Kosmiczna kraksa nad Wigrami - Katarzyna Barcikowska - ebook + audiobook + książka

Kosmiczna kraksa nad Wigrami ebook i audiobook

Katarzyna Barcikowska

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Kosmiczne wakacje najlepiej spędza się na Ziemi!

Lato, słońce, kąpiele w jeziorze – czy można wyobrazić sobie lepszy przepis na wakacje w gronie rodziny i przyjaciół? Gdy grupka dzieciaków jak co roku przyjeżdża nad Wigry, dowiaduje się, że niebawem do ich zgranej paczki ma dołączyć nieznany nikomu Albert. Nie wszystkich cieszy ta wiadomość. Wspólnie obmyślają sprytny plan, by sprawdzić, czy nowy kolega jest godny zaufania i czy mogą wcielić go w swoje szeregi. Nie mają jednak pojęcia, że przyjazd chłopca to nie jedyna niespodzianka, jaka czeka ich w tym roku…

Kiedy pewnego dnia podczas wyprawy do lasu natrafiają na tajemnicze znalezisko, nie mają wątpliwości – nad Wigrami doszło do kosmicznej kraksy! Tylko gdzie podziali się podróżnicy z odnalezionych przypadkiem galaktycznych pojazdów? Czy mali odkrywcy będą potrafili nawiązać z nimi kontakt?

–  Tak! – zapalił się Przemek. – Podróże w czasie! Jesteś genialny! No bo pomyślcie, jak inaczej taki wielki, do niczego niepodobny obiekt znalazłby się niepostrzeżenie w środku lasu? Skirmunt ma rację, mógł się tu przenieść z przyszłości. To by wszystko tłumaczyło. I ta substancja, z której był zbudowany, sami widzieliście, niezniszczalna! Nie z naszej epoki. Uderzył z całej pary w ten mur i nic, żadnych zniszczeń.
–  No właśnie, po co on w ogóle wjeżdżał w tę ścianę? – zapytał Michałek z buzią pełną sękacza, który przynieśli sobie specjalnie na okoliczność długiej narady.
–  Myślę, że to nie była zwykła ściana, tylko jakiś portal, tunel czasoprzestrzenny, przez który ten stwór przybył z przyszłości. Widocznie coś mu się popsuło i zamiast przenieść się z powrotem, odbijał się od tego portalu. No bo przecież gdyby to była normalna ściana, to już dawno by się rozbił, prawda?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 264

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 6 godz. 23 min

Oceny
4,6 (5 ocen)
4
0
1
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
bookczystakartka

Nie oderwiesz się od lektury

Wartościowa lektura młodzieżowa. Polecam
00

Popularność




Dla T. i M. z podziękowaniem za nasz cały wigierski świat

– Jaki nowy chłopiec!? – zapytała wzburzona Józefinka, przewracając miseczkę z truskawkami.

Owoce potoczyły się po kuchennym stole i sturlały na podłogę, ale dziewczynka kompletnie nie zwróciła na to uwagi. Mama spojrzała na nią ze zdziwieniem i zakręciła gaz pod wielkim garnkiem z konfiturą.

– Myślałam, że się ucieszysz – powiedziała. – O co ci właściwie chodzi?

 – Przecież nas nad Wigrami jest już zupełnie wystarczająco. I tak ciągle marudzicie, że nie da się ogarnąć tylu dzieciaków. Mówię ci, mamo, to nie jest najlepszy pomysł!

Józefinka była bardzo niezadowolona. Od lat spędzali wakacje nad jeziorem w tym samym towarzystwie. Świetnie się dogadywali i dziewczynka nie widziała potrzeby, żeby ktokolwiek dołączał do ich zgranej paczki. Bała się, że nowa osoba coś zmieni i nie będzie już jak zawsze. A przecież nad Wigrami właśnie dlatego było tak fajnie, że nic się tam od lat nie zmieniało. Trzynastoletnia Józefinka wiedziała, co mówi, w końcu na Suwalszczyznę jeździła z dziadkiem i rodzicami od urodzenia.

– Nie przesadzaj, przecież Albert będzie tam z mamą i tatą – powiedziała mama, niezrażona obawami Józefinki. – Na pewno się dogadacie. Cała ich rodzina bardzo się cieszy na ten wyjazd. Znamy się jeszcze z liceum. Nigdy nie spędzali wakacji na kempingu, będziecie musieli pokazać im co i jak.

– No dobrze, dobrze. – Józefinka nie była zachwycona, ale nie chciała sprawić mamie przykrości. W głębi serca miała jednak wiele obaw. – Mam po prostu nadzieję, że ten cały Albert będzie do nas pasował – powiedziała, po czym poszła przedyskutować zaistniałą sytuację ze swoją najlepszą przyjaciółką Malinką.

– I posprzątaj te truskawki z podłogi! – krzyknęła za nią mama, ale Józefinka nic już nie słyszała. Zamknięta w swoim pokoju z telefonem przy uchu, głośno relacjonowała Malince niespodziewaną nowinę.

– Nowy chłopiec! Super! – ucieszyli się bracia Kardelowie, trzynastoletni Przemek i o dwa lata młodszy od niego Wiktor. Józefinka i Malinka, natychmiast po przyjeździe nad Wigry, opowiedziały im bowiem o zaistniałym problemie.

Na pierwszy rzut oka chłopcy nie wydawali się do siebie podobni. Wysoki, niebieskooki Przemek miał gęste blond włosy, a Wiktorowi proste ciemne kosmyki wpadały do brązowych oczu. Kiedy jednak coś opowiadali, od razu było widać, że są rodziną – identycznie podnosili brwi i śmiesznie machali rękami.

