szem, a automaty golemami - teksty będące fundamentem nauki o imionach: Sefer jecira, Sodej razaja Eleazara z Wormacji, Hajjei ha-Olam ha-Ba Abrahama Abulafii. Czytał również traktaty alchemiczne, które umieszczały techniki alfabetycznych manipulacji w szerszym filozoficzno-matematycznym kontekście:Ars magnę Raimundusa Lullusa,De Occulta Philosophia Corneliusa Agrippy, Monas Hieroglyphica Johna Dee.

Dowiedział się, że każde imię jest kombinacją kilku epitetów, z których każdy odnosi się do konkretnej zdolności lub właściwości. Epitety są generowane w procesie kompilacji wszystkich wyrazów opisujących wybraną cechę, źródłowych i pokrewnych, istniejących we wszystkich językach żywych i martwych. Poprzez selektywne podmienianie i przestawianie liter można wyodrębnić ze słów ich prawdziwą esencję, czyli poszukiwany epitet. Pewne okoliczności uzasadniały użycie epitetów w charakterze materiału odniesienia, co w efekcie dawało epitety definiujące właściwości nie opisane w żadnym języku. Metoda opierała się w równej mierze na intuicji, co na utartych procedurach. Kto chciał optymalnie układać litery, musiał mieć do tego wrodzone zdolności.

Poznawał nowoczesne techniki słowotwórczej syntezy i rozkładu. Ta pierwsza określała sposoby zespalania grupy trafnych i sugestywnych epitetów, aby powstał pozornie przypadkowy ciąg liter tworzących imię. Rozkład był dekompozycją imienia na elementarne epitety. Nie każdą syntezę dało się analogicznie odwrocie: czasem imię rozkładało się do postaci zbioru epitetów innych niż te, które posłużyły do jego budowy, co miało swoje dobre strony. Pewne imiona nie podlegały jednak rozkładowi, toteż nomenklatorzy, aby przeniknąć ich tajemnice, pilnie pracowali nad nowymi technikami.

W samej nomenklaturze dokonywała się ostatnio swoista rewolucja. Imiona zawsze dzielono na dwie kategorie: jedne ożywiały materię, drugie służyły jako talizmany. Talizman na zdrowie chronił przed chorobą i skaleczeniami, inny mógł zabezpieczyć dom przed pożarem lub statek przed zatonięciem. Wszelako od niedawna granica między obiema kategoriami imion wolno się zacierała, co dawało obiecujące rezultaty.

Termodynamika, nowa prężna nauka, badająca zjawiska związane z zamianą pracy w ciepło i na odwrót, pozwoliła ustalić, w jaki sposób automaty pobierają energię do działania poprzez absorpcję ciepła z otoczenia. Korzystając z pełniejszego zrozumienia istoty ciepła, pewien namenmeister w Berlinie stworzył nową rodzinę talizmanów, które sprawiają, że odlane ciało pobiera ciepło w jednym miejscu i wyzwala je w drugim. Zamrażanie za pomocą tego rodzaju talizmanów było prostsze i skuteczniejsze niż to oparte na parowaniu lotnych cieczy, a zatem cieszyło się ogromną popularnością na rynku. Talizmany ponadto przyspieszyły rozwój automatów: w Edynburgu nomenklator badający metody ochrony przedmiotów przed zgubieniem opatentował automat gospodarczy, umiejący odnosić przedmioty na właściwe miejsce.

Po ukończeniu studiów Stratton zamieszkał na stałe w Londynie, gdzie zatrudnił się na stanowisku nomenklatora w Coade Manufactory, u czołowego angielskiego producenta automatów.

***

Kiedy Stratton wchodził do fabryki, jego najnowszy automat z gipsu modelarskiego szedł za nim w odległości kilku kroków. Fabryka była olbrzymim ceglanym gmaszyskiem z przeszklonym dachem. Połowę powierzchni przeznaczono pod odlewnię metalu, połowę pod produkcję wyrobów z tworzyw ceramicznych. Na obu oddziałach kręte korytarze łączyły poszczególne hale, w których odbywały się kolejne etapy przetwarzania surowca w gotowe automaty.

Stratton ze swoim sztucznym kompanem wszedł na oddział tworzyw ceramicznych. Minęli rząd niskich kadzi, służących do mieszania gliny. Zawierały różne rodzaje gliny - począwszy od pospolitej czerwonej, a skończywszy na szlachetnym, białym kaolinie - przypominały zaś ogromne kubki z gorącą czekoladą lub gęstą śmietaną; jedynie ostry chemiczny zapach rozwiewał iluzję. Mieszadła do gliny połączone były za pośrednictwem przekładni z wałem napędowym, który biegł przez całą długość hali tuż poniżej dachowych świetlików. Pod ścianą stał automat silnikowy: żeliwny olbrzym, który niestrudzenie kręcił korbą. Przechodząc koło niego, Stratton odczuł niewielki spadek temperatury, jako że silnik pobierał ciepło z otoczenia.

W sąsiedniej hali znajdowały się formy odlewnicze. Pod ścianami układano kredowobiałe skorupy o kształtach rozmaitych automatów, a na środku, pojedynczo lub dwójkami, ubrani w fartuchy czeladnicy pracowali przy kokonach, w których lęgły się automaty.

Stojący najbliżej rzeźbiarz składał właśnie formę człapaka, szerokogłowego czworonoga przeznaczonego do pracy w kopalni, a ściślej do ciągnięcia wózków z urobkiem.

Młodzieniec skierował wzrok na niego.

- Pan kogoś szuka? - zapytał.
- Umówiłem się tu z panem Willoughby.
- Przepraszam, nie wiedziałem. Na pewno zaraz tu przyjdzie.

Czeladnik wrócił do swego zajęcia.

Harold Willoughby był mistrzem rzeźbiarskim pierwszego stopnia. Stratton chciał się z nim skonsultować w sprawie projektowania formy wielokrotnego użytku dla swego automatu. Aby skrócić sobie czas oczekiwania, przechadzał się wolno między formami. Jego automat stał nieruchomo, czekając na polecenie.

Willoughby wszedł na halę z odlewni, cały rumiany od buchającego tam żaru.

- Przepraszam za spóźnienie, panie Stratton - powiedział. - Od kilku tygodni pracujemy nad szczególnie dużą figurą ze spiżu i właśnie dziś ją odlewamy. W takiej chwili nie chciałbym zostawiać chłopaków samym sobie.
- Doskonale rozumiem.

Aby nie marnować czasu, Willoughby podszedł do nowego automatu.

- To nad tym kazał pan męczyć się Moore’owi przez tyle miesięcy?

Moore był czeladnikiem, który pomagał Strattonowi przy jego projekcie.

Stratton pokiwał głową.

- Chłopak naprawdę się stara.

Stosownie do wskazówek, Moore ulepił niezliczoną liczbę ciał, różnorakich wariacji na jeden podstawowy temat. Kładł na szkielet glinę modelarską, a później tworzył gipsowe odlewy, na których Stratton testował imiona.

Willoughby z uwagą przyglądał się ciału.

- Ładne wykończenie. Porządna robota... ale zaraz, zaraz, co my tutaj mamy? - Wskazał na dłonie automatu, które w odróżnieniu od tradycyjnych zakończeń w kształcie wioseł lub jednopalczastych żłobionych rękawic miały oprócz kciuków po cztery osobne, mocno wyodrębnione palce. - Pan mi chyba nie powie, że one są w pełni sprawne?
- Są, jak najbardziej.

Willoughby nie dowierzał.

- Niech pan zademonstruje.
- Zegnij palce! - zwrócił się Stratton do automatu, który zaraz wyciągnął przed siebie ręce, zgiął i wyprostował po kolei każdą parę palców, a na koniec opuścił ramiona wzdłuż ciała.
- W takim razie gratuluję, panie Stratton - rzekł rzeźbiarz. Kucnął, aby z bliska przyjrzeć się palcom automatu. - Muszą się zginać we wszystkich stawach, żeby imię działało?
- To prawda. Jest pan w stanie wykonać pod taki kształt formę dzieloną?

Willoughby cmoknął kilka razy.

- Cóż, trzeba pokombinować. Kto wie, czy każdy odlew nie będzie wymagał formy przejściowej. W przypadku ceramiki nawet forma dzielona nie uchroni nas od wysokich kosztów.
- Myślę, że koszty się zwrócą. To może mały pokaz, jeśli pan pozwoli. - Stratton odwrócił się do automatu. - Odlej korpus. Użyj tamtej formy.

