Koncert - Hannah Fielding - ebook + książka

Koncert ebook

Fielding Hannah

4,1

Opis

Koncert” jest romantyczną, bardzo zmysłową historią o utracie miłości i przebaczeniu, o trudnych wyborach, przeznaczeniu i heroicznej determinacji, by wszystko dobrze się ułożyło.

Kiedy Catriona Drouot, młoda terapeutka, zgodziła się spełnić prośbę umierającej diwy operowej, by ratować jej syna, Umberto, i przywrócić mu jego muzyczny dar, wiedziała, że staje przed trudnym zadaniem. Dziesięć lat wcześniej spędziła w jego ramionach upojną noc, której konsekwencje spadły na nią niespodziewanie.

Jej pacjent stracił wzrok w wypadku samochodowym, był teraz arogancki i zgorzkniały. Opierał się wszelkim próbom pomocy. Jednak Catriona wykorzystała swój piękny głos, a Umberto nie potrafił zignorować uczuć, jakie na nowo obudził w nim jej śpiew.

Wciągnięta w intrygi rozgrywające się między mieszkańcami rezydencji nad jeziorem Como Catriona odkrywa, że jej namiętność do Umberto nie wygasła. Jak ma powiedzieć o tym, co ukrywała przed nim tyle lat? Wkrótce zdaje sobie sprawę, że jej sekret nie jest jedyną tajemnicą falującą niespokojnie pod powierzchnią dostatniego życia toczącego się w rezydencji. Mroczne siły znów próbują dosięgnąć niewidomego kompozytora i pozbawić go życia.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 699

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,1 (7 ocen)
4
1
1
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Crooleeck806

Nie oderwiesz się od lektury

Pięknie napisana, ciekawa historia 🤓
10
JoannaW007

Nie oderwiesz się od lektury

świetny romans
00
papeja

Całkiem niezła

Tak, całkiem niezła jeżeli chodzi o fabule, ale zbyt przeładowana opisami scen erotycznych.
00
Monika309

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam
00

Popularność




Koncert

Hannah Fielding

Pierwsze wydanie w Wielkiej Brytanii: London Wall Publishing Ltd, 2019

Pierwsze wydanie w Polsce:

London Wall Publishing sp. z o.o., 2020

Wszelkie prawa zastrzeżone. Żadna część niniejszej publikacji nie może być powielana, przechowywana w bazie danych lub systemie wyszukiwania ani przekazywana w jakiejkolwiek formie bez uprzedniej pisemnej zgody wydawcy, ani też nie może być rozpowszechniana w jakiejkolwiek innej formie niż tej, w której została opublikowana.

Copyright © Hannah Fielding 2019

Wszelkie prawa zastrzeżone.

Tłumaczenie: Anna Esden-Tempska, Michał Ignar

Redakcja: Katarzyna Łopaciuk

Skład: Monamin Studio

Korekta: OLIBA

Druk: Printgroup.pl

ISBN 978-83-956892-9-1

Wszystkie postacie i wydarzenia w tej publikacji, inne niż te wyraźnie należące do domeny publicznej, są fikcyjne, a wszelkie podobieństwo do jakiejkolwiek prawdziwej osoby, żywej lub martwej, jest czysto przypadkowe i nie jest zamierzone przez autora.

London Wall Publishing sp. z o.o.ul. Hrubieszowska 2, 01-209 Warszawa

www.londonwallpublishing.com

Opinie o książkach Hannah Fielding

O pierwszej powieści „Burning Ambers”:

„Romans epicki w prawdziwie hollywoodzkim stylu...”

Peterborough Evening Telegraph 

„Cudownie romantyczna historia, lektura obowiązkowa dla każdego, kto poszukuje ucieczki w świat pełen barw, namiętności i miłości… Dla tych, którzy nie mogą wybrać się naprawdę do Kenii, to może być wspaniała podróż zastępcza.”

Amazon.co.uk, recenzja

„Świetna historia miłosna w tradycyjnym stylu… Bohaterka, która jest młoda, naiwna i musi się wiele nauczyć. Bohater, który jest alfa, namiętny, ma bogatą przeszłość i doświadczenia z wieloma kobietami. Inne czasy, świat, klasa. Pikniki w odludnych dolinach, wyprawy balonem i pływanie w jeziorach. Cudowny romans. Boskie.”

Amazon.co.uk, recenzja

„Historia wciągnęła mnie od początku. Chciałam być jak Coral, żyć w niewinnych czasach, w pięknym, ciepłym miejscu, zakochać się w bogatym i atrakcyjnym mężczyźnie. Nie mogę się doczekać kolejnej książki Hannah Fielding.”

Amazon.co.uk,recenzja

O „The Echoes of Love” (w roku 2014 zdobyła Złoty Medal Independent Book Awards w kategorii romansu):

„Jedna z najbardziej romantycznych powieści, jakie kiedykolwiek powstały… pięknie napisana epicka historia miłosna.”

The Sun

„Wielbiciele romansów pochłoną ją jednym tchem.”

The Lady

„Są tu wszelkie elementy wspaniałej, burzliwej, wciągającej powieści romantycznej.”

BM Magazine

„Ta książka sprawi, że zapragniecie mieszkać we Włoszech.”

Fabulous magazine

„Idealna lektura dla każdego, kto uwielbia miłość, życie i podróże.”

Love it! magazine

„Pełna zwrotów historia o dramatach, miłości i tragedii.”

Italia! magazine

„Fielding pięknie uchwyciła oszałamiające doświadczenie zakochiwania się głęboko, prawdziwie, bez reszty.”

Books with Bunny

O „Indiscretion” (Złoty Medal IBPA Benjamin Franklin Awards and Best Romance amerykańskich Best Book Awards w kategorii romans):

„Niezwykle wciągająca opowieść o miłości, zazdrości i skandalu.”

The Lady

„Ta powieść wciąga od początku. Alexandra jest urzekająca, Salvador fascynujący, charyzmatyczny… pomiędzy nimi budzi się uczucie, nierozerwalna, silna więź. Wspaniała romantyczna historia, którą czyta się z zapartym tchem. Sama przyjemność.”

Lindsay Townsend, autorka romansów historycznych

„Bogate opisy, piękna sceneria, wspaniałe szczegóły, namiętny romans i to ponadczasowe, klasyczne doznanie, które pozwala na całkowitą ucieczkę w świat fantazji. Rozkosz!”

Amazon.co.uk, recenzje

„Myślałem, że pani Fielding przeszła samą siebie w drugiej powieści, ale w trzeciej powtórzyła tę sztukę. Tę historię miłosną czytałam z zapartym tchem od początku do końca.”

Amazon.com, recenzje

O „Masquerade” (powieść nagrodzona Srebrnym Medalem IBPA Benjamin Franklin Awards w kategorii romans):

„Sekrety i niespodzianki... Akcja osadzona w Hiszpanii lat siedemdziesiątych XX wieku. Zatracisz się w tej klimatycznej opowieści o miłości i oszustwie.”

My Weekly

„Hannah Fielding pisze o miłości, napięciu seksualnym i tęsknocie z zadziwiającą delikatnością i maestrią. Czytanie tej powieści to absolutnie wyjątkowa uczta. Pełno tu legend, tradycji cygańskich i wierzeń z Hiszpanii, mnóstwo się dzieje. Targi końskie, zmysłowe sny, gonitwy byków, torreadorzy, pływanie wśród nocy, upalny klimat i kwiaty, kolory, stroje tego kraju. Wspaniała lektura.”

Amazon.co.uk, recenzja

„Ta powieść zawiera ten rodzaj romansu, który przyspiesza bicie serca. To czarująca i pełna dramatyzmu historia, po której na długo pozostał we mnie nastrój rozmarzenia.”

Amazon.co.uk, recenzja

„Ta wciągająca, cudowna romantyczna historia to jedna z moich ulubionych lektur w ostatnich latach. W tej książce są intrygi, tajemnice, zemsta, namiętność i oszałamiające sceny miłości, które nie pozwalają się od niej oderwać i trzymają czytelnika w nieustannym napięciu przez wszystkie zwroty akcji... wspaniałe od początku do końca.”

Goodreads.com, recenzja

„Kiedy zaczęłam czytać Marsquerade, szybko wciągnął mnie bez reszty romantyczny, poetycki sposób, w jaki Hannah Fielding pisze swoje historie. Naprawdę nie byłam w stanie oderwać się od tej książki. Powieści Hannah Fielding są tak piękne i romantyczne, że będziecie chcieli, by nigdy się nie kończyły!”

Goodreads.com, recenzja

O „Legacy” (ostatnia część „Andalucían Nights Trilogy”):

„Powieść pełna rodzinnych skandali, frustracji miłosnych i sekretów. Szybkie tempo, wciągająca bez reszty akcja sprawiają, że czyta się to jednym tchem od początku do końca.”

The Lady

„Pięknie napisany, gorący romans i intryga, Legacy to wyczekiwana nowa powieść zdobywczyni wielu nagród pisarki Hannah Fielding, która ożywia magię lata w Cádiz.”

Take a Break

„Ta szczególna powieść w stylu Przeminęło z wiatrem jest podobnie poetycka i ponadczasowa. Napisana żywo i bogata w opisy pozwala przenieść się do Hiszpanii i znaleźć się wewnątrz widoków, dźwięków i zapachów tego pięknego kraju. Wspaniałe postaci... i fabuła pełna zwrotów akcji, które wartko posuwają ją naprzód... Jak się zacznie od pierwszej części, każda następna wciąga coraz bardziej. Gratuluję pani Fielding talentu w opowiadaniu historii.”

Amazon.com, recenzja

„Bezbłędnie napisane, idealnie zbudowane postaci. Książka zabiera czytelnika w podróż po namiętnościach i pragnieniach, które wyrosły z romantycznej kultury hiszpańskiej.”

Goodreads.com, recenzja

O „Aphrodite’s Tears” (Najlepszy Romans na International Book Awards, American Fiction Awards i New York City Big Book Awards):

„Dla miłośników romansu – zamknijcie drzwi, zwińcie się w kłębek i czytajcie.”

Breakaway

„Romantyczna sceneria, wspaniałe postaci i emocjonująca akcja. Czytanie powieści Hannah Fielding to sama przyjemność.”

My Weekly

„Fabuła, która zachwyca.”

Amazon.co.uk, recenzje

„Intrygująca mieszanka greckiej mitologii, archeologii, tajemnicy i suspensu. Wszystko podane w mistrzowsko poprowadzonej epickiej historii miłosnej.”

Amazon.co.uk, recenzje

Książki autorstwa Hannah Fielding:

„Burning Embers”

„The Echoes of Love”

„Aphrodite’s Tears”

„The Andalucían Nights Trilogy”:

„Indiscretion”

„Masquerade”

„Legacy”

Harmonia to czysta miłość, bo miłość to koncert.

Lope de Vega

Wiesz, jak jestem ci oddany, żadna inna nie zawładnie mym sercem, nigdy, przenigdy!