– No tak – powiedziała Józefinka. – Was interesuje tylko to, żeby mieć z kim grać w piłkę, prawda?

– No – przytaknęli jednocześnie bracia, nie wyczuwając ani trochę ironii w głosie przyjaciółki. – Będzie nas więcej do zabawy, to chyba fajnie, nie?

– No nie wiem… – Józefinka pokręciła głową. – Wolałabym, żeby zostało tak, jak jest. Po co nam ktoś nowy. Trzeba się nim zajmować i w ogóle. A jeżeli nie będzie fajny?

– Weź przestań. – Przemek machnął ręką. – Po co się martwić na zapas. Skirmunt też jeszcze jakiś czas temu był nowy i zobacz, ile z niego teraz mamy pożytku.

– To prawda – roześmiała się Malinka. – Trudno sobie wyobrazić wakacje bez Skirmunta!

– I bez jego trampoliny! – dodał Michałek, sześcioletni brat Przemka i Wiktora. – W ogóle nie wiem, jak mogliśmy bez niej kiedyś żyć!

– Sama widzisz, nie ma się czym przejmować. Kiedy przyjeżdża ten Albert? – zapytał Przemek.

– Jutro – powiedziała nieco raźniejszym już tonem Józefinka, po raz dziesiąty tego dnia zaplatając sobie blond warkocz.

– To jutro go sobie obejrzymy i sprawdzimy, czy do nas pasuje. I możemy też…

Po minie Przemka było widać, że właśnie wpadł na jakiś świetny pomysł, ale w tym momencie zza zakrętu wyjechał czerwony samochód, trąbiąc radośnie na całą okolicę. Po chwili wyskoczyli z niego roześmiani chłopcy, pięcioletni Teoś i jego starszy o trzy lata brat Maurycy, w samych kąpielówkach.

– Ale upał! – wrzasnęli bez powitania. – Przebraliśmy się w samochodzie, żeby było szybciej. Kąpiemy się?

– Taaaak! – Reszta dzieciaków również nie traciła czasu na zbędne powitania. Wprawdzie nie widzieli się od roku, ale gdy padało hasło do kąpieli, nie liczyło się nic innego.

– Możemy iść się kąpać? Chłopaki przyjechały! – Trzej bracia Kardele otoczyli swoją babcię, skacząc koło niej jak zgraja wróbli.

– Dobrze, dobrze, przestańcie już wrzeszczeć. Poproście dziadka, żeby z wami poszedł. Ktoś musi was pilnować.

– Idę. – Dziadek Kardel podniósł się z leżaka z ciężkim westchnieniem. – I tak muszę zwinąć wędki, żeby mi ich nie połamali. Jak w zeszłym roku. Taka świetna bambusowa wędka, już takich nie robią…

– Dziadku – powiedział pojednawczym tonem Teoś. – Przecież obiecałem, że to się już nie powtórzy. – Poza tym to nie nasza wina, ta wędka była po prostu wyjątkowo łamalna.

– Idźcie już i najlepiej nie wracajcie do obiadu – burknęła pod nosem babcia. – A ja tu sobie w spokoju porozmawiam z mamą Józefinki i mamą Malinki.

– Ploteczki? – Ze zrozumieniem pokiwał głową Teoś, ale zaraz obraził się, bo babcia i mama Józefinki wybuchnęły śmiechem. – No co, tak się przecież mówi!

– A wy to się nic nie zmieniliście od zeszłego roku – stwierdziła Józefinka, patrząc z uśmiechem na braci. – Jedyna różnica jest taka, że teraz Teoś nosi kąpielówki Maurycego.

– Kto pierwszy na pomoście! – wrzasnął Wiki.

Dzieciakom nie trzeba było dwa razy powtarzać. Uzbrojone we wszelkiego kształtu i koloru dmuchane materace, koła i rękawki, z radosnym krzykiem pobiegły w stronę jeziora.

Od kilku dni trwały wakacje. Nad Wigry ze wszystkich stron Polski zaczęły zjeżdżać zaprzyjaźnione rodziny. Zarówno dorośli, jak i dzieci, nie mogli się doczekać wspólnego spotkania. Szczególnie Teoś i Maurycy, którzy mieli w tym roku dla wszystkich wyjątkowo atrakcyjną nowinę. Pękając z dumy, uroczyście przedstawili przyjaciołom nowego członka rodziny, uroczego pieska rasy hawańczyk. Chłopcy zawsze marzyli o zwierzaku, ale dopiero w tym roku rodzice stwierdzili, że są już wystarczająco duzi, by opiekować się innym żywym stworzeniem. Aby to udowodnić, bracia przez miesiąc musieli nastawiać budziki na godzinę szóstą rano i bez względu na pogodę wychodzić na spacer. Dopiero wtedy rodzice pojechali z nimi do hodowli pod Białymstokiem. Chłopcy spisali się na medal i od kilku miesięcy sprawiedliwie dzielili obowiązki.

– U nas jest równouprawnienie – odpowiedział Teoś na pytanie, kto wychodzi z psem najczęściej. – Jak ja wychodzę rano, to Maurycy wychodzi po południu. A jak naprawdę już nie mam siły się obudzić, to czasem tata rano wychodzi, ale muszę mu potem oddać jakąś przysługę.

– Na przykład jaką? – zainteresował się Wiktor. Razem z Przemkiem, Michałkiem i Tofinką bezskutecznie próbowali przekonać rodziców, że jak się ma czwórkę dzieci, to jeden pies naprawdę nie robi już wielkiej różnicy.

– Na przykład muszę oddać jego książki do biblioteki. Albo pieniądze w sklepie, jak mu nie wystarczy, albo pani nie ma jak wydać reszty. Albo inne rzeczy, które trzeba oddać – wyliczał Teoś.