Automat podreptał pod ścianę i podniósł wskazane elementy formy, wykorzystywanej do tworzenia małych porcelanowych posłańców. Kilku czeladników przerwało pracę i śledziło poczynania automatu, który przeniósł formę na warsztat. Tam połączył elementy i związał je mocno szpagatem. Rzeźbiarze nie posiadali się ze zdziwienia na widok ruchliwych palców automatu, dla którego przełożenie sznurka przez pętelkę i zadzierzgnięcie węzła nie stanowiło problemu. Automat postawił złożoną formę w wyprostowanej pozycji i ruszył po dzban z angobą.

- Wystarczy - powiedział Willoughby.

Automat przerwał pracę, wrócił na poprzednie miejsce i znieruchomiał.

- Pan go sam szkolił? - zapytał Willoughby po obejrzeniu formy.
- Owszem. Mam nadzieję, że Moore nauczy go odlewać metal.
- Zna pan imiona, które można przyuczyć do innych czynności?
- Na razie nie. Aczkolwiek wszystko wskazuje na to, że istnieje cała grupa podobnych imion, po jednym na każde zajęcie wymagające zdolności manualnych.
- Co pan powie... - Willoughby zauważył bezczynność czeladników i natychmiast ich zrugał: - A wam już się nudzi? Jak chcecie, zaraz wam znajdę robotę! - Kiedy czeladnicy rzucili się do pracy, zwrócił się do Strattona: - Przejdźmy do gabinetu, o tym trzeba jeszcze porozmawiać.
- Proszę bardzo. - Stratton polecił automatowi iść z tyłu, a sam udał się z rzeźbiarzem do budynku na skraju kompleksu połączonych zabudowań, które wchodziły w skład Coade Manufactory. Najpierw weszli do pracowni Strattona, usytuowanej obok jego gabinetu. Tam zwrócił się do swego towarzysza: - Czy panu coś nie podoba się w moim automacie?

Willoughby spojrzał na dwie gliniane dłonie, leżące na warsztacie. Na ścianie za stołem wisiały przypięte szpilkami szkice rąk w różnych ułożeniach.

- Jestem pełen uznania dla pańskiej symulacji ludzkiej dłoni. Zafrapowało mnie jednak to, że automat już na samym wstępie nauczył się rzeźbić.
- Niepotrzebnie pan się martwi, że próbuję zastąpić rzeźbiarzy. Moim zadaniem jest coś zupełnie innego.
- No to kamień z serca. Ale w takim razie dlaczego pan wybrał rzeźbienie?
- To pierwszy krok, lecz na mojej drodze jeszcze wiele zakrętów. Ostatecznie chciałbym uruchomić produkcję tanich automatycznych silników, takich na kieszeń przeciętnej rodziny.

Willoughby nie krył zdziwienia.

- Niechże mi pan z łaski swojej powie, na co rodzinie silnik?
- A chociażby do napędzania krosien.
- I cóż pan dalej zrobi?
- Widział pan dzieci zatrudnione w zakładzie włókienniczym? Żyły tam z siebie wypruwają. Duszą się bawełnianym puchem i są tak chorowite, że mało które dożywają wieku dojrzałego. Mamy tańsze tkaniny za cenę zdrowia robotników. Tkaczom powodziło się lepiej, kiedy byli chałupnikami.
- Ale to właśnie maszyny tkackie oduczyły tkaczy chałupnictwa. Pan chciałby odwrócić ten proces?

Stratton na ten temat jeszcze z nikim nie rozmawiał, więc teraz tym gorliwiej wyjaśniał:

- Cena automatycznych silników zawsze była wysoka, zatem mamy zakłady, w których ogromne goliaty opalane węglem napędzają dziesiątki krosien. Jednakże mój automat mógłby odlewać silniki za darmochę. Jeżeli rodzinę tkacza stać będzie na zakup małego automatycznego silnika, zdatnego do napędzania kilku maszyn, to on zacznie wyrabiać tkaniny u siebie w domu, jak to się dawniej odbywało. Ludzie zarabialiby godziwie, nie narażeni na podłe warunki w zakładzie.
- Zapomina pan o kosztach samego krosna - rzeki spokojnie Willoughby, jakby naciągał go na zwierzenia. - Napędzane krosna są o wiele droższe od tych starych, ręcznych.
- Moje automaty pomagałyby w produkcji żeliwnych części, co pozwoliłoby obniżyć cenę zarówno krosien, jak i innych urządzeń. Wiem, że nie jest to panaceum na wszelkie bolączki, ale wiem z całą pewnością, że dla zwykłego rzemieślnika niedrogie silniki są nadzieją na lepsze życie.
- Reformatorskie zamysły chwalą się panu, nie przeczę, są jednak prostsze sposoby na wspomniane przez pana społeczne dolegliwości: zmniejszenie liczby godzin pracy, poprawa warunków pracy. Nie musi pan wywracać do góry nogami całego systemu produkcji.
- Nie wywracam do góry nogami, ale przywracam do dawnego stanu.

Willoughby zaczął się wreszcie denerwować.

- To całe ożywianie rodzinnych interesów niech by sobie i było, ale co będzie z rzeźbiarzami? Niezależnie od intencji, pańskie automaty pozbawią ich pracy. To ludzie, którzy przez lata szkolili się i dochodzili do wprawy. Czym wykarmią rodziny?

Stratton nie spodziewał się pytań zadawanych tonem tak opryskliwym.

- Nie jestem znowu wszechmocnym nomenklatorem. - Silił się na spokój, gdy rzeźbiarz miał wciąż kwaśną minę. - Automaty mają niezwykle ograniczone zdolności uczenia się - ciągnął. - Mogą manipulować formami, ale nie mogą ich projektować. Prawdziwą sztukę rzeźbiarską będą znać tylko rzeźbiarze. Zanim się spotkaliśmy, kończył pan instruować czeladników pracujących nad dużym spiżowym odlewem. Automaty nie mogą ze sobą współpracować. Wykonują jedynie wyuczone czynności.
- A jakichże się dochowamy rzeźbiarzy, jeśli zamiast harować u nauczyciela, będą patrzyć na pracę automatów? Nie zgodzę się, żeby w tak szacownym zawodzie wybijały się na czoło bezmózgie marionetki.
- Wszak do tego nie dojdzie! - Stratton też się już zdenerwował. - Ale proszę się zastanowić nad tym, co sam pan mówi.

Pragnie pan w swoim zawodzie zachować to, z czym tkaczom kazano się pożegnać. Uważam, że automaty przywrócą godność rzemieślnikom bez wielkiego uszczerbku dla pana.

Willoughby jakby go nie słuchał.

- Kto to słyszał, żeby automaty robiły automaty! Jest to pomysł nie tylko obraźliwy, ale mogący mieć katastrofalne następstwa! Zna pan balladę, w której miotły noszą wodę w wiadrach i chcą zatopić zamek?
- Ma pan na myśli „Der Zauberlehrling”? Ależ to absurdalne porównanie! Tym automatom tak wiele brakuje do tego, by się mogły rozmnażać bez pomocy człowieka, że aż trudno wymienić ich wszystkie niedostatki. Prędzej tańczący niedźwiedź odegra rolę baleriny na londyńskiej scenie.
- Jeśli uda się panu stworzyć automat zdatny do tańca, sam chętnie zostanę jego menadżerem. W zasadzie jednak nie powinien pan wymyślać tak zręcznych automatów.
- Proszę mi wybaczyć, ale nie muszę się kierować pańskim zdaniem.
- Ciężko panu będzie pracować bez pomocy rzeźbiarzy. Odwołam Moore’a, a pozostałym czeladnikom zabronię asystować panu w doświadczeniach.

Stratton na moment został zbity z tropu.

- Pańska reakcja jest... nieuzasadniona...
- W moim przekonaniu, jak najbardziej konieczna.
- W takim razie nawiążę współpracę z rzeźbiarzami w innej fabryce.

Willoughby zmarszczył czoło.

- Porozmawiam z przewodniczącym związku rzeźbiarzy. Spróbuję go nakłonić, żeby zakazał związkowcom pomagania panu w odlewie automatów.

Stratton czuł, jak krew się w nim gotuje.

- Nie dam się zastraszyć - zapowiedział. - Niech pan robi, co chce, ja swoje dzieło dokończę!
- Myślę, że z tej rozmowy nic już nie wyniknie. - Willoughby dziarsko podszedł do drzwi. - Miłego dnia panu życzę.
- Miłego dnia! - odpowiedział Stratton, zdenerwowany.