Ludwig van Beethoven

Spis treści

Prolog

Rozdział 1

Rozdział 2

Rozdział 3

Rozdział 4

Rozdział 5

Rodział 6

Rozdział 7

Rodział 8

Rozdział 9

Rozdział 10

Rozdział 11

Rozdział 12

Rozdział 13

Rozdział 14

Rozdział 15

Rozdział 16

Rozdział 17

Rozdział 18

Rozdział 19

Epilog

List od Hannah

Wywiad z Hannah Fielding

O autorce

Prolog

Nicea, rok 2012

Kiedy Catriona Drouot zbudziła się w Nicei tego ranka, nie miała pojęcia, że zaraz dopadnie ją przeszłość. Niebo było jak zwykle cudownie błękitne. Nie ostrzegło jej żadne przeczucie, nie miała wrażenia, że zaraz stanie się coś ogromnie ważnego. Wydawało się jej, że to po prostu kolejny dzień jak co dzień. Nie przyszło jej do głowy, że spotkanie, do którego miało dojść za niespełna godzinę uruchomi bieg zdarzeń, które nieodwracalnie zmienią jej życie, po raz drugi w ciągu ostatnich dziesięciu lat.

Szła szybko w dół z Vieux Nice, starego miasta stolicy Lazurowego Wybrzeża. Mieszkała z matką i dziewięcioletnim synem w pięknym domu u stóp Zamkowego Wzgórza, skąd roztaczały się zapierające dech w piersiach widoki na panoramę miasta. Zaspała, bo do nocy ślęczała nad papierkową robotą i teraz była spóźniona na pierwszą wizytę w klinice. Niewielką, ale cieszącą się świetną opinią, przychodnię psychologiczną – L’Esperance Drouot – założyła przed laty razem ze swoją wspólniczką i najlepszą przyjaciółką, Marie-Jeanne Berger. Teraz ich placówka była uznawana za jedną z najlepszych w Nicei. Catriona miała wiele specjalizacji, ale najbardziej pasjonowała ją muzykoterapia. Ten sposób przynoszenia ulgi w cierpieniu był najbliższy jej sercu i w pewien sposób pomagał jej samej łagodzić w sobie żal niespełnienia.

Dziesięć lat wcześniej, jako osiemnastolatka, miała o wiele większe ambicje – marzyła o światowej karierze śpiewaczki – ale życie zdecydowało inaczej. A potem, nie potrafiąc żyć bez muzyki, postanowiła wykorzystać w inny pozytywny sposób swoją pasję. Stała się autorytetem w dziedzinie muzykoterapii, jej prace naukowe były bardzo cenione, podobnie jak wydane przez nią na ten temat książki. W efekcie w poszukiwaniu pomocy i rady ściągali do niej klienci z całego świata.

Catriona podsunęła wyżej chustkę zawiązaną na szyi. Mimo słońca w ten wiosenny dzień mistral mocno dawał się we znaki. Szła labiryntem wąskich brukowanych uliczek między wysokimi domami o pastelowych barwach. Spłowiałe niebieskie okiennice były pozamykane, by chronić mieszkańców przed silnymi powiewami wiatru. Catriona zawsze myślała, że te ciasne uliczki, gdzie z trudem dociera światło dzienne, przypominają bardziej scenerię włoską niż Francję. Nic dziwnego, skoro Nicea wróciła pod władanie Francji dopiero w 1860 roku. To tutaj urodził się Garibaldi, a matka Catriony, Marguerite, lubiła podkreślać, że wielki bohater był chrzczony w kościele Świętego Marcina i Augusta, tam gdzie Catriona.

Choć tu było nieco zaciszniej, świeżo uprana bielizna rozwieszona wysoko między balkonami łopotała tak mocno na wietrze, że Catriona wyłapywała tylko poszczególne słowa plotkujących w progach kobiet czy z rozmów ludzi czekających pod piekarnią na gorące croissanty. Uwielbiała atmosferę tego tętniącego życiem typowego prowansalskiego miasta z jego kolorowymi straganami, gdzie miejscowi kupowali kwiaty, owoce i ryby.

Kiedy tylko przekroczyła próg kliniki, podeszła do niej Nicole, młoda recepcjonistka.

– Dzień dobry, pani doktor. W poczekalni jest jedna pani. Pojawiła się z samego rana, kiedy otwieraliśmy i…

– Dzień dobry, Nicole. Wiem, spóźniłam się – powiedziała Catriona z uśmiechem. – Darujmy sobie dziś kawę – dodała. – Od razu wprowadź pierwszego pacjenta. Zaczynamy.

– Właśnie o to chodzi… Matka le petit Jeana dzwoniła. Podobno zachorował. Nie przyjdą.

– A… to kogo miałaś na myśli, kto jest w poczekalni?

– Jakaś starsza pani. To chyba żadna z pani pacjentek. Cudzoziemka, prawdopodobnie Włoszka. Kiedy poinformowałam ją, że w tym tygodniu wszystkie terminy są już zajęte… to było nim się dowiedziałam, że le petit Jean nie przyjdzie… stwierdziła, że poczeka, póki jej pani nie przyjmie.

– Najwyraźniej uparta dama… – Catriona uniosła brwi. – No, ale ma szczęście. Wypełniła kwestionariusz?

– Odmówiła. Twierdzi, że pani zrozumie, kiedy tylko z nią porozmawia.

Catriona westchnęła.

– No dobrze. Daj mi parę minut na przejrzenie poczty, a potem niech wchodzi. I w takim razie poproszę o tę kawę. Może w tym czasie ta pani wypełni jednak formularz.

Nicole skinęła głową.

– A przy okazji… Marie-Jeanne już jest. Skróciła urlop… podobno nudziło się jej… nie wytrzymała odcięta od pracy.

Catriona uśmiechnęła się.

– O, to świetnie! W zeszłym tygodniu było bez niej ciężko. Dzięki, Nicole.

Catriona obróciła się i lekkim, choć energicznym krokiem pospieszyła korytarzem na kręcone schody prowadzące na piętro, gdzie znajdował się jej gabinet.

Wysoka, szczupła i gibka miała mnóstwo wdzięku. Delikatność jej rysów nie powinna jednak nikogo zmylić. Catriona nie była tak krucha, jakby się zdawało. Choć w jej orzechowych oczach, trochę zbyt dużych w stosunku do twarzy, pojawiał się często jakiś smutek, jakby coś ją dręczyło. A przy tym ta długa, smukła szyja… Wszystko to sprawiało, że Catriona robiła wrażenie osoby, którą łatwo zranić. Jednak to, co naprawdę zwracało na nią uwagę wszędzie, gdzie się pojawiła, to kolor jej długich, bujnych, jedwabistych włosów – głęboki brąz, przypominający polerowany mahoń. Kiedy ich nie spinała, opadały łagodnymi falami na plecy. Nawet w godzinach pracy, w eleganckim kostiumie, uczesana porządnie w kok emanowała naturalnym ciepłem. Była czarująca w bardzo kobiecy sposób.

Choć pomalowany bladożółtą farbą pokój, który wybrała na swój gabinet, nie był największy w klinice, to najprzyjemniejszy. Wychodził na południe. Promienie słońca wpadały przez wykuszowe okno do środka, kiedy zasłony w pasy z jedwabnego woalu były rozsunięte. A za małym ogrodem, w oddali widać stąd było Morze Śródziemne. Wnętrze nie miało w sobie nic szpitalnego ani surowego, nic co by przypominało pacjentom, że muszą się leczyć. Na ścianach wisiały oprawione zdjęcia słynnych muzyków i dyrygentów, a Catriona zadbała o stworzenie swobodnej, miłej atmosfery, ustawiając stylowe stare foteliki naprzeciw biurka. W niewielkiej biblioteczce przy ścianie po prawej stronie trzymała biografie ulubionych kompozytorów i kolekcję starych oprawionych w skórę partytur, które kupowała na aukcjach, kiedy tylko nadarzyła się okazja. Na niskim stoliku po lewej leżały różne małe instrumenty – skrzypce, gitara, cymbałki i kilka drewnianych fujarek – których czasami używała, żeby przełamać pierwsze lody, zaczynając terapię dzieci.

Usiadła teraz za biurkiem z orzechowego drewna i zaczęła przeglądać pocztę. Chwilę później Nicole przyniosła jej kawę, a potem z kolei zajrzała do niej Marie-Jeanne.

– Wróciłam jak niepyszna – oświadczyła wesoło. – Urlop koszmar! Zaczęło się od tego, że zgubili mi bagaż! Ale opowiem ci wszystko przy lunchu.

– Wakacje nigdy nie były twoją mocną stroną. – Catriona uśmiechnęła się do niej. – W każdym razie, miło cię znów widzieć. Nie powiem, że nie ulżyło mi, że już jesteś. Zrobił się tu straszny młyn i nie sądzę, żeby szybko się uspokoiło. Codziennie mamy urwanie głowy.

– Cudownie! Dobrze będzie rzucić się w wir pracy po tym leniuchowaniu i wylegiwaniu się na plażach Seszeli. To na razie, uciekam, nie przeszkadzam.

– Zobaczymy się później.

Catriona wypiła szybko kawę – nie miała czasu rozkoszować się każdym łyczkiem, ale przyjemnie było poczuć pokrzepiającą moc kofeiny. Wróciła do małej kupki listów. Jej uwagę zwróciła duża żółta koperta – przesyłka kurierska. Lekko marszcząc brwi, rozcięła ją starym srebrnym nożykiem i wyjęła ze środka o wiele mniejszą, ręcznie adresowaną kremową kopertę. Aż ją ścisnęło w dołku na widok adresu nadawcy i herbu w lewym górnym rogu – od razu rozpoznała tę czarno-białą tarczę z orłem w koronie, trzymającym w jednym szponie klucz, a w drugim miecz. Ten herb należał do rodziny Rolando Monteverdich. Echo głosu tak bardzo pociągającego, o intrygująco obcym akcencie, odezwało się z głębi pamięci i nie dało zagłuszyć. Drżącymi dłońmi otworzyła list.

Jej wzrok od razu powędrował na podpis. Calandra Rolando Monteverdi – słynna postać w świecie opery, choć dawno wycofała się ze sceny.

Catriona nigdy nie dostąpiła zaszczytu słuchania jej na żywo, ale miała wiele jej wspaniałych nagrań. Przed ślubem z wicehrabią Vittorio Rolando Monteverdim ta sopranistka nazywała się Isabella Lombardi, ale szybko stała się gwiazdą i ze względu na piękny głos prasa, a wkrótce i wszyscy inni, zaczęli nazywać ją „La Calandra” – co po włosku znaczy „słowik”. Wkrótce primadonna była już znana tylko pod tym pseudonimem. Jednak to nie z powodu Calandry Catriona pobladła na widok znamienitego nazwiska. To „Monteverdi” na kopercie obudziło w niej bolesne wspomnienia, otworzyło ranę, która, jak myślała Catriona, nie zabliźni się w niej już nigdy, do końca życia.

Zaczynała czytać, gdy rozległo się pukanie do drzwi. Catriona zaklęła pod nosem. To na pewno Nicole z tą upartą cudzoziemką, która nie chce nic wypełniać. A niech to! Teraz będzie musiała czekać do końca sesji, by dowiedzieć się, o co tu chodzi.

– Proszę.

Nowa pacjentka weszła – wysoka, trzymająca się prosto – a Catrionie aż dech zaparło. Kobieta wpatrująca się w nią badawczo szmaragdowozielonymi oczami była nadal pomimo wieku niezwykle piękna.

– Napisałam do pani list. – Starsza pani spojrzała na kartkę, której nie zdążyła odłożyć Catriona. – Widzę, że go pani dostała. Jestem Calandra Rolando Monteverdi.

Catriona poderwała się na nogi i uścisnęła kryjącą się pod rękawiczką z cieniutkiej czarnej skórki dłoń kobiety.

– Tak, wiem, kim pani jest. Proszę usiąść.