– Na psykład honol – powiedziała z powagą malutka Tofinka, która jak na swoje trzy latka miała wyjątkowo rozbudowane słownictwo.

– A po co tacie mój honor? – zdziwił się Teoś. – Bardzo dziwny pomysł, Tofinko.

– Oddać honor to znaczy okazywać komuś szacunek – wyjaśnił Przemek. – Tofinka bardzo lubi to wyrażenie. Usłyszała je w jakimś audiobooku dla dzieci.

– A dlaczego pojechaliście aż pod Białystok? – zapytała Malinka. – To chyba daleko od was, prawda?

– Nie aż tak daleko, a poza tym nasi sąsiedzi mają hawańczyka z tej hodowli. Ma na imię Reksio i jest strasznym słodziakiem. Wcześniej nasz tata chciał tylko dużego psa, ale jak poznał Reksia, uznał, że takie średniej wielkości też są zupełnie w sam raz – roześmiał się Maurycy.

– I z tej hodowli pochodzą bardzo dobrze wychowane psy – dodał Teoś. – W ogóle to supermiejsce. Kilka hawańczyków mieszka tam sobie w dużym domu, biegają po ogrodzie, bawią się ze sobą. Nawet teraz czasem je odwiedzamy, jak mamy po drodze, te pieski są takie pocieszne, mówię wam. Zwłaszcza szczeniaczki – zaśmiał się Maurycy.

– Same mieskają w tym duzym domu? Nie wiedziałam, ze tak jest dozwolone – zdziwiła się Tofinka.

– Coś ty, nie mieszkają same, tylko ze swoją właścicielką. Ona najpierw miała jednego hawańczyka, tak jak my teraz mamy Zostawa. Potem drugiego, do towarzystwa, a potem to już się tak zakochała w tych hawańczykach, że teraz ma ich kilka i z tego się zrobiła taka minihodowla. I każdy piesek jest inny – są jasne, ciemne, rude, w plamki, łatki, nie wiadomo, który ładniejszy.

– Zostaw jest najpiękniejszy, najsłodszy, najmiękciejszy i najpuszystszy – oświadczył nieznoszącym sprzeciwu tonem Teoś. – I to w ogóle on nas sobie wybrał. Bo najpierw pojechaliśmy do hodowli tylko w odwiedziny. Chcieliśmy zobaczyć, jak wygląda to miejsce. Było tam akurat dużo szczeniaczków, z dwóch miotów. My się położyliśmy na podłodze, a one właziły na nas i jeden to nawet zasnął na moim brzuchu. To było takie super!

– A inny się na ciebie zsikał – roześmiał się Maurycy.

– A Zostaw podszedł, przywitał się, każdego sobie spokojnie obwąchał i tak wymownie na nas spojrzał, że już wiedzieliśmy, że to będzie nasz piesek – dokończył Teoś.

– A w zasadzie, że my będziemy jego ludźmi. – Maurycy pokiwał głową.

– I co, od razu go zabraliście? – zapytała zaciekawiona Józefinka.

– Nie, był za mały. Musiał jeszcze pobyć trochę ze swoją mamą i rodzeństwem, no i się zaszczepić. Przyjechaliśmy po niego dopiero po kilku tygodniach.

– To chyba nie mogliście się doczekać – stwierdził Michałek. – Nie piszczał, jak go zabieraliście?

– Nic a nic. Całą drogę siedział mi na kolanach i się przytulał – westchnął z rozrzewnieniem Maurycy.

– Straszny z niego słodziak – powiedziała z rozczu-leniem Malinka. – Ojej, polizał mnie po ręce!

– Zostaw kocha cały świat – oznajmił z czułością Teoś. – Nawet jak warczy, to dlatego że chce, żeby go głaskać. Zresztą, wszystkie fluffiki takie są, słodziutkie i przytulaśne.

– Wszystkie co? Flafiki? – zdziwiła się Józefinka.

– Tak, bo ta hodowla nazywa się Fluffy Attraction. A fluffy po angielsku znaczy „puszysty”. Dlatego mówimy na nie fluffiki.

– Ale fajna nazwa! – ucieszyła się Malinka. – Rzeczywiście, Zostaw jest niesamowicie mięciutki, aż się go chce głaskać. Szkoda, że ja nie mogę mieć psa. Mój tata jest uczulony na sierść.

– Nasza mama też jest uczulona! – krzyknął tryumfalnie Teoś.

– I macie psa? – zdziwiła się Malinka.

– Właśnie to jest w tym wszystkim najlepsze, bo hawańczyki nie mają sierści, tylko włosy. Dlatego dużo mniej osób jest na nie uczulonych, bo te włosy nie są aż tak… jak to się mówi? Takie słowo na „r”.

– Alergizujące – podpowiedziała Malinka.

– O, właśnie, są o wiele mniej arergizujące. Dlatego pojechaliśmy na kilka godzin do hodowli, żeby moja mama mogła sobie posiedzieć z hawańczykami i sprawdzić, czy ma jakieś reakcje. Arergiczne. Na włosy, na ślinę, jak polizały ją po rękach, no i w ogóle.

– Na szczęście nie miała – podsumował Maurycy. – Bo teraz nie wyobrażam już sobie, że moglibyśmy żyć bez Zostawa. No i hawańczyki nie gubią włosów, więc ze sprzątaniem też nie ma problemu. Raz na jakiś czas musi tylko iść do fryzjera.

– Do takiego ludzkiego? – zaciekawiła się Józefinka.

– Nie, do psiego fryzjera. Na początku nie lubił, ale teraz od razu wita się z paniami fryzjerkami i wcale nie chce wychodzić.