Nazajutrz koło południa Stratton, jak to miał w zwyczaju, spacerował ulicami dzielnicy Lambeth, na której terenie mieściło się Coade Manufactory. Po przejściu kilku skrzyżowań zatrzymał się na miejscowym bazarze. Wśród koszów z wijącymi się węgorzami i tanich zegarków na kocach wypatrzył automatyczne lalki. Wciąż żywił zamiłowanie wyniesione z dzieciństwa, toteż z ciekawością patrzył na najnowsze modele. Tego dnia zobaczył nieznaną mu parę bokserów, pomalowanych na kolory dzikusa i eksploratora. Przyglądając im się z bliska, słyszał, jak handlarze eliksirami zabiegają o uwagę zakatarzonego przechodnia.

- Widzę, że pański amulet zdrowia nie za dobrze już działa - odezwał się mężczyzna, u którego na stole leżały kwadratowe blaszki. - Uleczą pana uzdrowicielskie moce magnetyzmu, skupione w polaryzujących tabliczkach doktora Sedgewieka!
- Bzdura! - wtrąciła starsza kobieta. - Panu potrzebny jest wyciąg z mandragory, środek pewny i sprawdzony! - Podsunęła mu buteleczkę z bezbarwnym płynem. - Mój pies jeszcze ani razu się nie przeziębił, odkąd mu to podaję. Tym wszystko można uleczyć!

Nie widząc innych ciekawych lalek, Stratton opuścił targowisko i kontynuował przechadzkę z głową zaprzątniętą wczorajszymi słowami Willoughby’ego. Bez wsparcia ze strony związku rzeźbiarzy musiał myśleć o zatrudnieniu niezależnych rzemieślników. Dotąd jeszcze nie pracował z takimi typami, postanowił więc nie działać pochopnie. Teoretycznie, odlewane przez nich ciała korzystały wyłącznie z imion będących własnością publiczną, jednakże w praktyce niektórzy pod płaszczykiem legalnych zleceń wykonywali odlewy naruszające prawa patentowe. Gdyby wdał się w układy z takimi szubrawcami, mógłby sobie na zawsze zszargać reputację.

- Pan Stratton?

Uniósł wzrok. Przed nim stał niski, szczupły mężczyzna w prostym ubraniu.

- Owszem, proszę pana. My się znamy?
- Nie. Nazywam się Davies, pracuję dla lorda Fieldhursta. - Wręczył Strattonowi wizytówkę z herbem Fieldhurstów.

Edward Maitland, trzeci earl Fieldhurst tudzież ceniony zoolog i znawca anatomii porównawczej, był prezesem Towarzystwa Królewskiego. Stratton słuchał jego przemówień podczas spotkań Towarzystwa, lecz nigdy nie zostali sobie przedstawieni.

- Czym mogę służyć?
- Lord Fieldhurst pragnie z panem porozmawiać w możliwie najbliższym terminie. W sprawie pańskich ostatnich dokonań.

Rodziło się pytanie, skąd earl o nich wiedział.

- Dlaczego nie przyszedł pan zwyczajnie do biura?
- W tej materii lord Fieldhurst wolałby zachować dyskrecję. - Stratton uniósł brwi, lecz Davies nie wgłębiał się w szczegóły. - Ma pan czas dziś wieczorem?

Zaproszenie było dość niezwykłe, ale też przynosiło zaszczyt.

- Naturalnie. Proszę przekazać lordowi Fieldhurstowi, że zgadzam się z przyjemnością.
- O ósmej przed pańskim domem zjawi się kareta. - Davies dotknął kapelusza i odszedł.

O ustalonej godzinie podjechał powozem. Był to luksusowy pojazd; wewnątrz cieszył oczy lakierowany mahoń, polerowany mosiądz i wyszczotkowany aksamit. Ciągnik także nie należał do tanich: odlany z brązu rumak nie wymagał woźnicy, gdy udawał się w znajome miejsca.

W czasie jazdy Davies umiejętnie wymigiwał się od wyjaśnień. Z pewnością nie był zwykłym służącym ani nawet sekretarzem, lecz jaką dokładnie funkcję pełnił, tego Stratton nie wiedział. Powóz wywiózł ich poza Londyn i niebawem dotarli do Darrington Hall, jednej z rezydencji rodu Fieldhurstów.

Davies przeprowadził gościa przez foyer i zaprosił go do elegancko urządzonego gabinetu. Zamknął za nim drzwi, ale sam nie wszedł.

Przy biurku siedział mężczyzna z wydatnym torsem, ubrany w jedwabny garnitur i fular. Na szerokie, pomarszczone policzki nachodziły siwe, krzaczaste bokobrody. Stratton od razu go poznał.

- To zaszczyt spotkać się z panem, lordzie Fieldhurst.
- Miło mi pana poznać, panie Stratton. Dokonał pan niezwykłych rzeczy.
- Dziękuję, ale to za dużo powiedziane. Nie sądziłem, że o mojej pracy już głośno.
- Staram się nadążać za nowinkami. Proszę mi powiedzieć, skąd ta chęć, by unowocześniać automaty?

Stratton opowiedział o swoich planach, dotyczących produkcji ogólnie dostępnych silników.

Fieldhurst słuchał z zainteresowaniem, od czasu do czasu wtrącając rzeczowe uwagi.

- Przyświeca panu szczytny cel - przyznał, kiwając głową z aprobatą. - Cieszy mnie to, że urzeczywistnia pan tak wzniosłe ideały, albowiem chciałbym panu zaproponować udział w kierowanym przeze mnie przedsięwzięciu.
- Byłbym szczęśliwy, mogąc panu pomóc.
- Dziękuję. - Earl patrzył na niego z powagą. - To sprawa niezwykłej wagi. Zanim wyrażę się jaśniej, muszę dostać obietnicę, że wszystko, co panu wyjawię, będzie pan trzymał w najgłębszej tajemnicy.

Stratton przewiercał go wzrokiem.

- Klnę się na honor dżentelmena, że czegokolwiek się dowiem, zachowam to dla siebie.
- Dziękuję, panie Stratton. Proszę tędy.

Fieldhurst otworzył drzwi w ścianie gabinetu i przeszli przez krótki korytarz. Dotarli do laboratorium, gdzie na długim, pieczołowicie wysprzątanym stole znajdowały się stanowiska pracy; na każdym stał mikroskop z łączoną przegubowo mosiężną ramką zaciskową, wyposażoną w trzy prostopadłe względem siebie karbowane gałki do precyzyjnej regulacji. Na najdalszym stanowisku starszy jegomość badał coś pod mikroskopem. Kiedy weszli, podniósł wzrok.

- Panie Stratton, zna pan zapewne pana Ashbourne’a.

Z zaskoczenia aż mowę mu odebrało. Nicholas Ashbourne był jego wykładowcą w Kolegium Trójcy Św., lecz przed laty porzucił profesję, żeby się zająć, jak podówczas mówiono, badaniami dość osobliwej natury. We wspomnieniach Strattona zapisał się jako nauczyciel obdarzony nietuzinkową charyzmą. Wiek wydłużył mu oblicze, przez co wyniosłe czoło zdawało się jeszcze wynioślejsze, lecz oczy nadal żywo błyszczały. Podchodząc, wspierał się na rzeźbionej lasce z kości słoniowej.

- Stratton, miło pana znowu spotkać.
- Też się cieszę. Zaiste, nie spodziewałem się tu pana zobaczyć.
- Będzie to wieczór niespodzianek, młodzieńcze. Przygotuj się. - Odwrócił się do Fieldhursta. - Zechce pan zacząć?

Ruszyli na drugi koniec laboratorium, gdzie Fieldhurst otworzył kolejne drzwi. Zeszli po schodach na dół.

- Tylko parę osób jest wtajemniczonych w tę sprawę, kolegów z Towarzystwa Królewskiego lub członków parlamentu. Pięć lat temu skontaktowały się ze mną bez rozgłosu władze paryskiej Akademii Nauk. Prosili o pomoc angielskich naukowców celem potwierdzenia wyników pewnych doświadczeń.
- Naprawdę?
- Wyobrażam sobie, jak długo się wahali. Wszelako doszli do przekonania, że sprawa wymaga wzniesienia się ponad narodowe interesy. Po zapoznaniu się z sytuacją wyraziłem zgodę.

