Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Tej antologii przedstawiać nie trzeba. Jej popularność, po zeszłorocznej reaktywacji, jeszcze tylko wzrosła.
Ponownie polski czytelnik zyska wyjątkową możliwość poznania autorów i opowiadań, które pewnie jeszcze długo przebijałyby się na nasz rynek. Oprócz gwiazdorów, jak: Kelly Link, Ted Chiang, John Crowley, Greg Egan czy Octavia Butler, poznamy wyśmienite teksty Tony’ego Ballantine’a, Grahama Joyce’a, Olega Diwowa czy Jeffa Vandermeera. To dzisiejsza, niekwestionowana czołówka autorów światowej fantastyki.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: Almanach Fantastyki, tom 2
Książka dostępna w zasobach:
Książnica Podlaska im. Ł. Górnickiego w Białymstoku
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 799
Rok wydania: 2006
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Almanach fantastyki
Kroki w nieznane
NAKŁADEM „SOLARIS” UKAZAŁY SIĘ m.in.:
Harlan Ellison „Niebezpieczne wizje”
Theodore Sturgeon „Więcej niż człowiek”
Frederik Pohl „Gateway”
Robert A. Heinlein „Obcy w obcym kraju”
Andreas Eschbach „Wideo z Jezusem”
Alfred Bester „Gwiazdy moim przeznaczeniem”
Alfred Bester „Człowiek do Przeróbki”
Fritz Leiber „Wędrowiec”
Steph Swainston „Rok naszej wojny”
Kir Bułyczow „Carskie źródło”
Marina i Siergiej Diaczenko „Waran”
Kathleen Ann Goonan „Rapsodia Miasta Półksiężyca”
W PRZYGOTOWANIU:
Ben Bova „Tytan”
Joe Haldeman „Wieczna wojna”
Kate Wilhelm „Gdzie dawniej śpiewał ptak”
Kir Bułyczow „Świat bez czasu”
John Crowley „Samotnie”
Brian W. Aldiss „Cieplarnia”
Almanach fantastyki
Kroki w nieznane
pod redakcją
Konrada Walewskiego
SOLARIS
Stawiguda 2006
Kroki w nieznane 2006
„The Empire of Ice Cream” © 2003 by Jeffrey Ford. Reprinted by permission of the author. „Partial Eclipse” © 2000 by Graham Joyce. Reprinted by permission of the author.
„The Waters of Meribah” © 2003 by Tony Ballantyne. Reprinted by permission of the author. „Reasons to be Cheerful” © 1997 by Greg Egan. Reprinted by permission of the author.
„Stone” © 1978 by Edward Bryant. Reprinted by permission of the author.
„K-10” Copyright © 2006 by Oleg Diwow. Reprinted by permission of the author.
„Antiquities” © 1977 by Stuart David Schiff. Reprinted by permission of the author and his agent, Ralph Vicinanza, Ltd.
„Flying Lessons” © 1995 by Kelly Link. Reprinted by permission of the author and her agent, Renee Zuckerbrot, Renee Zuckerbrot Literary Agency.
„The Transformation of Martin Lake” © 2002 by Jeff VanderMeer. Reprinted by permission of the author.
„I ujechał rycar moj” Copyright © 2006 by Marina & Siergiej Diaczenko. Reprinted by permission of the author.
„Audience” © 1997 by Jack Womack. Reprinted by permission of the author.
„The Wedding Album” © 1999 by David Marusek. Reprinted by permission of the author. „Understanding Human Behaviour” © 1981 by Thomas M. Disch. Reprinted by permission of the author.
„Absolute Uncertainty” © 2001 by Lucy Sussex. Reprinted by permission of the author.
„What’s Expected of Us” © 2005 by Ted Chiang. Reprinted by permission of the author and his agent, the Virginia Kidd Agency, Inc.
ISBN 83-89951-71-1
Projekt i opracowanie graficzne okładki
Maciej „Monastyr” Błażejczyk
Redakcja Iwona Michałowska
Korekta Bogdan Szyma
Skład Tadeusz Meszko
Wydanie I
Agencja „Solaris”
Małgorzata Piasecka
11-034 Stawiguda, ul. Warszawska 25 A
tel/fax. (0-89) 541-31-17
e-mail: [email protected]
sprzedaż wysyłkowa:
www.solaris.net.pl
Wojtek Sedeńko
Drogi Czytelniku,
w zeszłym roku zdecydowaliśmy się reaktywować legendarną serię almanachów Kroki w nieznane. Nie ukrywam, że towarzyszyły temu przedsięwzięciu wielkie obawy, jak nowa seria zostanie przyjęta po tak długiej przerwie. Tym bardziej że oczekiwania, sądząc po wielkiej dyskusji w sieci, były olbrzymie.
Przez trzydzieści lat przerwy w jej wydawaniu świat się zmienił, zmienili się też czytelnicy i ich oczekiwania. Ale wiadomo nam było, że po tę książkę sięgną i starsi miłośnicy fantastyki (chociażby z sentymentu) i nowi (głównie z ciekawości). Pierwsi będą w tomie szukali dawnych wzruszeń i fascynacji, drudzy będą chcieli się dowiedzieć i przekonać, czym tak naprawdę jest dzisiaj fantastyka. Bo - wbrew pozorom i wielkiej liczbie tytułów dostępnych na naszym rynku - wiedza o tym, czym współczesna światowa fantastyka się zajmuje, jest znikoma. Rynek pełen jest schematycznej, powielającej własne schematy, popularnej sieczki literackiej służącej wyłącznie rozrywce, do opowiadań mamy coraz trudniejszy dostęp, a to one przecież wytyczają nowe kierunki.
I chyba obie grupy czytelników udało nam się zjednoczyć, pokazać, że współczesna fantastyka to literatura pełnowymiarowa, że to sztuka - coś, co w świecie zachodnim jest oczywiste, a u nas, zwłaszcza dla krytyki, jeszcze nie do końca.
Często nie są to opowiadania łatwe, ale czyż miłośnicy fantastyki szukają wyłącznie czystej rozrywki? Nie! Szukają inspiracji, chcą zajrzeć w przyszłość i w gwiazdy. Dlatego z całkowitym spokojem oddajemy w Wasze ręce drugą część almanachu, która w kapitalnych opowiadaniach wybranych przez amerykanistę Konrada Walewskiego, pokazuje nam, że fantastyka ma się dobrze i wciąż kieruje swoje kroki w nieznane.
Wojtek Sedeńko
Spis treści
Konrad Walewski Przedmowa
Jeffrey Ford Imperium lodów
The Empire of Ice Cream
Graham Joyce Częściowe zaćmienie
Partial Eclipse
Tony Ballantyne Wody Meriba
The Waters of Meribah
Greg Egan Powody do zadowolenia
Reasons to be Cheerful
Edward Bryant Kamień
Stone
Oleg Diwow Koty Pawłowa
K-10
John Crowley Antyczności
Antiquities
Kelly Link Lekcje latania
Flying Lessons
Jeff VanderMeer Przemiana Martina Lake’a
The Transformation of Martin Lake
Marina i Siergiej Diaczenko I odjechał rycerz mój
I ujechal rycar moj...
Jack Womack Audytorium
Audience
David Marusek Album ślubny
The Wedding Album
Thomas M. Disch Zrozumieć człowieka
Understanding Human Behaviour
Lucy Sussex Absolutna nieokreśloność
Absolute Uncertainty
Ted Chiang Co z nami będzie
What’s Expected of Us
Noty o autorach
Podziękowania/Acknowledgements
Konrad Walewski
Przekonałem się wielokrotnie, iż mówiąc „fantastyka”, czytelnik nie tylko ma na myśli całe spektrum tematyczne oraz przebogaty arsenał form, jakim dysponuje ten typ wypowiedzi literackiej, ale co ważniejsze, wyraża w ten sposób dość szczególne oczekiwania co do opisu świata i zamieszkującego go człowieka. Z satysfakcją konstatuję więc od pewnego czasu, że współczesny polski czytelnik, podobnie jak jego zachodni czy południowy sąsiad, coraz częściej domaga się od fantastyki nie tylko dobrej zabawy, rozrywki, zaskakującej wizji i pasjonującej przygody, ale również specyficznego, bo niepowtarzalnego, literackiego przeżycia, które pozwoli mu nieco wyraźniej spojrzeć na wiele spraw, jakie często umykają jego uwadze, na siebie samego, na bliższą i dalszą przyszłość, jak również na to, co dzieje się tu i teraz, lecz pozostaje jak gdyby niewidoczne, skryte za zasłoną zabieganej codzienności, medialnego blichtru, politycznej manipulacji. Toteż ci, którzy sięgają dziś po fantastykę, bardzo często liczą właśnie na to, że dzięki frapującej konstrukcji świata przedstawionego, wyjątkowym bohaterom oraz zaskakującym rozwiązaniom fabularnym, jakie proponuje tekst, zdołają przeżyć niezwykłą przygodę, lecz również baczniej przyjrzeć się swojej własnej rzeczywistości lub zgoła ujrzeć to, co na co dzień pozostaje niewidzialne, bowiem dobra, mądra i głęboka literatura posiada moc czynienia widzialnym tego, co ukryte, podpowierzchniowe i na ogół niedostępne. Powiada jeden z bohaterów wielkiej, klasycznej powieści dwudziestowiecznej fantastyki Raya Bradbury’ego 451° Fahrenheita: „Tempo życia jest błyskawiczne, liczy się posada, po pracy zaś najważniejsza jest rozrywka. Po cóż uczyć się czegokolwiek poza naciskaniem klawiszy, poruszaniem prztyczków, dopasowywaniem śrubek i nakrętek?”1 Otóż dzisiejszy czytelnik pragnie się uczyć, pragnie wyjść poza formułę biernego pochłaniania przygodowej papki, jest bowiem świadom tego, że poziom intelektualny i artystyczny fantastyki już dawno sięgnął wyżyn kunsztu literackiego, a kolejne pokolenia pisarzy coraz częściej odrzucają podziały gatunkowe, wszelkie rygory rynkowe, i poszukują własnej formuły pisarskiej, własnego głosu, by mówić tak, jak uważają za konieczne i o tym, co uznają za najistotniejsze. Stąd zapewne w dzisiejszej literaturze coraz więcej tekstów, które, jak w przypadku utworów pisarzy kojarzonych z nurtem New Weird, czyli: emanują przede wszystkim swobodą w tworzeniu fantastycznych światów i bogactwem wyobraźni oraz erudycji, jako że swą potencję czerpią z najróżniejszych przestrzeni zarówno literackich, jak i kulturowych. Oto francuski gwiazdor literatury współczesnej, Michel Houellebecq, którego proza znana jest z licznych elementów fantastycznych, przyznał się w jednym z wywiadów, że wielką inspiracją podczas pracy nad powieścią Możliwość wyspy była dla niego twórczość Jeffreya Forda2, jednego z najciekawszych współczesnych pisarzy amerykańskich kojarzonych z New Weird. Jest to postawa znana literackiemu światu od co najmniej czterdziestu lat, od kiedy pisarze postmodernistyczni poczęli sięgać po science fiction i czerpią z niej inspirację, pisarze fantastyczni zaś za rzecz całkiem naturalną uznali potrzebę zgłębiania literatury klasycznej, modernistycznej i postmodernistycznej, co wywarło przeogromny wpływ na fantastykę tworzoną mniej więcej od lat 60. XX wieku. Lecz dziś postawa ta nabiera szczególnego znaczenia, ponieważ staje się normą pośród nowych pokoleń twórców zarówno szeroko pojętej fantastyki, jak i tak zwanej literatury głównego nurtu. Oto doczekaliśmy czasów „literatury bez ograniczeń” pod każdym niemal względem, czego najlepszym dowodem jest wielka popularność na całym świecie takich twórców jak wyżej wspomniany Michel Houellebecq czy Haruki Murakami.