– Przy takim psie to się można dużo nauczyć – stwierdził Michałek. – Ja na przykład nie wiedziałem, że w ogóle jest coś takiego jak psi fryzjer.

– À propos „nauczyć”, to postanowiliśmy, że będziemy go tu szkolić. Zobaczycie, po wakacjach to będzie najlepiej wyszkolony pies świata – powiedział Maurycy.

– A po co? – zapytała Tofinka.

– Nie po co, ale na co. Na parówki. Będziemy mu mówić różne komendy, a jak dobrze je wykona, dostanie kawałeczek.

– Babcia nie pozwoli dawać mu parówek. – Michałek pokręcił ze smutkiem głową. – Poza tym babcia mówi, że teraz to nie są parówki, bo kiedyś to były parówki, a teraz to nawet w połowie ich nie przypominają. No chyba, że ełckie, ale je trudno dostać.

– Babcia na pewno się zgodzi, przecież jest kochana – stwierdził Teoś. – Niech no już ja się tym zajmę. Poza tym, takiemu puszystemu fluffikowi bardzo trudno jest odmówić.

Babcia i dziadek Kardel tak naprawdę byli dziadkami Przemka, Wiktora, Michałka i Tofinki, ale wszystkie dzieci ich uwielbiały i zwracały się do nich per „babciu” i „dziadku”. Nikomu to nie przeszkadzało, wręcz przeciwnie. Jedynie osoby z zewnątrz czuły się trochę zagubione, nie mogąc połapać się w tej skomplikowanej rodzinnej układance.

– No, takie jest zycie – zakończyła z westchnieniem rozmowę Tofinka. – A gdzie Psemek i Wiki? Coś ich tu nie ma… – Pokręciła z niezadowoleniem głową.

– Od rana obgadują coś w namiocie i robią strasznie tajemnicze miny – stwierdził Maurycy. – Podobno powiedzą nam po obiedzie, w tajnej bazie.

Rzeczywiście, od razu po obiedzie Przemek zwołał zebranie w tajnej bazie. Dzieciaki urządziły ją pod starą wierzbą, której gałęzie dawały świetne schronienie nawet w czasie deszczu. Zielone listki tworzyły tak szczelną zasłonę, że z zewnątrz nic nie było widać – ani małego turystycznego stolika, ani pudła ze słodyczami, ani wielkiej huby, na której poprzyklejali gumy do żucia we wszystkich kolorach tęczy. Dawno już chcieli zgłosić to dzieło sztuki do Księgi Rekordów Guinnessa, ale na przeszkodzie stał jeden problem – musieliby odkryć bazę przed światem, a na to nikt nie chciał się zgodzić. Rzeźba z wyżutych gum czekała więc na swój moment, a dzieciaki utrzymywały lokalizację bazy w najgłębszej tajemnicy.

Po południu wszyscy przyjaciele byli już w komplecie, bo chwilę wcześniej do obozowiska dotarł Skirmunt ze swoją słynną trampoliną. Chłopiec przez ostatni rok bardzo wyrósł i teraz przewyższał Przemka o głowę, choć był od niego o rok młodszy. Wydawał się jeszcze chudszy niż w ubiegłe wakacje. Skirmunt z rodzicami mieszkał w Szurpiłach, około godzinę drogi od Wigier. Ponieważ mama i tata rzadko mogli brać urlop w lecie, na kempingu spędzał czas pod opieką babci Kardel. Był jej za to dozgonnie wdzięczny.

– Tylko czy ty zmieścisz się teraz w tajnej bazie – zmartwił się Teoś. – Bo wiesz, żebyś z niej za bardzo nie wystawał.

– Na pewno się zmieści – pospieszyły z zapewnieniami Malinka i Józefinka, zauważywszy, że Skirmuntowi zrobiło się trochę przykro.

– No tak, najwyżej podkurczysz nogi – stwierdził Teoś polubownie. – Skirmunt, dobrze, że zdążyłeś na te naleśniki z truskawkami. Ale byś żałował, jakbyś nie zdążył, co nie?

W tym momencie Przemek znacząco chrząknął, dając znać, że najwyższa pora otworzyć zebranie. Rozpoczął się długi i głośny proces wzajemnego uciszania, poszturchiwania i wymieniania mniej lub bardziej kulturalnych uwag organizacyjnych.

– Jak wszyscy wiecie – rozpoczął Przemek poważnym tonem – dzisiaj wieczorem przyjedzie nowy chłopiec.

– Przyjedzie wieczorem, bo jest z drugiego końca Polski! – wrzasnął podekscytowany Teoś. – I już nawet wiem z którego!

– Cisza – zirytował się Przemek, który bardzo nie lubił, gdy mu przerywano. – To nie jest teraz ważne. Ważne jest, że…

– Przepraszam, jaki nowy chłopiec, ja nic nie wiem – wszedł mu w słowo Skirmunt. – Możecie mnie oświecić?

Wszyscy rzucili się wyjaśniać Skirmuntowi zaistniałe okoliczności. Ponieważ robili to jednocześnie, szanse, by coś zrozumiał, były niewielkie.

– Cisza! – wrzasnął zirytowany Przemek. – Ja zwołałem to zebranie, więc ja wszystko wyjaśnię. Dziś wieczorem przyjedzie tutaj ze swoimi rodzicami nowy chłopiec, Albert.

– Z drugiego końca Polski, gdzie jest bardzo dużo kurzu… – zaczął Teoś, ale umilkł pod groźnym spojrzeniem starszego kolegi.

– Nie mamy nic do tego Alberta, ale warto sprawdzić, czy jest w porządku.