W trójkę weszli do piwnicy. Blask zamontowanych na ścianach kinkietów gazowych ukazywał całe przestronne wnętrze, w którym rzędy kamiennych słupów wspierały krzyżowe sklepienia. Stały tu rząd za rzędem solidne, drewniane stoły, na których poustawiano kadzie wielkości średniej balii. Cynkowe kadzie miały z każdej strony okienko, przez które widać było zawartość: przejrzystą ciecz o lekko żółtawym zabarwieniu.

Stratton zajrzał do najbliższej kadzi. Pośrodku dało się zauważyć pewne zniekształcenie, jakby płyn częściowo zamienił się w galaretę. Niepodobna było odróżnić zgęstniałej masy wśród chybotliwych cieni, padających na dno zbiornika, toteż zbliżył się do okienka z drugiej strony i nisko się pochylił, aby przyjrzeć się zjawisku w świetle lampy gazowej. Dopiero wtedy koagulat przeistoczył się w upiorną postać człowieka zwiniętego w pozycji embrionalnej.

- Niewiarygodne - wyszeptał Stratton.
- Megapłód, tak to nazywamy - wyjaśnił Fieldhurst.
- Wyrósł z plemnika? To musiało trwać kilkadziesiąt lat.
- Otóż nie, co dziwniejsze. Parę lat temu dwóch paryskich przyrodników, Dubuisson i Gille, opracowało metodę pobudzania płodu nasiennego do hipertroficznego rozwoju. Intensywne podawanie składników odżywczych zmusza płód do osiągnięcia tej wielkości w przeciągu dwóch tygodni.

Ruszając głową w przód i tył, Stratton dostrzegał drobne różnice w grze świateł i cieni, dające wyobrażenie o umiejscowieniu narządów wewnętrznych megapłodu.

- Czy to stworzenie... jest żywe?
- Owszem, lecz pozbawione świadomości jak plemnik. Żadna sztuczna metoda nie zastąpi naturalnej ciąży. W komórce jajowej znajduje się pryncypium życia, które zmusza zarodek do dojrzewania, natomiast wpływ matki przeistacza go w myślącą osobę. Dzięki nam jedynie urasta do większych rozmiarów. - Fieldhurst wskazał kadź. - Pod wpływem matki płód uzyskuje też charakterystyczne cechy fizyczne. Nasze megapłody nie różnią się od siebie niczym szczególnym prócz płci. Każdy męski osobnik ma wygląd identyczny jak ten tutaj, podobnie jak osobniki żeńskie są do siebie podobne. Żadna metoda badawcza nie pozwoli odróżnić ich w obrębie jednej płci, choćby ojcowie byli krańcowo odmienni. Jedynie prowadzenie starannych notatek umożliwia identyfikację poszczególnych megapłodów.

Stratton się wyprostował.

- Jaki jest zatem cel eksperymentu, jeśli nie stworzenie sztucznego łona?
- Badanie ciągłości gatunkowej. - Uprzytomniwszy sobie, że Stratton nie jest zoologiem, earl pośpieszył z wyjaśnieniem: - Gdyby szlifierze soczewek byli w stanie zbudować mikroskop dający nieograniczone powiększenie, biologowie mogliby badać przyszłe pokolenia, zagnieżdżone w plemnikach osobnika dowolnego gatunku, i przekonać się, czy ich wygląd pozostanie nie zmieniony, czy też zachodzące zmiany przyczynią się do powstania nowego gatunku. W tym drugim przypadku mogliby również ustalić, czy zmiany nastąpią nagle, czy stopniowo. Niestety, aberracja chromatyczna wyznacza górną granicę powiększenia przyrządów optycznych. Panowie Dubuisson i Gille wpadli na pomysł sztucznego zwiększenia rozmiarów samych płodów. Kiedy taki dostatecznie urośnie, można z niego pobrać plemnik i tą samą metodą powiększyć płód przedstawiciela następnego pokolenia. - Fieldhurst podszedł do sąsiedniego stołu i wskazał na zbiornik. - Powtarzanie całej procedury pozwala zbadać nienarodzone pokolenia dowolnego gatunku.

Stratton rozejrzał się po piwnicy. Rzędy kadzi nabrały nowego znaczenia.

- A więc zmniejszyli odstęp czasowy pomiędzy kolejnymi „narodzinami”, żeby zawczasu poznać naszą genealogiczną przyszłość?
- Otóż to!
- Co za tupet! I do jakich wniosków doszli?
- Przebadali wiele gatunków zwierząt, lecz nie zaobserwowali zmiany kształtów. Dopiero prace nad płodami nasiennymi człowieka przyniosły zaskakujący rezultat. Już w piątym pokoleniu męskie płody nie posiadały plemników, a żeńskie komórek jajowych. Linia gatunku zakończyła się na pokoleniu niezdolnym do rozrodu.
- Myślę, że to nie powinno aż tak bardzo dziwić. - Stratton zerknął na stwora w galarecie. - Z każdym powieleniem ulega rozwodnieniu pewna esencjonalna treść organizmu. Rzecz jasna, w końcu osłabiony potomek nie będzie już mógł się rozmnażać.
- Dubuisson i Gille na początku też przyjęli takie założenie - zgodził się Fieldhurst. - Próbowali więc udoskonalić technikę. Nie zdołali jednak odnaleźć różnic między następującymi po sobie megapłodami pod względem rozmiarów i witalności. Nie zaobserwowali też stopniowego spadku liczby komórek jajowych i plemników. Przedostatnie pokolenie było nie mniej płodne niż pierwsze. Utrata płodności odbyła się gwałtownie. Uczeni zauważyli jeszcze jeden zastanawiający fakt. Plemniki miały przed sobą do czterech pokoleń, owszem, lecz zróżnicowanie nie występowało w obrębie jednej gałęzi. Zbadano próbki wzięte od ojca i syna. Plemniki ojca miały przed sobą zawsze o jedno pokolenie więcej. A jeśli dobrze zrozumiałem, niektórzy dawcy byli już w sędziwym wieku. Wprawdzie ich próbki zawierały małą liczbę plemników, te jednak niezmiennie miały przed sobą jedno pokolenie więcej niż plemniki synów w kwiecie wieku. Potencjał nasienia nie wykazywał powiązania ze zdrowiem czy wigorem dawcy. Wszelako był powiązany z potencjałem pokolenia, do którego dawca należał. - Fieldhurst przerwał i wbił w Strattona ponure spojrzenie. - Na tym etapie Akademia Naukowa skontaktowała się ze mną, bo chciałaby wiedzieć, jakie byłyby wyniki analogicznych badań Towarzystwa Królewskiego. Potwierdziliśmy je, wykorzystując próbki wzięte od osobników należących do tak odmiennych narodów, jak Lapończycy i Hotentoci. Zgadzamy się w kwestii implikacji wypływających z tego odkrycia. Gatunek ludzki został zaprojektowany na ściśle określoną liczbę pokoleń. W ciągu pięciu pokoleń pojawi się ostatnie.

Stratton odwrócił się do Ashbourne’a, jakby spodziewał się po nim przyznania do wielkiego matactwa, jednakże leciwy nomenklator zachował niewzruszoną powagę. Stratton spojrzał więc raz jeszcze na megapłód i z nachmurzonym czołem rozważał w duchu nowiny.

- Jeśli wasz tok rozumowania jest słuszny, to inne gatunki muszą podlegać podobnym ograniczeniom. Ale z tego, co mi wiadomo, nie stwierdzono w przyrodzie nagłego, samoistnego wymierania gatunków.

Fieldhurst pokiwał głową.

- To prawda, lecz szczątki kopalne pozwalają przypuszczać, że gatunki nie ulegają przeobrażeniom w ciągu długiego czasu i nagle zostają zastąpione nowymi formami. Katastrofiści obarczają odpowiedzialnością za zagładę gatunków wielkie kataklizmy. Zważywszy na to, co już wiemy na temat preformacji, wydaje się prawdopodobne, że wymieranie następuje wtedy, gdy gatunek osiąga kres swego istnienia. Mamy do czynienia nie ze śmiercią tragiczną, że się tak wyrażę, ale naturalną. - Wskazał drzwi, którymi tu weszli. - Wrócimy na górę?

