Komisarz Igor Brudny. Zaraza - Przemysław Piotrowski - ebook + audiobook
BESTSELLER

Komisarz Igor Brudny. Zaraza ebook i audiobook

Przemysław Piotrowski

4,6

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

99 osób interesuje się tą książką

Opis

Po tym, jak cudem uszedł z życiem z zasadzki psychopatycznego mordercy, Igor Brudny powoli i z trudem dochodzi do siebie. Świat, w którym się obudził, nie jest już jednak taki sam. Komisarz musi trzymać się z dala od Warszawy, a zielonogórski zespół inspektora Romualda Czarneckiego już nie istnieje. Ale przynajmniej dawna partnerka Brudnego, Julia Zawadzka, wciąż jest przy nim.

Sama Zawadzka, po przeniesieniu do komendy w Zielonej Górze, również mierzy się z nowymi wyzwaniami. Prowadzone przez nią śledztwo utknęło w martwym punkcie, a w dodatku w pobliskim lesie znaleziono zwłoki kolejnej zamordowanej kobiety. Wyniki sekcji są jasne: w ciele ofiary nie została prawie żadna kropla krwi. Do tego jeszcze dochodzi ofiara wypadku samochodowego, o której Zawadzka wolałaby zapomnieć…

Wszystko wskazuje na to, że nad Zieloną Górą zbierają się ciemne chmury. Sfrustrowany własną bezradnością Brudny zastanawia się, czy zło, które znał tak dobrze, znów pojawiło się w mieście. Któregoś dnia w jego domu niespodziewanie pojawia się ktoś, kto desperacko potrzebuje pomocy. Czy pokiereszowany komisarz znajdzie w sobie siłę, by rozwiązać jeszcze jedną sprawę?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 431

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 11 godz. 47 min

Lektor: Przemyslaw Piotrowski

Oceny
4,6 (4301 ocen)
3045
977
219
49
11
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
2961Margolka

Nie oderwiesz się od lektury

Intryga piętrowa, jej konstrukcja mistrzowska. Dywagacje polityczne prawdziwie straszne, piętnowanie bierności, obojętności społeczeństwa - słuszne.
40
MariaGdansk82

Nie oderwiesz się od lektury

Bardzo dobra książka, chociaż postać komisarza Igora Brudnego jest tutaj zupełnie inna niż w poprzednich częściach, bardziej dojrzała bez tego charakterystycznego pazura. Trochę szkoda, niemniej jednak jest to ciekawa pozycja, idealna na jesienny wieczór.
40
Pietrzuch

Nie oderwiesz się od lektury

Czekam już na kolejną książkę.
40
unsilent

Całkiem niezła

Nie wiem jak to napisać żeby... całkowicie nie zniechęcić fanów brudnego do tej książki.... spróbuje. 4 cześć moim zdaniem jest zdecydowanie najsłabsza... ale też jest zupełnie inna... przebrnąłem przez pierwsze 100stron i później było bardzo dobrze... ale końcówka... a już w ogóle sam koniec.... Bardzo mnie osłabił... Kto czytał pierwsze trzy części i tak sięgnie po tę myślę.... Dałem 3☆
41
TygrysiaMorfeusz

Nie oderwiesz się od lektury

Jak każdy tom o komisarzu Brudnym trzyma w napięciu do samego końca. Świetnie się czyta, ciekawie nakreślone postaci. Zdecydowanie trzeba przeczytać.
30

Popularność




PRO­LOG

Myśl, czło­wieku, myśl!

Droga kra­jowa numer trzy­dzie­ści dwa wiła się pomię­dzy sosno­wymi lasami, które roz­bły­skały niczym fle­sze po kolej­nych wście­kłych ude­rze­niach bły­ska­wic. Świe­tli­ste macki raz za razem roz­ła­ziły się po nie­bie niczym ramiona jakiejś gigan­tycz­nej ośmior­nicy pró­bu­ją­cej prze­do­stać się do tego świata.

Masz prze­je­bane! Masz, kurwa, prze­je­bane! Coś ty naro­bił, czło­wieku?!

Męż­czy­zna spoj­rzał na bosą kobietę sku­loną w fotelu pasa­żera. Była tylko w majt­kach i jego blu­zie. Twarz cho­wała w kap­tu­rze, dło­nie trzy­mała przy bro­dzie, jakby za wszelką cenę chciała zakryć usta. Drżała.

Gło­śny klak­son i ośle­pia­jący blask reflek­tora spra­wił, że męż­czy­zna gwał­tow­nie szarp­nął kie­row­nicę. Tył samo­chodu nieco zarzu­ciło, ale przy­naj­mniej unik­nął czo­łówki z nad­jeż­dża­ją­cym z naprze­ciwka busem. Przy tej pręd­ko­ści nie byłoby czego zbie­rać. Wytarł ręką pot z czoła, ale nie zdjął nogi z gazu.

Popeł­ni­łeś prze­stęp­stwo. Za to, co zro­bi­łeś, na bank odwie­szą ci zawiasy i znów pój­dziesz sie­dzieć. Kolejna recy­dywa. Przy­naj­mniej dzie­sięć lat. Kurwa mać!

Dyszał ciężko, serce łomo­tało mu w piersi. Kolejne pio­runy waliły wście­kle, paję­czyna bły­ska­wic roz­świe­tlała niebo, a korony drzew ugi­nały się pod napo­rem wichury. Z nie­zdrową fascy­na­cją ponow­nie zer­k­nął na pod­kur­czone nagie nogi pasa­żerki i poczuł, że znów zbiera mu się na wymioty.

Skąd pew­ność, co powie na poli­cji? Żadna! Odpo­wiesz za to. Na pewno!

Wska­zówka pręd­ko­ścio­mie­rza poka­zy­wała, że jedzie sto pięć­dzie­siąt kilo­me­trów na godzinę. Zarzy­nany sil­nik sta­rej mazdy wył, narzę­dzia w bagaż­niku tłu­kły się przy każ­dym ostrzej­szym zakrę­cie. Mło­tek, cęgi, piła do metalu, pal­nik ace­ty­le­nowy i masa innych, które można wyko­rzy­stać na wiele spo­so­bów. Ta myśl spo­wo­do­wała, że znów spoj­rzał na nagie uda pasa­żerki. Zaci­snął palce na kie­row­nicy. Jego bagaż­nik był jed­nym wiel­kim dowo­dem winy.

Nie odpusz­czą ci i będziesz sie­dział. Pro­ku­ra­tor tego dopil­nuje. Jesteś zło­dzie­jem i ban­dytą. Nikt ci nie uwie­rzy! Nikt, kurwa!

W oddali zza zakrętu wyło­nił się tir. Miał mocne reflek­tory, które oświe­tliły sie­dzącą obok kobietę. Gdy pojazdy się mijały, jasna wiązka omio­tła jej dło­nie i frag­ment skry­tej pod kap­tu­rem twa­rzy. Zaci­snął zęby i zaklął pod nosem. Źle zro­bił. Nie prze­my­ślał tej decy­zji, a teraz jest już za późno. Cokol­wiek zrobi z nie­chcianą pasa­żerką, prę­dzej czy póź­niej przyj­dzie mu za to zapła­cić. Nie wywi­nie się. Dopadną go i trafi za kratki.

Gdy minął skręt w drogę poża­rową, przez głowę prze­le­ciała mu pewna myśl. Nagle stała się bar­dzo kusząca. Miał w bagaż­niku łopatę. Pora­dziłby sobie w godzinę, może dwie. Miał w tym doświad­cze­nie. Zdą­żył odpo­ku­to­wać. Dwa­na­ście lat w cięż­kim wię­zie­niu w pod­wro­cław­skim Woło­wie to był trudny czas. Ale dał radę. Łza w kąciku lewego oka przy­po­mi­nała mu o tym każ­dego dnia.