Podobnie jak w przypadku poprzedniego tomu Kroków w nieznane - tytułu kultowego w czasach mojego wczesnego dzieciństwa i „odhibernowanego”, jak to błyskotliwie ujął Lech Jęczmyk, ojciec i wieloletni architekt całego projektu, po blisko trzydziestu latach - tak i tym razem pragnąłem zaprezentować opowiadania nieznane i wyjątkowe, lecz również sięgnąć do przeszłości, która skrywa wiele literackich perełek z takich czy innych względów wciąż oczekujących na odkrycie pod powierzchnią bogactwa, a często wręcz nadmiaru, współczesnej produkcji literackiej. Zależało mi przy tym, żeby przedstawić polskiemu czytelnikowi kilku pisarzy cieszących się zasłużonym uznaniem za granicą, lecz wciąż nieznanych u nas, stąd tak liczna grupa debiutantów na polskim rynku literackim, takich jak Tony Ballantyne, Graham Joyce, David Marusek, Lucy Sussex czy Jeff VanderMeer. Z drugiej strony z wielką radością sięgnąłem po utwór jednego z największych twórców dwudziestowiecznej fantastyki, współkreatora ruchu nowofalowego, chciałoby się powiedzieć - „klasyka” SF, Thomasa M. Discha, którego bogate i jakże fascynujące pisarstwo nie miało jakoś szczęścia do polskich wydawców, a którego zarówno powieści, jak i opowiadania wciąż pozostają niezwykle inspirujące i aktualne w sferze stawianych problemów. Podobnie rzecz się ma z opowiadaniem Edwarda Bryanta, w którym czytelnik rozpozna zapewne zaczątki cyberpunku. Bez wahania też sięgnąłem po jedno z najwcześniejszych opowiadań Johna Crowleya nie dlatego, że należy on do moich ulubionych współczesnych pisarzy, ale przede wszystkim dlatego, że stanowi ono, prócz wysmakowanego żartu literackiego, niezwykle frapującą ilustrację procesów ewolucyjnych zachodzących w fantastyce; to w podobnych tekstach widać jak na dłoni, skąd czerpią inspirację do tworzenia swych hipnotycznych światów najmłodsi pisarze, których twórczość określana jest często zarówno przez krytyków, jak i przez nich samych mianem New Weird. Nawiasem mówiąc, nurt ten, a może tylko trend, najpełniej reprezentują tutaj opowiadania Jeffreya Forda oraz Kelly Link. W pełni jestem świadom tego, że literatura anglojęzyczna nazbyt dominuje w tym tomie, co wcale nie oznacza, że poza krajami anglosaskimi nie pisuje się znakomitej fantastyki, choć na pewno nie pisuje się jej tak wiele jak w Wielkiej Brytanii, USA czy Australii. Rzecz w tym, że o ile nie jest zbyt trudno dotrzeć do świetnych tekstów pisarzy rosyjskich, bałkańskich, francuskich czy japońskich, o tyle pozyskanie praw autorskich trwa na tyle długo, że wywołuje to liczne opóźnienia i stawia wydawcę w sytuacji, w której z niektórych tekstów musi po prostu zrezygnować, by książka ukazała się na czas. Mogę tylko obiecać, że o ile dane mi będzie redagować kolejne tomy Kroków w nieznane, będę się starał pozyskiwać coraz więcej opowiadań spoza świata anglojęzycznego. Wierzę bowiem, a wiara moja poparta jest licznymi dowodami, że jest zupełnie przeciwnie, niż uważa Jumpej, bohater opowiadania Haruki Murakamiego pt. „Ciastka z miodem”, który stwierdza: „(...) opowiadanie jako gatunek literacki staje się coraz bardziej przestarzałe, jak biedny suwak logarytmiczny”3. Otóż opowiadanie jest dziś bardziej niż kiedykolwiek przedtem podstawową formą literacką dla wielu pisarzy nie tylko z kręgów literatury fantastycznej, którzy decydują się tworzyć wyłącznie opowiadania, okazjonalnie rozbudowując je do rozmiarów noweli. I chyba podobnie uważa sam Murakami, ponieważ, paradoksalnie, uczynił swego bohatera pisarzem, który potrafi realizować się wyłącznie w krótkiej formie. Myślę więc, że w przyszłości nie będzie brakowało znakomitych tekstów i że każdy kolejny tom Kroków w nieznane będzie dawał dzisiejszemu czytelnikowi co najmniej taką satysfakcję, jaką dawały tomy redagowane przez Lecha Jęczmyka w latach 70. ówczesnemu miłośnikowi literatury fantastycznej.
Tymczasem zapraszam do lektury, gorąco zachęcam do tego, by czytać dużo, mądrze, starać się czerpać z literatury fantastycznej radość i pozwalać, by wzbudzała w nas głębszą refleksję nad nami i naszym światem; by śmiało stawiać kroki w nieznane.
Konrad Walewski
Jeffrey Ford
Czy znana jest wam woń zgaszonych urodzinowych świeczek? W moim odczuciu ich aromat wypierany jest przez dźwięk przypominający pociągnięcie smyczkiem po basowej strunie skrzypiec. Nuta ta niesie w sobie całą melancholijną radość, jaką, jak mi mówiono, woń owa rodzi - utratę kolejnego roku, obietnicę gromadzonej mądrości. W podobny sposób jawią mi się przed oczyma dźwięki gitary akustycznej jako złoty deszcz, który pada z wysokości tuż ponad moją głową, by wkrótce niknąć na poziomie splotu słonecznego. Istnieje pewien gatunek importowanego szwajcarskiego sera, który lubię, a który składa się z trójkątnych kawałeczków - gdy go dotykam, czuję pod palcami jedwab, w ustach zaś smak cytrynowej bezy. Owa percepcja to nie tylko myśli, lecz konkretne fizyczne doznanie. Podobnie jak około dziewięć na milion osób jestem, w zależności jak na to spojrzycie, przeklęty bądź pobłogosławiony przypadłością znaną jako synestezja.
Dopiero niedawno odkryto, iż proces synestezji ma miejsce w rogu Ammona, części pradawnego układu limbicznego, w którym zapamiętane doznania - wyzwalane w rozmaitych geograficznych regionach mózgu wskutek bodźców zewnętrznych - łączą się ze sobą. Uważa się, iż każdy w jakimś punkcie podświadomości doświadcza owego nakładania się sensorycznych skojarzeń, lecz w większości są one odfiltrowywane i jeden tylko zmysł zyskuje przewagę w rzeczywistości na jawie. W nas, nielicznych szczęściarzach, filtr ów jest uszkodzony, czy może udoskonalony, toteż to, co zwykle podświadome, staje się świadomym. Niewykluczone, iż w jakimś zamierzchłym momencie historii nasi przodkowie byli całkowitymi synestetami i potrafili jednocześnie czuć dotyk i woń, słyszeć, smakować, widzieć - każde konkretne wydarzenie łączyło pamięć wszystkich zmysłów, nie przyznając pierwszeństwa orzeczeniom jednej z pięciu bram, przez które wdziera się w nas „rzeczywistość”. Naukowe wyjaśnienia, o tyle, o ile jestem w stanie je śledzić, obecnie wydają się rozsądne, ale kiedy byłem mały i mówiłem moim rodzicom o szepcie winylu, fetorze fioletu, wirujących błękitnych kręgach kościelnego dzwonu, poczęli się obawiać, że jestem niedorozwinięty i że umysł mój przepełnia się halucynacjami niczym opuszczony dom pękający w szwach od duchów.
Jako jedynakowi nie było mi dane zaznać luksusu anormalności. Rodzice moi byli już ludźmi dojrzałymi, gdym przyszedł na świat po serii poronień - matka dobiegała czterdziestki, ojciec liczył czterdzieści pięć lat. Faktu, iż jako pięciolatek słyszałem coś, co opisywałem jako wołanie anioła, ilekroć dotykałem aksamitu, nigdy nie przyjmowano do wiadomości, lecz postrzegano go jako chorobę, którą należy leczyć wszelkimi dostępnymi metodami. Pieniądze nie grały roli w pogoni za całkowitą normalnością. Toteż wczesne lata mego dzieciństwa były udręką godzin spędzanych w poczekalniach psychologów, psychiatrów oraz terapeutów. Trudno znaleźć mi słowa, by opisać odmęty medycznych szarlatanerii, w jakich zostałem zanurzony za sprawą prawdziwej armii tak zwanych profesjonalistów, którzy rozpoznawali u mnie wszystko, od schizofrenii po dwubiegunową depresję oraz niski współczynnik inteligencji będący skutkiem konfundującej nauki korzystania z nocnika. Jako dziecko byłem z nimi całkowicie szczery i mówiłem o tym, czego doświadczałem - mój pierwszy błąd, którego skutkiem były badania krwi, skanowanie mózgu, specjalne diety oraz przymusowa konsumpcja nieskończonej listy przytępiających umysł medykamentów, które osłabiały moją wolę, lecz nie waniliową woń złotych promieni słońca padających na późnojesienne popołudnia.