Idąc z tyłu, Stratton zapytał:

- A co z początkami gatunków? Jeśli nie oddzielają się od tych już istniejących, to czy powstają samorzutnie?
- Tego jeszcze nie ustalono. Teoretycznie, tylko najprostsze zwierzęta rodzą się w drodze samorództwa, glisty i inne obleńce, zazwyczaj pod wpływem ciepła. Zdarzenia przytaczane przez katastrofistów: potopy, wybuchy wulkanów, upadki komet uwalniają wielkie energie, które mogą mieć tak duży wpływ na materię, że samorodnie powstają całe zespoły organizmów, wywodzące się od kilku przodków. Jeśli tak, kataklizmy nie są odpowiedzialne za masowe wymarcia zwierząt, mało tego, przyczyniają się do powstania nowych gatunków.

W laboratorium obaj starsi mężczyźni usiedli na krzesłach. Stratton ciągle stał, zaabsorbowany własnymi przemyśleniami.

- Jeżeli jakiś gatunek fauny zaistniał za sprawą tego samego kataklizmu co ludzkość, to i on powinien być bliski wyginięcia. Odkryto chociaż jeden organizm, który zbliża się do ostatniego pokolenia?

Fieldhurst pokręcił głową.

- Na razie nie. Podejrzewamy, że daty wyginięcia poszczególnych gatunków uwarunkowane są w każdym przypadku biologiczną strukturą organizmu. Zakładamy, że ludzie mają najbardziej złożony organizm, zatem w plemniku można zapisać mniej pokoleń.
- Podążając tym tropem - rzekł Stratton - można powiedzieć, że właśnie ze względu na tę złożoność ludzkiego organizmu nie nadaje się on do metody sztucznie przyspieszonego wzrostu. Może odkryliśmy ograniczenia samej metody, a nie gatunku?
- Trafna uwaga, panie Stratton. Kontynuujemy eksperymenty ze zwierzętami bliżej spokrewnionymi z ludźmi, takimi jak szympansy i orangutany. Ostateczne rozwiązanie tego dylematu może potrwać lata, ale jeśli nasze założenia są słuszne, nie wolno nam czekać biernie na odpowiedź.
- Pięć pokoleń to przeszło sto lat... - Stratton urwał, zażenowany tym, że przeoczył rzecz oczywistą: nie wszyscy zostają rodzicami w tym samym wieku.

Fieldhurst czytał z jego twarzy.

- Rozumie pan, dlaczego nie wszystkie próbki nasienia od dawców będących rówieśnikami dają tę samą liczbę pokoleń? Niektóre linie genealogiczne zbliżają się do kresu prędzej, niektóre wolniej. Jeżeli w danej linii wszyscy ojcowie płodzą dzieci w późnym wieku, to pięć pokoleń rozciąga się na ponad dwieście lat. Aczkolwiek pewne linie zdążyły już wygasnąć.

Stratton wyobrażał sobie konsekwencje.

- Wraz z upływem czasu ludzie będą coraz wyraźniej dostrzegali problem utraty płodności. Zanim dojdzie do naturalnego końca, wybuchnie panika.
- Właśnie. Zamieszki wyniszczą nasz gatunek równie skutecznie co granica pokoleniowa. Dlatego tak ważny jest czas.
- Jakie pan widzi wyjście z sytuacji?
- Tutaj już zdam się na dr. Ashbourne’a. On to panu lepiej wyjaśni.

Ashbourne wstał i odruchowo przybrał pozę wykładowcy.

- Przypomina pan sobie, czemu zarzucono próby wykonania automatu z drewna?

Pytanie zbiło z tropu Strattona.

- Wierzono, że naturalne słoje drewna staną w opozycji do narzuconych im siłą kształtów. Obecnie podejmowane są próby tworzenia form z gumy, dotychczas nieudane.
- Istotnie. Ale gdyby naturalna struktura drewna była jedyną przeszkodą, to czy za pomocą imienia nie dałoby się animować zwierzęcego trupa? Kształt ciała przecież byłby idealny.
- Makabryczny pomysł. Nie mam zielonego pojęcia, jak skończyłyby się takie eksperymenty. Czy w ogóle były przeprowadzane?
- Prawdę mówiąc, tak. Choć też z mizernym skutkiem. A więc okazało się, że dwie krańcowo odrębne ścieżki badawcze prowadzą donikąd. Czy to oznacza, że nie da się animować imieniem materii organicznej? By znaleźć odpowiedź na to pytanie, opuściłem uczelnię.
- I do czego pan doszedł?

Ashbourne machnął ręką i zignorował pytanie.

- Na początku porozmawiajmy o termodynamice. Z pewnością jest pan na bieżąco z ostatnimi odkryciami i wie, że rozproszenie ciepła odzwierciedla spadek uporządkowania na poziomie termicznym. I na odwrót: kiedy automat zbiera ciepło z otoczenia, aby wykonać pracę, uporządkowanie wzrasta. Co potwierdza moją dawną hipotezę, że porządek leksykalny przekłada się na porządek termodynamiczny. Leksykalny porządek amuletu utwierdza porządek ciała, a więc chroni przed uszkodzeniami. Leksykalny porządek animującego imienia utwierdza porządek formy i daje automatowi siłę napędową. Nasuwa się drugie pytanie: jak zwiększenie uporządkowania wpłynęłoby na materię organiczną? Ponieważ imiona nie animują martwej tkanki, materia organiczna nie reaguje na wpływy termiczne. Ale może dałoby się nią sterować z innego poziomu? Wyobraźmy sobie wołu, którego rozgotowano do postaci gęstej zupy. Zupa zawiera ten sam materiał co wół, lecz w którym przypadku mamy większy stopień uporządkowania?
- W przypadku wołu, oczywiście - odparł Stratton, zdumiony.
- No właśnie. Każdy organizm z racji swojej budowy anatomicznej reprezentuje pewien stopień uporządkowania. Im bardziej złożona budowa, tym wyższy stopień uporządkowania. Zgodnie z moją hipotezą, zwiększenie uporządkowania materii organicznej będzie się objawiać rozbudowaniem struktury. Jednak większość żywych stworzeń osiągnęła już doskonałość formy. Pytam więc, co żyje, ale nie ma formy? - Leciwy nomenklator nie czekał na odpowiedź. - Niezapłodniona komórka jajowa! Ona zawiera pryncypium życia, które animuje istotę i pobudzają do wzrostu, ale sama w sobie formy nie ma. W zwykłych warunkach komórka jajowa przyjmuje formę płodu zamkniętego we wnętrzu plemnika, który ją zapłodnił. Następny krok wydaje się oczywisty. - Ashbourne zamilkł i wlepił w Strattona pytające spojrzenie. A ponieważ ten się pogubił, ciągnął z rozczarowaniem: - Następny krok to laboratoryjnie wywołać wzrost zarodka z komórki jajowej poprzez zastosowanie imienia.
- Ale jeśli komórka jajowa nie została zapłodniona - zaoponował Stratton - nie istnieje żadna struktura zdolna do wzrostu.
- Dokładnie.
- Sugeruje pan, że z jednorodnego ośrodka wyodrębni się złożona struktura? To niemożliwe.
- Tak czy owak, od wielu już lat szukam potwierdzenia dla mojej hipotezy. Na początku eksperymentowałem z dawaniem imienia niezapłodnionym jajeczkom żaby.
- Jak pan przytwierdzał imię do żabiego jajeczka?
- Zamiast przytwierdzać imię, odciskam je wykonaną na zamówienie igłą. - Ashbourne otworzył szafeczkę, stojącą na stole między dwoma mikroskopami. Wewnątrz znajdowała się drewniana kasetka z ułożonymi w parach maleńkimi przyrządami. Każdy z nich miał na zakończeniu długą, szklaną igłę. Czasem były grube jak szydła, a czasem cienkie jak igły do zastrzyków podskórnych. Wyciągnął jedną z większych i wręczył ją Strattonowi. Szklana igła nie była przezroczysta, miała coś na kształt plamistego rdzenia. - Na pozór to zwykłe narzędzie medyczne - wyjaśnił Ashbourne - lecz w rzeczywistości nośnik imienia. Pełni tę samą funkcję co zwykły świstek pergaminu. Niestety, ten sposób wymaga znacznie większego wysiłku niż zwykłe mazanie piórem po pergaminie. W celu zrobienia takiej igły należy odpowiednio rozmieścić włókienka czarnego szkła w wiązce włókienek przezroczystych, tak aby imię było czytelne, gdy patrzy się od tyłu. Następnie włókienka są stapiane w grubą szklaną nić, a tę z kolei mocno się rozciąga. Wprawny szklarz potrafi zachować każdy szczegół imienia bez względu na długość rozciągniętej nici. Ostatecznie powstaje igła zawierająca imię w swym przekroju poprzecznym.
- Jak wygenerował pan potrzebne imię?
- Przyjdzie czas, żeby o tym dłużej porozmawiać. Na potrzeby naszej rozmowy wystarczy powiedzieć, że zastosowałem epitet płciowy. Jest panu znany?
- Znam go. - Był to jeden z paru dymorficznych epitetów, mających wariant męski i żeński.
- Rzecz jasna, potrzebowałem dwóch wersji imienia, aby zapoczątkować rozwój samców i samic. - Wskazał na narzędzia w kasetce, nie bez przyczyny ułożone w parach.