Niebo znów roz­bły­sło świe­tli­stą paję­czyną, chwilę póź­niej pio­run gruch­nął tuż nad jego głową. Był potężny, ogłu­sza­jący. Kobieta szarp­nęła się gwał­tow­nie, a następ­nie pod­kur­czyła nogi do klatki pier­sio­wej i scho­wała głowę mię­dzy kolana. Nie miała zapię­tych pasów.

Męż­czy­zna przy­gryzł dolną wargę z taką siłą, że poczuł w ustach meta­liczny smak krwi. Musiał pod­jąć decy­zję. Trzeba było coś z nią zro­bić. Od mia­sta dzie­liło go nie wię­cej niż dwa­dzie­ścia kilo­me­trów. Po dro­dze kilka wsi. I sporo lasu.

Zwol­nił, kiedy wje­chał na teren zabu­do­wany, a gdy minął ostat­nie gospo­dar­stwo, znów doci­snął pedał gazu. Obrzu­cił spoj­rze­niem pasa­żerkę. Jadące z naprze­ciwka samo­chody rzu­ciły świa­tło na jej skrytą pod kap­tu­rem twarz.

– Powiesz coś w końcu? – zagad­nął, nie spusz­cza­jąc wzroku z przed­niej szyby.

Zero reak­cji. Od momentu gdy wsa­dził ją do samo­chodu, nie wydała z sie­bie żad­nego dźwięku. Nie umiał oce­nić, czy w ogóle kon­tak­tuje.

– No mów coś, do jasnej cho­lery! – wark­nął.

W lusterku wstecz­nym ujrzał reflek­tory jakie­goś spor­to­wego samo­chodu. Lekko spu­ścił nogę z gazu i pozwo­lił się wyprze­dzić. Kątem oka dostrzegł, że kobieta obró­ciła się do niego ple­cami. Sku­liła się jesz­cze bar­dziej, teraz wyglą­dała jak prze­ro­śnięty embrion.

– Kurwa mać! – syk­nął i trza­snął dłońmi w kie­row­nicę, a potem jesz­cze raz i jesz­cze.

Zre­du­ko­wał bieg i wci­snął gaz do dechy, żeby wyprze­dzić SUV-a. Sil­nik zawył żało­śnie. Niebo znów roz­bły­sło, huk­nął grom. Pozbyć się jej czy nie? Skrę­cić w las czy nie? To nie zaj­mie mu wiele czasu. Powinno być jakoś po pół­nocy. Wyrobi się do dru­giej. Się­gnął po tele­fon, aby się upew­nić.

Zaczął macać oko­lice wnęki, gdzie odło­żył urzą­dze­nie, ale nie wyczuł pod pal­cami zna­jo­mego kształtu. Zer­k­nął w to miej­sce. Prze­je­chał dło­nią po skó­rza­nym wgłę­bie­niu przy dźwi­gni skrzyni bie­gów, ale tele­fonu nie było. Wtedy kątem oka dostrzegł prze­bi­ja­jący spod kap­tura blask wyświe­tla­cza.

– Ty suko! – wark­nął, chwy­ta­jąc kobietę za rękę.

Wyrwała mu się. Mówiła coś. Musiała już nawią­zać połą­cze­nie. Chwy­cił ją raz jesz­cze, klnąc szpet­nie. Kazał jej natych­miast oddać tele­fon, ale ona obró­ciła się i ugry­zła go w rękę. Wrza­snął z bólu i puścił ją, lecz chwilę póź­niej pono­wił próbę odzy­ska­nia urzą­dze­nia. Musiał ją powstrzy­mać za wszelką cenę. Nie chciał tra­fić do wię­zie­nia. Ni­gdy wię­cej!

Gdy po raz trzeci spró­bo­wał jej wytrą­cić z ręki tele­fon, sku­pił wzrok na kobie­cie o uła­mek sekundy za długo. Nie dostrzegł, że wła­śnie wjeż­dża w ostry łuk, a gdy się zorien­to­wał, było już za późno. Gwał­towne odbi­cie kie­row­nicy nie pomo­gło, koła zła­pały pobo­cze, a on stra­cił pano­wa­nie nad pojaz­dem. Samo­chód ściął słu­pek, wypadł z drogi i z potęż­nym impe­tem ude­rzył w pierw­sze napo­tkane drzewo.

Ostat­nie, co zare­je­stro­wał jego umysł, to ciało kobiety, które wyla­tuje przez przed­nią szybę. Potem jego głowa roz­trza­skała się na kawałki i nie reje­stro­wał już nic.

ROZ­DZIAŁ 1

Trzy mie­siące póź­niej

Lało jak z cebra.

Skoń­czyła palić i otwo­rzyła okno, aby wyrzu­cić nie­do­pa­łek, po czym od razu je zamknęła. Wystar­czyło kilka sekund, aby do wnę­trza napa­dało wody. Ulewa była gwał­towna i zła­pała ją zaraz po wyjeź­dzie z mia­sta. Nagle z zachodu nad­cią­gnęły ciemne, nie­mal czarne chmury i niebo po pro­stu się otwo­rzyło, wyrzy­gu­jąc ze swo­ich trzewi całą zawar­tość. Ludzie kryli się gdzie popad­nie, ulice zamie­niały się w rwące potoki. Co gor­sza, lało nie­ustan­nie i zasta­na­wiała się, czy po takim arma­ge­do­nie będzie jesz­cze czego szu­kać na miej­scu zbrodni.

Wycie­raczki ledwo zbie­rały wodę z przed­niej szyby, a z gło­śni­ków walił gita­rowy riff Sla­sha z Guns N’ Roses, jej ulu­bio­nej kapeli, któ­rej była wierna już pra­wie trzy­dzie­ści lat. Się­gnęła po paluszka i schru­pała go, nucąc pod nosem znane na pamięć tony, a potem klep­nęła się w udo i zama­chała głową niczym nasto­latka na kon­cer­cie grupy roc­ko­wej.

Wychy­liła się i zer­k­nęła na zasnute czar­nymi chmu­rami niebo. Jakby wie­dzieli, pomy­ślała. Cie­kawe, czy dyżurny spraw­dził pro­gnozę pogody, zanim nadał jej temat. Co prawda w pierw­szej kolej­no­ści wysłał na miej­sce naj­bliż­szy patrol, ale zaraz póź­niej zadzwo­nił do niej.

– Młoda kobieta – powie­dział. – Odko­pały ją dziki. Leśni­czy twier­dzi, że widok jest maka­bryczny, bo dobrała się do niej zwie­rzyna.

Do tej pory zna­le­ziono tylko jedne ciało. Wyło­wiono je na początku marca z Odry, mniej wię­cej na wyso­ko­ści wsi Połęcko leżą­cej tuż przy gra­nicy z Niem­cami. Ofiary jak na razie nie udało się ziden­ty­fi­ko­wać, bo nie miała przy sobie żad­nych doku­men­tów, a zwłoki znaj­do­wały się w sta­nie daleko posu­nię­tego roz­kładu. Sprawę z początku prze­jęli kry­mi­nalni z przy­gra­nicz­nego Gubina, ale szybko usta­lili, że mogła być jedną z pro­sty­tu­tek pra­cu­ją­cych dla zor­ga­ni­zo­wa­nej grupy sute­ne­rów, któ­rzy łowili poten­cjalne pra­cow­nice w więk­szych mia­stach, w tym w Zie­lo­nej Górze. Według kole­gów i kole­ża­nek po fachu nazy­wała się Iwanka i pocho­dziła z Bia­ło­rusi, nie­stety nic wię­cej nie udało się usta­lić, może prócz tego, że według pato­mor­fo­loga przed śmier­cią była tor­tu­ro­wana i wie­lo­krot­nie gwał­cona. Z początku sprawą zajął się kolega z wydziału, nie­jaki Artur Kłos. Facet słu­żył w stop­niu komi­sa­rza. Duży chłop o nie­wyj­ścio­wej mor­dzie, podobno sku­teczny w tere­nie, choć według nie­któ­rych nad­gor­liwy i mający skłon­ność do agre­sji wobec podej­rza­nych, a nawet świad­ków. Wypły­nął krótko po tym, jak ze służby odszedł nie­za­stą­piony inspek­tor Romu­ald Czar­necki, który mię­dzy innymi z powodu tych wła­śnie cech przez całą swoją karierę nie dopusz­czał komi­sa­rza do swo­jego zespołu. Ona też go nie polu­biła. Miał w sobie coś odpy­cha­ją­cego i nawet nie cho­dziło o jego gbu­ro­wa­tość, bo aku­rat do tego rodzaju part­ne­rów była przy­zwy­cza­jona. On po pro­stu nie sza­no­wał ludzi.