Moja pozycja jedynaka, wespół z powikłaniami mej „przypadłości”, jak ją nazywano, sprawiły, iż rodzice widzieli we mnie istotę wątłą. Z tego względu byłem raczej izolowany od innych dzieci. Jestem przekonany, iż po części miało to związek z tym, w jakim świetle moja anormalna percepcja oraz wypowiedzi mogłyby postawić moją matkę i ojca, albowiem należeli oni do owego gatunku ludzi, którzy nie znieśliby, gdyby przypisano im odpowiedzialność za produkcję bubla. Nie pozwolono mi chodzić do szkoły; w zamian byłem poddawany torturom mojej matki w domu. W gruncie rzeczy była dobrą nauczycielką - posiadała doktorat z historii oraz solidną wiedzę z dziedziny literatury klasycznej. Ojciec mój, aktuariusz, uczył mnie matematyki, w którym to przedmiocie wykazywałem się całkowitą beznadziejnością, póki nie osiągnąłem wieku licealnego. Mimo iż wzór x=y mógłby stanowić stosowną metaforę synestezji, na papierze nie miał on żadnego sensu. Nawiasem mówiąc, liczba 8 zionie zwiędłymi kwiatami.
Tym, w czym celowałem, była muzyka. Każdego czwartku o trzeciej po południu w domu zjawiała się pani Brithnic, by udzielać mi lekcji gry na fortepianie. Była to pełna dobroci starsza dama o rzednących białych włosach i najpiękniejszych palcach - smukłych i gładkich, jak gdyby należały do jakiejś wdzięcznej, młodej olbrzymki. Choć nie można jej nazwać wirtuozem klawiatury, była prawdziwym geniuszem uczenia, pozwalając przy tym, bym czerpał radość z dźwięków, jakie wydobywałem. A radość to była wielka, i kiedy nie ciągano mnie w tę i z powrotem w poszukiwaniu lekarstwa na moje schorzenie, znajdowałem przystań na ławce przy fortepianie. W mej narzuconej izolacji od świata muzyka stała się oknem ucieczki, przez które wyczołgiwałem się tak często, jak tylko się dało.
Gdy grałem, widziałem przed sobą nuty niby fajerwerki kolorów i kształtów. Nim skończyłem dwunasty rok, pisałem własne kompozycje, dodając do zapisu nutowego osobną notację, odnoszącą się do wizualizacji, które się z nim pokrywały. W istocie, gdy grałem, oddawałem się malowaniu - w powietrzu, przed moimi oczami - wielkich dzieł abstrakcyjnych w manierze Kandinsky’ego. Wiele razy planowałem kompozycję na czystej kartce papieru, używając zestawu kredek w 64 kolorach, jakie miałem jeszcze z dzieciństwa. Jedyną trudność stanowiły takie kolory jak magenta oraz błękit kobaltowy, które odbieram głównie jako smaki, toteż na moim kolorowym szkicu zmuszony byłem zapisywać je ołówkiem jako lukrecjowy i tapiokowy w miejscu, w którym pojawiają się w muzyce.
Karą za wyróżnianie się w grze na fortepianie była utrata mej jedynej przyjaciółki, pani Brithnic. Dokładnie pamiętam dzień, w którym moja matka zwolniła ją. Kobieta ze spokojem skinęła głową i uśmiechnęła się, rozumiejąc, że przewyższam ją już umiejętnościami. Choć wiedziałem, że jest to główny powód, mimo wszystko rozpłakałem się, gdy objęła mnie na pożegnanie. Gdy zbliżyła swą twarz do mojej, wyszeptała: „Zobaczyć znaczy uwierzyć”, a wówczas zdałem sobie sprawę z tego, że całkowicie zrozumiała moją niedolę. Woń bzu jej perfum, o pewnym nieomal niesłyszalnym dźwięku w tonacji h-moll, granym przez obój, wciąż unosiła się wokół mnie, gdy patrzyłem, jak nauczycielka odchodzi ścieżką, a tym samym znika z mojego życia na dobre.
Przypuszczam, iż to utrata pani Brithnic zrodziła w mym sercu bunt. Stałem się zobojętniały i przygnębiony. W końcu, któregoś dnia, wkrótce po moich trzynastych urodzinach, zamiast wykazać posłuszeństwo wobec mojej matki, która właśnie nakazała mi skończyć czytać rozdział podręcznika, podczas gdy sama udała się pod prysznic, sięgnąłem po jej torebkę, wziąłem z niej pięć dolarów i uciekłem z domu. Kiedy szedłem w promieniach słońca, pod błękitem nieba, świat wokół mnie zdawał się tętnić życiem. Bardziej niż czegokolwiek innego pragnąłem znajomości z ludźmi w moim wieku. Pamiętałem sklepik z lodami w mieście, wokół którego, ilekroć przejeżdżaliśmy samochodem, wracając z gabinetu któregoś z lekarzy, zdawało się kręcić sporo młodzieży. Skierowałem swe kroki bezpośrednio ku temu miejscu, zastanawiając się przy tym, czy matka dogoni mnie, zanim do niego dotrę. Kiedy wyobraziłem sobie, że właśnie suszy włosy, puściłem się biegiem.
Gdy dotarłem do pasażu sklepów, w którym mieściło się Imperium Lodów, nie mogłem złapać tchu, tyleż z powodu samej euforii wolności, co kilometrowego sprintu. Patrzenie przez szybę drzwi wejściowych było niczym zaglądanie przez bramę do jakiegoś innego, egzotycznego świata. Oto znajdowali się tam młodzi ludzie w moim wieku, zebrani w grupki przy stolikach; rozmawiali, śmiali się, raczyli się lodami - nie wieczorem, po kolacji, lecz w samym środku dnia. Otworzyłem drzwi i zrobiłem krok przed siebie. Kiedy wchodziłem do środka, magia tego miejsca, uchodząc na zewnątrz, zdawała się mnie oplatać, wszelkie rozmowy bowiem momentalnie umilkły. Znalazłem się pośród chwilowej ciszy, jako że wszystkie głowy zwróciły się ku mojej osobie, by obrzucić ją bacznym spojrzeniem.
- Dzień dobry - powiedziałem, uśmiechając się i unosząc dłoń w geście pozdrowienia, ale spóźniłem się. Wszyscy zdążyli się już odwrócić, powracając do swych rozmów, jak gdyby pozwolili sobie zaledwie na przelotne spojrzenie od niechcenia, by ujrzeć, jak na skinienie wiatru otwierają się i zamykają drzwi. Byłem sparaliżowany własną niemocą wywarcia wrażenia, a przy tym myślą, która mi się objawiła, że zjednanie sobie przyjaciół będzie wymagało nie lada wysiłku.
- Co podać? - spytał zażywny mężczyzna za ladą.
Wyrwałem się z mego transu i podszedłem złożyć zamówienie. Przede mną, pod szklaną kopułą, rozciągało się Imperium Lodów. Nigdy nie widziałem ich w takiej różnorodności kolorów i wcieleń - z orzechami i owocami, herbatnikami i kawałkami słodyczy; mieniły się jak mistyczne wiry, których widok brzmiał dla mnie niczym odległa syrena. Były ich tam całe głębokie pojemniki, starannie poukładane w rzędach - w sumie trzydzieści smaków. Moja dieta nigdy nie pozwalała na spożywanie wyrobów cukierniczych ani żadnego rodzaju deserów, i z rzadka jedynie dostawałem po kolacji zaledwie naparstek lodów waniliowych. Niektórzy lekarze zdołali przekonać moich rodziców, że jedzenie przeze mnie owych łakoci może poważnie pogorszyć mój stan. Pamiętając o tym, poprosiłem o dużą czarę lodów kawowych. Wybór kawy wynikał stąd, że napój ów stanowił kolejną pozycję na liście produktów, których nie powinienem nigdy brać do ust.
Zapłaciwszy, wziąłem moją czarę oraz łyżeczkę, a w kącie lodziarni znalazłem miejsce, z którego mogłem obserwować wszystkie pozostałe stoliki. Przyznaję, iż miałem pewne obawy przed włożeniem do ust pierwszej łyżki, jako że wielokrotnie i przez wielu dorosłych byłem przestrzegany przed jedzeniem lodów. Toteż zamiast zabrać się za nie, lustrowałem sklepik, patrząc, jak inne dzieci rozmawiają, i usiłując podchwycić strzępki ich konwersacji. Nawiązałem kontakt wzrokowy z chłopcem w moim wieku, siedzącym o dwa stoliki ode mnie. Uśmiechnąłem się do niego i pomachałem ręką. Spostrzegł mnie, a po chwili pochylił się i wyszeptał coś do siedzących z nim przy stoliku kolegów. Wszyscy czterej odwrócili się i obrzucili mnie spojrzeniami, po czym wybuchnęli śmiechem. Nie ulegało wątpliwości, iż drwią ze mnie, lecz ja triumfalnie napawałem się faktem, że ktoś w ogóle zwrócił na mnie uwagę. W tym stanie nabrałem pełną łyżkę lodów i włożyłem ją do ust.
Istnieje pewne zjawisko towarzyszące synestezji, o którym muszę tu wspomnieć. (Rzecz jasna, nie dysponowałem nań terminem w tamtym okresie mego życia). Otóż, gdy ktoś znajduje się w samym środku owego niezwykłego przeniesienia zmysłów, towarzyszy mu uczucie „epifanii”, swego rodzaju „eureka” zadowolenia, które badacze odmiennych stanów nazwali później neotycznym, zapożyczając termin od Williama Jamesa. Ta pierwsza łyżeczka kawowych lodów wywołała we mnie reakcję neotyczną głębszą niż jakakolwiek zaznana wcześniej, a wraz z nią pojawił się obraz dziewczynki. Zmaterializowała się znikąd i stanęła przede mną, przesłaniając mi widok grupki chłopców, którzy wciąż się śmiali. Nigdy przedtem nie ujrzałem za sprawą smaku, słuchu, dotyku i węchu czegoś więcej niż proste abstrakcyjne kształty i kolory.
Była jakby odwrócona w bok i pochylona. Miała na sobie prostą spódniczkę i białą bluzeczkę. Jej włosy były tego samego brązowego koloru co moje, lecz długie i upięte z tyłu zieloną gumką. Naraz poczęła potrząsać dłonią, a dla mnie stało się jasne, że gasi zapałkę. Wokół niej jął unosić się dym. Dostrzegłem wówczas, że właśnie zapaliła papierosa. Odniosłem wrażenie, że boi się, aby nie przyłapano jej na paleniu. Kiedy odwróciła się gwałtownie przez ramię, by popatrzeć za siebie, opuściłem łyżeczkę na stolik. Jej spojrzenie z miejsca mnie oczarowało.