Stratton zauważył, że igłę unieruchamiało się w mosiężnej ramce, tak by końcówka wisiała nad samym szkiełkiem mikroskopu. Karbowane gałki prawdopodobnie służyły przybliżaniu igły do komórki jajowej.

Oddał przyrząd.

- A więc nie przytwierdza się imienia, tylko je odciska? Czy to znaczy, że wystarczy dotknąć igłą jajeczka żaby? Usunięcie imienia nie przerywa jego oddziaływania?
- Nie. Imię inicjuje nieodwracalny proces w jajeczku. Dłuższe wystawienie go na wpływ imienia niczego nie zmieni.
- I z jajeczka wykluła się kijanka?
- Początkowo nie miałem szczęścia do imion. Na powierzchni jajeczka tworzyły się jedynie symetryczne bruzdki. Później, stosując inne epitety, skłaniałem jajeczko do przybierania nowych form. Niektóre łudząco przypominały zarodek żaby. Wreszcie trafiłem na imię, które nie tylko zmuszało jajeczko do przybrania kształtu kijanki, ale również do dojrzewania i rozmnażania się. Wyhodowana w ten sposób kijanka wyrosła na żabę nie różniącą się niczym od pozostałych osobników swego gatunku.
- Znalazł pan eunim dla gatunku żab - rzekł Stratton.

Ashbourne uśmiechnął się.

- Ponieważ w tym sposobie rozmnażania nie dochodzi do kopulacji, nazwałem go partenogenezą.

Stratton przeniósł wzrok na Fieldhursta.

- Teraz rozumiem, co pan wymyślił. Logicznym rozwinięciem tych badań jest poszukiwanie eunimu dla gatunku ludzkiego. Dąży pan do tego, żeby ludzkość przetrwała dzięki nomenklaturze.
- Pana niepokoi taka perspektywa - zauważył Fieldhurst. - Wcale się temu nie dziwię. Na początku także ja i dr Ashbourne mieliśmy mieszane uczucia, jak każdy zresztą, kto się nad tym zastanawiał. Myśl o ludziach poczętych w laboratorium nikogo nie napawa entuzjazmem. Ale czy ma pan alternatywę? - Stratton milczał, więc Fieldhurst kontynuował: - Wszyscy, którzy śledzą prace doktorów Ashbourne’a, Dubuissona i Gille’a, mówią jednym głosem: nie ma innego wyjścia.

Stratton, jak przystało na naukowca, starał się zachować trzeźwe spojrzenie na sprawę.

- A jak w praktyce wyobraża pan sobie stosowanie imienia? - zapytał.

Odpowiedział Ashbourne:

- Jeżeli mąż nie będzie mógł zapłodnić żony, skorzystają z pomocy lekarskiej. Lekarz pobierze płyny menstruacyjne kobiety, wydzieli komórkę jajową, wyciśnie na niej imię i wprowadzi ją z powrotem do łona.
- Urodzone w ten sposób dziecko nie miałoby biologicznego ojca.
- Owszem, ale w tej sytuacji biologiczny wkład mężczyzny ma zerowe znaczenie. Matka będzie uważać męża za ojca dziecka, więc dzięki wyobraźni przekaże płodowi pewne cechy wyglądu i charakteru męża. Tu nic się nie zmieni. I chyba nie muszę zaznaczać, że imię nie będzie odciskane na prośbę niezamężnych niewiast.
- Jest pan pewien, że dzieci będą się rodzić w pełni ukształtowane? - spytał Stratton. - Niewątpliwie domyśla się pan, co mam na myśli?

Wszyscy doskonale wiedzieli, jak strasznym fiaskiem zakończyły się w zeszłym stuleciu próby stworzenia doskonalszych dzieci poprzez mesmerystyczne praktyki na ciężarnych kobietach.

Ashbourne pokiwał głową.

- Na szczęście komórka jajowa ma bardzo konkretne wymagania. Każdemu żywemu organizmowi przypisany jest skromny zestaw eunimów. Jeżeli leksykalny porządek odciskanego imienia nie pokrywa się w stu procentach z anatomicznym porządkiem danego gatunku, to zarodek nie będzie się rozwijał. Co nie zwalnia matki z obowiązku powstrzymywania się od wybuchów gniewu w czasie ciąży. Odciśnięcie imienia nie chroni przed skutkami matczynej nieostrożności. Tak czy inaczej, specyficzne właściwości komórki jajowej dają nam pewność, że pobudzony do życia zarodek będzie prawidłowo zbudowany... z pewnym małym, łatwym do przewidzenia wyjątkiem.

Stratton zaniepokoił się.

- Jakim wyjątkiem?
- Nie domyśla się pan? Jedyna ułomność żab stworzonych metodą odciskania imienia objawiała się u samców. Były bezpłodne, ponieważ ich plemniki nie miały w sobie preformowanych płodów. Z drugiej strony, samice zachowały zdolność do rozrodu; jajeczka można było zapładniać w sposób tradycyjny lub przez odciśnięcie imienia.

Stratton odetchnął z ulgą.

- A więc męski wariant imienia nie jest dopracowany. Prawdopodobnie między wariantem męskim a żeńskim występują większe różnice, niż tylko te wynikające z epitetu płciowego.
- Pod warunkiem że wariant męski faktycznie jest niedoskonały - rzekł Ashbourne. - Lecz ja się z tym nie zgadzam. Proszę pomyśleć: płodny samiec i płodna samica wyglądają na swoich odpowiedników, ale radykalnie się różnią pod względem stopnia złożoności. Samica z dojrzałymi komórkami jajowymi pozostaje jednorodnym organizmem, gdy tymczasem samiec ze zdolnymi do życia plemnikami składa się niejako z wielu organizmów: ojca i jego potencjalnych potomków. Jeśli to uwzględnić, oba warianty imienia są dobrze dobrane, ponieważ każde tworzy nowy organizm. Tyle że jedynie w przypadku samicy jednorodny organizm zachowuje zdolność do rozrodu.
- Rozumiem pana. - Stratton zdawał sobie sprawę, że będzie musiał długo się oswajać z możliwościami nomenklatury na polu materii organicznej. - Stworzył pan eunimy dla innych gatunków zwierząt?
- Ponad dwadzieścia. Różnych typów. Prace postępują dość szybko. Od niedawna zajmujemy się imieniem dla człowieka, o wiele trudniejszym niż wszystkie poprzednie imiona.
- Ilu nomenklatorów zaangażowało się w projekt?

- Garstka - odpowiedział Fieldhurst. - Zaprosiliśmy do współpracy paru członków Towarzystwa Królewskiego, a pod egidą Akademii Nauk działają czołowi francuscy designateurs.Pan wybaczy, ale w tej chwili nie będę zdradzał nazwisk. Proszę mi jednak wierzyć, że dołączyli do nas najznamienitsi angielscy nomenklatorzy.

- Przepraszam, że zapytam, ale czemu zwracacie się do mnie? Nie należę do znakomitości w tej dziedzinie.
- Aczkolwiek nie zrobił pan jeszcze oszałamiającej kariery - powiedział Ashbourne - to jednak opracowana przez pana grupa imion jest czymś wyjątkowym. Automaty zawsze posiadały ściśle określoną formę i funkcję, czym przypominały zwierzęta: jedne świetnie się wspinały, drugie ryły tunele, lecz żadne nie miały obu tych zdolności. Tymczasem pańskie potrafią operować ludzkimi dłońmi, tymi nadzwyczaj uniwersalnymi narzędziami, które jako jedyne służyć mogą do obsługi klucza nastawnego i gry na fortepianie. Zręczność dłoni jest odbiciem geniuszu umysłu, a te właśnie cechy musimy brać pod uwagę, żeby znaleźć imię.
- Dyskretnie śledzimy prace nomenklatorów, którzy poszukują imion odpowiedzialnych za wybitne zdolności manualne - rzekł Fieldhurst. - Kiedy doszły nas słuchy o pańskich dokonaniach, postanowiliśmy natychmiast się z panem skontaktować.
- Szczerze mówiąc - podjął Ashbourne - interesujemy się pańskimi imionami z tego samego powodu, dla którego boją się ich rzeźbiarze. Bo one skuteczniej niż którekolwiek wcześniejsze nadają automatom ludzki charakter. Wobec czego pytamy: dołączy pan do nas?