Starała się nie zdradzić drżenia głosu i otrząsnąć z drugiego już szoku, jakiego doznała tego ranka. Nie spuszczając oczu z kobiety, usiadła i oparła się plecami, by robić wrażenie opanowanej.

Elegancka pani zajęła miejsce na jednym z foteli naprzeciwko i ściągnęła rękawiczki.

– Muszę przeprosić, że pojawiam się bez uprzedniego umówienia wizyty, ale uznałam, że tak będzie szybciej. – Posłała Catrionie miły uśmiech, którym czarowała u szczytu sławy. – Zresztą, szczerze mówiąc, pomyślałam, że nie dam rady czekać na pani odpowiedź. Widzi pani, sprawa jest dość pilna. I tak za długo zwlekałam, a jemu się nie polepsza… – Była zdenerwowana, mówiła jednym tchem. Catriona nie mogła nic wtrącić. – Już próbował popełnić samobójstwo, wie pani…

Catriona starała się nadążyć za tym potokiem słów.

– Samobójstwo? O kim pani mówi?

Calandra odrzuciła do tyłu głowę zniecierpliwiona.

– O moim synu, oczywiście, Umbercie Rolando Monteverdim, wspaniałym pianiście i kompozytorze.

Zmrużyła oczy i utkwiła wzrok w kobiecie przed sobą, niemal jakby ją o coś oskarżała.

Catrionie ścisnęło się serce. Nie, to niemożliwe… Los nie może jej aż tak doświadczać!

– Musiała pani o nim słyszeć, choć nie koncertuje już od czterech lat, odkąd nie widzi – oświadczyła Calandra.

Catriona czytała o wypadku, który pozbawił wirtuoza wzroku, ale nie wiedziała nic o próbie samobójstwa. Widocznie rodzina trzymała to w tajemnicy przed prasą. Rubryki plotkarskie od dawna przestały donosić o tym, jak wiele kobiet przewija się przez życie młodego kompozytora – najwyraźniej nagłe kalectwo odebrało mu ochotę na burzliwe romanse – jednak, gdyby dziennikarze odkryli, że Umberto Rolando Monteverdi próbował się zabić, na pewno nie przepuściliby takiej okazji i jego nazwisko znów trafiłoby na pierwsze strony gazet.

– Tak, słyszałam o tej strasznej tragedii – powiedziała cicho.

Diwa puściła to mimo uszu i mówiła dalej.

– Musi go pani uratować. Czytałam o pani wszystko. Wiem, że tylko pani może pomóc. Ma pani doktorat z muzyki i jest pani jednym z najlepszych terapeutów w Europie. Mówiono mi, że pracuje pani nie tylko z osobami cierpiącymi na depresję, ale i z niewidomymi dziećmi. Potrafi pani nawet uczyć alfabetu Braille’a, żeby umiały czytać partytury. To prawda?

Catriona stara się opanować drżenie w głosie.

– Widzę, że dokładnie mnie pani sprawdziła, signora.

Calandra skinęła głową.

– Oczywiście – oświadczyła. – Mój stary przyjaciel, śpiewak, słyszał o pani dokonaniach. Sprawdziłam więc pani referencje. I mogę powiedzieć, że ma pani nienaganną opinię. Wydaje się, że jest pani wyjątkowo odpowiednią osobą, by pomóc mojemu synowi.

Calandra nadal mierzyła surowym wzrokiem Catrionę, jednak ta wyczuwała jakiś niepokój u primadonny pod jej pozorną pewnością siebie. Nie odezwała się od razu.

– Tak, muzykoterapia może dawać dobre skutki w leczeniu depresji – powiedziała wreszcie. – W niektórych przypadkach rezultaty są świetne, ale gwarancji nie ma. Moje metody są próbą wzmocnienia psychiki, a nawet leczenia ciała. Polegają na uaktywnieniu kreatywności pacjenta.

– Umberto jest muzykiem. Jestem pewna, że pani bardziej niż ktokolwiek inny byłaby w stanie coś dla niego zrobić.

Catrionie stanął w oczach obraz – stara willa, Les Platanes, i ten pierwszy raz, kiedy usłyszała te cudowne dźwięki fortepianu, płynące przez okno do jej sypialni późną nocą.

Odchrząknęła.

– Gdzie on teraz mieszka? – spytała.

– W naszym domu w Torno nad jeziorem Como. Z początku, kiedy myśleliśmy, że może odzyskać wzrok, czuł się psychicznie coraz lepiej. Nawet zaczął pisać nowy koncert. A potem dowiedzieliśmy się, że będzie niewidomy do końca życia i od tej pory jego stan się pogarsza. Jest pani naszą ostatnią nadzieją.

– Przenosicie się więc do Nicei?

Calandra wyraźnie osłupiała. Zmarszczyła brwi, nieco wytrącona z równowagi.

– Do Nicei? Jego dom jest w Torno, mówiłam. Nie może pani wymagać, żeby zamieszkał tutaj. Wyprowadził się z Nicei dawno temu.

Teraz to Catriona była zaskoczona.

– Ale moja klinika jest tutaj.

– To bez znaczenia. – Calandra machnęła smukłą dłonią. – Przyjechałam, prosić, żeby przyjechała pani do Torno.

Catriona starała się zachować spokój, choć w środku aż się zagotowała.

– Ale…

– Zostanie pani sowicie wynagrodzona.

– To nie jest kwestia pieniędzy. Moja klinika… rodzina… Prosi pani o coś niemożliwego.

– Nie ma rzeczy niemożliwych, dottoressa. Wiem, że ma pani pod opieką syna i matkę. Możemy bez trudu przeprowadzić was wszystkich.

Catriona zrobiła oczy okrągłe ze zdziwienia.

– Nie może pani oczekiwać, że przewrócę sobie życie do góry nogami dla jednego przypadku.

Calandra sięgnęła do torby i wyjęła portfel. Jej długie palce wsunęły się do niego i wyjęły małą fotografię, którą położyła przed Catrioną na biurku.

Młoda kobieta wzięła zdjęcie i z lękiem spojrzała, co przedstawia. Dłoń jej zaczęła drżeć. To było zdjęcie Umberto z nią, zrobione dziesięć lat temu. Trudno jej było patrzeć, jaka była młoda, radosna, szczęśliwa i pełna życia. Przez krótki moment znalazła się znów w restauracji klubu Le Beaumont w Saint Paul de Vence. Miała wrażenie, że Umberto jest blisko. A nawet, że w powietrzu unosi się smużka zapachu jego wody po goleniu, City Glam Armaniego, który nadal wywoływał ostre ukłucie w sercu, kiedy tylko mijał ją na ulicy ktoś, kto jej używał.

– To ty, prawda? Byłaś wtedy bardzo młoda – szepnęła diwa, przerywając te tak drogie Catrionie, choć bolesne, wspomnienia.

– Tak. Gdzie to pani znalazła?

– Kiedy pojechałam spakować rzeczy Umberto w Villefranche, bo po wypadku postanowił sprzedać dom, trafiłam na to zdjęcie wśród innych fotografii. Zwróciło moją uwagę, bo wydała mi się pani taka młoda, niewinna… i oboje wyglądacie tu na takich szczęśliwych.

Brzoskwiniowa karnacja Catriony zrobiła się kremowobiała, usta leciutko drżały, gdy wreszcie udało się jej oderwać wzrok od zdjęcia i spojrzeć w oczy Calandry, które nie patrzyły już na nią tak surowo.

– Jak powiedziałam, pani kwalifikacje to tylko część tego, co przekonało mnie, że jest pani najbardziej właściwą osobą, by pomóc mojemu synowi.

Catrionę bardzo trudno było wyprowadzić z równowagi, ale ta sytuacja na pewno zdołała tego dokonać. Z największym wysiłkiem opanowała się i lekko skinęła głową.

– Rozumiem – szepnęła z gardłem nadal mocno ściśniętym z emocji.

– Znała pani Umberto, choć nie wiem, jak dobrze. Sądząc po fotografii, to była bez wątpienia dość bliska relacja. – Calandra przypatrywała się badawczo zszokowanej Catrionie. – Kiedy zaczęłam przyglądać się pani osiągnięciom zawodowym i zobaczyłam pani zdjęcie przy artykule o klinice, przypomniała mi się ta fotografia. Poznałam, że to pani. Mimo upływu lat, niewiele się pani zmieniła.

Kąciki jej warg uniosły się w lekkim uśmiechu.

– Pomyślałam, że może pani zdoła uleczyć go z depresji. Już raz próbował odebrać sobie życie. Ta skłonność do autodestrukcji narasta… – W jej spojrzeniu przez moment widać było udrękę. – I dlatego zdecydowałam się pofatygować tu osobiście, żeby przekonać panią do zajęcia się jego przypadkiem. Albo przynajmniej do podjęcia takiej próby. Choćby przez kilka tygodni.

Catriona poczuła nagły pulsujący ból głowy. Na moment odwróciła wzrok od błagalnego wyrazu twarzy Calandry i w milczeniu zapatrzyła się na drzewa za oknem. Za rozległym trawnikiem rzędem wysokich brzóz targał wiatr. W oddali lśniło morze. Zwykle spokojne teraz kłębiło się od niespokojnych fal. Zobaczyła w tym odbicie tego, co działo się w niej samej. Białe grzywy kontrastowały ostro z kolorem wody, który był jeszcze intensywniej niebieski niż lazurowe niebo. Jednak tym razem zapierające dech w piersiach piękno widoku nie przyniosło jej ukojenia.

Świadoma, że kobieta siedząca naprzeciwko czeka w napięciu na odpowiedź, Catriona poruszyła się w fotelu. Wreszcie spojrzała w oczy matce człowieka, którego niegdyś kochała… mężczyzny, którego kochała nadal, ale któremu nie potrafiła wybaczyć. Westchnęła ciężko i zrezygnowana potarła czoło znużonym gestem.

– Naprawdę nie wiem. Mam swoje obowiązki…

– Jest pani, jak rozumiem, wdową albo rozwódką, nie ma pani obecnie męża?

Catriona popatrzyła na nią skrępowana.

– Tak. Jestem wdową, ale mam inne zobowiązania. Mój syn chodzi do szkoły, nie mogę go, ot tak, przenieść. I mam też klinikę, którą prowadzę.

Przenikliwe zielone oczy patrzyły na nią z powagą.

– Jak pani zauważyła, sprawdziłam wszystko bardzo dokładnie, dottoressa. Żeby studiować, zostawiała pani syna z matką. Nadal tak pani robi od czasu do czasu, kiedy bierze udział w jakichś konferencjach. Jeśli chodzi o klinikę, to nie mam wątpliwości, że sumę, którą zapłacę pani za, powiedzmy, trzy miesiące, trudno by było pani zarobić nawet w rok.

Catriona usilnie starała się zachować spokój. Zacisnęła splecione dłonie.

– Mam klientów, którzy mnie potrzebują i wspólniczkę, która pracuje ze mną nad kilkoma projektami.

– Nie ma osób niezastąpionych, dottoressa. Z tego, co słyszałam, pani wspólniczka poradziłaby sobie z dopilnowaniem, żeby klienci nie ucierpieli z powodu pani nieobecności. W każdym razie będzie pani miała środki na opłacenie zastępstwa. Proszę tylko o trzy miesiące z pani życia, by ratować życie wirtuoza, który nadal ma bardzo wiele do zaoferowania światu i który bardzo potrzebuje pani pomocy. W tym konkretnym przypadku jest pani nie do zastąpienia.

Wicehrabina Calandra Rolando Monteverdi wstała i wyciągnęła dłoń.