– To znaczy? – zapytał Skirmunt.

– No na przykład, czy nie wypaple od razu, gdzie mamy tajną bazę, gdzie chowamy słodycze i tak dalej.

– Albo że dajemy psu szynkę z kanapek – dodał Maurycy. – Ale by się mama wkurzyła, jakby się dowiedziała. To strasznie drogocenna szynka.

– Dlatego mu ją dajemy – dodał Teoś. – Chcemy, żeby się dobrze odżywiał.

– Wracając do tematu – ciągnął Przemek – obmyśliliśmy z Wikim plan. Trzeba go najpierw przetestować, czy potrafi trzymać gębę na kłódkę. Tego Alberta. I czy od razu nie poleci i nie powie wszystkiego dla swoich rodziców.

– Dlaczego „dla rodziców”? – zdziwiła się Malina. – Dla rodziców to można coś zrobić, na przykład prezent laurkę na urodziny, a nie wypaplać tajemnicę.

– U nas się tak mówi na Suwalszczyźnie – wyjaśnił Wiki. – Wy mówicie „powiedz dziadkowi”, a my „powiedz dla dziadka”.

– To już nareszcie wiem, dlaczego jedna pani doktor w przychodni w Suwałkach, jak mnie badała wtedy, kiedy miałem w zeszłym roku w wakacje anginę, powiedziała: „A teraz spokojnie dla siebie oddychaj”. Nie mogłem zrozumieć, o co jej chodziło, że niby dla kogo oddychałem wcześniej – ucieszył się Maurycy.

– To kwestia regionalizmu dotyczącego odmiany przez przypadki… – zaczął wywód Skirmunt, ale zaraz ucichł na widok groźnych min kolegów i koleżanek.

– Daj spokój, mamy wakacje, nie będziemy słuchać o odmianie przez przypadki. Mieliśmy, zdaje się, obmyślać plan przetestowania Alberta.

– Znając was, przypuszczam, że macie już konkretny pomysł – powiedziała z lekkim przekąsem Józefinka.

– Tak jest. Wiki, opowiadaj. – Przemek przekazał głos młodszemu bratu. Widać było, że jest przejęty całą sprawą, bo co chwila podnosił rękę do czoła, jakby chciał poprawić sobie grzywkę.

– Ej, Przemek, zapomniałeś chyba, że byłeś wczoraj u fryzjera – zachichotał Michałek.

– Fakt, prawie cię nie poznałam w takich krótkich włosach – roześmiała się Józefinka. – Ale wyglądasz dobrze.

– Dziękuję – zarumienił się lekko speszony Przemek. – Na czym to ja… A, no tak. Plan. Wiki opowie wam, co wymyśliliśmy.

– Trzeba poddać go próbie – oświadczył Wiki, jak zawsze oszczędny w słowach, czym różnił się od starszego brata.

– Ognia? – zainteresował się Teoś.

– Nie mieliśmy na myśli aż tak drastycznych technik. Chodzi raczej o sprawdzenie, czy będzie potrafił dotrzymać tajemnicy, czy poleci z pierwszym problemem do swoich rodziców.

– Szkoda – stwierdził nieco zawiedziony Teoś. – Zawsze chciałem zobaczyć, jak wygląda próba ognia. Ale to może następnym razem, jak znów przyjedzie ktoś nowy.

– W każdym razie – kontynuował Wiki – trzeba sprowokować jakąś sytuację, w której ten Albert trochę się wystraszy. Zobaczymy, jak wtedy zareaguje. Macie jakieś pomysły?

– Obrzućmy go pająkami! – krzyknął Teoś. – To nawet lepsze niż próba ognia.

– Tylko że tu nie ma żadnej tajemnicy – zauważyła przytomnie Józefinka.

– No właśnie, to żadna tajemnica, że boisz się pająków – zadrwił z młodszego brata Maurycy.

– Przestań się mnie czepiać! Nic się nie podoba, ani próba ognia, ani pająki! To może sam coś wymyśl, cwaniaku! – wrzasnął rozżalony chłopczyk.

– Teosiu, nie denerwuj się tak. – Malinka pogłaskała go po głowie. – Chodzi o to, że musimy sprowokować jakąś sytuację, która dotyczy nas wszystkich i o której nie za bardzo chcielibyśmy mówić rodzicom. Ale coś mniejszego kalibru niż próba ognia, bo o takiej próbie to jednak musielibyśmy wcześniej czy później powiedzieć.

– Tak, na przykład w drodze na ostry dyżur w Suwałkach – skomentował Maurycy.

– To może jakaś sytuacja nad wodą. Na to dorośli wkurzają się najbardziej, jakbyśmy sami nie wiedzieli, że musimy na siebie uważać – skrzywił się Michałek.

– Dobry pomysł! Co konkretnie masz na myśli? – zapytała Józefinka.

– Może na przykład wrzucimy z pomostu do jeziora nową piłkę do nogi Maurycego i będziemy udawali, że chcemy sami popłynąć i ją wyłowić, bez opieki. Oczywiście, tylko tak na niby. Jak poleci od razu z jęzorem do rodziców, będzie wiadomo.

– Ale dlaczego moją piłkę? – oburzył się Maurycy.

– Bo tylko ty masz taką ekstra, nową – wyjaśnił Michałek.

– No, w sumie… – zgodził się po chwili Maurycy, zadowolony, że koledzy od razu zwrócili uwagę na jego nowy nabytek.

– Dobry plan – stwierdził Przemek bez zastanowienia. – Jak myślicie?

Wiki kiwnął głową i podniósł rękę. Dziewczyny chwilę naradzały się na boku, ale ostatecznie zaakceptowały pomysł.