Po trzech jało­wych z punktu widze­nia śledz­twa mie­sią­cach Kłos został skie­ro­wany do innej sprawy, a ona je po nim prze­jęła, bo nikt inny nie chciał. Nie miała więk­szego wyboru, bo wciąż była w wydziale sto­sun­kowo świeża i musiała jakoś wkraść się w łaski prze­ło­żo­nych. Miała też nadzieję, że dzięki roz­wi­kła­niu śledz­twa, które wyglą­dało wybit­nie nie­roz­wo­jowo, zdo­bę­dzie akcep­ta­cję kole­ża­nek i kole­gów z komendy. W końcu z czy­stej nie­na­wi­ści do prze­stęp­ców para­ją­cych się han­dlem ludźmi, w tym pedo­fi­lów, któ­rzy czę­sto się do nich zali­czali, chciała za wszelką cenę dopaść gnoja, który zamor­do­wał tę młodą dziew­czynę.

Druga ofiara poja­wiła się po sze­ściu mie­sią­cach i też była nią młoda kobieta. Brzmiało co naj­mniej obie­cu­jąco, jeśli w ogóle można uznać, że śmierć kogo­kol­wiek może być czymś obie­cu­ją­cym. Seryj­niak? Nie­wy­klu­czone. W każ­dym razie ofiara zna­le­ziona przez leśni­czego z dużą dozą praw­do­po­do­bień­stwa mogła mieć coś wspól­nego z pro­wa­dzo­nym przez nią śledz­twem, wobec czego krótko po tele­fo­nie od dyżur­nego chwy­ciła nie­do­je­dzoną kanapkę i ruszyła to spraw­dzić.

Jechała powoli w akom­pa­nia­men­cie grzmią­cych we wnę­trzu auta ostrych gita­ro­wych dźwię­ków. Leśna droga była wybo­ista i dla nor­mal­nego samo­chodu prak­tycz­nie nie­prze­jezdna, nie zdzi­wiła się więc, gdy natknęła się na ugrzę­zły w bło­cie radio­wóz. Dwoje niż­szych stop­niem poli­cjan­tów sie­działo w fote­lach, paląc papie­rosy i gapiąc się w wyświe­tla­cze tele­fo­nów. Gdy prze­jeż­dżała po krza­kach obok ich pojazdu, pozdro­wili ją, ale nie pró­bo­wali jej zatrzy­mać, ona zaś nie kwa­piła się, żeby im pomóc. Była pewna, że wcale tego nie ocze­kują i wolą jesz­cze tro­chę się poobi­jać.

Sama nie miała wymówki. Wer­tepy, wypeł­nione bło­tem dziury, głę­bo­kie rowy nie były jej straszne. Jej nis­san patrol dopiero w takich warun­kach roz­wi­jał skrzy­dła. Wbrew pozo­rom polu­biła go bar­dzo szybko, bo choć bywał krnąbrny na uli­cach mia­sta, na dziu­ra­wych jak ser szwaj­car­ski pod­miej­skich dro­gach czuł się jak ryba w wodzie. Poko­naw­szy naj­bar­dziej nie­równy frag­ment, nieco przy­spie­szyła, roz­bry­zgu­jąc zale­ga­jące na leśnej ścieżce kałuże. Zatrzy­mała się przy słu­pie oddzia­ło­wym. Odczy­tała numer osiem­dzie­siąt osiem. Według wska­zó­wek musiała prze­je­chać do kolej­nego, a następ­nie odbić w lewo i jechać jesz­cze jakieś dwa kilo­me­try, aż zoba­czy zapar­ko­wa­nego jeepa wran­glera. To tam, w pobliżu młod­nika, miały znaj­do­wać się zwłoki.

Na miej­sce dotarła po pię­ciu minu­tach. Zapar­ko­wała za tere­nówką leśni­czego i wyłą­czyła sil­nik. Slash zamilkł, zastą­piony przez dud­nie­nie kro­pel o karo­se­rię. Przez chwilę zasta­na­wiała się, czy wyjść z samo­chodu, ale straż­nik leśny uprze­dził ją i kil­koma susami dopadł do patrola. Aby unik­nąć głu­pich pytań, wycią­gnęła na wierzch bla­chę. Chwilę póź­niej facet otwo­rzył drzwi i ciężko dysząc, roz­go­ścił się na miej­scu pasa­żera.

– Pani z poli­cji? – zapy­tał, a w jego tonie dało się wyczuć zde­ner­wo­wa­nie. Pomy­ślała, że jej plan jed­nak się nie powiódł.

– Komi­sarz Julia Zawadzka – odparła, wycią­ga­jąc papie­rosa. – Pali pan, panie…

– Młod­szy straż­nik leśny Kac­per Roszyk. Ja prze­pra­szam, ale nie spo­dzie­wa­łem się…

– Kobiety? – Zawadzka suge­styw­nie wysu­nęła paczkę w stronę męż­czy­zny.

– Nie, dzię­kuję. Nie palę.

– Nie będzie panu prze­szka­dzać, jeśli ja zapalę?

– Nie, nie…

Zawadzka przy­su­nęła pło­mień zapal­niczki do koń­cówki papie­rosa. Kątem oka obser­wo­wała reak­cję męż­czy­zny, któ­rego wzrok bez­wied­nie wylą­do­wał na jej pra­wym policzku. Przy­zwy­cza­iła się. Wszy­scy nowi roz­mówcy naj­pierw gapili się na jej bli­znę.

Zacią­gnęła się i wypu­ściła dym. Teraz to ona mu się przyj­rzała. Męż­czy­zna miał nie wię­cej niż trzy­dzie­ści lat. Chudy jak szkapa, pie­go­waty, z gar­ba­tym nosem i dużymi brą­zo­wymi oczami przy­po­mi­nał jej postać z jakie­goś filmu o głup­ko­wa­tych nasto­lat­kach szu­ka­ją­cych skarbu. Jego wzrok błą­dził po wnę­trzu samo­chodu, prawa noga tań­czyła w sobie tylko zna­nym ryt­mie. Widać było, że ta sytu­acja mocno go zestre­so­wała, może nawet prze­ro­sła.

– Chce pan paluszka? – zapy­tała, się­ga­jąc do wci­śnię­tej w otwarty scho­wek torebki. Sama wzięła kilka i dwa z nich wło­żyła do ust. – Pro­szę się nie krę­po­wać. Mamy sporo czasu, bo wąt­pię, żeby przy tej aurze pro­ku­ra­tor i tech­nicy dotarli tu szyb­ciej niż za godzinę.

Chło­pak spoj­rzał na nią nie­pew­nie, a potem gło­śno prze­łknął ślinę. Nie­na­tu­ral­nie wysta­jąca grdyka pod­sko­czyła, po chwili wychy­lił się i zer­k­nął na wiszącą jej na piersi odznakę. Do tego też się przy­zwy­cza­iła. Od jakie­goś czasu jej apa­ry­cja nie koja­rzyła się ludziom z kimś, kto na co dzień repre­zen­tuje wła­dzę.