– Nie będę zabierać pani więcej czasu, dottoressa. Niech pani rozważy moją propozycję zgodnie ze swoim sumieniem. W liście, który pani przysłałam, ma pani informacje, jak się ze mną skontaktować. Buona giornata, miłego dnia.

Po tych słowach Calandra obróciła się i wyszła.

Zgnębiona Catriona patrzyła, jak w klepsydrze na biurku przesypują się powoli ziarenka piasku. Stała przed decyzją, która mogła przesądzić o jej losie. Serce walczyło z rozsądkiem. Poczuła się tak, jakby porwał ją jakiś niewidzialny potężny wir. Pobladłe przed chwilą policzki zaczęły palić, jasnobrązowe oczy pociemniały, stały się niemal czarne.

Miała niedokończoną sprawę z Umberto Rolando Monteverdim. Przez ostatnie dziesięć lat rozpaczliwie starała się uwolnić swoje ciało i duszę od natrętnych wspomnień o nim. Narzucała sobie twardą dyscyplinę, by panować nad sobą. Miała wrażenie, że od tak dawna kuli się w sobie, aż zdrętwiała, tamując przepływ krwi i nie czuła już w środku nic. Teraz przeznaczenie, nieproszone, zapukało do jej drzwi. Wizyta diwy sprawiła, że krew znów zaczęła krążyć. Ból i emocje były przerażające.

Rozdział 1

Dziesięć lat wcześniej

Nicea, rok 2002

Willa Les Platanes została sprzedana. Stała pusta, odkąd Catriona de Vere i jej matka, Marguerite, przeniosły się do Nicei i zamieszkały w Les Charmilles, sąsiednim domu. Catriona miała wtedy jedenaście lat. Do tamtej pory wychowywała się wśród wapiennych wzgórz i jezior Norfolk, w głuszy, skąd miała daleko do większości przyjaciółek. Kiedy w 1887 roku zmarł ojciec Catriony, Anglik sir William de Vere, matka, która nigdy nie przywykła do angielskiej pogody, postanowiła wyjechać z Norfolk i przenieść się do Nicei, skąd pochodziła.

Dom Les Platanes od pierwszego dnia fascynował Catrionę – elegancki, dwupiętrowy, wybudowany z różowawej cegły w okresie belle époque, z białymi okiennicami i tarasami dokoła. Posiadłość otaczał wysoki mur, a za domem był duży kwadratowy ogród przepięknie utrzymany dzięki latom troskliwej opieki pary ogrodników, których od czasu do czasu widywała, choć w domu nikt nie mieszkał. W lecie, stare rozłożyste platany o mięsistych gwiaździstych liściach dawały przyjemny cień, zimą przystrzygano ich gałęzie. Powyginane pnie w świetle księżyca wyglądały wtedy jak dziwne zastygłe w bezruchu olbrzymy.

Pamiętała moment, kiedy dowiedziała się o tym domu czegoś więcej. To było pewnego ranka. Mieszkały w Les Charmilles już od kilku lat. Catriona, wówczas nastolatka, w drodze na lekcję śpiewu mijała właśnie Les Platanes, gdy zobaczyła jednego z ogrodników. Wychodził z posiadłości i zamykał bramę. Odruchowo przystanęła i uśmiechnęła się.

– Bonjour, Monsieur.

Starszy mężczyzna odwrócił się, uniósł czapkę i również się uśmiechnął.

– Bonjour, mademoiselle. Que puis-je faire pour vous? Dzień dobry, panienko. Czym mogę służyć?

– Ciekawa jestem, dlaczego ten piękny dom jest zawsze zamknięty?

– Nadal jest na sprzedaż, mademoiselle.

– Na sprzedaż? A do kogo należy? I dlaczego nikt go jeszcze nie kupił? Jest taki piękny.

Ogrodnik wsunął klucze do kieszeni i zarzucił pasek torby z narzędziami na ramię.

– To własność Ronalda Heissa. Wie panienka, tego znanego amerykańskiego aktora, którego znaleźli martwego na jego jachcie w zeszłym roku. Od tamtej pory dom czeka na kupca. Ale ludzie się go boją.

Idealnie zarysowane łuki brwi Catriony zmarszczyły się lekko.

– Przecież to niemądre? Taki cudowny dom…

Najwyraźniej ogrodnik miał chęć sobie poplotkować. Podszedł bliżej i zniżył głos.

– Mówi się, że ten dom jest przeklęty.

– Przeklęty? Jak to? Dlaczego?

Mężczyzna nachylił się do niej, aż poczuła czosnek w jego ciepłym oddechu.

– Skoro tylu właścicieli, albo członków ich rodzin, zmarło wkrótce po nabyciu tego domu to, delikatnie mówiąc, dość podejrzane. A tak naprawdę szokujące.

Catriona zrobiła wielkie oczy.

– Tak, mademoiselle, to fakt. Najpierw malutki synek pierwszego właściciela, wielkiego włoskiego architekta, Giovanniego Morelliego. W latach pięćdziesiątych… dziecko zmarło na zapalenie opon mózgowych. Potem samobójstwo popełniła jego żona, Claudia. Parę lat później hiszpański matador, Manuel de la Cueva, został zamordowany. W wannie. A potem piękna aktorka, Maria Pia Gasman, zginęła w wypadku samochodowym. To miejsce ma swoją ponurą historię, a teraz jeszcze ta paskudna sprawa tego Amerykanina, którego też znaleziono martwego.

Catriona zadrżała. Popatrzyła na rudawe cegły i pozamykane okiennice Les Platanes. Dom zdawał się pogrążony we śnie.

– A wydaje się tu tak spokojnie.

Stary mężczyzna popatrzył na nią rozbawiony, nim odwrócił się, by domknąć bramę.

– Ah, mademoiselle, il ne faut pas se fier aux apparences. Nie wolno dać się zwieść pozorom.

– Dziękuję… przepraszam, nie wiem, jak się pan nazywa.

Ogrodnik uśmiechnął się.

– Jeannot, mademoiselle. Jeannot Bonnet.

– Au revoir, Jeannot, et à bientôt.

– Au revoir, mademoiselle…?

– Catriona.

– Au revoir, mademoiselle Catriona.

Od tamtej pory Catriona patrzyła na sąsiedni dom z mieszaniną lęku i szacunku. Ponura przeszłość nie zmniejszyła jej podziwu dla jego urody ani zainteresowania, a raczej podsyciła młodzieńczą wyobraźnię, która podsuwała jej obrazy z życia, jakie mogło się toczyć niegdyś za tymi eleganckimi murami. W długie letnie wieczory często siadywała na werandzie przy swojej sypialni i kontemplowała doskonałość proporcji domu – który przy każdej zmianie światła i układu cieni wyglądał trochę inaczej – i zastanawiała się, kim będzie jego następny właściciel.

Trzeba przyznać, że willa, w której mieszkała Catriona, choć mniejsza, była równie piękna i stylowa co Les Platanes. Stanowiła jedną z grupy kilku eleganckich domów stojących na zboczu wzgórza i wchodziła w skład prestiżowego osiedla Nicei – Mont Boron. Roztaczał się stąd widok aż na port, a za nim Villefranche. W oddali można było dostrzec Monte Carlo i Bordigherę na wybrzeżu włoskim. Bujna zieleń dwudziestu trzech hektarów lasu dzieliła ekskluzywną dzielnicę Cap de Nice od miasteczka Villefranche-sur-Mer. Bogata roślinność dawała wytchnienie od miasta, a jednocześnie było stąd blisko i do centrum, i do morza.

Les Charmilles służył za letnią siedzibę rodzinie Drouot w czasach dzieciństwa Marguerite. Szaroniebieską willę z turkusowymi okiennicami i balkonami o balustradach z kutego żelaza otaczał ładny ogród z bukami i pełnymi wdzięku piniami charakterystycznymi dla tego regionu. Było tam mnóstwo pięknych krzewów różanych, oleandrów, a po środku fontanna przyciągająca spragnione ptaki. Catriona uwielbiała ten dom, ale trudno byłoby mu konkurować z sąsiednim. Marzyła skrycie o Les Platanes. To było intrygujące miejsce, tajemnicze, dziwne, dzikie, budzące sprzeczne emocje. Powiedziała sobie, że może pewnego dnia będzie należało do niej.

Po przeprowadzce do Nicei od razu poczuła się tu jak ryba w wodzie. Przyjęta do Le Collège Privé Sainte-Marie-de-Chavagnes nastolatka szybko zaczęła wyróżniać się w muzyce i językach. Uczyła się włoskiego, bo francuski i angielski już znała biegle. Ale to muzyka uskrzydlała jej twórczą wyobraźnię. W Anglii od dziecka brała lekcje gry na fortepianie i skrzypcach. W szkole w Nicei kontynuowała naukę i szybko robiła postępy. Jednak nauczyciele Catriony zauważyli jej niezwykle piękny głos i poradzili Marguerite, by dziewczynka chodziła do nauczycielki śpiewu. Wszyscy byli zgodni, że to jej największy talent i że jeśli będzie chciała rozwijać się w tym kierunku, może zostać wybitną śpiewaczką operową.

Kiedy Catriona skończyła szesnaście lat, zaczęła studia w miejscowym konserwatorium – Le Conservatoire à Rayonnement Régional de Nice. Teraz śpiew był jej głównym przedmiotem. Przygotowywała się do konkursu, który mógł zapewnić jej miejsce w paryskim Conservatoire National Supérieur de Musique et de Danse. Do tej pory wygrywała wszystkie etapy. Pozostały już tylko dwie finalistki ubiegające się o zwycięstwo i Catriona pracowała godzinami, by wygrać i dostać się na wymarzoną uczelnię, która mogła być trampoliną do kariery w świecie opery.

Tej nocy, wiosną 2002 roku, po kilku godzinach ćwiczeń wokalnych przed kolacją, położyła się spać wcześnie. Była zbyt zmęczona, by choćby sięgnąć po książkę leżącą na szafce nocnej przy łóżku. Miała zwyczaj czytać kilka stron, by się odprężyć i poczuć senność, nim zgasi światło, ale tego dnia i bez tego oczy się jej bardzo kleiły.

Z głębokiego snu wyrwały ją głośne dźwięki jakiejś dudniącej, dzikiej muzyki. Zwykle w tej części Nicei było bardzo cicho. Dobiegał tu tylko odległy szum fal uderzających o skały i pomruk aut przejeżdżających od czasu do czasu drogą biegnącą jakieś pół kilometra stąd. Nagły, nieoczekiwany hałas w środku nocy sprawił, że zdezorientowana usiadła gwałtownie na łóżku, serce jej waliło. Rozejrzała się po pełnym cieni pokoju. Czy przypadkiem zostawiła włączone radio? Nigdy nie nastawiłaby tego rodzaju muzyki – ostre rockowe granie raniło jej wrażliwość estetyczną, nie tylko uszy. Wsłuchała się. Ten hałas dobiegał z zewnątrz.

Wyskoczyła z łóżka, podeszła do jednego z trzech okien i wyjrzała na lewo na tonące w nocnym mroku korty miejskie. Myślała, że może urządzili tam sobie zabawę jacyś chuligani. Takie rzeczy już się zdarzały. Raz matka nawet musiała wzywać policję. Ale na rudawych boiskach tej nocy nikogo nie było.

Ruszyła do przeszklonych drzwi na werandę, popchnęła je i wyszła na zewnątrz. Les Platanes błyszczało światłami. Ubrana w cienką bawełnianą piżamę, trzęsąc się z zimna, objęła się ramionami i obserwowała, co tam się dzieje. Zasłony były odciągnięte. Dostrzegła jakichś ludzi krążących po jednym z dużych tarasów, wchodzili do środka i wychodzili.