Stratton pogrążył się w zadumie. Przypuszczalnie stał przed najszczytniejszym wyzwaniem, jakie może sobie wyobrazić nomenklator. W normalnych okolicznościach bez zastanowienia skorzystałby z okazji. Ale żeby z czystym sumieniem wyrazić zgodę na udział w przedsięwzięciu, chciał rozstrzygnąć jeszcze jedną kwestię.

- Czuję się zaszczycony tym zaproszeniem, ale co z moją pracą nad usprawnieniem automatów? Nadal wierzę, że niedrogie silniki mogłyby ulżyć klasie robotniczej.
- To cel wart pochwały i nie nalegałbym na zakończenie badań - stwierdził Fieldhurst. - Co więcej, zależałoby nam, żeby w pierwszej kolejności udoskonalił pan epitety opisujące zręczność. Wszelako pańskie dążenie do reformy społecznej okaże się daremne, jeżeli nie zapewnimy przetrwania gatunkowi ludzkiemu.
- Oczywiście, lecz nie chciałbym zaprzepaścić szansy, jaką dają imiona zwiększające możliwości automatów. Druga taka okazja, żeby przywrócić godność pracy zwyczajnym robotnikom, może się już nie zdarzyć. Jak tu cieszyć się ze zwycięstwa, skoro przedłużenie życia ma oznaczać zmarnowanie takiej sposobności?
- Mądra uwaga - przyznał earl. - Mam dla pana propozycję. Ażeby ułatwić panu zadanie, Towarzystwo Królewskie wesprze pańskie badania nad zdolnościami automatów. Zapewnimy panu inwestorów i wszelkie niezbędne środki. Mam nadzieję, że mądrze podzieli pan swój czas między dwa projekty. Oczywiście, badania z dziedziny biologicznej nomenklatury zachowa pan w ścisłej tajemnicy. Czy to pana satysfakcjonuje?
- Tak. A więc dobrze, panowie. Zgadzam się.

Uścisnęli sobie dłonie.

***

Upłynęło kilka tygodni, odkąd Stratton po raz ostatni rozmawiał z Willoughbym, nie licząc chłodnych pozdrowień, kiedy się mijali. Szczerze powiedziawszy, niewiele miał do czynienia ze związkowymi rzeźbiarzami, zajęty u siebie w gabinecie literowymi kombinacjami i doborem epitetów określających zręczność.

Wszedł do fabryki od frontu przez galerię, gdzie klienci zwykle przeglądali katalog. Dziś wniesiono tu gromadę automatów gospodarczych, modele służące do sprzątania mieszkań. Stratton dostrzegł kierownika działu sprzedaży, który sprawdzał, czy są prawidłowo oznakowane.

- Dzień dobry, Pierce. Co one wszystkie tu robią?
- Wyszło ulepszone imię dla „Regenta” - odpowiedział kierownik. - Każdy chce mieć najnowszy egzemplarz.
- Czeka cię pracowite popołudnie. - Klucze do odmykania wpustów na imiona leżały zamknięte w sejfie, który musiało równocześnie otwierać dwóch brygadzistów. Ci zaś udostępniali sejf tylko na krótki czas w ciągu popołudnia.
- Powinienem zdążyć.
- To byłoby straszne, gdybyś musiał odmówić wydania automatu uroczej pokojówce.

Kierownik działu sprzedaży uśmiechnął się.

- Pan się dziwi?
- Ależ skąd. - Stratton zachichotał. Odwrócił się w stronę biur za galerią, gdy raptem stanął przed nim Willoughby.
- Może powinien pan wyważyć drzwi sejfu - zadrwił rzeźbiarz - aby pokojówki nie musiały się niecierpliwić? Tak bardzo chce pan wszystko zreformować...
- Dzień dobry, panie Willoughby - przywitał się chłodno Stratton. Chciał przejść, lecz mężczyzna zastąpił mu drogę.
- Zostałem powiadomiony, że Coade wpuszcza na teren zakładu nie zrzeszonych rzeźbiarzy, aby panu pomagali.
- Owszem, lecz zapewniam pana, że asystować mi będą najbardziej szanowani fachowcy.
- Jakby tacy byli - prychnął Willoughby. - Powinien pan wiedzieć, że próbuję skłonić związek zawodowy do strajku ostrzegawczego w fabryce.
- Żartuje pan. - Kilkadziesiąt lat minęło od ostatniego strajku rzeźbiarzy, który zresztą zakończył się krwawymi zamieszkami.
- Nie żartuję. Gdyby mój wniosek poddano pod głosowanie, na pewno zostałby przyjęty. Rzeźbiarze, z którymi rozmawiałem na temat pańskich badań, podzielają moje obawy. Jednakże przywódcy związku są przeciwni głosowaniu.
- A więc nie zgadzają się z pańskim zdaniem?

Willoughby zmarszczył czoło.

- Zdaje się, że w pana sprawie interweniowało Towarzystwo Królewskie. Wymogło na związku chwilową zwłokę. Znalazł pan sobie wpływowych mocodawców, panie Stratton.
- Towarzystwo Królewskie docenia wartość moich badań - odparł Stratton z zakłopotaniem.
- Może i tak, ale niech pan nie myśli, że to koniec.
- Pańska wrogość, proszę mi wierzyć, naprawdę jest bezpodstawna - nie poddawał się Stratton. - Kiedy przekona się pan, jakim dobrodziejstwem dla rzeźbiarzy są nowe automaty, przestanie pan się martwić o przyszłość.

Willoughby zmierzył go nienawistnym spojrzeniem i odszedł.

Przy najbliższym spotkaniu z lordem Fieldhurstem Stratton zapytał go o działania Towarzystwa Królewskiego. Znajdowali się w gabinecie earla, który właśnie nalewał sobie whisky.

- A tak, tak... - powiedział. - Związek rzeźbiarzy jako całość to wpływowe gremium, lecz składa się z jednostek, które łatwiej ulegają perswazji.
- Cóż to za perswazja?
- Towarzystwo wie, że niektórzy przywódcy związku zawodowego rzeźbiarzy uczestniczyli w nie wyjaśnionym do końca procederze przemytu imion na Kontynent. Aby uniknąć skandalu, zgodzili się odłożyć decyzję o strajku, dopóki nie zademonstruje im pan nowego systemu produkcji.
- Jestem wdzięczny za wstawiennictwo, lordzie Fieldhurst - rzekł Stratton, zdziwiony. - Nie miałem pojęcia, muszę przyznać, że Towarzystwo Królewskie ucieka się do takich środków.
- Oczywiście, tego rodzaju tematów nie wypada poruszać na ogólnych posiedzeniach. - Lord Fieldhurst uśmiechnął się protekcjonalnie. - Propagowanie nauki czasem napotyka przeszkody, panie Stratton, co zmusza Towarzystwo do nieoficjalnych działań.
- Zaczynam to doceniać.
- To samo dotyczy związku rzeźbiarzy. Chociaż formalnie nie ogłoszą strajku, mogą zastosować lisią taktykę, na przykład kolportować anonimowe paszkwile, żeby zdyskredytować pańskie automaty w opinii publicznej. - Napił się whisky. - Hm... Może powinienem kazać komuś patrzeć na ręce panu Willoughby’emu...

***

Stratton otrzymał pokój w zachodnim skrzydle Darrington Hall, podobnie zresztą jak pozostali nomenklatorzy, pracujący pod okiem lorda Fieldhursta. Rzeczywiście, byli to sami uznani naukowcy, między innymi Holcombe, Milburn i Parker. Stratton czuł się wyróżniony, mogąc z nimi pracować, aczkolwiek wnosił niewielki wkład w badania, jako że ciągle jeszcze uczył się od Ashbourne’a zawiłości biologicznej nomenklatury.