Kiedy lody stopiły się w moich ustach, poczęła znikać, ja zaś prędko uniosłem łyżeczkę, aby dalej podsycać mą wizję, lecz nie dotarła ona do moich ust. Obraz zgasł niespodziewanie niczym światło, gdy poczułem, że coś dotyka łagodnie mego lewego ramienia. Dobiegły mnie niezrozumiałe pomruki wzajemnych oskarżeń, ja zaś wiedziałem, że jest to dotyk mojej matki. Znalazła mnie. Głośna fala śmiechu towarzyszyła mojemu wyjściu z Imperium Lodów. Później wspominałem ów incydent z zażenowaniem, lecz w owej chwili, nawet wówczas, gdy wypowiadałem słowa przeprosin wobec matki, nie potrafiłem myśleć o niczym innym prócz tego, co zobaczyłem.
Ów epizod z lodami, po którym nastąpiło bolesne odkrycie skrywanego przeze mnie w szafie pudełka po cygarach wypełnionego pigułkami, doprowadził rodziców do przekonania, że na moją przypadłość nałożyła się teraz skłonność do wykroczeń, która, o ile nie zostanie opanowana, będzie przybierać na sile w tempie geometrycznym z każdym mijającym rokiem. Zadecydowano, że powinien zbadać mnie jeszcze jeden specjalista - terapeuta, o którym czytał mój ojciec - który miałby mnie skłonić, bym poniechał mego uporu na rzecz posłuszeństwa. Zostałem o tym poinformowany podczas podniosłej rozmowy z rodzicami. Czy pozostało mi coś innego prócz poddania się tej decyzji? Wiedziałem, iż ojciec i matka, na swój przyziemny sposób, chcą dla mnie wszystkiego, co w ich mniemaniu najlepsze. Za każdym razem, gdy sytuacja ta wprawiała mnie we wściekłość, szedłem do fortepianu i grałem, niekiedy przez trzy czy cztery godziny bez przerwy.
Gabinet dr Stullina mieścił się w zrujnowanym wiktoriańskim budynku na drugim krańcu miasta. Podczas pierwszej wizyty towarzyszył mi ojciec. Kiedy zatrzymał auto przed ową znajdującą się w opłakanym stanie konstrukcją, sprawdził adres co najmniej dwukrotnie, by się upewnić, że trafiliśmy we właściwie miejsce. Doktor, zaokrąglony niski mężczyzna o siwej brodzie i okularach z małymi, okrągłymi soczewkami, przywitał nas w drzwiach wejściowych. Nie miałem pojęcia, czemu się zaśmiał, gdy podczas prezentacji uścisnęliśmy sobie dłonie, ale ogólnie wyglądał na człowieka wesołego, niczym mały Święty Mikołaj ubrany w nieco przyciasny, pognieciony brązowy garnitur. Szerokim gestem ręki wprowadził mnie do budynku, ale kiedy mój ojciec chciał wejść do środka, doktor uniósł dłoń i powiedział:
Ojciec usiłował delikatnie protestować i oznajmił, że może być potrzebny, żeby omówić historię mojej choroby do chwili obecnej. Wtedy postawa doktora z miejsca uległa zmianie. Spoważniał, nabrał oficjalnego, bez mała władczego wyrazu.
Ojciec, rzecz jasna, nie wiedział, co odpowiedzieć. Wyglądał, jakby chciał oponować, ale doktor dodał:
Kiedy prowadził mnie przez szereg pogrążonych w nieładzie pokoi, wzdłuż których ciągnęły się półki z książkami, a w jednym z nich piętrzyły się na stołach i biurkach sterty papierzysk, powiedział ze śmiechem:
Zatrzymaliśmy się w położonym na tyłach domu pokoju, zbudowanym z pokrytego szklanymi taflami szkieletu z cienkich stalowych dźwigarów. Światło słoneczne wlewało się do wnętrza, zaś wokół nas, na krańcach pomieszczenia, znajdowały się zielone rośliny; niektóre zwisały również z poniektórych dźwigarów. Był tam też niewielki stolik, na którym spoczywał imbryczek, dwie filiżanki i dwa spodeczki. Doktor usiadł, po czym skinął na mnie, bym zajął miejsce. Spojrzałem za szybę i spostrzegłem, że na tyłach domu rozciąga się wielki, wspaniały ogród, rozkwitający wszelkiego rodzaju wielobarwnym kwieciem.
Kiedy nalał mi filiżankę herbaty, zaczęło się zadawanie pytań. Miałem zamiar zachowywać się w sposób tak krnąbrny, jak to tylko możliwe, lecz w manierze, w jakiej zbył mego ojca, było coś, co sprawiło, że nabrałem podziwu dla jego osoby. A przy tym był on zupełnie inny niż pozostali odwiedzani przeze mnie terapeuci, którzy słuchali moich odpowiedzi w sposób całkowicie beznamiętny. Gdy spytał, dlaczego się tu znalazłem, ja zaś odparłem, że dlatego, iż uciekłem z domu, by pójść do lodziarni, zmarszczył brwi i powiedział:
Nie byłem pewien, czy ma na myśli mnie, czy też reakcję mojej matki na to, co zrobiłem. Powiedziałem mu o grze na fortepianie, on zaś uśmiechnął się ciepło i skinął głową.
Wypytawszy mnie o moje codzienne zajęcia i życie rodzinne, rozsiadł się wygodnie i zagaił:
Bez względu na to, jak przypochlebnie się zachowywał, ja zdążyłem już powziąć decyzję, że nikomu więcej nie będę wyjawiał mych doznań. Wówczas on zrobił rzecz nieoczekiwaną.
Nim zdążyłem kiwnąć głową, że nie, wydobył jednego i zapalił. Coś w tym geście osłabiło moją determinację, by milczeć. Być może stało się tak dlatego, że nigdy nie zdarzyło mi się widzieć lekarza, który pali na oczach swego pacjenta; być może dlatego, że przypomniało mi to o dziewczynie, która objawiła mi się w lodziarni. Kiedy strzepnął popiół do swej na wpół opróżnionej filiżanki, zacząłem mówić. Opowiedziałem mu o smaku jedwabiu, kolorach, które odpowiadają fortepianowym nutom, przyprawiającym o mdłości fetorze fioletu.
Wyjawiłem mu wszystko, po czym rozparłem się wygodnie na krześle, żałując poniekąd własnej słabości, on bowiem uśmiechał się, wydmuchując dym kącikami ust. Wypuścił powietrze, uwalniając wraz z chmurą dymu słowo, które miało mnie określać, definiować i nawiedzać przez resztę życia - „synestezja”.
Tego dnia, nim opuściłem gabinet Stullina, stałem się innym człowiekiem. Lekarz porozmawiał z moim ojcem i wyjaśnił mu naturę zjawiska. Przywołał przypadki historyczne i podał ten sam ogólny zarys neurologicznych podstaw przypadłości. Dodał przy tym, że większość synestetów nie doświadcza kombinacji wrażeń zmysłowych w tak wielkiej różnorodności jak ja, choć nie jest ona czymś niespotykanym. Mój ojciec co jakiś czas kiwał głową, lecz był wyraźnie skonsternowany tym, że moja przewlekła ułomność w jednej chwili zniknęła.
- Z chłopcem jest wszystko w porządku - orzekł Stullin - prócz tego, że w pewnym sensie jest wyjątkowy. Proszę uznać to za dar, niezwykły sposób odczuwania świata. Te doznania są tak samo rzeczywiste dla niego jak pańskie dla pana.
Termin Stullina określający moją przypadłość był niczym czarodziejskie zaklęcie, za sprawą jego mocy zostałem bowiem uwolniony spod kontroli moich rodziców. Prawdę mówiąc, ich reakcją na nie było niemal całkowite porzucenie zainteresowania moją osobą, jak gdybym okazał się uzurpatorem niegodnym ich dotychczasowej intensywnej opieki. Kiedy stało się jasne, że jak każde normalne dziecko posiadam zdolność samodzielnego zajmowania się własnym życiem, rozsmakowałem się w idei wolności. Choć, przykra sprawa, nie bardzo wiedziałem, jak się to robi. Wszak brakowało mi doświadczenia w kontaktach międzyludzkich. Owa niepewność napawała mnie nieśmiałością, toteż mój pierwszy rok w szkole publicznej okazał się porażką. Pragnąłem mieć przyjaciela w moim wieku, lecz cel ten zdawał się wciąż nieosiągalny, póki nie ukończyłem szkoły średniej i nie trafiłem na uczelnię. Moje desperackie pragnienie znalezienia bratniej duszy wpędziło mnie ostatecznie w nerwicę, która sprawiała, że zachowywałem się i mówiłem w sposób mało powściągliwy. Działo się to we wczesnych latach 60., gdy najważniejszą rzeczą w szkole średniej było zachowywanie się „na luzie”. Jak możecie sobie wyobrazić, byłem ostatnią osobą, która potrafiłaby sprostać podobnym wymaganiom.
Schronienie znalazłem w mojej muzyce, toteż spędzałem godziny opracowując kompozycje z pomocą kredek i ołówków; usiłując zamknąć dźwięki i wynikającą z nich pirotechnikę wizualną, wonie i smaki w spójnych partyturach. Przez cały czas nie przestawałem ćwiczyć i doskonalić mych umiejętności pianistycznych, lecz nie pragnąłem zostać wykonawcą. Niewielu moich nauczycieli w ciągu tych lat planowało wykształcenie mnie na wybitnego pianistę koncertowego. Nie pozwoliłbym na to, a gdyby nalegali, porzuciłbym ich i pracował dalej na własną rękę. Nic nie napawało mnie większym strachem niż myśl o siedzeniu przed tłumem gapiów. Brzemię osądu, czające się za choćby jedną parą owych wyimaginowanych oczu, byłoby dla mnie czymś nie do zniesienia. Pozostawałem pod opieką Stullina, odwiedzając go raz w miesiącu, lecz - mimo jego wytrwałych zapewnień o mojej względnej normalności - po latach wmawiania mi przez rodziców czegoś zgoła innego nie mogłem się wyzbyć przekonania, że jestem odmieńcem.