– Pro­szę. W schowku mam jesz­cze jedną paczkę – dodała, dostrze­ga­jąc wyraźne zakło­po­ta­nie roz­mówcy.

– Szcze­rze mówiąc, to nie jestem głodny – wydu­kał Roszyk. – Nie po tym, co tam zoba­czy­łem. To naprawdę okropny widok.

Zawadzka wło­żyła do ust kolejne dwa paluszki. Schru­pała je w mil­cze­niu, a następ­nie zacią­gnęła się papie­ro­sem.

– Gdzie jest ciało? – zapy­tała, łapiąc spło­szone spoj­rze­nie pasa­żera.

– Tam.

Męż­czy­zna wska­zał pal­cem na zrytą przez dziki zie­mię, jakieś dzie­sięć metrów od swo­jego samo­chodu. W tej chwili wszystko tonęło w bło­cie.

– Doty­kał pan cze­goś?

– Abso­lut­nie.

– Abso­lut­nie tak czy abso­lut­nie nie?

– Nie…

– Jak zna­lazł pan ciało?

– Aku­rat byłem na ruty­no­wym patrolu.

– Co pan robił na tym patrolu?

– No… – Roszyk znów gło­śno prze­łknął ślinę. – Wie pani… te ostat­nie tygo­dnie były bar­dzo suche. Mie­li­śmy dwa pożary, ale ludzie w ogóle nie sto­sują się do zaka­zów wcho­dze­nia do lasu. W sumie trzy, licząc ten sprzed trzech mie­sięcy, gdy po tam­tym wypadku spło­nęło pra­wie trzy­sta hek­ta­rów. Pamięta pani? Pod­czas tej ano­ma­lii pogo­do­wej.

– Suchej burzy – przy­tak­nęła. – Tak, pamię­tam.

Jak­żeby miała tego nie pamię­tać? Pożar poża­rem, ale to, co wyda­rzyło się chwilę wcze­śniej, nawet jej zmro­ziło krew w żyłach. Zupeł­nie przy­pad­kiem została wysłana jako zastęp­stwo wła­śnie z Kło­sem. Na miej­sce wypadku przy­je­chali razem, ale szybko oka­zało się, że nie będą mieli zbyt wiele roboty, bo auto już pło­nęło, a pożar lasu gwał­tow­nie się roz­prze­strze­niał. Przy­je­chała straż pożarna, naka­zała ewa­ku­ację. I ogól­nie w całej tej sytu­acji nie byłoby nic dziw­nego, gdyby nie jeden szcze­gół. Stara mazda szóstka owi­nęła się wokół drzewa jak har­mo­nijka. Trup na miej­scu. Pato­mor­fo­log stwier­dził póź­niej, że kie­rowca zgi­nął, zanim samo­chód doszczęt­nie spło­nął. Haczyk tkwił gdzie indziej. Dopiero gdy ujrzała pako­waną do karetki pasa­żerkę, omal nie zwy­mio­to­wała. Sprawa bły­ska­wicz­nie została utaj­niona i wszy­scy świad­ko­wie musieli pod­pi­sać papier obli­gu­jący ich do mil­cze­nia. Od przy­pad­ko­wego kie­rowcy, który zadzwo­nił pod numer alar­mowy, przez ratow­ni­ków, stra­ża­ków, na leka­rzach koń­cząc, każdy, kogo wzrok spo­czął na ciężko ran­nej pasa­żerce mazdy. Na razie wyglą­dało na to, że sprawa nie wypły­nęła i jakimś cudem wszy­scy trzy­mali język za zębami. Wypar­cie? Nie zdzi­wi­łaby się. Strach? Jak naj­bar­dziej. Ostat­nio jed­nak doszły ją słu­chy, że po mie­ście od jakie­goś czasu krążą dziwne plotki, a dzien­ni­ka­rze węszą sen­sa­cję. Do tej pory na samą myśl o tym wypadku prze­szy­wały ją dresz­cze.

Teraz też się wzdry­gnęła. Nagle zdała sobie sprawę, że straż­nik wciąż do niej mówi.

– Chwila, panie… – zawa­hała się.

– Roszyk. Nazy­wam się Kac­per Roszyk.

– Wróćmy do momentu, gdy pan tędy prze­jeż­dżał. Jak pan dostrzegł zwłoki?

– No, nor­mal­nie. Jecha­łem i zoba­czy­łem lisa, który sku­bał coś wysta­ją­cego z roz­ry­tej ziemi. Jesz­cze nie padało, więc zatrzy­ma­łem samo­chód i wysia­dłem. Lis uciekł i wtedy… – Męż­czy­zna prze­tarł chu­s­teczką czoło.

– I co wtedy?

– No zoba­czy­łem to, to zna­czy…

– Miał pan jakieś podej­rze­nia, co to może być?

– No od razu było widać. Bałem się jak cho­lera, ale pod­sze­dłem bli­żej i… – Skrzy­wił się, jakby wła­śnie połknął coś obrzy­dli­wego. – No… Chry­ste… – Ukrył twarz w dło­niach.

– Zoba­czył pan ciało kobiety, tak?

Straż­nik leśny poki­wał głową, a po chwili wycią­gnął kolejną chu­s­teczkę i wysmar­kał nos. Drżącą dło­nią scho­wał ją z powro­tem do kie­szeni mun­duru.

– To naprawdę maka­bryczny widok, pro­szę pani.

Zawadzka już nic wię­cej nie powie­działa. Zja­dła ostat­niego paluszka i zer­k­nęła przez przed­nią szybę na niebo, które powoli zaczy­nało się prze­ja­śniać. Chmury prze­su­wały się na wschód, a na hory­zon­cie widać było nie­mrawe prze­bły­ski pro­mieni sło­necz­nych. Odcze­kała jesz­cze chwilę i gdy ulewa zelżała, a na nie­bie poja­wiła się zja­wi­skowa tęcza, otwo­rzyła drzwi i wysia­dła z auta.

Jej buty od razu zato­piły się w bło­cie pra­wie po kostki. Nie prze­jęła się tym zbyt­nio. Wycią­gnęła z kie­szeni men­tosa, wło­żyła go do ust i ruszyła w stronę miej­sca, które kilka minut temu wska­zał leśnik. Nie­spe­cjal­nie zmar­twiła się fak­tem, że może zadep­tać ślady, bo jeśli jesz­cze pół godziny temu takowe tu były, to ten ulewny deszcz z pew­no­ścią dokład­nie je zmył. Ostat­nie metry poko­ny­wała, bro­dząc w roz­mięk­czo­nej ziemi i zło­rze­cząc na buszu­jące tu wcze­śniej dziki. Prze­stało padać aku­rat w momen­cie, gdy przy­sta­nęła nad wypeł­nioną brudną wodą dziurą. W noz­drza ude­rzył ją wyjąt­kowo paskudny odór, coś jak mie­sza­nina gni­ją­cego mięsa i odcho­dów. Nie spo­dzie­wała się, że woń może być tak inten­sywna. Żołą­dek zbun­to­wał się i tar­gnęły nią tor­sje. Odwró­ciła się i zwy­mio­to­wała, bo choć do tej pory widziała już wiele tru­pów w naj­róż­niej­szym sta­nie roz­kładu, ten smród prze­bi­jał abso­lut­nie wszystko, czego do tej pory doświad­czyła na służ­bie.

– To dziki, pro­szę pani. – Usły­szała za ple­cami głos leśni­czego. – Ich odchody mają bar­dzo inten­sywną woń.