Nagle muzyka ucichła. Catrionę dobiegł gwar podniesionych głosów i śmiechy. Najwyraźniej ktoś urządził tam przyjęcie, pomyślała, kompletnie rozbudzona i bardzo ciekawa, kto wprowadził się do willi, która tak długo stała pusta. Wśród ciemności starała się przypatrzeć lepiej postaciom, ale dom był zbyt daleko i widziała tylko niewyraźne zarysy poruszających się sylwetek. Jednak wydawało się, że zebrał się tam spory tłum gości.

Potem znów usłyszała muzykę, ale tym razem zupełnie inną. Ktoś grał na fortepianie. „Sonatę Księżycową” Beethovena. Niegdyś niemiecki poeta Ludwig Rellstab porównywał ją do księżycowej poświaty na tafli jeziora Czterech Kantonów. Catrionie tej nocy skojarzyła się z odbiciem srebrzystej tarczy migocącym na falach Morza Śródziemnego. Oczarowana osiemnastolatka z bijącym sercem wsłuchiwała się w harmonijne dźwięki płynące ku niej przez noc. Zachwyt tą hipnotyzująca melodią pozostał w niej na długo po tym, jak ucichła.

Chociaż było zimno, Catriona odczekała jeszcze trochę na balkonie w nadziei, że pianista podaruje swojej publiczności i jej jeszcze jakiś utwór, ale z otwartych okien znowu ryknął tamten rock, który słyszała wcześniej. Westchnęła rozczarowana i szybko wróciła do pokoju i do łóżka. Wkrótce wszystko ucichło tak nagle, jak się zaczęło.

Następnego ranka, kiedy mijała sąsiednią posiadłość w drodze na uczelnię, rzuciła okiem na Les Platanes z jeszcze większą ciekawością niż zwykle. Jednak wszystko wyglądało jak dawniej – pozamykane szczelnie okiennice, cisza, jakby nikt tu nie mieszkał. Ani śladu po wczorajszym tłumie i niezwykłym koncercie, który nadal dźwięczał jej w uszach. Czy to wszystko się jej tylko przyśniło? Nie, pamiętała to zbyt wyraźnie. To musiało dziać się naprawdę.

Przez resztę dnia była rozkojarzona, nie mogła przestać myśleć o tęsknych dźwiękach „Sonaty Księżycowej” wykonanej z taką wirtuozerią. Nie mogła doczekać się powrotu do domu. Ciekawość i bujna wyobraźnia podsuwały jej obraz nowych mieszkańców Les Platanes, a przede wszystkim magicznych palców pianisty.

Słońce zbliżało się ku zachodowi, gdy dojeżdżała autobusem na przystanek Mont Boron, skąd było już tylko pięć minut piechotą do domu. Miała prawo jazdy i starego citroëna DeuxChevaux, który mama podarowała jej na osiemnaste urodziny, ale zwykle wolała jeździć autobusem, choć droga do konserwatorium zabierała niemal trzy kwadranse. W godzinach szczytu ruch na trasie do centrum był spory, a w autobusie mogła przynajmniej podziwiać widoki albo poczytać.

Kiedy znalazła się przy Les Platanes, zobaczyła, że brama jest szeroko otwarta. Catriona podeszła, bliżej niż kiedykolwiek, i stała długo zapatrzona na niezwykłą budowlę oświetloną promieniami zachodzącego słońca. Nie było widać żywego ducha. Westchnęła nieco zirytowana, zdając sobie sprawę, że pewnie nigdy nie zobaczy, jak tam jest w środku. Ale czemu nie? – zadała sobie pytanie. W końcu brama otwarta, prawda? Nigdy wcześniej to się nie zdarzyło. A jeśli ktoś się tam włamał? Nadal zastanawiała się, czy ma wejść i sprawdzić, gdy nagle usłyszała, że ktoś gra na fortepianie. To przesądziło sprawę. Zapomniała o ostrożności. Ciekawość wzięła górę. Weszła, dając się prowadzić delikatnym, smutnym dźwiękom.

Słyszała je teraz wyraźnie. Choć ta muzyka miała w sobie coś z Chopina, nie był to żaden utwór, który potrafiłaby rozpoznać. Kilka sekund później gra została nagle przerwana mocnym uderzeniem w klawisze. Catrionę zaskoczył ten gniewny finał po tak przejmująco czułej melodii, tak samo jak nagły koniec gry. Ostrożnie wspięła się schodami na taras i podeszła na palcach. Już miała zajrzeć przez drzwi balkonowe, kiedy o mało nie zderzyła się z mężczyzną wychodzącym ze środka.

– Co pani wyprawia? Kim pani jest?

Przyłapana na gorącym uczynku Catriona się przeraziła. Uniosła wzrok na człowieka, którego tak rozzłościło jej pojawienie się tutaj.

W chwili ciszy, która zapadła, odniosła wrażenie, że twarz tego mężczyzny wyrzeźbił jakiś rzeźbiarz i wystawił na wiatr i słońce, żeby stała się bardziej surowa. Nieznajomy miał pewnie około dwudziestu pięciu lat. Był bardzo wysoki. Szczupły, przez co nie od razu dostrzegało się ten jego wyjątkowy wzrost. Ciemne włosy były rozwichrzone, nadając mu modny dziki wygląd. Wpatrzone w nią szmaragdowozielone oczy błyszczały z gniewu. Kontrast ich koloru z ogorzałą cerą powodował, że mężczyzna górując nad nią, wydawał się jeszcze groźniejszy.

Catrionę ścisnęło w gardle, nie wiedziała, jak wybrnąć z tej sytuacji, ale instynktownie czuła, że w tym jednym momencie jej miła, spokojna egzystencja legła w gruzach. Wyrazista arystokratyczna twarz o wydatnych kościach policzkowych wydawała się znajoma. Takiej twarzy się nie zapomina… Gdzie go widziała? Już, już miała sobie przypomnieć, ale jak mogła myśleć jasno, kiedy tak stał nad nią pełen złości?

– Przechodziłam obok – rzuciła szybko. – Usłyszałam muzykę… ten dom był zamknięty od lat…

– Chciała mnie pani podglądać – powiedział z mocnym włoskim akcentem.

– Nie. Po co miałabym coś takiego robić?

– A jak inaczej to pani wytłumaczy?

– Byłam ciekawa, to wszystko – odparła już nieco odważniej, otrząsając się nieco z szoku. – Przepraszam. Myślałam, że tu nikt nie mieszka.

– No, a jest inaczej. To teraz mój dom – stwierdził.

– No to już wiem – wysapała Catriona.

– Jak się pani nazywa? – zapytał.

– Catriona… Catriona de Vere.

– To brzmi jak jakiś pseudonim sceniczny.

Czy w jego głosie pojawiło się rozbawienie?

– Ale to zwyczajne imię i nazwisko – powiedziała.

– Mieszka pani w okolicy?

– Tak.

– Gdzie?

– Tam – Catriona wskazała na szarozielony dom z turkusowymi okiennicami.

– Jesteśmy więc sąsiadami?

– Tak.

Spojrzał na nią znowu.

– Małomówna dziewczyna, co?

Zarumieniła się lekko.

– Tak.

– Rozumiem.

Już miała obrócić się i odejść, gdy złapał ją za rękę. Zmrużył oczy. Pojawił się w nich jakiś nagły błysk.

– I co porabiasz tu w Mont Boron, Caterino de Vere?

Czerwona na twarzy wyrwała się mu.

– Nic, co mogłoby cię interesować.

Zaśmiał się, przewracając zielonymi oczami.

– Sprawdź mnie.

Obróciła się, ale znów ją przytrzymał.

– Nie tak szybko! Nie uciekaj.

Próbowała uwolnić rękę.

– Naprawdę muszę iść.

Jego ciemne brwi uniosły się ironicznie.

– Czemu tak się denerwujesz?

– Wcale się nie denerwuję – rzuciła, siłując się z nim.

– Nie próbuję cię podrywać – powiedział niskim głosem. – Nie ma powodu, żeby tak ci trzepotało serce.

Catriona zmroziła go wzrokiem, choć od jego dotyku czuła niepokojący ogień na skórze. Ten mężczyzna był za bardzo przystojny i zbyt pewny siebie.

– Serce nigdy nie będzie mi trzepotać z twojego powodu – parsknęła z pogardą. – Nie jesteś w moim typie.

Nadal wpatrywał się kpiąco w jej oczy.

– Zobaczymy… – skwitował, uśmiechając się nagle, i wypuścił jej rękę z uścisku.

Catriona cofnęła się o krok.

– Boże! – Westchnęła i wzniosła oczy od nieba. – Powinieneś kupić sobie walizkę, żeby ciągnąć za sobą to swoje ego, bo jego ciężar cię zabija!

Niezrażony uszczypliwą uwagą znów zaczął się śmiać, ale Catriona już się odwróciła, zbiegła ze schodów i zwinnie śmignęła przez ogród i bramę. W oczach stał jej obraz szokująco przystojnego, ale nieznośnego nieznajomego i jego rozbrajających szmaragdowych oczu.

A kiedy była już niemal w progu swojego domu, przypomniało się jej wreszcie, gdzie go widziała. Tego ranka jego zdjęcie było na porozwieszanych w całym konserwatorium plakatach, zapowiadających jego koncert. Czytała o tym pianiście w czasopismach plotkarskich i gazetach, ale nigdy nie słyszała, jak gra. Do tej pory nigdy o nim nie myślała, zbyt zajęta swoimi sprawami i marzeniami. Nazywał się Umberto Rolando Monteverdi. Był wschodzącą gwiazdą na scenie muzyki klasycznej, synem słynnej primadonny, Calandry. Nic dziwnego, że z takim nazwiskiem miał kompletnie przewrócone w głowie.

Powiedzieć, że Catriona żyła w swoim własnym świecie, to byłaby może przesada. Jednak dorastająca w dużym stopniu pod kloszem dziewczyna przywykła do ucieczki w rejony, gdzie czuła się wolna – w świat muzyki, z którego czerpała siłę i który dawał jej poczucie spełnienia. Nie do końca świadomie, ale Marguerite de Vere chroniła córkę przed twardymi realiami życia i dlatego w wieku osiemnastu lat Catriona była niewinną dziewczyną, nie znała pułapek miłości, nie miała pojęcia o bardziej brutalnych aspektach rzeczywistości. I dlatego, choć oburzyło ją zachowanie Umberto Rolando Monteverdiego, spotkanie z nim miało też dla niej coś ekscytującego i nowego, co przemawiało do bardziej spontanicznej strony jej charakteru i burzyło racjonalny sposób myślenia.

Gdy wbiegała na stopnie do drzwi domu, jej serce, wbrew temu, co byłaby skłonna przyznać, nadal biło szybko i mocno. Trzęsącymi się dłońmi włożyła klucz do zamka. Zirytowało ją, że – jak można było przewidzieć – matka zawołała: „To ty, Catriono? Trochę późno, martwiłam się”. W tej chwili Catriona chciała tylko jak najszybciej otworzyć komputer i sprawdzić informacje o młodym wirtuozie.

– Tak, to ja, maman – odparła, biegnąc do swojego pokoju po schodach z balustradą z kutego żelaza, które prowadziły na piętro.