W tamtych czasach największą poza fortepianem przyjemność sprawiały mi wyjazdy pociągiem do pobliskiego miasteczka i uczestnictwo w koncertach miejscowej orkiestry oraz małych zespołów kameralnych, które grywały w bardziej przytulnych miejscach. U szczytu popularności był wówczas rock and roli, lecz moje wykształcenie pianistyczne, jak również fakt, że w przeciwieństwie do hałaśliwego życia towarzyskiego, cicha samotność stanowiła środowisko naturalne symfonii, pociągały mnie ku muzyce klasycznej. Z ulgą skonstatowałem, że publiczność koncertów, na których bywam, rekrutuje się spośród dorosłych, którzy nie zwracają żadnej uwagi na moją obecność. Za sprawą imprez muzycznych, w jakich wziąłem udział, sprzętu stereofonicznego, którego kupno wymusiłem na moich rodzicach, oraz lektur, nie oddając się wielu rozrywkom charakterystycznym dla nastolatków, posiadłem ogromną wiedzę w tej dziedzinie.
Moim idolem był J.S. Bach. To dzięki jego dziełom zacząłem rozumieć matematykę. Z kolei dzięki głębszemu zrozumieniu matematyki zacząłem lepiej pojmować Bacha - złoty środek, dojście do złożoności poprzez powtórzenie prostych elementów, obecność tego, co kosmiczne, w tym, co powszednie. Podczas gdy inni po prostu słuchali jego dzieł, ja potrafiłem je odczuwać, smakować, wchłaniać ich woń, wizualizować, a dzięki temu byłem przekonany, iż jestem świadkiem procesu, za sprawą którego cała Natura odbyła drogę od pojedynczej komórki do różnorodnego, rozbuchanego lasu. Niewykluczone, iż po części mój podziw dla kantora lipskiego wynikał z jego geniuszu w posługiwaniu się kontrapunktem - techniką, w której dwie lub więcej odrębnych linii melodycznych subtelnie łączy się ze sobą w różnych miejscach, by stworzyć wyjątkowo spójne przeżycie muzyczne. Dostrzegałem w niej analogię do mego pragnienia, by pewnego dnia moja niepowtarzalna osobowość połączyła się z inną i stworzyła przyjaźń. Wkrótce po tym, jak usłyszałem fugi z Das wohltemperierte Klavier4, zdecydowałem, że zostanę kompozytorem.
Oczywiście przez wszystkie te lata, jednocześnie okropne za sprawą drwin moich szkolnych kolegów i upojne ze względu na odkrycia muzyczne, nie potrafiłem zapomnieć obrazu dziewczyny, który objawił mi się na moment podczas mej ucieczki do Imperium Lodów. Z chwilą, gdy dr Stullin uznał mnie za zdrowego psychicznie, zacząłem snuć plany powrotu i podjęcia próby ponownego jej wywołania. Ironia całej tej sytuacji polegała na tym, że już pierwsza łyżeczka lodów kawowych skończyła się dla mnie mdłościami, czy to dlatego, że przez całe życie byłem chroniony przed obfitymi deserami, czy też dlatego, że mój organizm był w gruncie rzeczy wrażliwy ze swej natury. Kiedy nadeszła wolność, przekonałem się, że nie mam żołądka do wszystkich tych gastronomicznych luksusów, których niegdyś tak pożądałem. Niemniej jednak byłem gotów zaryzykować ból brzucha, żeby ujrzeć ją ponownie.
Podczas mojej drugiej wyprawy do Imperium, gdy tylko wziąłem do ust czubatą łyżeczkę lodów kawowych, na powrót doświadczając owej głębokiej reakcji neotycznej, dziewczyna pojawiła się przede mną-jej obraz jął formować się w pustej przestrzeni pomiędzy mną a frontowym oknem sklepiku. Tym razem wydawało się, że siedzi na końcu znajdującej się w pokoju dziennym czy też salonie sofy i czyta książkę. Tylko jej bezpośrednie otoczenie, jakieś kilkadziesiąt centymetrów, było dla mnie wyraźne. Gdy oderwałem spojrzenie od jej postaci, pozostała część sofy, a także znajdujący się obok niej stolik z lampką, poczęły stawać się coraz bardziej widmowe; zaczęły przez nie przebijać obrazy z parkingu przed lodziarnią. Na obrzeżach owego zjawiska nie było nic prócz najzwyklejszych wibracji powietrza. Dziewczyna przewróciła stronę, a ja na powrót utkwiłem w niej spojrzenie. Szybko włożyłem do ust kolejną porcję lodów i z zachwytem chłonąłem piękno nieznajomej. Miała rozpuszczone włosy, opadające sporo poniżej ramion, jasnozielone oczy, niewielki, idealny nos, gładką skórę oraz pełne usta, które poruszały się po cichu wraz z każdą linijką tekstu, po której przesuwała wzrok. Była ubrana w coś w rodzaju mocno prześwitującej, bladoniebieskiej góry od piżamy, przez którą mogłem dostrzec kształt jej piersi.
Nabrałem dwie łyżeczki lodów jedną po drugiej, a ponieważ moje pożądanie spowodowało ściśnięcie gardła, nie mogłem ich przełknąć - zimno paliło mnie w język. Podczas gdy lody rozpuszczały się w moich ustach i spływały przełykiem, przyglądałem się po prostu, jak jej pierś subtelnie faluje, a usta poruszają się, i byłem oczarowany. Ostatnią rzeczą, jaką dostrzegłem, nim zniknęła, był osobliwy tytuł książki, którą czytała - The Centrifugal Rickshaw Dancer5. Zjadłbym jeszcze jedną łyżeczkę, lecz w mojej głowie eksplodował rozległy ból, żołądek zaś począł się buntować przeciwko lodom. Wstałem i czym prędzej wyszedłem z lodziarni. Blisko godzinę przechadzałem się na wolnym powietrzu, usiłując pozbyć się bólu głowy, a równocześnie starając się zachować w pamięci obraz dziewczyny. Podczas tej meandrycznej drogi trzy razy przystawałem, przekonany, że zwymiotuję, choć do tego nie doszło.
Moja odporność na skutki uboczne lodów nigdy się nie poprawiła, ale wciąż powracałem do lodziarni, niczym alkoholik, niepomny na syndrom dnia poprzedniego, do butelki - za każdym razem, kiedy samotność najdotkliwiej dawała mi się we znaki. Owszem, krył się za tym niejaki dreszczyk podglądactwa, zwłaszcza wówczas, gdy lody objawiały mi nieznajomą w rozmaitych sytuacjach negliżu - pod prysznicem czy w sypialni. Ale wierzcie mi, było w tym wszystkim także coś znacznie głębszego. Pragnąłem wiedzieć o niej wszystko. Poddawałem ją takim samym gorliwym studiom jak Wariacje Goldbergowskie czy teorie Schönberga. Pod wieloma względami była jeszcze większą tajemnicą, ów proces eksploracji przypominał zaś zestawianie elementów układanki, rekonfigurowanie porozrzucanej mozaiki.
Odkryłem, że ma na imię Anna. Taki podpis dostrzegłem na jednym z jej szkicowników. Tak, była artystką i sądzę, że miała w tym kierunku równie wielki aspiracje jak ja w muzyce. Pochłonąłem wiele łyżeczek kawowych lodów, które spowodowały wiele bólów głowy, by tylko patrzeć, jak rysuje. Nigdy nie posługiwała się pędzlem ani pastelami - trzymała się prostoty ołówka i papieru. Nigdy też nie zauważyłem, by korzystała z pomocy modeli bądź fotografii. Kładła natomiast szkicownik płasko na stole i przykucała nad nim. Kiedy znajdowała się w stanie najgłębszej koncentracji, w prawym kąciku jej ust pojawiał się koniuszek języka. Co jakiś czas zaciągała się papierosem, który wypalał się w spoczywającej po jej lewej stronie popielniczce. Rezultaty jej pracy, które kilkakrotnie miałem szczęście przelotnie dostrzec, były zdumiewające. Niekiedy wyraźnie rysowała z natury - były to portrety ludzi, których zapewne znała. Innymi razy wyczarowywała dziwne stworzenia bądź wzory z egzotycznych kwiatów w kształcie mandali. Cieniowanie było niesamowite i przydawało jej dziełom ciężaru i głębi. A wszystko to wychodziło spod czubka grafitu ołówka, którego można używać do robienia obliczeń lub sporządzenia notatki. Gdybym nie pałał do niej uwielbieniem, niewykluczone, iż pozazdrościłbym jej tego wrodzonego talentu.
W niewielkim stopniu byłem w stanie dostrzec przelotnie jej otoczenie, a było to fascynujące, ponieważ zdawało się, iż porusza się we własnym, kompletnym, odrębnym świecie, swego rodzaju INNEJ RZECZYWISTOŚCI, która bardzo przypominała naszą. Zgromadziłem wystarczającą ilość informacji, by zorientować się, że mieszka w dużym domu o wielu pokojach i oknach zaciągniętych długimi zasłonami, które miały blokować dostęp światła. Jej miejsce pracy pogrążone było w nieładzie - na stołach i brzegach biurka piętrzyły się stosy rysunków. Czarno-biały kot to się pojawiał, to znikał w przestrzeni wizji. Bardzo lubiła kwiaty i często pracowała w jakimś zalanym słońcem parku czy ogrodzie, tworząc drobiazgowe portrety amarylisów bądź bratków, i choć za moim oknem padał deszcz, u niej niebo było nieskończenie błękitne.
Mimo że na przestrzeni tych lat opowiedziałem Stullinowi sporo o sobie, ujawniłem moje ambicje oraz najskrytsze pragnienia, nigdy nie wspominałem o Annie. Dopiero po skończeniu szkoły średniej, kiedy przygotowywałem się do wyjazdu do Konserwatorium Gelsbeth w pobliskim mieście, zdecydowałem się wyjawić mu jej istnienie. Doktor stał się moim serdecznym przyjacielem, choć za wynagrodzeniem, i zawsze był ogromnie miły i pełen zrozumienia, gdym dawał upust swoim frustracjom. Wytrwale zachęcał mnie do optymizmu, gdy wszystko jawiło mi się w atramentowej czerni, przypominającej woń płynu po goleniu mojego ojca. Sesje z nim nigdy nie przyniosły konkretnego skutku, jeśli chodzi o zdolności zjednywania sobie przyjaciół bądź cieszenie się uczuciem swobody w miejscach publicznych, ale jego towarzystwo sprawiało mi wiele radości. A równocześnie odczuwałem niejaką ulgę, zrywając wszelkie więzi z moją burzliwą przeszłością i raz na zawsze uciekając od mego dzieciństwa. Byłem skłonny zaryzykować częściowo pozytywne skutki pracy ze Stullinem, by wyrzucić z siebie resztę.