– A ty, Skirmunt, co myślisz? – zapytał Przemek.

– Może być – zgodził się chłopiec bez większego entuzjazmu.

– W takim razie mamy plan – podsumował zadowolony Przemek. – Uff, zmęczyłem się tym zebraniem. Chyba zasłużyliśmy na posiłek regeneracyjny. Na szczęście przemyciłem do tajnej bazy super, mega, wielki słoik słonego karmelu.

– Gdzie jest ludzkie ciało? – zapytała Tofinka, skwapliwie rozgrzebując ziemię pod starym, rozłożystym krzewem. Była ubrana w piękną brązową sukienkę w żyrafy. Babcia wybrała ją specjalnie, bo na ciemnym materiale nie było za bardzo widać plam z błota.

– Nie wiem, może Zostaw znowu zakopał. Skaranie boskie z tym psem – westchnęła babcia. – Wczoraj zakopał mi lewy but, w ostatniej chwili się zorientowałam.

 – Widocnie pocebował na zimę – stwierdziła Tofinka. – O, jest ludzkie ciało! – krzyknęła uszczęśliwiona. – Było w hamaku!

 – Leży tam od wczoraj – powiedział Teoś.

– Pocytasz mi? – Tofinka z zadowoleniem usadowiła się Teosiowi na kolanach, wręczając mu swoją ulubioną książeczkę na temat anatomii człowieka, zatytułowaną Ludzkie ciało. Zabierała ją ze sobą wszędzie, więc poszukiwania miały miejsce kilka razy dziennie.

– Ale przecież ja jeszcze nie umiem czytać – przypomniał jej nieco zakłopotany Teoś.

– Dla mnie to zaden kłopot – uspokoiła go z rozbrajającym uśmiechem młodsza koleżanka.

– Najpierw idźcie z Zostawem na krótki spacer – zarządziła babcia. – Ja chcę w spokoju pokroić boczek na dzisiejsze ognisko, a nie mogę się skupić, jak on na mnie cały czas tak patrzy.

– Zostaw, idziemy! – zakrzyknęła groźnie Tofinka. – Nie ukr-rój sobie tylko palca, babciu. To mogłoby ci zaskodzić – poradziła z zatroskaną miną. – Dziadek sobie ostatnio ukr-roił, a niby taki stary… – Pokręciła głową z wyraźną dezaprobatą.

– Jak ty już ładnie wymawiasz „r”, wnusiu – pochwaliła Tofinkę babcia.

– Wymawiam – ucięła rozmowę dziewczynka i przypięła Zostawowi smycz.

Wyszli z Teosiem na piaszczystą drogę i przez chwilę maszerowali w milczeniu, dumni ze swojej poważnej funkcji.

– Patrz, te kwiaty są dwa razy wyższe od ciebie – zauważył ze zdziwieniem Teoś, pokazując na piękne fioletowe floksy, które z ogromnym zainteresowaniem obwąchiwał ich podopieczny. – Może to są jakieś kwiaty-mutanty? Zostaw, odejdź od nich. Jeszcze się wkurzą, nie wiadomo, do czego taki kwiat jest zdolny.

– Nie wiedziałam, ze jest takie imię Zostaw – powiedziała wreszcie Tofinka. – Cy ono jest zagranicne?

– Nie, jak wzięliśmy go do domu, to miał się nazywać inaczej. Ale przez pierwszy tydzień cały czas mówiliśmy do niego „zostaw”, jak zabierał nam buty, zeszyty, piloty do telewizora i w ogóle wszystko. I tak się jakoś przyzwyczailiśmy. Ale jednego buta już nigdy nie znalazłem. Trochę mi szkoda, bo kupiłem je daleko, aż w Częstochowie, jak byłem u cioci.

– Rozumiem. – Dziewczynka pokiwała głową z powagą. – A po jakiemu mówi się w Cęstochowie?

– Noo… – zaczął nieco zbity z tropu chłopczyk, ale Tofinka wybawiła go z kłopotu, zgrabnie zmieniając temat.

– To co teraz mówicie, jak chcecie, zeby on coś zostawił?

– Mówimy „Zostaw, nie ruszaj”.

– Trochę tego nie rozumiem, ale pewnie jestem jesce za mała – stwierdziła, kręcąc z niezadowoleniem głową. – A jak myślis, jaki będzie ten nowy chłopiec?

– Mama mówiła, że będzie spoko – wzruszył ramionami Teoś. – Ale ja tam nie wiem. Podobno jego dziadkowie tu kiedyś przyjeżdżali, ale teraz mieszkają daleko, na drugim końcu Polski.

– A ile końców ma Polska? – zainteresowała się Tofinka.

– Nie jestem pewien. Dwa, a może cztery – zawahał się Teoś. – Trzeba zapytać Skirmunta, on jest chodzącą Wikipedią i wie wszystko.

 – Wracajmy jus – powiedziała dziewczynka. – Zeby babci nie było za smutno. Nie zasłuzyła na takie tr-raktowanie.

Dzieciaki cały dzień w napięciu czekały na przyjazd Alberta. Okazało się jednak, że po drodze nowy chłopiec z rodzicami zatrzymali się jeszcze u znajomych w Warszawie i ostatecznie nad Wigry dotarli dopiero w środku nocy.

– Co on tak śpi i śpi – zdenerwował się koło południa Teoś, starannie obgryzając paznokcie. – To trochę niekulturalnie, nie uważacie?

– Bez przesady – powiedziała wyrozumiałym tonem Józefinka. – W końcu jechał z drugiego końca Polski, sam mówiłeś.

– No tak. To pewnie przez ten kurz tak długo jechali – stwierdził pojednawczym tonem Teoś.