Kiedy przebrała się w dżinsy i miękki, biały kaszmirowy sweter, jej wzrok powędrował do otwartego okna i spoczął na ciemnych kształtach Les Platanes rysujących się w gęstniejącym mroku. Ceglane mury, które zwykle wydawały się jej tak urocze, tego wieczoru robiły wrażenie groźnych. W pokoju wychodzącym na taras, gdzie mieli sprzeczkę paliło się światło, rzucając na zewnątrz nieco upiorną poświatę. Nagle zrobiło się jej żal, że pierwsze spotkanie z początkującym kompozytorem potoczyło się tak niefortunnie.

Weszła nieproszona. Miał prawo się zdenerwować. Słyszała, jak takie gwiazdy bywają nachodzone przez fanów i paparazzich. Oczywiście to miał na myśli, mówiąc, że ona go podgląda – wziął ją za dziennikarkę.

– Catriona, kolacja! – zawołała matka.

– Idę!

To był dzień wolny Sidonie, kucharki i gosposi zarazem, więc Marguerite z córką jadły w przytulnej kuchni, która stanowiła serce domu. Catriona uwielbiała to urządzone w prostym prowansalskim stylu miejsce, ciepłe odcienie spłowiałej ziemi pokrytych marmurową terakotą blatów i podłogi. Kiedy matka wyjeżdżała w interesach, Catriona zawsze jadała z Sidonie, siedząc przy masywnym stole z bukowego drewna na jednym ze składanych francuskich krzeseł o przyjemnych kremowobeżowych obiciach. Za dużą wyspą pośrodku były wysokie dębowe kredensy, ręcznie rzeźbione, pomalowane na złamaną matową biel. Na półkach stała porcelana i różne książki kucharskie.

Catriona uwielbiała gotować. Kiedy była młodsza, często spędzała dni na pieczeniu i komponowaniu smakowitych dań, słuchając wesołej paplaniny Sidonie – ploteczek albo legend z Korsyki, skąd pochodziła gosposia. Niestety teraz przy wielogodzinnych ćwiczeniach ze śpiewu i przygotowaniach do konkursu, Catriona nie miała wiele czasu na realizację swojego hobby.

– Wróciłaś dziś później niż zwykle, ma chérie – powiedziała matka, nalewając zupy do miseczki, którą podstawiła jej Catriona. – Martwiłam się. Niedawno był wypadek autobusu na drodze z lotniska.

– Tak, zatrzymali mnie dłużej w konserwatorium – skłamała.

Wątpliwe, by Marguerite ją pochwaliła, że zakradła się nieproszona do sąsiedniej posiadłości i została przyłapana na gorącym uczynku przez nowego właściciela. Zwłaszcza, że był nim Umberto Monteverdi. Znów stanął jej przed oczami obraz ciemnowłosego, groźnie wyglądającego muzyka. Wbiła wzrok w miseczkę parującej zupy, jakby w środku było coś niezwykle interesującego. Wolała unikać spojrzenia matki.

Choć bardzo się kochały i łączyły je swobodne miłe relacje, Catriona, jako jedynaczka, była bardzo skryta. W każdym razie rzadko rozmawiały ze sobą o sprawach sercowych. Zresztą Catriona nie miała ani czasu, ani okazji poznawać płci przeciwnej. To była dla niej ziemia nieznana i odkrywanie tych tajemniczych rejonów miała jeszcze przed sobą. A matka, gdyby mogła, byłaby gotowa odwlekać tę przygodę tak długo, jak to tylko możliwe.

Marguerite de Vere – może dlatego, że jej rodzice nie angażowali się emocjonalnie w jej życie – była dziwną mieszanką samodzielnej pracującej kobiety, która chce, żeby córka była równie niezależna jak ona, i nadopiekuńczej matki, która nie potrafi odpuścić. Jej matka i ojciec zmarli wkrótce po tym, jak ona wyszła za sir Williama. Szybko stała się stojącą na własnych nogach, zamożną kobietą. Nie miała rodzeństwa. Odziedziczyła więc wszystko po rodzicach, którzy pochodzili z bogatych wyższych sfer burżuazji. Oboje zawsze byli zaabsorbowani swoją pracą. Ojciec był znanym kardiologiem, a matka utalentowaną skrzypaczką – grała w Orkiestrze Narodowej Francji i często jeździła w trasy koncertowe. Marguerite dorastając, rzadko ich widywała.

W wieku dwudziestu czterech lat inteligentna, energiczna Marguerite była jak dziś Catriona – drobna, delikatnej urody. Jednak ciemnowłosa młoda prawniczka o brązowych oczach nie odziedziczyła talentu muzycznego po matce. Miała własny pomysł na życie. Bardzo pragmatyczny. Studiowała prawo międzynarodowe i poznała swojego przyszłego męża podczas stażu w biurze radcy handlowego przy ambasadzie francuskiej w Londynie.

Sir William był dużo starszy od Marguerite. Pobrali się przed upływem roku. Młoda żona natychmiast zaszła w ciążę, ale po urodzeniu Catriony szybko wróciła do pracy. W angielskiej kancelarii prawnej kontynuowała karierę z typowym dla siebie zapałem i odnosiła spore sukcesy. Niestety mąż zmarł, pewnego lata tuż przed tym, jak Catriona miała być wysłana do szkoły z internatem. Wobec tak nagłej tragedii Marguerite, jak to ona, podjęła szybką decyzję – spakowała się i wyjechała z Anglii. Nie miała serca, by powierzyć córkę angielskiemu systemowi edukacji. Zrobiła sobie dwa lata wolnego i poświęciła czas Catrionie, kiedy obie zaczynały we Francji nowe życie.

Miała pieniądze, ale wychowując dziecko w pojedynkę, można czuć się samotnie. Jednak dla niej samotność nie była czymś nowym i jeśli otaczała dorastającą Catrionę kokonem nieco bardziej niż zamierzała, bez wątpienia wynikało to z tego, że nie chciała naśladować obojętności swojej własnej matki. Podobnie jak wiele innych kobiet, które pozornie wydają się kruche, Marguerite była twarda, co niemile zaskakiwało tych, którzy chcieli podważać jej przekonania – również to najważniejsze, że jej dziecko jest najbardziej wyjątkowe na świecie.

Teraz matka i córka siedziały przy stole, jedząc zupę i rozmawiając o tym, co im się zdarzyło tego dnia. Marguerite pokroiła podgrzaną bagietkę, którą rano kupiła Sidonie. Lokalna boulangerie należała do kuzynki gosposi, co oznaczało, że w kuchni Les Charmilles nigdy nie brakowało świeżego pieczywa i ciastek, większość których radośnie pochłaniała sama Sidonie.

– Wygląda na to, że posiadłość Les Platanes wreszcie została sprzedana – rzuciła Marguerite, kiedy zaczynały danie główne.

Catriona, udając zaskoczenie, czuła, że się rumieni.

– Les Platanes? Mon Dieu! Myślałam, że ten dom prędzej rozpadnie się ze starości, nim ktoś go kupi.

Marguerite posmarowała masłem kilka kromek dla nich obu.

– Jest w całkiem dobrym stanie, jak sądzę. Ogród zawsze był nienagannie zadbany. Jeden z ogrodników przyszedł rano pożyczyć od nas trochę świeżej ziemi.

Catriona nie odrywała oczu od swojej porcji cassoulet, pożywnego, wolno duszonego dania, które jadały, kiedy Sidonie miała wolne. Przepis przechodził z pokolenia na pokolenie w rodzinie Marguerite. Robiło się to z mięsa, boczku, białej fasoli i gęstego sosu pomidorowego. To była specjalność na południu Francji.

– Ciekawe, że dom kupił muzyk – ciągnęła Marguerite.

Catriona czuła, jak czerwieni się coraz bardziej.

– Tak? – zdołała wydukać.

– Jest znany… obiecujący młody kompozytor. Włoch. Nie mogę sobie teraz przypomnieć nazwiska. Pomyślałam, że mogłybyśmy zaprosić go, jak będziemy znów urządzać jakiś koktajl… zawsze nowa twarz.

– Dziś to cassoulet udało ci się najlepiej, odkąd pamiętam, maman – wtrąciła Catriona, próbując zmienić temat.

Matka uśmiechnęła się zadowolona.

– Dołóż sobie.

– Nie, dziękuję. Już brałam jedną dokładkę.

Wstała, żeby posprzątać talerze ze stołu.

– A wracając do naszego nowego sąsiada. Może mimo wszystko to nie najlepszy pomysł, by go zapraszać. Ogrodnik mówił, że zeszłego wieczoru urządził tam przyjęcie. Sprosił jakaś dziką bandę. Podobno rzucali niedopałki do ogrodu. Dziś rano był tam istny śmietnik.

– Coś obrzydliwego! Racja, lepiej trzymajmy się od niego z daleka – podchwyciła skwapliwie Catriona.

– Zadziwiasz mnie. Myślałam, że będziesz zachwycona, mając za sąsiada kolegę muzyka.

– Nie, jeśli organizuje takie imprezy i nie daje ludziom spać.

Oczy Marguerite były ciemniejsze od tych córki, ale nie mniej przenikliwe.

– Słyszałaś więc, co się tam działo? Przyznam, że byłam tak zmęczona, że musieliby strzelać z armat, żeby mnie obudzić.

Catriona odwróciła się, wkładając naczynia do zlewu.

– No… Z tego, co mówisz, to musi być jakiś nieokrzesany typ.

Nieokrzesany, tylko tak można go określić – pomyślała. A do tego arogancki, bezczelny, apodyktyczny, za wysoki i zadufany w sobie przystojniak…

– Może to był tylko ten jeden raz. – Marguerite dopiła ostatni łyk czerwonego wina. – Choć jeśli jest kimś w rodzaju gwiazdy, to chyba trzeba spodziewać się tam od czasu do czasu imprez. Szkoda, że nie pamiętam, jak się nazywa. W każdym razie co za cudowny zbieg okoliczności, że mamy w sąsiedztwie inny wschodzący talent muzyczny.

Catriona roześmiała się.

– Maman, naprawdę… Co ty mówisz? Ja nie mogę się z nim równać. Twierdzisz, że jest znanym kompozytorem, a ja dopiero studiuję.

– Może i tak, ma chérie, ale madame Haussmann pokłada w tobie wielkie nadzieje.

– Wiem, maman, i to bardzo dodaje mi otuchy, ale jak mówi moja przyjaciółka Sophie: talent to nie wszystko. Jest jeszcze wiele innych czynników. Trzeba znaleźć się we właściwym miejscu, we właściwym czasie, i spotkać właściwych ludzi.

– I właśnie to miałam na myśli, ma chérie. Może powinnyśmy złożyć wizytę kurtuazyjną naszemu sąsiadowi muzykowi?

– Nie to miałam na myśli, maman chérie. Lepiej żebym dochodziła do wszystkiego własnym wysiłkiem. Nie trap się, maman.

Była wdzięczna matce za to, że zawsze wspierała jej muzyczne aspiracje, że chciała, by kontynuowała naukę, i by córka robiła błyskotliwą karierę. Jednak Catriona miała też świadomość, że o ile matka sama tak dzielnie starała się być w życiu niezależna, to miało się wrażenie, że na punkcie Catriony jest ślepa.

Marguerite uśmiechnęła się na to szczere stwierdzenie córki.

– No, peut-être masz rację. W końcu masz w sobie to coś. Może jesteś na razie tylko studentką, ale kiedy śpiewasz… – W jej oczach widać było dumę – potrafisz porwać słuchaczy. Jestem pewna, że czegoś takiego nie da się nauczyć. Tworzy się specjalna aura, która przenosi publiczność w inny wymiar.