Siedzieliśmy na niewielkiej werandzie na tyłach domu, on zaś wypytywał mnie o to, jakie zainteresowania chciałbym realizować na zbliżających się zajęciach. Nieźle się orientował w muzyce klasycznej, a na jednym z wcześniejszych spotkań wspomniał mi, że kiedy był młodszy, uczył się gry na fortepianie. Miał słabość do romantyków, ale nie miałem mu tego za złe. Gdzieś w środku naszej dyskusji po prostu wyrwały mi się szczegóły dotyczące moich doświadczeń z lodami kawowymi oraz będących ich skutkiem pojawień się Anny. Był, rzecz jasna, skonsternowany. Pochylił się do przodu ze swym krzesłem i z wolna jął się oddawać rytuałowi zapalania papierosa.
Sprawiło to, że zaśmiał się krótko, lecz jego uśmiech wkrótce zanikł, on zaś uniósł wolną rękę i jął gładzić się po brodzie. Wiedziałem, że czynność ta jest oznaką zaniepokojenia.
Wzruszyłem ramionami.
I tak też, choć nie bez sporej dozy żalu, uczyniłem. Do pewnego stopnia Stullin miał rację co do Gelsbeth. Nie było takie jak szkoła średnia, toteż faktycznie udało mi się nawiązać znajomość z kilkoma myślącymi podobnie jak ja osobami, z którymi przynajmniej dobrze rozumiałem się na gruncie muzyki. Wierzcie mi, nie byłem jedyną czarną owcą w stadzie. W owych czasach młody człowiek wykazujący nadmierne zainteresowanie Bachem, Mozartem czy Skriabinem uchodził za dziwaka. Konserwatorium było w najwyższym stopniu miejscem rywalizacji, ja zaś przyjąłem to wyzwanie. Moje młodzieńcze kompozycje spotkały się ze sporym zainteresowaniem ze strony wykładowców, lecz do pewnego stopnia zyskałem złą sławę, kiedy jeden z kolegów odkrył, jak komponuję utwór kameralny na skrzypce i wiolonczelę za pomocą kompletu kredek. Zawsze pracowałem w moich analogicznych kolorach synestetycznych, a następnie transponowałem utwór, dokonując orkiestracji w standardowym zapisie nutowym.
Mijały lata, które, jak sądzę, należały do najbardziej satysfakcjonujących w całym moim życiu. Z wyjątkiem świąt, kiedy szkoła była zamknięta, rzadko jeździłem do domu w odwiedziny, choć była to jedynie krótka podróż pociągiem z miasta. Profesorowie byli znakomici, lecz bezwzględni wobec lenistwa i błędów. Dla mnie sprostanie ich wymaganiom nie stanowiło trudności. Po raz pierwszy w życiu odczułem, co znaczy zabawa - coś, czego jako dziecko nigdy nie doświadczyłem. Zagłębienie się w wielką muzykę, misterna analiza jej ducha, pochłaniała mnie bez reszty, przepełniając poczuciem urzeczenia.
Aż w końcu, będąc na ostatnim roku, stałem się uprawniony do wzięcia udziału w konkursie kompozytorskim. Nagrodą była pokaźna suma pieniędzy, zaś utwór zwycięzcy miał zostać wykonany podczas koncertu w miejskiej filharmonii przez znanego muzyka. Odwieczną trudnością dla każdego kompozytora jest to, iż na ogół nie ma on szansy usłyszenia swego utworu w wykonaniu kompetentnych muzyków w miejscu publicznym. Toteż nie mogłem zaprzepaścić okazji, jaką stwarzał konkurs. O wiele ważniejsze niż pieniądze czy zaszczyty było dla mnie uznanie, jakie zwróciłoby uwagę potencjalnych mecenasów, którzy być może zechcieliby zamówić jakiś utwór. Wiedziałem, że nadszedł czas, żeby ostatecznie napisać tę fugę, która chodziła mi po głowie od tylu lat. Daleko posunięta złożoność formy, mniemałem, powinna stanowić najlepszy sposób wyeksponowania wszystkich moich talentów.
Kiedy więc nadszedł czas rozpoczęcia pracy nad kompozycją fugi, wziąłem pieniądze, jakie zarobiłem udzielając lekcji młodym muzykom w weekendy, i zainwestowałem je w wynajęcie na dwa tygodnie nadmorskiego domku na wyspie Varion. Latem stanowiła ona rojny od turystów kurort dla zamożnych, z niewielkim, centralnie położonym miasteczkiem, które mogło uchodzić za urokliwe. W tym okresie nie mógłbym sobie pozwolić nawet na najskromniejsze lokum, choćby na jeden dzień. Lecz gdy zdecydowałem się na przerwę w nauce i wraz z kredkami, książkami i niewielkim magnetofonem wymknąłem się autobusem oraz taksówką do mojej tajemnej samotni, panował środek zimy.
Dom, do którego przybyłem, nie należał do owych wzniesionych na palach wielkich, drewnianych rezydencji, jakie ciągnęły się wzdłuż drogi. Był to natomiast niewielki bungalow, przywodzący na myśl betonowy bunkier. Pomalowano go na odpychający żółty kolor, który miał dla mnie smak zupełnie jak kalafior. Znajdował się na szczycie niewielkiego wzniesienia, a jego frontowe okno wychodziło na ocean, dając wspaniały widok na wydmy i plażę. Co więcej, można było stamtąd z łatwością dojść na piechotę do maleńkiej wioski. Był dostatecznie ciepły, posiadał telefon, telewizor i kuchnię wraz ze wszystkimi sprzętami gospodarstwa domowego, toteż natychmiast poczułem się tam tak bardzo „u siebie” jak w żadnym innym miejscu w życiu. Sama wyspa była opustoszała. Pierwszego dnia udałem się na spacer nad ocean, po czym przeszedłem półtorej mili wzdłuż wybrzeża na jego południowy cypel; wróciłem natomiast główną drogą, mijając puste domy - nie spotkałem nikogo. Agentka z biura nieruchomości poinformowała mnie przez telefon, że tania restauracja w mieście oraz sklepik, w którym można dostać papierosy i gazety, są w zimie otwarte. Na szczęście miała rację, bez restauracji bowiem zagłodziłbym się na śmierć.
Otoczenie domku było rozkosznie melancholijne, co dla mojej wrażliwości oznaczało sprzyjające warunki do pracy. W oddali słyszałem fale rozbijające się o brzeg, a prócz tego zimowy wiatr uderzający piaskiem o szybę w oknie, ale nie zakłócało to mego spokoju. Wręcz przeciwnie, stanowiły one elementy ciszy, która zapraszała, by oddać się marzeniom na jawie i rozpostrzeć skrzydła wyobraźni, toteż z miejsca zabrałem się energicznie do dzieła. Pierwszego popołudnia zacząłem spisywać w moim notesie ogólny zarys fugi. Zdecydowałem, że będzie się składała jedynie z dwóch głosów. Rzecz jasna, niektóre fugi były komponowane aż na osiem, lecz nie chciałem być ostentacyjny. Okazywanie powściągliwości stanowi równie istotną cechę technicznej maestrii jak szafowanie złożonością.
Miałem już linię melodyczną tematu, stanowiącą zarzucony fragment z innego projektu, nad którym pracowałem wcześniej tego roku. Choć uznałem, że nie pasuje on do poprzedniego utworu, nie potrafiłem o nim zapomnieć i wciąż poddawałem go przeróbkom to tu, to tam, grając wciąż na nowo. W strukturze fugi umieszcza się linię melodyczną, czy też temat, a następnie odpowiedź - kontra punkt - która jest powtórzeniem linii melodycznej o zróżnicowanych stopniach wariacji, toteż tym, co dociera do słuchacza, jest coś na podobieństwo dialogu (czy też głosu i jego echa) o narastającej złożoności. Kiedy każdy z głosów zostaje wprowadzony do utworu, pojawia się fragment, który prowadzi do ponownego wejścia owych głosów oraz ich odpowiedzi, ale już w innych tonacjach. Zamierzałem skorzystać z techniki zwanej stretto, w której odpowiedzi, w chwili gdy zostają ponownie wprowadzone, zazębiają się niejako z pierwotnymi liniami tematu. Pozwala to na snucie przędzy głosów, by stworzyć kunsztowny muzyczny gobelin.
Wszystko to było trudne do skomponowania, lecz nie przesadnie oryginalne. Toteż plan mój polegał na tym, by zrobić wrażenie na jurorach czymś nowym. Pragnąłem, by po osiągnięciu najwyższego stopnia złożoności utwór z wolna, niemal logicznie z początku, lecz dalej bez rytmu i metrum, popadł w chaos. Na samym końcu z owej chaotycznej kakofonii wyłoni się pojedyncza nuta, rozciągnięta do niebywałej długości, która ostatecznie przejdzie w absolutną ciszę.
Przez pierwszy tydzień praca szła dobrze. Każdego ranka i wieczoru robiłem sobie małą przerwę, by przespacerować się po plaży. Późnym wieczorem szedłem do restauracji, po czym wracałem do domku słuchać Sztuki fugi bądź Toccaty i fugi d-moll Bacha, trochę Brahmsa, Haydna, Mozarta, a następnie utworów z czasów początku tej formy, autorstwa takich kompozytorów jak Sweelinck czy Froberger. Pracowałem za pomocą kredek na pokaźnym arkuszu wysokiej jakości papieru rysunkowego i choć dla nikogo innego nie wyglądałoby to na zapis nutowy, przyglądając mu się wiedziałem dokładnie, jak zabrzmi mój utwór. Niemniej jednak gdzieś w połowie drugiego tygodnia zwolniłem tempo, a nim nastał sobotni wieczór, moja praca osiągnęła stan nieubłaganego zastoju. To, co rozpocząłem z tak jasnym poczuciem kierunku, teraz uwięziło mnie w pułapce. Zagubiłem się we własnej złożoności. Prawda była taka, że osiągnąłem stan wyczerpania i nie potrafiłem już dłużej oddzielić od siebie poszczególnych linii utworu - temat, odpowiedź, kontrtemat splątały się niczym w kłębku nici.