Woń, kurwa, pomy­ślała i raz jesz­cze opróż­niła żołą­dek z resz­tek śnia­da­nia. Wycią­gnęła z kie­szeni nasą­czoną lawendą chu­s­teczkę i przy­tknęła do nosa, po czym z powro­tem sku­piła wzrok na zanu­rzo­nych w męt­nej wodzie zwło­kach. Przez chwilę przy­glą­dała się wysta­ją­cemu ponad taflę frag­men­towi kolana i przed­ra­mie­niu, a w zasa­dzie temu, co z niego zostało, bo nie trzeba było być spe­cja­li­stą, aby oce­nić, że spora jego część została pożarta. Dłoni bra­ko­wało dwóch pal­ców, resztki tkanki były poszar­pane, jakby ktoś wło­żył ofie­rze rękę do maszynki do mięsa.

Zawadzka się­gnęła do kie­szeni po parę jed­no­ra­zo­wych ręka­wi­czek i wal­cząc z odru­chem wymiot­nym, przy­kuc­nęła przy zwło­kach. Zła­pała za jeden z obgry­zio­nych pal­ców i unio­sła przed­ra­mię, wzru­sza­jąc taflę męt­nej wody. Na uła­mek sekundy poja­wiła się twarz ofiary, żeby zaraz znik­nąć pod brudną powierzch­nią wody. Komi­sarz deli­kat­nie opu­ściła dłoń i rozej­rzała się za czymś, czym mogłaby roz­gar­nąć taflę wody. Wychy­liła się i się­gnęła po kawa­łek gałęzi, któ­rym zamie­szała w kałuży. Widok poszar­pa­nych zwłok spra­wił, że znów tar­gnęły nią tor­sje. Tym razem się opa­no­wała, jedy­nie kilka razy odchrząk­nęła. W końcu wyco­fała się na ścieżkę i zapa­liła papie­rosa. Zacią­gnęła się głę­boko i wypu­ściła dym. Przez chwilę stała, bez­myśl­nie wpa­tru­jąc się w gęsty młod­nik.

– Dobrze się pani czuje? – zagad­nął straż­nik leśny, który wciąż trzy­mał się kilka metrów dalej.

– Tak – odparła, odwra­ca­jąc się w jego stronę. Męż­czy­zna stał obok swo­jej tere­nówki, na jego twa­rzy malo­wała się szczera tro­ska. Pomy­ślała, że bio­rąc pod uwagę oko­licz­no­ści, młody trzyma się naprawdę nie­źle. Wolno ruszyła w jego stronę.

– Pani zda­niem to mor­der­stwo? – zapy­tał, gdy przed nim sta­nęła.

– Na to wygląda – mruk­nęła, ale nic wię­cej nie dodała, tylko się­gnęła po wibru­jący w kie­szeni smart­fon. Dzwo­niła stara zna­joma, sze­fowa zespołu tech­ni­ków kry­mi­na­li­stycz­nych Anna Borucka. Zawadzka ode­brała.

– Cześć, Julka. Jesteś już na miej­scu?

– Cześć. Tak, jestem. Wła­śnie mia­łam do cie­bie dzwo­nić. Macie jak doje­chać?

– No wła­śnie toniemy w bło­cie. – W tle dało się sły­szeć odgłos zarzy­na­nego sil­nika. – Fur­go­netka ze sprzę­tem nie prze­je­dzie, ale już nad­cią­gają dwie tere­nówki. Prze­ło­żymy, co się da, i powin­ni­śmy się zja­wić w ciągu pół godziny.

– To pamię­taj, żeby wziąć pompę. Zwłoki leżą w płyt­kim dole, ale trzeba go będzie osu­szyć.

– Tak myśla­łam. Jak to wygląda?

– Nie pytaj.

– Aż tak źle?

– Przy­go­tuj się na naj­gor­sze. Bez kla­merki nie pod­chodź.

– Jezuuu… – Borucka wes­tchnęła. – Ile jesz­cze?

– Do eme­ry­tury, moja droga.

– Dzięki, Julka. Ty zawsze potra­fisz popra­wić mi humor.

– Nie ma za co.

– Dobra, muszę koń­czyć, bo chyba jadą. Narka.

Borucka się roz­łą­czyła. Zawadzka oparła się o nad­kole patrola i wycią­gnęła kolej­nego men­tosa. Wsa­dziła go do ust i zaczęła roz­gry­zać. Pomy­ślała, że musi poin­for­mo­wać swo­jego faceta, aby dziś na nią nie liczył.

ROZ­DZIAŁ 2

– Idziesz! Dawaj, dawaj, dawaj! Dasz radę! Jesz­cze tylko kilka kro­ków!

Młody męż­czy­zna w spor­to­wym stroju gło­śno krzy­czał i kla­skał. Robił, co mógł, aby zmo­bi­li­zo­wać go do zro­bie­nia jesz­cze jed­nego kroku. Co z tego, jeśli nogi odma­wiały posłu­szeń­stwa.

– Dobrze ci idzie! Jesz­cze trzy kroki i pobi­jesz rekord! Dawaj, dawaj, dawaj!

Igor Brudny zmu­sił się do mak­sy­mal­nego wysiłku. Spiął się i zawył jak zwierz. Na skro­niach wybrzu­szyła się siatka nie­bie­skich żyłek, mię­śnie przed­ra­mion napięły się, wresz­cie dotarł do końca porę­czy i runął ze zmę­cze­nia na mate­rac. Reha­bi­li­tant zaase­ku­ro­wał go, po czym pomógł mu usiąść na wózek.

– Jesz­cze kilka tygo­dni i sta­niesz na nogi – oznaj­mił, wrę­cza­jąc mu butelkę mine­ral­nej.

– Nie pier­dol.

– Nie pier­dolę. Dziś zro­bi­łeś czter­dzie­ści kro­ków, Igor. Dwa razy wię­cej niż tydzień temu. Rzadko który z moich pod­opiecz­nych robi tak bły­ska­wiczne postępy. Mówię ci, że za mie­siąc będziesz cho­dził, a za pół roku przy­po­mnisz sobie, jak to jest ska­kać po drze­wach.

Brudny otwo­rzył butelkę i wypił od razu połowę zawar­to­ści. Czuł się kom­plet­nie wypom­po­wany. Krę­ciło mu się w gło­wie, a serce waliło w piersi, jakby wła­śnie prze­biegł mara­ton. Czter­dzie­ści kro­ków, pomy­ślał.

– Zawieźć cię do szatni? – zapy­tał reha­bi­li­tant.

– Dam sobie radę.

– W takim razie widzimy się jutro o jede­na­stej.

– Jasne.

Brudny wytarł pot z czoła i zakrę­cił kołami wózka. Wyje­chał z sali i skie­ro­wał się do szatni. Była pusta i cicha. Zatrzy­mał się przed swoją szafką i zamknął oczy. Czter­dzie­ści kro­ków, pomy­ślał. Zro­bił dziś zasrane czter­dzie­ści kro­ków. Wiel­kie mi, kurwa, osią­gnię­cie. Zaci­snął zęby, gdy poczuł przy­pływ fru­stra­cji. Wciąż nie mógł pogo­dzić się z tym, co go spo­tkało. Od momentu gdy wybu­dził się ze śpiączki, minęło już dzie­sięć mie­sięcy, a on na­dal nie był w sta­nie przejść kilku kro­ków bez wspo­ma­ga­nia. I tak miał szczę­ście, że rdzeń nie został prze­rwany. Tak naprawdę powi­nien dzię­ko­wać, że w ogóle prze­żył, bo prze­trwa­nie czte­rech dni w zawa­lo­nej piw­nicy klasz­toru hie­ro­ni­mek zakra­wało na cud. Służby pra­co­wały jed­nak dniem i nocą, bez ustanku, w nadziei że seria eks­plo­zji nie znisz­czyła naj­niż­szych pozio­mów.