Catriona podeszła do matki i uściskała ją.

– Kocham cię, maman. Zawsze byłaś dla mnie wsparciem. Naprawdę, nie sądzę, że bez tego zaszłabym tak daleko.

Zjadły jeszcze owoce i wypiły po filiżance kawy, razem pozmywały, a potem Catriona mogła wreszcie odpocząć u siebie w pokoju. Jej oczy powędrowały od razu do otwartego okna i wilii Les Platanes. Światła były pogaszone, okiennice zamknięte. Dom zdawał się równie opustoszały jak zawsze – poza poprzednią nocą – i gdyby nie rozmowa z matką przy kolacji, mogłaby pomyśleć, że całe to hałaśliwe przyjęcie w Les Platanes było wytworem jej wyobraźni. No ale był jeszcze fakt, że poznała nowego mieszkańca tego domu, i nie mogła przestać myśleć o tym niepokojąco atrakcyjnym sąsiedzie.

Choć bardzo chciała zobaczyć, co można znaleźć o tym kompozytorze w internecie, było już późno, a rano musiała wcześnie wstać, więc położyła się do łóżka. Długo nie mogła zasnąć, a kiedy wreszcie przysnęła, dręczyły ją dziwne sny pełne tajemniczych wizji i nieznanego dotąd poczucia niemocy.

Budząc się następnego ranka, od razu pomyślała o Les Platanes i pianiście z sąsiedztwa. Wyjrzała z okna sypialni, ale dom naprzeciwko nadal był pozamykany na cztery spusty i wyglądał na niezamieszkany jak przez wszystkie ostatnie lata. W drodze do konserwatorium spojrzała się na bramę w nadziei, że dostrzeże starego ogrodnika, ale nikogo nie było.

W konserwatorium podeszła prosto do jednego z plakatów reklamujących występ młodego kompozytora i odetchnęła z ulgą, widząc, że koncert jest planowany dopiero na przyszły tydzień. Nie przegapiła go.

W drodze do domu tego dnia wstąpiła do L’Opéra Nice Côte d’Azur, żeby kupić dwa bilety. Zamierzała zaprosić koleżankę ze studiów, Sophie, która też kochała muzykę, choć chciała raczej jej uczyć niż występować.

Zdobycie biletów na koncert Umberto graniczyło z cudem, jak dowiedziała się od mężczyzny z kasy.

– Wszyscy chcą zobaczyć, jak gra nowy maestro, bez względu na cenę. Chyba nie ma już żadnych biletów.

Zajrzał do komputera i uniósł brwi.

– Wygląda na to, że dopisało panience szczęście.

Właśnie ktoś zrezygnował i Catriona mogła zdobyć dwa świetne miejsca. Podziękowała i podejrzała, co stoi za kasjerem na półce. Zobaczyła sterty nowo wydanych płyt młodego kompozytora. Mężczyzna mrugnął do niej.

– Pewnie ma pani chęć i na CD? To jego pierwszy album. Mnóstwo młodych pań kupiło płytę. Zresztą nie tylko młodych.

Catriona z rozmysłem zawahała się chwilę.

– Tak, poproszę.

Pięknie grał „Sonatę Księżycową” Beethovena, a płynne dźwięki tego innego utworu, który usłyszała, kiedy zakradła się na we-randę, też poruszyły struny jej serca. Kasjer uśmiechnął się do niej porozumiewawczo, wsunął płytę do papierowej torebki i podał. Catriona spojrzała na niego wyniośle i szybko odeszła, zła, że wziął ją za jedną z naiwnych wielbicielek pianisty, a przecież jej nie o to chodziło, po prostu interesowała ją jego muzyka.

Późne popołudnie było ciepłe. Catriona zdecydowała, że pospaceruje trochę i poogląda sobie wystawy. Trwały wyprzedaże wiosenne. Chciała kupić sobie nową sukienkę na koncert. Zadzwoniła do matki, że będzie później.

Zajrzała na Rue Paradis w dzielnicy Carré d’Or – prawdziwego raju dla maniaczek mody. Szykowna Masséna zone pietonne była popularnym deptakiem – znanym nie tylko ze sklepów z haute couture, ale i świetnych butików, gdzie oryginalne kreacje i elegancja były dostępne po bardziej rozsądnych cenach. Tutejsze nocne życie też przyciągało tłumy. Tętniące życiem ogródki kafejek, barów i restauracji, uliczni muzykanci i malujący na chodniku artyści to wszystko dodawało kolorytu atmosferze festynu.

Niemal od razu, trafiła na sukienkę, o jaką jej chodziło. To była mini Paula Jordana. Duży czerwono-zielony kwiatowy wzór na czarnym tle reprezentował nowy romantyczny styl projektanta, jak poinformowała ją ekspedientka. Młodzieńcza, choć wyrafinowana, lekko dopasowana włoska kreacja została uszyta z cienkiego jedwabiu, a kokieteryjna wielowarstwowa spódnica o obniżonym stanie była korzystna dla sylwetki, seksowna i kobieca. Catriona przypomniała sobie, że ma kolczyki z korali, wisiorek i bransoletkę z przywieszkami, które będą do tego świetnie pasować.

– Powinna pani przymierzyć do tej sukienki te sandałki – zasugerowała ekspedientka. – Po prostu do niej stworzone.

Catriona musiała się z nią zgodzić. Buty na wysokich obcasach były z czarnej skórki i satyny zdobionej czerwonymi i zielonymi różyczkami. Czarne, zapinane na kostkach paseczki sprawiały, że sandałki były stabilne.

Zachwycona zakupami Catriona uznała, że czas wracać do domu, chociaż nie było jeszcze siódmej, a sklepy pracowały do późna. Kiedy zbliżała się do przystanku autobusowego, dostrzegła szczupłego blondyna, wychodzącego z boulangerie. Jean Jacquesa poznała przez Sophie. Był dość miły, ale zawsze wykazywał szczególne zainteresowanie Catrioną, które nie całkiem jej pasowało.

– O, Catriona… ça va?

– Oui, oui, et toi…en forme?

– Oui. Dawno cię nie widziałem, gdzieś ty się chowała?

– Przygotowuję się do konkursu na miejsce w paryskim konserwatorium.

Młody człowiek gwizdnął z podziwem.

– Musi być ciężko.

– Tak, ale warto. A co u ciebie?

– Kończę artykuły dla Emile Salomon et Frères. Jest nadzieja, że dostanę u nich pracę. – Przypatrzył się jej badawczo. – Powinniśmy się spotkać któregoś wieczora.

– Pewnie.

Roześmiał się.

– Zawsze tak mówisz, a potem znikasz na wiele miesięcy! Teraz nie dam ci się wymigać. Ustalmy, kiedy.

Uśmiechnęła się grzecznie.

– Obiecuję, zadzwonię do ciebie, jak tylko zajrzę do kalendarza.

Jean Jacques nie naciskał dłużej. Odszedł z wystudiowaną nonszalancją, kiedy się pożegnali. Chwilę później Catriona obejrzała się, by zobaczyć, czy przyjechał jej autobus, i zaklęła pod nosem. Numer 14 był po drugiej stronie ulicy i drzwi miały się zaraz zamknąć, bo właśnie wsiadła ostatnia osoba.

– Oj, ucieknie mi! – jęknęła.

Następny był o siódmej trzydzieści. Machając do kierowcy, bez zastanowienia, wyskoczyła na jezdnię.

Zapiszczały opony i niski czerwony sportowy samochód zrobił nagły unik, żeby jej nie potrącić. Wróciła szybko na chodnik, cała krew odpłynęła jej z twarzy. Kierowca maserati zatrzymał się, po czym cofnął kilka metrów, wysiadł i podszedł do niej.

Serce jej waliło, trzęsła się jak osika, ale mimo szoku od razu rozpoznała mężczyznę, o którym cały dzień myślała. Jego wściekła mina niewiele złagodniała na jej widok.

– O, mała panna ciekawska… znowu się spotykamy, co? Zdajesz sobie sprawę, że o mało cię nie zabiłem? Zeszłaś z chodnika, nie patrząc, prosto pod koła. Gdybym prowadził nieco gorzej, zostałaby z ciebie mokra plama!

Poczucie winy Catriony stopniało kompletnie po tej reprymendzie. Zjeżyła się. Tak, popełniła błąd, ale nie miał prawa tak na nią wrzeszczeć na ulicy. Co za nieznośna arogancja.

Spiorunowała go wzrokiem swoich złotobrązowych oczu.

– Jechałeś za szybko, nikt tu nie spodziewa się wariatów pędzących sto dwadzieścia kilometrów na godzinę. To nie autostrada. Zapomniałeś, że jesteś w centrum miasta?

– Jechałem najwyżej czterdzieści pięć na godzinę – syknął przez zęby. – Prowadziłaś kiedyś auto, mademoiselle? Jeśli tak, powinnaś wiedzieć, że kierowca spodziewa się, że piesi będą zachowywać się w sposób racjonalny, na przykład popatrzą, zanim wejdą na jezdnię!

Spojrzała na oddalający się autobus.

– No i uciekł mi! – powiedziała wściekła. – Będę musiała poczekać pół godziny na następny.

– Ale za to dojedziesz w jednym kawałku – rzucił opryskliwie.

Catriona odwróciła się i z uniesioną wysoko głową ruszyła przed siebie. Zaklęła pod nosem, czując na ramieniu ciężar torby pełnej zakupów. To nieprzyjemne drugie spotkanie z Umberto Rolando Monteverdim kompletnie zepsuło jej humor.

Nagle ktoś przytrzymał ją za rękę. Obróciła się, szykując się do kolejnego starcia, ale z zaskoczeniem zobaczyła, że jej przeciwnik się uśmiecha.

– Odwiozę cię do domu. Chodź, wsiadaj, zgoda? – popatrzył na nią z ukosa. – W końcu wybieramy się w tym samym kierunku, prawda?

Catriona w bojowym nastroju chciała już odmówić. Ale w tym momencie zobaczyła, że ulicą znów zbliża się Jean-Jacques. Najwyraźniej widział, co się stało i pomyślał, że to świetna okazja, żeby sobie z nią dłużej pogadać. Zaklęła w myśli.

– Dobrze, możesz mnie odwieźć, dziękuję – mruknęła.

Umberto otworzył jej drzwi auta i skinął, by wsiadła. Sam wskoczył na miejsce kierowcy i natychmiast zapiął pas. Spojrzał na Catrionę.

– Byłoby dobrze, gdybyś się przypięła – zasugerował łagodnie z rozbawieniem w oczach. – Skoro już masz jechać z takim wariatem, jak mnie oceniłaś.

– Nie musisz mi przypominać. Miałam zamiar to zrobić – odparła, ignorując żartobliwy przytyk. Choć z wrażenia, że siedzi obok niego, rzeczywiście całkiem zapomniała o pasie.

Obserwowała, jak prowadzi, i nie mogła nie podziwiać, że jego długie, zwinne palce, które tak dobrze wiedziały, jak wydobywać muzykę z fortepianu, równie świetnie radzą sobie z panowaniem nad kierownicą. Nagle z przerażeniem uświadomiła sobie, że myśli o tym, co jeszcze te palce na pewno potrafią.