Byłem kompletnie przemęczony i wiedziałem, że potrzebuję odpoczynku, ale choć poszedłem do łóżka i zamknąłem oczy, nie mogłem usnąć. Przez całą niedzielę siedziałem na krześle i patrzyłem na plażę przez frontowe okno. Byłem nazbyt zmęczony, by pracować, lecz nazbyt poirytowany tą niemocą, by zasnąć. Tego wieczoru, przetrwoniwszy cały dzień, poszedłem niepewnym krokiem do restauracji i usiadłem na moim stałym miejscu. Lokal był pusty, nie licząc jednego starszego mężczyzny, który siedział w dalszym rogu i jedząc obiad czytał książkę. Samotny ów człowiek wyglądem przypominał Stullina za sprawą swej siwej brody i na pierwszy rzut oka, gdybym nie wiedział lepiej, przysiągłbym, że jego lekturą jest The Centrifugal Rickshaw Dancer. Nie chciałem zbliżać się zbytnio w obawie, że mógłby nawiązać rozmowę.
Podeszła kelnerka i przyjęła ode mnie zamówienie. Gdy skończyła pisać w swoim bloczku, powiedziała:
Skinąłem głową.
-W takim razie podam panu kawę.
Zaśmiałem się.
Jedząc, przeglądałem mój notatnik i próbowałem raz jeszcze ustalić architekturę fugi. Jak zawsze - kiedy patrzę w notatki, wszystko jest jasne jak słońce, ale kiedy przychodzi czas dalszej pracy nad utworem, każdy kolejny potencjalny krok zdaje się wieść na manowce. Gdzieś w trakcie mego zamyślenia odsunąłem talerz i sięgnąłem po filiżankę i spodeczek. Zazwyczaj pijałem herbatę, toteż zapomniałem, że uprzednio zmieniłem zamówienie. Wziąłem łyk, i wówczas zaskoczył mnie ciemny, gorzki smak czarnej kawy. Uniosłem wzrok i ujrzałem Annę - patrzyła na mnie i sama także odejmowała właśnie filiżankę od ust. W jej oczach dostrzegłem błysk rozpoznania, jak gdyby naprawdę mnie widziała, toteż jestem pewien, że i ona dostrzegła w moich oczach podobny błysk.
Uśmiechnęła się.
Byłbym mniej zaskoczony, gdyby przemówił do mnie pies. Osłupiały sięgnąłem z wolna ku miejscu, w którym zdawała się siedzieć naprzeciw mnie w boksie. Kiedy moja dłoń zbliżyła się do niej, dziewczyna odchyliła się przed nią do tyłu.
Skinęła głową.
Zaśmiała się głośno na te słowa.
Po owej początkowej wymianie zdań oboje umilkliśmy. Przypuszczam, że byłem w stanie łagodnego szoku. „To niemożliwe” - powtarzałem wciąż w myślach, lecz oto ona znajdowała się przede mną, ja zaś słyszałem, jak oddycha. Jej obraz był jeszcze ostrzejszy niż wcześniej za sprawą kawowych lodów. I w tej chwili - dzięki smakowi, który wywołał jej obecność w postaci mniej ograniczonej, niż to czyniły śmietana, cukier i zimno - nie rozpływała się przez dobrych kilka minut; w końcu jednak krawędzie obrazu poczęły zachodzić mgłą, a ja musiałem wypić kolejny łyk, by go wyostrzyć. Kiedy uniosłem filiżankę, ona uczyniła to samo, dokładnie w tym samym czasie, jak gdyby była lustrzanym odbiciem, czy też jak gdybym to ja był jej odbiciem, toteż oboje uśmiechnęliśmy się.
Skinęła głową na znak zgody i patrzyła, jak proszę o rachunek.
Kiedy kelnerka zjawiła się w moim boksie, Anna rozpłynęła się w niewyraźną chmurkę niczym wyziewy palacza. Nie miało to znaczenia, wiedziałem bowiem, że nikt inny nie jest w stanie jej dostrzec. Podczas wypisywania rachunku zamówiłem trzy kubeczki kawy na wynos.
W istocie wspaniała to była rzecz, rozbudziła bowiem me zmysły, toteż szedłem przez mroźną i wietrzną noc, niosąc w pudełku pojemniki mego eliksiru z radością dziecka, które opuszcza szkolne mury w piątkowe popołudnie. Nie umknęła mi jednak absurdalność całej tej historii, więc zaśmiałem się w głos, przypominając sobie mój sekretny plan, by odczekać pół godziny i wypić kolejną filiżankę. Ekscytowała mnie jego konspiracyjna natura. I wówczas po raz pierwszy, odkąd ujrzałem Annę, zdałem sobie sprawę z tego, że dojrzała i stała się jeszcze piękniejsza przez te lata, kiedy jej nie widywałem.
Kiedy dotarłem do domku, włożyłem pierwszy z pokaźnych styropianowych pojemników do kuchenki mikrofalowej i podgrzewałem go przez niespełna trzydzieści sekund. Począłem się martwić, że być może w świecie Anny czas funkcjonuje zupełnie inaczej, a moje trzydzieści minut to dla niej dwie lub trzy godziny albo nawet cały dzień. Gdy tylko zabrzmiał dzwoneczek urządzenia, wyjąłem kubek, usadowiłem się przy niewielkim kuchennym stole i wypiłem duży łyk ciemnego napoju. Nim zdążyłem go odstawić, pojawiła się. Siedziała na krześle naprzeciw mnie.
Odgarnęła włosy za lewe ucho i spytała:
Wyraz jej twarzy, na której malowała się prawdziwa troska o mnie, bez mała wzruszył mnie do łez. Była świadkiem mego życia. Nie byłem tak bardzo samotny, jak zawsze uważałem.
Uśmiechnęła się.
Co jakiś czas przerywaliśmy rozmowę i wypijaliśmy łyk kawy, żeby podtrzymać działanie połączenia. Jak się okazało, ona również uciekła od swej codzienności i wynajęła lokum, żeby pracować nad projektem do swego portfolio na zaliczenie końcowe. Odkryliśmy szereg synchronizmów pomiędzy naszymi egzystencjami. Wyznała mi, że jako dziecko również była samotniczką i że jej rodzice mieli trudności z radzeniem sobie z jej synestetyczną przypadłością.
Ta rewelacja mocno mnie poruszyła, Stullin bowiem swego czasu oznajmił mi, że nigdy nie trafił na nic podobnego w literaturze. Implikacje owej niezgodności na chwilę przypomniały mi, że Anna nie jest realna, lecz co prędzej wyrzuciłem tę myśl z głowy i kontynuowałem naszą rozmowę.
Tego wieczoru, gdyśmy tak oboje wydzielali sobie kawę, zasiedzieliśmy się aż do drugiej nad ranem, opowiadając historie naszego życia, zwierzając się z pomysłów twórczych i marzeń. Odkryliśmy, że nasze doświadczenia synestetyczne są podobne, a wrażenia zmysłowe często mają podobne przełożenie. Na przykład zarówno dla niej, jak i dla mnie woń świeżo skoszonej trawy jest okrągła, zaś dźwięk klaksonu samochodowego ma smak cytrusów. Powiedziała mi, że jej ojciec jest muzykiem amatorem, który kocha fortepian oraz muzykę klasyczną. W środku mojego opowiadania o zawiłościach fugi, którą planowałem, niespodziewanie uniosła wzrok sponad swej filiżanki i powiedziała:
Zajrzałem do swojego kubka i zdałem sobie sprawę, że i ja właśnie wypiłem ostatni łyk.
Wkrótce stała się fantomem, miazmatem, pojęciem, ja zaś zostałem sam, wpatrując się w kuchenną ścianę. Po jej zniknięciu przez długi czas nie mogłem wysiedzieć spokojnie. Cała wypita kawa krążyła we mnie, a ponieważ mój wątły organizm nigdy wcześniej nie zaznał tego środka pobudzającego, dosłownie trzęsły mi się od niej ręce. Wiedziałem, że sen nie wchodzi w rachubę, toteż przez godzinę krążyłem po niewielkich pokojach domku, po czym zasiadłem do mojej fugi, by się przekonać, co będę w stanie zwojować.
Natychmiast wpadłem na trop kierunku, w którym zmierzałem, zanim w sobotę ogarnęła mnie twórcza niemoc. Wszystko było dla mnie oślepiająco jasne i słyszałem muzykę, którą zapisywałem za pomocą różnych kolorów, jak gdyby ktoś puszczał taśmę z utworem, który komponowałem w chwili jego odtwarzania. Pracowałem jak w obłędzie - szybko, bezbłędnie - zaś swoboda, z jaką objawiały mi się odpowiedzi na problemy natury muzycznej dała mi ogromną pewność siebie i sprawiła, że moje decyzje okazywały się błyskotliwe. W końcu, około ósmej rano (nawet nie zauważyłem wschodu słońca), kawa zebrała swe żniwo - solidnie się pochorowałem. Bóle żołądka oraz migrena były nie do zniesienia. O dziesiątej zwymiotowałem, co złagodziło nieco symptomy. O jedenastej byłem już w restauracji i znów kupowałem cztery filiżanki kawy.
Kelnerka usiłowała namówić mnie na śniadanie, ale odparłem, że nie jestem głodny. Powiedziała, że nie wyglądam najlepiej, ja zaś spróbowałem zbyć jej troskę żartem. Kiedy zaczęła naciskać na to, bym wyjaśnił jej powód mej niedyspozycji, a ja stwierdziłem buńczucznie, że go nie pamiętam, zrozumiała, iż nie jestem zainteresowany niczym prócz kawy. Zabrałem moje zapasy i udałem się prosto na plażę. Tego dnia temperatura była łagodniejsza, a świeże powietrze oczyściło mój umysł. Usiadłem w kryjówce, jaką stanowiła głęboka niecka pomiędzy wydmami, by schronić się przed wiatrem, wypiłem łyk kawy i przypatrywałem się, jak w swym studiu Anna pracuje nad własnym projektem - dużym, kolorowym rysunkiem abstrakcyjnym. Podglądając ją przez kilka minut, zdałem sobie sprawę z tego, że kompozycja pracy, jej układ kolorów, jawi mi się jako linia melodyczna VIII symfonii h-moll Franza Schuberta. Najpierw rozbawiła mnie myśl, że moja wiedza muzyczna jest nieodłączną częścią istnienia jej świata; że moja wyobraźnia stanowi jego jądro. Ciekawe było również to, że objawiło się coś, co stanowiło zaledwie margines moich zainteresowań - Schubert. Przypuszczałem, że każdy aspekt mego życia, choćby i marginalny, stanowi pożywkę dla procesu imaginacji. Lecz równie szybko uderzyło mnie przy tym i to, że wcale nie chciałem, żeby to tak funkcjonowało. Pragnąłem, żeby nie była ze mną powiązana, lecz stanowiła odrębny byt, cóż bowiem znaczyłaby jej przyjaźń bez tego? Dosłownie potrząsnąłem głową, by pozbyć się tego pomysłu. Gdy w południe zjawiła się obok mnie w mojej samotni pośród wydm, zdołałem już zapomnieć o owej natrętnej myśli.