Podobno gdy do niego dotarli, leżał przy­gnie­ciony kupą gruzu i ziemi, w kałuży lep­kiej, czę­ściowo zaschnię­tej krwi. Ale oddy­chał. Bły­ska­wicz­nie wydo­stali go na powierzch­nię, a następ­nie prze­wieźli na SOR, gdzie pod­łą­czyli do apa­ra­tury pod­trzy­mu­ją­cej życie. Dia­gnoza była ponura, bo pacjent miał dużego krwiaka mózgu, dwa­na­ście zła­mań, w tym dwa otwarte, ranę postrza­łową, pęk­nięte dwa kręgi i pod­stawę czaszki. Szczę­ście w nie­szczę­ściu nie doszło do trwa­łego prze­rwa­nia rdze­nia, ale i tak dawali mu nie­wiel­kie szanse na prze­ży­cie. Prze­żył jed­nak, a oni przez trzy mie­siące cier­pli­wie skła­dali go niczym zepsu­tego robota, otwie­rali i zaszy­wali, wkrę­cali śruby, wsa­dzali haki. Krwiak z cza­sem zaczął się wchła­niać, kości zra­stać, stan usta­bi­li­zo­wał się na tyle, że zaczęto poważ­nie myśleć nad pró­bami jego wybu­dze­nia. Po raz pierw­szy otwo­rzył oczy cztery mie­siące póź­niej, dokład­nie czwar­tego listo­pada.

– Igor… – Zawadzka sie­działa przy nim i ści­skała jego rękę.

Nie był w sta­nie wydu­sić z sie­bie słowa, ale uśmiech­nął się, a ona roz­be­czała się jak ni­gdy wcze­śniej. Potem zbie­gli się leka­rze i pie­lę­gniarki. Zaczęli mu gra­tu­lo­wać, sobie wza­jem­nie, a on zasta­na­wiał się, czy zaraz nie wystrzelą korki szam­pa­nów, a zza drzwi nie wysko­czy klaun z balo­nami i bukie­tem róż. Pierw­sze słowa zdo­łał wydu­sić z sie­bie kilka dni póź­niej, krótko po kolej­nym bada­niu, gdy dok­tor upew­nił się, że reaguje na pod­sta­wowe bodźce.

– Dzi…dzię…dzięki – wyję­czał, gdy pro­wa­dzący go lekarz, Bar­tło­miej Rako­czy, poin­for­mo­wał go o sta­nie zdro­wia. Dru­gim sło­wem było „Juu…Jul…Julka”, resztę zacho­wał na póź­niej, gdy został z przy­ja­ciółką sam na sam.

– Ja cie­bie też – odpo­wie­działa, a potem długo tuliła się do jego policzka.

Dwa dni póź­niej odwie­dził go eme­ry­to­wany inspek­tor Romu­ald Czar­necki, następ­nie brat Filip z żoną Anną i bra­ta­nicą Lenką. Poja­wiła się też Anna Borucka i Elka Pałka, a nawet była part­nerka Oksana Szczy­penko, oczy­wi­ście kilku dygni­ta­rzy pra­gną­cych ogrzać się w bla­sku jego osoby, w tym pre­zy­dent mia­sta Zie­lona Góra, tutej­szy komen­dant Wacław Nie­miec, a nawet jego główny prze­ło­żony – komen­dant war­szaw­skiej komendy, inspek­tor Bog­dan Beryl. Nota­bli pogo­nił gdzie pieprz rośnie, a Bery­lowi kazał wypier­da­lać i ni­gdy wię­cej nie poka­zy­wać mu się na oczy.

Po mie­siącu leże­nia nad­szedł czas dłu­go­trwa­łej i bole­snej reha­bi­li­ta­cji. Z początku odmó­wił przyj­mo­wa­nia anty­de­pre­san­tów, co szybko się na nim zemściło, bo wpadł w kosz­mar­nego doła. Reha­bi­li­tanci nie byli w sta­nie z nim wytrzy­mać, bo o ile wcze­śniej był mru­kli­wym i szorst­kim w oby­ciu czło­wie­kiem, o tyle teraz stał się wred­nym i zło­śli­wym skur­wy­sy­nem. Nie słu­chał nikogo, nawet Julki, a w pew­nym momen­cie, stra­ciw­szy nadzieję, że kie­dy­kol­wiek wróci do peł­nej spraw­no­ści, odmó­wił współ­pracy. Poja­wiły się myśli samo­bój­cze, ale codzienne wizyty przy­ja­ciółki, teraz już part­nerki, która nie dawała za wygraną i robiła wszystko, aby przy­wró­cić mu wiarę w sie­bie, zaczęły przy­no­sić skutki. Kie­dyś nie wytrzy­mała i dopie­kła mu naprawdę mocno.

– I co teraz? Do końca życia będziesz uda­wał roślinę? – wark­nęła, wsta­jąc od jego łóżka.

– Ja jestem rośliną, Julka – wymam­ro­tał. – I idź już. Chcę spać.

– Ni­gdzie nie pójdę, rozu­miesz? Nie wyjdę stąd, dopóki nie prze­mó­wię ci do roz­sądku. Masz wziąć te pier­do­lone tabletki i zacząć współ­pra­co­wać z reha­bi­li­tan­tami. Masz, kurwa, sta­nąć na nogi!

– Nawet nie czuję pal­ców! Jak mam, kurwa, sta­nąć na nogi? – odpa­ro­wał.

– Nie czu­jesz ich, bo nic nie robisz, Igor! Do jasnej cho­lery! Nie wstyd ci, że pie­lę­gniarki muszą codzien­nie wycie­rać ci dupę? Tobie, Igo­rowi Brud­nemu? Że ja muszę to robić?

– Niczego nie musisz…

– Kurwa! Igor! Co się z tobą stało?! Przez całe życie ni­gdy się nie pod­da­wa­łeś. Ni­gdy nie dałeś się zła­mać! Nikomu! A teraz… – Usia­dła na krze­śle i scho­wała twarz w dło­niach. – Dla­czego nie chcesz wal­czyć, Igor? Dla­czego nie chcesz dać sobie szansy? Dać szansy nam?

Roz­pła­kała się, a potem wybie­gła z sali, zosta­wia­jąc go sam na sam z wła­snymi myślami. To był trzy­dzie­sty pierw­szy marca. Następ­nego poranka popro­sił pie­lę­gniarkę, aby zawo­łała dok­tora.

– To nie prima apri­lis? – upew­nił się lekarz.

– A wyglą­dam, kurwa, na zgry­wusa? – bąk­nął.

Dok­tor omiótł spoj­rze­niem jego pokie­re­szo­waną bli­znami twarz.

– Nie – odparł. – Zde­cy­do­wa­nie nie wygląda pan na zgry­wusa, komi­sa­rzu. W takim razie kiedy zaczy­namy?

– Teraz?

Tego dnia Igor Brudny prze­stał być rośliną i znów stał się Igo­rem Brud­nym. Pod­dał się woli leka­rzy, pie­lę­gnia­rek, fizjo­te­ra­peu­tów. Robił, co mu kazali, a nawet jesz­cze wię­cej. Nie­całe dwa mie­siące póź­niej pod­niósł się z łóżka i pod­czoł­gał do okna, gdzie nie­le­gal­nie wypa­lił pierw­szego papie­rosa od ponad pół roku. Sma­ko­wał jak gówno, ale miał w sobie coś, co spra­wiło, że Brudny choć przez chwilę poczuł się jak przed wypad­kiem. Dosłow­nie przez chwilę, bo zdą­żył się zacią­gnąć tylko kilka razy, gdy do sali wpa­dła pie­lę­gniarka i kazała mu go natych­miast zga­sić. Skar­cony jak krnąbrny dzie­ciak, zaczął pra­co­wać jesz­cze ostrzej, a gdy mógł już sie­dzieć, zawnio­sko­wał o wózek, dzięki któ­remu mógł swo­bod­nie wyjeż­dżać na papie­rosa, kiedy tylko miał na to ochotę.