W przypadku materii organicznej imiona korzystały z wielu epitetów, zwykle dobieranych z myślą o automatach, lecz Ashbourne rozwinął zupełnie nową technikę słowotwórczej syntezy i rozkładu, która pozwalała na zastosowanie wielu nowatorskich metod permutacyjnych. Stratton miał wrażenie, że cofnął się do czasów studiów i raz jeszcze uczy się nomenklatury. Zrozumiał wreszcie, czemu wspomniana technika umożliwia sprawne wyszukiwanie imion: korzystając z podobieństw opisanych w układzie systematycznym Linneusza, można było szybko przeskakiwać z gatunku na gatunek.

Stratton także dowiedział się czegoś więcej o epitecie płciowym, tradycyjnie stosowanym do przypisywania automatom cech męskich bądź żeńskich. Znał tylko jeden taki epitet, więc z zaskoczeniem stwierdził, że to najprostszy przedstawiciel bardzo licznej grupy. Nomenklaturalne koła naukowe po macoszemu traktowały ten temat, choć żaden inny epitet nie był tak gruntownie badany. Powiadano nawet, że użyto go już w czasach biblijnych, kiedy bracia Józefa Egipskiego powołali do istnienia golemicę, z którą mogli współżyć bez łamania zakazu obcowania z kobietą. W ciągu stuleci potajemnie pracowano nad kolejnymi zastosowaniami epitetu, szczególnie w Konstantynopolu, dzięki czemu obecnie w wybranych londyńskich burdelach oferowano towarzystwo automatycznych kurtyzan. Rzeźbione ze steatytu i polerowane na wysoki połysk, podgrzane do temperatury krwi i spryskane pachnidłami, automaty ceniły się tak wysoko, że droższe już były tylko usługi inkubów i sukubów.

Właśnie z tak plugawej gleby wyrastały ich badania. Imiona animujące kurtyzany zawierały w sobie potężne epitety, określające ludzką seksualność w męskim i żeńskim wydaniu. Po odrzuceniu pierwiastka cielesności nomenklatorzy wyodrębnili epitety opisujące właściwą rodzajowi ludzkiemu męskość i kobiecość, o wiele bardziej zaawansowane niż te, których używano do tworzenia zwierząt. Stanowiły materiał wyjściowy dla wielu poszukiwanych imion.

Z czasem Stratton przyswoił sobie wiedzę wystarczającą do partycypowania w testach potencjalnych imion człowieka.

Pracował we współpracy z pozostałymi naukowcami, którzy podzielili między siebie ogromne drzewo leksykalnych możliwości: wyszukiwali gałęzie warte zbadania, wycinali nie dające owoców i pielęgnowali te, z którymi wiązali nadzieje.

Nomenklatorzy płacili kobietom - przeważnie młodym, zdrowym pokojówkom - za płyny menstruacyjne, źródło komórek jajowych, które następnie obdarzali testowanymi imionami i oglądali pod mikroskopem, szukając form przypominających ludzkie płody. Stratton pytał, czy możliwe jest pozyskiwanie komórek jajowych z żeńskich megapłodów, na co Ashbourne przypomniał, że przydatne są tylko komórki jajowe pobrane od żywej kobiety. Fundamentalne prawo biologii: samica daje z siebie pryncypium życia, które zapoczątkowuje rozwój zarodka, natomiast samiec przekazuje podstawową formę. Z racji tego podziału żadna płeć nie jest przystosowana do samodzielnego rozrodu.

Rzecz jasna, odkrycie Ashbourne’a podważyło to prawo. Samiec jest zbędny, skoro zarodkowi można nadać formę sposobem leksykalnym. Wystarczy opracować imię generujące płód ludzki, a kobiety będą zdolne do prokreacji bez udziału samca. Stratton podejrzewał, że ucieszą się z tego odkrycia te o odmiennej orientacji seksualnej, które wolą partnerów własnej płci niż płci przeciwnej. Jeśli miałyby dostęp do imienia, mogłyby stworzyć odrębną społeczność i rozmnażać się metodą partenogenezy. Czy taka społeczność kwitłaby w oparciu o niewyczerpane pokłady kobiecej wrażliwości, czy też ległaby w gruzach pod ciężarem nie zwalczanej dewiacji? Trudno powiedzieć.

Zanim Stratton dołączył do zespołu, naukowcy opracowali imiona nadające komórkom jajowym z grubsza homunkularne kształty. Stosując metody Dubuissona i Gille’a, powiększali uzyskane formy do rozmiarów umożliwiających dokładne oględziny. Twory przypominały bardziej automaty niż ludzi; zrośnięte palce przypominały pióra wioseł. Dodając swoje epitety opisujące zręczność, Stratton zdołał rozdzielić palce i ogólnie poprawić kształt ciała.

Ashbourne wciąż powtarzał, że liczy się oryginalne podejście do zagadnienia.

- Rozważmy zdolności automatów od strony termodynamicznej - powiedział w czasie jednej z licznych dyskusji. - Silniki górnicze kopią rudę, silniki żniwiarskie koszą pszenicę, silniki drwalskie ścinają drzewa. A jednak o żadnej z tych czynności, choćby nie wiem jak pożytecznej, nie można powiedzieć, że tworzy porządek. Mimo że imiona budują porządek na poziomie termicznym poprzez przemianę ciepła w ruch, prawie zawsze rezultatem w wymiarze widzialnym jest większy nieporządek.
- Ciekawy punkt widzenia - rzekł Stratton w zamyśleniu. - To ukazuje w nowym świetle wiele nieprzezwyciężonych ułomności automatów. Nie potrafią, dajmy na to, równo układać skrzyń ani sortować pokruszonej rudy pod względem jakości. Pan sądzi, że odkryte dotąd klasy przemysłowych imion mają niską sprawność w rozumieniu termodynamiki?
- Właśnie! - Ashbourne okazywał entuzjazm nauczyciela, który ma przed sobą niebywale uzdolnionego ucznia. - Teraz dochodzimy do zalet pańskich imion opisujących zręczność. Ponieważ one, skłaniając automaty do wykonywania złożonych czynności, nie tylko tworzą porządek na poziomie termicznym, ale też wykorzystują go do tworzenia porządku w wymiarze widzialnym.
- Dostrzegam podobieństwa do prac Milburna. - To właśnie ów naukowiec stworzył automaty gospodarcze, potrafiące odnosić przedmioty na właściwe miejsce. - On też się zajmuje tworzeniem porządku w wymiarze widzialnym.
- Istotnie, a to podobieństwo prowadzi z kolei do pewnej hipotezy. - Pochylił się do przodu. - Przypuśćmy, że uda się wydzielić epitet wspólny dla imion opracowanych przez pana i Milburna, epitet wyrażający powstanie porządku na dwóch poziomach. Przypuśćmy też, że znajdziemy eunim dla gatunku ludzkiego i włączymy w niego ten epitet. Jak pan sądzi, co powstanie po odciśnięciu imienia? Jeśli powie pan, że bliźniaki, to każę panu puknąć się w czoło.

Stratton roześmiał się.

- Myślę, że jednak coś zrozumiałem z wykładu. Sugeruje pan, że jeśli epitet jest w stanie wzbudzić porządek w materii nieorganicznej na dwóch poziomach termodynamicznych, to może stworzyć dwa pokolenia w materii organicznej. Dzięki takiemu imieniu otrzymalibyśmy samca, którego plemniki zawierają preformowane płody. Samiec byłby płodny, choć jego ewentualni synowie już nie.

Instruktor radośnie zaklaskał.

- Zgadza się! Porządek rodzi porządek! Ciekawa koncepcja, nie uważa pan? Liczba interwencji lekarskich, potrzebnych do zachowania rasy ludzkiej zmniejszyłaby się o połowę!
- A gdyby tak za jednym zamachem powołać do życia więcej niż dwa pokolenia płodów? I jakie umiejętności posiadałby automat, jeśliby w jego imieniu mieścił się taki epitet?
- Termodynamika jako nauka musi się rozwinąć, żeby odpowiedzieć na te pytania. Co byłoby niezbędne do uzyskania jeszcze wyższego poziomu uporządkowania materii nieorganicznej? Może wspólna praca automatów? Póki co, nie wiemy, ale czas przyniesie odpowiedź.

Stratton dał wyraz swoim przemyśleniom, które od kilku dni nie dawały mu spokoju:

- Doktorze Ashbourne, kiedy zapoznawano mnie z pracami zespołu, lord Fieldhurst wysnuł przypuszczenie, jakoby nowym gatunkom mogły sprzyjać kataklizmy. Czy więc dałoby się stworzyć zupełnie nowy gatunek dzięki nomenklaturze?
-