Cały ranek spędziliśmy razem, rozmawiając i śmiejąc się, przechadzając nad brzegiem oceanu, wspinając na okoliczne skały. Kiedy około trzeciej kawa zaczęła się kończyć, wróciliśmy do restauracji, żebym mógł nabyć kolejny zapas. Poprosiłem, żeby zaparzyli mi całe dwa dzbanki i po prostu przelali je do wielkich, przenośnych plastikowych pojemników. Kelnerka nie odezwała się, a tylko pokiwała głową. Podczas gdy ja załatwiałem zamówienie, Anna, w swoim świecie, parzyła kolejny dzbanek kawy.
Spotkaliśmy się ponownie w moim domku, a gdy zapadł zmierzch, wyjęliśmy nasze projekty i pracowaliśmy razem, siedząc naprzeciw siebie po obu końcach kuchennego stołu. W jej obecności moja wyobraźnia muzyczna była rozpalona, ona zaś wyznała mi, że po raz pierwszy ujrzała nadrzędną strukturę swego rysunku oraz kierunek, w jakim chciała go poprowadzić. W pewnej chwili byłem tak bardzo pochłonięty pracą, że wyciągnąłem dłoń i chwyciłem coś, co uznałem za jedną z moich kredek, a co okazało się fioletowym pastelem. Nie posiadałem pasteli - należały do niej.
- Popatrz - odezwałem się, a mnie samego w tej chwili ogarnęła fala oszołomienia. Za oczami jął narastać ból głowy.
Uniosła spojrzenie sponad swojej pracy i zobaczyła, że trzymam w dłoni fioletowy patyczek. Oboje siedzieliśmy w milczeniu, przejęci niesamowitością tej sytuacji. Anna niespiesznie wyciągnęła dłoń przez stół ku mnie. Upuściłem pastel i uczyniłem to samo. Nasze dłonie spotkały się i przysięgam, że czułem, jak jej palce splatają się z moimi.
Kiedy się podniosłem, straciłem równowagę i musiałem wesprzeć się na oparciu krzesła. Ona również wstała, a gdy się do niej zbliżyłem, cofnęła się o krok.
Znaleziono mnie następnego ranka. Leżałem nieprzytomny na plaży. Ów człowiek o siwej brodzie, którego znałem z restauracji, natknął się na mnie podczas swego codziennego wczesnoporannego przeczesywania plaży w poszukiwaniu przedmiotów, które wyrzuca ocean. Wezwano policję oraz ambulans. Następnego dnia ocknąłem się w szpitalnym łóżku. Słoneczne ciepło o zapachu antycznej róży wlewało się przez okno i padało na mnie.
Przez dwa dni trzymali mnie w niewielkim nadbrzeżnym szpitalu na obserwacji psychologicznej. Zjawił się u mnie psychiatra, ale zdołałem go przekonać, że zbyt intensywnie pracowałem nad szkolnym projektem. Najprawdopodobniej kelnerka z restauracji zeznała policji, że pochłaniałem niewyobrażalne ilości kawy i chodziłem bez snu. Wiadomość ta dotarła do lekarza, który się mną opiekował. Kiedy mu wyznałem, że nigdy wcześniej nie pijałem kawy i że dałem się ponieść, ostrzegł mnie, bym się jej wystrzegał, dodając, że znaleziono mnie w kałuży moich własnych wymiocin. „Najwyraźniej kawa szkodzi pańskiemu organizmowi. Mógł pan się udławić na śmierć, kiedy stracił pan przytomność”. Podziękowałem mu za poradę i obiecałem, że w przyszłości będę się pilnie wystrzegał kawy.
Podczas dni spędzonych w szpitalu starałem się przeanalizować to, co wydarzyło się w obecności Anny. Rzecz jasna, moje zuchwałe zaloty przestraszyły ją. Przemknęło mi przez myśl, że być może lepiej będzie, jeśli w przyszłości zostawię ją w spokoju. Z perspektywy czasu sama pewność, że nawiązałem z nią kontakt fizyczny, była niepokojąca. Zastanawiałem się, czy przypadkiem Stullin nie miał racji i czy to, co odbierałem jako skutek synestezji, nie jest w istocie psychotyczną halucynacją. Kwestię tego, czy będę próbował odszukać dziewczynę, pozostawiłem w myślach w stanie zawieszenia. Może warto by odbyć jeszcze jedno spotkanie, zastanawiałem się, przynajmniej po to, żeby po prostu przeprosić za moje ckliwe zachowanie.
Spytałem pielęgniarkę, czy moje rzeczy z domku na plaży zostały przeniesione do szpitala. Potwierdziła. Cały mój ostatni dzień w szpitalu spędziłem ubrany, wyczekując pozwolenia na wypisanie. Tego popołudnia przyniesiono mi moje rzeczy osobiste. Starannie wszystko przejrzałem, lecz nie znalazłem kredkowej partytury mojej fugi. Prócz niej niczego nie brakowało, ale duży karton papieru rysunkowego zniknął. Poprosiłem pielęgniarkę, która była niezwykle uprzejma - prawdę powiedziawszy, przypominała nieco panią Brithnic - żeby ponownie sprawdziła i upewniła się, czy wszystko zostało mi dostarczone. Tak też uczyniła, po czym oznajmiła mi, że nie ma niczego więcej. Pod pretekstem podziękowania zadzwoniłem na policję wyspy Varion i spytałem, czy nie natknęli się na rysunek. Moja fuga zniknęła. Wiedziałem, że wkrótce ogarnie mnie dojmująca depresja związana z jej stratą, ale póki co byłem oszołomiony i poniekąd szczęśliwy, że w ogóle żyję.
Postanowiłem udać się do domu rodziców na kilka dni, by wypocząć przed powrotem do konserwatorium. W oczekiwaniu na autobus na znajdującym się w pobliżu szpitala dworcu wstąpiłem do niewielkiego kiosku, żeby kupić paczkę gum do żucia oraz gazetę, której lekturą zamierzałem umilić sobie podróż. Kiedy obracałem stojak ze słodyczami, mój wzrok spoczął na czymś, co sprawiło, że poczułem się tak, jak zapewne czuła się Ewa, kiedy po raz pierwszy ujrzała jabłko; znajdowała się tam bowiem torebka landrynek o smaku kawowym. Gdy tylko przeczytałem te słowa na opakowaniu, natychmiast po nie sięgnąłem. Poczułem wibrację w splocie słonecznym, a dłonie mi zwilgotniały. „Produkt bezkofeinowy” było napisane na opakowaniu, ja zaś niemal nie mogłem uwierzyć w swoje szczęście. Kiedy kupowałem trzy paczki landrynek, zerkałem nerwowo przez ramię, a gdy w autobusie rozerwałem jedną z nich, uczyniłem to tak gwałtownie, że garść cukierków rozsypała się na siedzeniu oraz w przejściu.
Do domu rodziców dotarłem taksówką i musiałem sam otworzyć sobie drzwi. Nie zauważyłem samochodu, toteż doszedłem do wniosku, że wyjechali na cały dzień. Nie widziałem ich od kilku miesięcy i doprawdy stęskniłem za ich towarzystwem. Kiedy zapadła noc, a oni nie się zjawili, uznałem to za dziwne, lecz domyśliłem się, że udali się na krótkie wakacje, co czynili dość często. Usiadłem w moim dawnym domu na fortepianowej ławie i jąłem ssać kawowe landrynki, póki nie poczułem się nazbyt znużony, by siedzieć do późna. Położyłem się więc do mojego łóżka z dzieciństwa, odwróciłem twarzą do ściany, jak to miałem w zwyczaju, kiedy byłem mały, i zasnąłem.
Nazajutrz po śniadaniu na nowo podjąłem moje czuwanie, które rozpoczęło się wraz z długą podróżą autobusową do domu. Nim nastało popołudnie, potwierdziły się moje przypuszczenia w kwestii tego, co stało się z moją fugą. Cukierki nie dały tak wyraźnego obrazu Anny jak lody, nie mówiąc już o czarnej kawie, ale był on dla mnie na tyle ostry, że mogłem podpatrywać ją przez cały dzień. Widziałem, jak przedstawia moją kredkową partyturę jako swoją pracę artystyczną na zaliczenie na koniec semestru. Jakim sposobem zdołała ją sobie przywłaszczyć - tego nie potrafiłem pojąć. Urągało to logice. W przelotnych mignięciach, kiedy widziałem moje dzieło, usiłowałem ułożyć sobie to, w jaki sposób zdołałem dokonać splecenia tematów oraz ich odpowiedzi. W chwilach, w których je widziałem, muzyka stawała się dla mnie słyszalna, lecz ani razu nie udało mi się przyjrzeć obrazowi na tyle długo, by uporządkować złożoną strukturę utworu. Co do dwóch rzeczy miałem pewność: fuga została ukończona do miejsca, w którym miała popaść w chaos, zaś zaliczenie Anny dzięki temu wypadło całkiem dobrze.
Późnym popołudniem skończyły mi się landrynki - została tylko jedna. Trzymając ją w dłoni, zdecydowałem, że wywołam obraz Anny jeszcze tylko ten jeden raz. Doszedłem do wniosku, że kradzież mego dzieła, jakiej się dopuściła, zrównoważyła me niefortunne zaloty - rachunki zostały wyrównane, że się tak wyrażę. Będę musiał ją porzucić, jak to już niegdyś uczyniłem, lecz tym razem na dobre. Powziąwszy takie postanowienie, rozpakowałem ostatniego cukierka i położyłem go na języku. Ciemny, bursztynowy smak z wolna rozchodził się po ustach, a wraz z nim mętny obraz począł formować się i nabierać ostrości. Przy ustach trzymała filiżankę, a gdy zauważyła, że ją obserwuję, rozwarła szeroko oczy.