– Jaki kurz? – zapytała zaciekawiona Malinka. – Już wczoraj o tym coś mówiłeś…

– No bo babcia mówiła, że ten Albert ma dom na roztoczu. A przecież roztocze jest z kurzu domowego. Wiem, bo nasza mama ciągle odkurza, mówi, że ma zarażenie na roztocza kurzu domowego. To są takie żyjątka, które mieszkają w kurzu i potem bardzo łaskoczą w nos, jak ktoś jest zarażony.

– Zaraz, zaraz – wtrąciła się do rozmowy babcia Kardel, zajęta formowaniem wałeczków ciasta na kluski leniwe. – Chyba uczulony, a raczej uczulona.

– No nie wiem – powiedział Teoś. – Przecież mama okropnie kicha od tych roztoczy, więc chyba dlatego, że się od nich czymś zaraża, prawda? Jak ja, kiedy zaraziłem się kichaniem od Julki w przedszkolu. Ona kicha, jak patrzy w słońce albo w żarówkę, i ja przez nią teraz też tak mam.

– Mówi się „uczulona na roztocza kurzu domowego” – wytłumaczyła chłopczykowi babcia. – Te roztocza to alergeny, nie zarazki. Alergeny powodują alergię, czyli uczulenie. Twoja mama jest uczulona na roztocza, więc od nich kicha. Tak jak na sierść.

– No przecież właśnie to mówiłem – zirytował się lekko Teoś. – U Alberta w domu musi być bardzo dużo tych roztoczy, skoro jego dom na nich stoi. I pewnie dlatego przyjechali tak późno. Bo mieli to zarażenie, to znaczy to… uczulenie i kichali w trakcie jazdy. Więc chyba musieli się dużo zatrzymywać. Tata mówi, że kichanie podczas jazdy jest niebezpieczne, bo człowiek na chwilę traci kontakt ze światem. Trzeba być wtedy bardzo czujnym. Jak ważka.

– Teosiu – powiedziała babcia. – Muszę ci to jeszcze raz wszystko wyjaśnić, bo chyba niechcący wprowadziłam cię w błąd. To prawda. Albert z rodzicami mieszkają na Roztoczu, niedaleko miejscowości Zwierzyniec, ale to nie ma nic wspólnego z kurzem. Roztocze to taki region na południowym wschodzie Polski. Podobno jest tam bardzo pięknie. Dużo pagórków, kolorowych wąskich pól i łąk. Widziałam kiedyś zdjęcia, ale nigdy tam nie byłam.

– Zwierzyniec, fajna nazwa… – zamyśliła się Malinka, mrużąc zielone oczy. Zawsze, gdy nad czymś się zastanawiała, dotykała palcem wskazującym do czubka nosa. Wyglądało to trochę tak, jakby chciała kichnąć, ale nie mogła. – I jechali taki kawał drogi, skoro mają tam tak pięknie?

– Rodzice Alberta bardzo chcieli, żebyście się poznali i razem spędzili wakacje. Znają się z mamą Józefinki jeszcze ze szkoły, a z kolei dziadkowie Alberta przyjeżdżali tu na obozy harcerskie. Od tylu lat słuchają, jak tu mamy fajnie, że w końcu wypożyczyli przyczepę, no i są. To podobno ich pierwsze wakacje na kempingu.

– No to będą się musieli wiele nauczyć – stwierdził Teoś tonem doświadczonego mędrca. – Kemping to jednak nie są przelewki. Mrówki w cukierkach, pająki w toalecie… Już nie mówiąc o tym, ile niebezpieczeństw czyha na dzieci nad wodą.

– Może nie opowiadaj im tak na początek o wszystkich tych zagrożeniach, bo jeszcze się zniechęcą i uciekną – roześmiała się babcia. – Ale widzę, że chyba właśnie się obudzili?

Babcia miała rację – zasłonki w przyczepie rozsunęły się. Teoś, z dzikim wrzaskiem: „Wstali, wstali już!!!”, pobiegł po resztę przyjaciół. Zaciekawione dzieciaki usiadły nieopodal, udając, że pochłania je gra w karty.

– Dokładam dwójki – powiedział Maurycy, żeby nikt nie zorientował się, że remik jest tylko pretekstem. Nikt jednak nie zwrócił na niego uwagi. Wszystkie oczy wpatrzone były w drzwi przyczepy nowego chłopca.

– Kiedy on wreszcie wyjdzie – syknął zniecierpliwiony do granic wytrzymałości Teoś. – Przecież to jest nie do zniesienia.

Nagle skrzypnęły drzwi i wszystkie dzieci wstrzymały oddech. Ukazała się w nich szczupła, drobniutka postać. Miała długie, ciemne włosy i miły uśmiech.

– O, dzień dobry wszystkim – powiedziała. – Dużo o was słyszałam. Poznaliście już mojego synka Alberta?

Dzieci spojrzały po sobie zdziwione. Przemek poczuł się w obowiązku odpowiedzieć w imieniu całej grupy.

– Nie, przecież Albert jeszcze śpi. Nie mieliśmy kiedy go poznać.

– Albert? – roześmiała się wesoło miła pani. – Skąd, Albert był tak podekscytowany przyjazdem tutaj, że wstał dzisiaj o szóstej rano. Wczoraj spał prawie całą drogę z Warszawy, więc nie był tak zmęczony jak my. Zdaje się, że poszedł z kimś na ryby, ale może mi się to przyśniło.

– Na ryby? No to chyba musiał popłynąć z dziadkiem, bo tylko on tak wcześnie wstaje – stwierdził Michałek. – Ciekawe, czy udało im się coś złowić.