Teraz był osiem­na­sty sierp­nia, a on zro­bił czter­dzie­ści kro­ków.

Otwo­rzył szafkę i wycią­gnął spodnie i koszulkę. Więk­szość pacjen­tów w jego sta­nie wciąż korzy­stała z pomocy reha­bi­li­tan­tów, ale on nie miał zamiaru, aby ktoś poza nim samym wkła­dał mu gacie na dupę. Ścią­gnął prze­po­cone ciu­chy i się­gnął po butelkę. Odlał się, zakrę­cił ją i odsta­wił do szafki. Wyjął dżinsy i wygrze­bał z kie­szeni smart­fon. Dwa nie­ode­brane połą­cze­nia od Julki. Wybrał numer.

– Cześć, Igor.

– Cześć. Coś się stało?

– No stało się. Grubo się stało. Mam tu trupa i nie będę miała jak po cie­bie przy­je­chać. Dasz sobie radę?

– Coś wymy­ślę.

– Prze­pra­szam cię, ale…

– Daj spo­kój. Nie jestem dziec­kiem. Kim jest ofiara?

– Młoda kobieta. Masa­kra. Opo­wiem ci, jak wrócę, bo mam tu teraz straszny kocioł. Wła­śnie przy­je­chał pro­ku­ra­tor i lekarz.

– Jasne. Rób, co musisz. Widzimy się póź­niej. Pa.

– Buziak.

Brudny roz­łą­czył się i rzu­cił urzą­dze­nie na pod­wi­niętą nogawkę leżą­cych na ławce dżin­sów. Ode­tchnął głę­boko, pró­bu­jąc zapa­no­wać nad kolej­nym przy­pły­wem fru­stra­cji. Cała ta sytu­acja strasz­nie go wner­wiała. Nie Julka i nie to, że aku­rat dziś wypadł jej jakiś trup. To aku­rat nie miało żad­nego zna­cze­nia. Znał realia, wie­dział, że musi zro­bić, co do niej należy. Wkur­wiała go jego wła­sna nie­moc. Do tej pory nie miał poję­cia, z jakimi trud­no­ściami muszą zma­gać się ludzie nie­peł­no­sprawni. Nagle nauczył się pla­no­wać każdy swój ruch, każdą trasę, głu­pie wyj­ście do sklepu jawiło się jak wyprawa na Mount Eve­rest, cza­sem kilka schod­ków nie­przy­sto­so­wa­nych dla ludzi na wóz­kach spra­wiało, że nie mógł kupić sobie papie­ro­sów. Nie potra­fił się do tego przy­zwy­czaić. Czuł się kom­plet­nie bez­u­ży­teczny.

Zło­rze­cząc pod nosem, na raty wło­żył spodnie, co zajęło mu dobrych kilka minut. Z koszulką pora­dził sobie szyb­ciej. Zamknął szafkę na klucz i skie­ro­wał się do wyj­ścia. Od jakie­goś czasu cał­kiem dobrze radził sobie na wózku. Szybko dostrzegł, że przed­ra­miona stały się sil­niej­sze, wyży­ło­wane, nauczył się też kilku sztu­czek uła­twia­ją­cych poru­sza­nie się po bar­dziej wyma­ga­ją­cym tere­nie. Gdy tylko wyje­chał na zewnątrz, od razu wycią­gnął paczkę papie­ro­sów. Zatrzy­mał się przy murze budynku Zakładu Reha­bi­li­ta­cji Alde­med. Kli­nika mie­ściła się w pół­noc­nej czę­ści mia­sta, za dwor­cem głów­nym, prak­tycz­nie przy samych torach. Zapa­lił.

Niebo było bez­chmurne, a powie­trze rześ­kie i przej­rzy­ste. Nad mia­stem musiała przejść solidna ulewa, bo wszystko wokół było zupeł­nie mokre, a w kilku miej­scach walały się poła­mane gałę­zie rosną­cych przy pło­cie krze­wów aka­cji. Powiódł wzro­kiem po cią­gną­cych się na nie­mal całej sze­ro­ko­ści ulicy kału­żach. Jego wzrok zatrzy­mał się na kobie­cie w śred­nim wieku, która za bar­dzo zbli­żyła się do kra­wę­dzi chod­nika i prze­jeż­dża­jący bus ochla­pał ją brudną desz­czówką. Posłała za nim soczy­stą wią­zankę, ale kie­rowca nie przy­ha­mo­wał, nie prze­pro­sił, tylko poje­chał dalej.

W oddali usły­szał dźwięk zbli­ża­ją­cego się pociągu, a chwilę póź­niej dostrzegł powoli sunący skład. Zacią­gnął się jesz­cze kilka razy i zga­sił nie­do­pa­łek w śmiet­niku. Wycią­gnął smart­fon. Przez chwilę zasta­na­wiał się nad wybo­rem firmy tak­sów­kar­skiej. Ostat­nio z każdą miał na pieńku. Wtedy z urzą­dze­nia dobiegł utwór ze ścieżki dźwię­ko­wej Rocky’ego, słynny Eye of the Tiger. Według Julki miał go mobi­li­zo­wać do walki o powrót do zdro­wia, choć Brudny był nasta­wiony do tego pomy­słu co naj­mniej scep­tycz­nie. Zosta­wił dzwo­nek dla świę­tego spo­koju.

– Słu­cham? – ode­brał.

– Witam pana, komi­sa­rzu Brudny – roz­legł się głos po dru­giej stro­nie.

– Dzień dobry, inspek­to­rze Czar­necki. – Brudny pomy­ślał, że te powi­ta­nia weszły im w krew.

– Dawno się nie widzie­li­śmy i dzwo­nię, bo wła­śnie roz­ma­wia­łem o tobie z żoną. Pyta o zdro­wie.

– Żyję. Fizjo­te­ra­peuta mówi, że za mie­siąc będę cho­dził, a za pół roku ska­kał po drze­wach.

– Fan­ta­styczna wia­do­mość. Wiesz, że mocno trzy­mamy za cie­bie kciuki.

– Nie wąt­pię. Co u cie­bie?

– Czy­tam i tyję. Życie eme­ryta jest wyjąt­kowo nudne. Dla­tego pomy­śla­łem, że miło byłoby się zoba­czyć i powspo­mi­nać stare czasy. Może wpa­dli­by­ście do mnie z Julką dziś wie­czo­rem na kola­cję?

Brudny przez chwilę zasta­na­wiał się nad pro­po­zy­cją. Ostat­nio więk­szość czasu spę­dzał w czte­rech ścia­nach, uni­kał spo­tkań, nie odbie­rał tele­fo­nów. Nie to, żeby nie mógł się od nich opę­dzić, bo w ciągu mie­siąca dzwo­nili do niego – wyłą­cza­jąc leka­rzy i reha­bi­li­tanta – tylko brat i Ela Pałka, ale ogól­nie nie miał ochoty na jakie­kol­wiek spo­tka­nia, pomi­ja­jąc jame­sona, z któ­rym rozu­miał się bez słów. Wie­czory z tym ostat­nim stały się już swo­istym rytu­ałem, co Julka zdą­żyła mu wypo­mnieć kilka razy, przy oka­zji brzę­cząc nad uchem, że musi się ogar­nąć, zacząć wycho­dzić do ludzi i takie tam ble, ble, ble. W ubie­głą sobotę wynik­nęła z tego nawet mała kłót­nia, ale nie prze­jął się tym zbyt­nio, co wku­rzyło ją jesz­cze bar­dziej.

– Poroz­ma­wiam z Julką, choć chwa­liła się, że dziś tra­fiła trupa i wąt­pię, aby miała czas – odpo­wie­dział ase­ku­ra­cyj­nie.