Wyjechali z centrum, nie odzywając się do siebie. Przez pierwsze kilka kilometrów żadne z nich nic nie mówiło. Catriona siedziała nieruchomo, skrępowana bliskością milczącego, pewnego siebie Umberto. Nieobytej osiemnastolatce wydawał się tak dużo od niej starszy. Był już mężczyzną, nie chłopakiem i to ekscytujące odkrycie sprawiło, że sama poczuła się dorosła. Posuwali się powoli drogą na łagodne wzgórze porośnięte z obu stron sosnami, cyprysami i ostrokrzewami. Nie było dużego ruchu. Wkrótce minęli autobus, który jej uciekł. Samochód był szybki jak wiatr, ale luksusowy i nie czuło się w nim prędkości. Catriona nigdy jeszcze nie jechała sportowym autem o niskim zawieszeniu i zawsze myślała, że takie samochody muszą być strasznie niewygodne – przywykła do przestronnego BMW matki i swojego małego citroëna.

Umberto uśmiechnął się do niej bezczelnie.

– Przynajmniej dojedziesz do domu szybciej niż autobusem.

Mieli przed sobą cudowne widoki. Z jednej strony ścieliła się pod nimi cała Nicea, z drugiej, za miastem, skąpane w zachodzącym słońcu łagodne wzgórza. Kamienne murki oddzielały wille i otwarte przestrzenie od drogi, gdy samochód piął się między tarasami w kierunku Mont Boron. Mijali ogrody dość duże, by pomieścić prywatne sady. Niezliczone cytryny w plątaninie gałęzi drzew rosnących tu tak gęsto, jakby się obejmowały. Nawet tutejsze drzewa, podobnie jak ludzie, czują się najlepiej blisko siebie nawzajem, pomyślała Catriona z uśmiechem. Kobiety – niewyraźne sylwetki rysujące się w oddali – mimo późnej pory nadal zbierały owoce o jaskrawej barwie, poruszając się wolno, jakby to było w głębi morza. Pod drzewami w wiklinowych koszach piętrzyły się cytryny, jarzące się żółto niczym niegasnące płomienie. Catriona chyba nigdy dotąd nie uświadomiła sobie tak mocno, jak bardzo to wszystko piękne.

Umberto opuścił miękki dach auta i we włosach Catriony igrał wiatr przepojony aromatem mimozy i jaśminu z ogrodów zmieszany z ostrzejszym zapachem cytrynowych sadów. Ściemniało się. Gdzieniegdzie na stromych tarasach wysoko nad morzem domy zdawały się stać jeden na drugim. Wieczorne cienie rzucane przez wysokie bramy i drzewa w ogrodach – oliwki i nieszpułki, morwy i migdałowce – potęgowały wrażenia. Samochód mknął przez mrok, mijając szczyt, a potem po brukowanych uliczkach między domami i przez niezabudowaną część wzgórza.

Umberto pokazał na prawo, na horyzont za Zatoką Aniołów, gdzie czerwone kolory zachodu mieszały się z kształtami ciemnych chmur i złotem.

– Patrz! Koncert kolorów, vero?

Catriona skinęła głową, z emocji nie mogła wykrztusić słowa, ścisnęło ją w gardle. Tego wieczora wszystko wydawało się o wiele piękniejsze niż zwykle. I wiedziała, że to przez obecność mężczyzny, który siedział tak blisko, że mocniej biło jej serce.

– Zatoka Aniołów – zamruczał jakby sam do siebie. – Piękna nazwa. La mer de Nice est la mer azure des dieux, faite pour porter les Vénus et les Amphitrites, morze Nicei to błękitne morze bogów, stworzone, by rodzić Wenus i Amfitryty. – Obejrzał się na Catrionę. Jego zielone oczy błyszczały jak woda w oddali. – Tak napisał Théodore de Banvill. Wiesz, jaka się z tym łączy legenda?

Odchrząknęła.

– Nie.

– No, tak naprawdę tych legend jest kilka.

– Opowiesz mi jedną z nich?

– Cela me fera grand plaisir, z wielką przyjemnością. Mówi się, że kiedy Adam i Ewa zostali wygnani z Raju, stali przed zamkniętymi bramami, we wrogim świecie, nie mieli dokąd pójść. Nagle usłyszeli trzepot skrzydeł. Spojrzeli w górę i zobaczyli grupę lecących aniołów, które na nich skinęły. Obserwowali, jak lecą nad wodą, a potem zniżają się przy cudownej zatoce, za którą widać było krainę tak piękną jak Eden, do którego nie mieli już wstępu, więc osiedli tu i zaczęli życie w tym magicznym miejscu. I dlatego ta cudowna zatoka nazywa się La Baie des Anges, Zatoką Aniołów.

Catriona spojrzała w bok na jego idealnie wyrzeźbiony profil, szczupłą twarz o wysokich kościach policzkowych i mocny zarys szczęki. Czy on sam jest aniołem czy diabłem? A może jakąś cudowną mieszanką jednego i drugiego? Z pewnością był mężczyzną, którego trudno zapomnieć.

Oderwała od niego wzrok.

– Śliczna historia – wydukała przez ściśnięte gardło.

Rzucił na nią okiem i się uśmiechnął.

– To jak, powiesz mi, co porabiasz w Nicei, Caterino de Vere? To znaczy, kiedy nie zakradasz się do cudzych posiadłości albo nie rzucasz pod samochody?

Zapamiętał, jak się nazywa, zauważyła i puls znów jej przyspieszył, choć imię przetłumaczył sobie na włoski.

– Studiuję w konserwatorium.

– W takim razie jesteśmy kolegami muzykami, co? – rzucił ze śpiewnym włoskim akcentem. Na moment oderwał wzrok od drogi, żeby na nią spojrzeć. Catriona pomyślała, że jeszcze nigdy nie widziała tak intensywnie szmaragdowozielonych tęczówek.

Nieśmiało odwróciła oczy.

– Miło, że tak mówisz, ale trudno mi się z tobą równać. Wiem, kim jesteś.

– A, czyli jednak wczoraj podkradłaś się, żeby mnie podejrzeć?

Starała się panować nad sobą.

– Nie. Przyznam, byłam ciekawa, kto jest naszym nowym sąsiadem, bo odkąd się tu przeprowadziłyśmy, ten dom stał pusty. Kiedy cię zobaczyłam, wiedziałam, że skądś cię znam, ale dopiero po wyjściu skojarzyłam, kim jesteś.

– No i co myślisz o mojej muzyce?

Nie miała jeszcze okazji jej posłuchać, ale nie chciała się do tego przyznać.

– Kupiłam twoją pierwszą płytę. Czy to będzie odpowiedź na twoje pytanie?

Umberto uniósł swoje ciemne brwi i uśmiechnął się rozbrajająco.

– Mmm, tak naprawdę nie jestem pewien. Dla mnie to brzmi jak unik, ale nie będę cię dociskał. – Oboje roześmieli się na to. – A na jakim instrumencie grasz?

– Na fortepianie i skrzypcach, ale mój główny przedmiot to śpiew. Mam nadzieję, że zostanę śpiewaczką operową.

Popatrzył na nią z ukosa.

– Śpiewaczką? Ambitny plan. Musisz dla mnie któregoś dnia zaśpiewać. Jesteś dobra?

Uderzyło ją, że pyta o to tak wprost.

– No… mówiono mi, że mam potencjał – powiedziała zażenowana. Bała się, że uzna ją za zarozumiałą. – To znaczy, nie boję się ciężkiej pracy. Wiem, że to trudne i zdaję sobie sprawę, że nawet ciężka praca i talent często nie gwarantują sukcesu. – Wiedziała, że trochę się plącze, ale Umberto wytrącił ją z równowagi i nie mogła się powstrzymać, ciągnęła dalej. – Mam nadzieję, że szczęście mi dopisze. To najważniejszy warunek, żeby się udało, prawda?

Parsknął śmiechem.

– Więc mnie się po prostu poszczęściło, to masz na myśli?

Catriona zaczerwieniła się.

– O… nie, nie o to mi chodziło…

Popatrzył na nią z błyskiem w oku.

– Może mogłabyś zostać moją muzą? Co ty na to?

Kpi sobie z niej, czy co?

Uśmiechnęła się skromnie i szybko zmieniła temat.

– Bardzo podobało mi się, jak grałeś „Sonatę Księżycową” wtedy w nocy.

– Czy to subtelny sposób, żeby zwrócić mi uwagę, że nie dałem ci się wyspać?

Zarumieniła się lekko i roześmiała.

– Nie, nie! Ale w nocy jest tu tak cicho, że każdy dźwięk niesie się daleko.

– Przykre. Następnym razem dobrze pozamykam okna, zanim siądę do ćwiczeń. Nie chciałem budzić wszystkich sąsiadów.

– O, nie! Proszę! – zaprotestowała tak stanowczo, że aż się obejrzał i popatrzył na nią tym swoim dziwnym wzrokiem, od którego poczuła motyle w brzuchu, nie pierwszy raz podczas tej podróży.

– Jesteś bardzo piękna – powiedział nagle. – W twojej twarzy odbija się słodycz duszy… twój głos też jest ładny, Caterino de Vere, śpiewaczko operowa – zaśmiał się cicho, niespodziewanie ujmując jej dłoń i kładąc pod swoją na kierownicy, tak że czuła ciepły, mocny ucisk jego palców. Jej ciało ogarnęła cudowna słabość, przebiegały ją leciutkie prądy. Nigdy w życiu nie doświadczyła czegoś podobnego. Opuściła powieki i przez chwilę w oblepiającym ich mroku poddała się burzy zmysłów.

Skręcili, a potem auto zwolniło.

– Jesteśmy na miejscu – szepnął Umberto, puszczając dłoń dziewczyny. Podjechał pod jej dom, a potem spojrzał na nią i zaczął się jej niespiesznie przyglądać.

– Skoro jesteśmy sąsiadami, zapraszam do mnie na kieliszek wina z naszej winnicy pod Mediolanem.

Zmieszana i przestraszona tym, co dzieje się z nią w jego obecności, starała się reagować zwyczajnie. Uśmiechnęła się bez przekonania.

– Dziękuję, z wielką chęcią bym wpadła, ale czeka na mnie mama i nie chciałabym, żeby się martwiła.

– Jasne. Racja. Innym razem.

– Tak, no… Lepiej już pójdę – dodała całkiem niepotrzebnie.

Sięgnęła do klamki. Mocowała się z nią chwilę. Umberto nachylił sie, by jej pomóc. Jego szczupła twarz znalazła się centymetry od niej. Łokieć musnął kolana, kiedy otwierał drzwi. Catriona starała się przekonać samą siebie, że ten dreszcz, jaki ją przebiegł, to tylko efekt zimnego powietrza z zewnątrz.

– Dobranoc – szepnęła, obracając się do niego z nadzieją, że Umberto nie usłyszy, jak mocno wali jej serce. – Dziękuję, że mnie podwiozłeś.

Umberto skłonił się jej głową w milczeniu.

– Ale… nie gniewasz się na mnie? To znaczy za to, że… nie wejdę na drinka?

Umberto znów się uśmiechnął, powoli, tajemniczo.

– Dobranoc, Caterino. Idź, bo jeszcze się zaziębisz.

Ciemność, która ich otaczała zdawała się teraz być w jego oczach, w tych powiększonych źrenicach i lśniących szmaragdowozielonych tęczówkach skupionych na niej tak bardzo, że mogła dostrzec w nich swoje migotliwe, mgliste odbicie. W tej jednej sekundzie, kiedy wysiadała i zagłębiała się w noc, obudziła się w niej kobieta uśpiona dotąd w jej sercu o niezapisanych jeszcze kartach. Catriona wiedziała, że nigdy już nie wyzwoli się spod czaru tego mężczyzny.