– Mam nadzieję, bo nie mam dziś nic na obiad – powiedziała mama Alberta.

– A to nic nie szkodzi, babcia właśnie robi całą armię leniwych – powiedział uspokajająco Teoś. – Nie ma co przejmować się obiadem, naprawdę. My na przykład nigdy się nie przejmujemy. No, chyba że jest kasza gryczana z jajkiem sadzonym. Ale to tylko wtedy, kiedy babcia naprawdę się na nas za coś wkurzy. Na szczęście to nie zdarza się za często.

– Hmm… – Mama Alberta najwyraźniej nie bardzo wiedziała, co odpowiedzieć, ale dzieci nie zwracały już na nią uwagi.

– Babciu, idziemy nad wodę! Ale nie zamierzamy się w ogóle kąpać! – zameldował Przemek, po czym cała drużyna wyruszyła w stronę pomostu.

Maurycy, pomny wczorajszych ustaleń, dzierżył pod pachą swoją nową piłkę.

– Poczekamy na jakiś odpowiedni moment i wtedy przeprowadzimy całą akcję – zarządził Przemek. – Tylko żeby to wyszło naturalnie. Bo jak się domyśli, będzie w sumie trochę głupio.

Nad jeziorem, wygodnie rozłożone w kolorowych leżakach, siedziały mama Józefinki i mama Malinki. Wyraźnie rozbawione, wymieniały właśnie uwagi na temat kaczej rodziny, która nic sobie nie robiąc z ich obecności, spokojnie myła się na końcu pomostu. Kaczki podnosiły skrzydła i intensywnie coś spod nich wydziobywały.

– O, jesteście – powiedziała wesoło mama Józefinki. – Czekacie na Alberta? Powinni z dziadkiem niedługo wrócić. Umawialiśmy się, że będą łowić najwyżej do południa, a już jest trochę później, sądząc po słońcu. – Spojrzała do góry i pokiwała głową na potwierdzenie swoich słów.

– Mamo Józefinki, a dlaczego po słońcu? – zapytał Teoś. – Po pierwsze, to przecież nie wolno patrzeć na słońce, żeby sobie nie spalić siatkówki w oku, tak mówi zawsze mój tata. A po drugie, to w ogóle nie rozumiem, o co chodzi?

– Masz rację, Teosiu, nie wolno patrzeć na słońce – pokiwała głową mama Józefinki. – To faktycznie jest bardzo niebezpieczne.

– Tak, nawet na takie zaćmione – dodał Wiki. – Jak kilka lat temu było częściowe zaćmienie słońca, to właśnie tata ostrzegał nas, że chociaż słońce wtedy nie razi, to i tak te promienie są bardzo ostre i niebezpieczne dla wzroku. Musieliśmy założyć takie śmieszne okulary.

– To wszystko prawda. Ale ja nie patrzyłam bezpośrednio w słońce. Patrzyłam tylko, gdzie ono teraz jest, żeby zorientować się, która godzina.

– Dalej nic nie rozumiem, przecież tam nie ma żadnego zegara ani komórki, ani nic, na czym byłoby widać tę godzinę – zirytował się lekko Teoś. – A nie mogę spojrzeć i sprawdzić, żeby nie spaliła mi się ta siatkówka.

– Już mówię – pospieszyła z wyjaśnieniami mama Józefinki. – Słońce wędruje w ciągu dnia po niebie, ze wschodu na zachód. Czyli jak wstajemy rano, jest nad tymi wysokimi sosnami. Potem przechodzi tędy, nad jezioro, i widzimy je z pomostu po lewej stronie. A potem wspina się coraz wyżej i w południe jest mniej więcej tu gdzie teraz, nad naszymi głowami. A potem schodzi, jakby powoli zjeżdżało z górki, coraz niżej i niżej. I w końcu chowa się za tamtą zatoczką, w stronę Piasków, dlatego tam właśnie chodzimy oglądać zachody słońca.

– Przepraszam, ale tak dla ścisłości, to nie Słońce wędruje po niebie, tylko raczej Ziemia kręci się wokół Słońca. Więc to my się odwracamy od Słońca w ciągu dnia, a nie ono chowa się przed nami – wtrącił Skirmunt.

– No nie, Skirmunt, już prawie zrozumiałem, a teraz przez ciebie wszystko mi się znów pomieszało – zdenerwował się Teoś, zaciskając piąstki, jak zawsze gdy ktoś lub coś wyprowadziło go z równowagi.

– Nie martw się, Teosiu – pocieszyła go Józefinka. – Ja ci to potem wszystko wytłumaczę. Zobaczysz, pod koniec wakacji będziesz odgadywał godzinę z dokładnością co do trzydziestu minut. Bez zegarka.

– To super, aczkolwiek i tak go nie posiadam – powiedział Teoś.

– À propos słońca w zenicie – zaczęła mama Malinki, a zobaczywszy wydłużoną minę Teosia, dodała szybciutko: – W zenicie to znaczy, że słońce znajduje się centralnie nad naszymi głowami. I właśnie dlatego jest strasznie gorąco. Rozumiem, że nie będziecie teraz się kąpać, czekacie na Alberta?

– Dokładnie, nie musicie nas pilnować – uspokoił ją Przemek. – Posiedzimy i dopracujemy nasz plan… – zająknął się. – Yyy, nasz plan powitania nowego kolegi.

– A, to bardzo miłe – ucieszyła się mama Józefinki. – W takim razie idziemy do przyczepy. A wy nie róbcie żadnych głupich rzeczy. Chyba od ostatniego roku trochę dorośliście i można mieć do was więcej zaufania, co? Nie będę musiała nurkować w masce po wasze pięciozłotówki jak rok temu?