– Ooo…

– Młoda kobieta. Tyle wiem.

– W takim razie może jutro albo w week­end?

– Dam znać. Muszę koń­czyć, Romek. Na razie.

– Cześć.

Brudny odło­żył tele­fon na kolana i jesz­cze przez chwilę zasta­na­wiał się nad pro­po­zy­cją Czar­nec­kiego. Nie przy­po­mi­nał sobie, kiedy był u kogoś w odwie­dzi­nach. Ostatni raz u brata, krótko po wyj­ściu ze szpi­tala, ale atmos­fera była tak drę­twa, że drugi raz – pomimo kolej­nych zapro­szeń – się nie zde­cy­do­wał. I nie tylko dla­tego, że czuł się jak piąte koło u wozu, a wszy­scy ska­kali przy nim, jakby był co naj­mniej śmier­tel­nie chory. Nie był głupi, wyczu­wał fałsz, który krył się za maską sztucz­nego uśmie­chu pani domu, i był prze­ko­nany, że Anna wciąż ma mu za złe to, co wyda­rzyło się w poprzed­nie waka­cje. To przez niego jej córka omal nie stra­ciła życia z rąk psy­cho­paty. W jej mnie­ma­niu Igor Brudny przy­cią­gał kło­poty i lepiej było trzy­mać się od niego jak naj­da­lej.

Czy mógł ją winić za taki tok rozu­mo­wa­nia? Czy mógł mieć pre­ten­sje, że nim gar­dzi, choć poświę­cił zdro­wie, pra­wie życie, aby ura­to­wać bra­ta­nicę? Nie żywił urazy, nie miał też zamiaru wypo­mi­nać jej tego, że kie­dyś i ją wyrwał ze szpo­nów pew­nej śmierci. Wolał się wyco­fać, nie chciał, by z jego powodu brat kłó­cił się z żoną. Przez ostat­nie dwa­dzie­ścia lat żył jak pustel­nik, więc samot­ność nie była mu obca, lubił ją nawet. Sam ze sobą czuł się naj­le­piej.

Ale spo­tka­nie z Rom­kiem? Uśmiech­nął się pod nosem. Cza­sem się dzi­wił, że rozu­mieją się tak zna­ko­mi­cie. Nie dość, że znali się zale­d­wie nie­całe dwa lata i dzie­liła ich róż­nica poko­le­nia, to jesz­cze cha­rak­te­ro­lo­gicz­nie paso­wali do sie­bie jak pięść do nosa. Romu­ald Czar­necki – dys­tyn­go­wany inspek­tor o wyso­kiej kul­tu­rze oso­bi­stej, tole­ran­cyjny, uprzejmy, szar­mancki, nie­mal nie­ska­zi­telny, on zaś gbu­ro­waty, opry­skliwy, stro­niący od ludzi, szorstki w oby­ciu jak szczotka do kibla. Mimo to nie­mal na każ­dym polu doga­dy­wali się dosko­nale. Tak, przy­znał w duchu, jeśli miałby opu­ścić cztery ściany i z kimś się spo­tkać, to wła­śnie z Rom­kiem. Julka też powinna przy­kla­snąć temu pomy­słowi. Przy oka­zji może prze­sta­nie zrzę­dzić.

ROZ­DZIAŁ 3

Zawadzka zamknęła lap­top. Spoj­rzała na zega­rek. Docho­dziła dzie­więt­na­sta, a ona do tej pory nie zja­dła nic poza lichym śnia­da­niem i paczką palusz­ków, które i tak póź­niej zwró­ciła. Nie to, żeby po tym, co zoba­czyła, przez resztę dnia drę­czył ją wil­czy głód, ale teraz, gdy już ukoń­czyła raport i wysłała go do naczel­nika wydziału Marka Koto­wi­cza, nagle poczuła, że musi zjeść coś porząd­nego. Wycią­gnęła smart­fon i wybrała numer Brud­nego.

– Cześć, Igor.

– Hej.

– Jadłeś już kola­cję?

– Nie.

– Mamy w domu jakieś wino?

– Mamy.

Igor nie nale­żał do mistrzów szer­mierki słow­nej. Pre­fe­ro­wał szyb­kie i celne pchnię­cia. Tak, nie, dobra, mamy, cześć. Ich roz­mowy tele­fo­niczne rzadko trwały dłu­żej niż sześć­dzie­siąt sekund.

– To wycią­gnij, pro­szę. – Wes­tchnęła. – Zapal jakąś świeczkę. Włącz muzykę. Jestem doje­chana i pra­gnę poczuć się jak czło­wiek.

– A co z tą kola­cją?

– Zgarnę po dro­dze spa­ghetti z Kolo­seum.

– Mam inny pomysł.

– O pro­szę… – Zasko­czył ją. – W takim razie zamie­niam się w słuch.

Zapa­ko­wała lap­top do torby i wstała od biurka. Przy­trzy­mu­jąc tele­fon przy uchu ramie­niem, poukła­dała jesz­cze wala­jące się bez ładu i składu papiery, po czym skie­ro­wała się do wyj­ścia.

– Romek zapro­sił nas dziś wie­czo­rem na kola­cję – kon­ty­nu­ował Brudny. – Odmó­wi­łem, bo zało­ży­łem, że dziś wcze­śnie nie wró­cisz, ale jak­bym teraz do niego zadzwo­nił, to chyba jest szansa.

– No… – Po Igo­rze mogła się spo­dzie­wać wszyst­kiego, ale wyj­ście w gości zna­la­złoby się na końcu tej listy. Pro­blem w tym, że aku­rat dziś nie miała ochoty na nic poza napeł­nie­niem żołądka i lampką wina. Naj­le­piej we dwoje.

– Nie sły­szę eks­plo­zji entu­zja­zmu.

– Nie, Igor. To… – zawa­hała się – …to naprawdę dobry pomysł.

– Jesteś zmę­czona i chcesz zjeść w spo­koju, mam rację?

– Dzwoń do Romka. Jadę od razu do domu.

Roz­łą­czyła się. Igora nie dało się oszu­kać nawet przez tele­fon. Oczy­wi­ście, że chciała zjeść w spo­koju, napić się wina i pójść spać, ale jeśli teraz by mu odmó­wiła, to kolejna szansa wycią­gnię­cia go dalej niż do Żabki po fajki mogłaby odda­lić się o eony. Poza tym to nie był taki zły pomysł. Wie­działa, że jutro, naj­póź­niej poju­trze, pro­ku­ra­tor Karol Magiera zawnio­skuje o stwo­rze­nie nowej grupy docho­dze­niowo-śled­czej. Nie miał wyj­ścia, bo pierw­sze fakty doty­czące zmar­łej kobiety suge­ro­wały, że to nie jest zwy­kłe mor­der­stwo. Romek, w prze­ci­wień­stwie do niej, znał Magierę cał­kiem dobrze i mógł dać jej kilka wska­zó­wek.

Na scho­dach przy głów­nym wej­ściu do komendy natknęła się na Kłosa. Stał i palił papie­rosa. Wyglą­dał na pod­kur­wio­nego.

– Julka! – zawo­łał za nią.

– No? – Odwró­ciła się. – Tylko szybko, bo się śpie­szę.

– Wysła­łaś już raport do Goryla?

– No wysła­łam, a co?

– Co w nim napi­sa­łaś?

Rzu­ciła mu kose spoj­rze­nie. Co go to, kurwa, obcho­dzi? Jak sam stwier­dził, adre­sa­tem raportu był naczel­nik wydziału, więc o co biega?

– Wybacz, Artur, ale… – Pokrę­ciła wymow­nie głową. – Na pewno dowiesz się w swoim cza­sie.

– Pytam, bo to gruba sprawa. Wygląda na robotę nie­złego psy­chola.

– Sam sobie odpo­wie­dzia­łeś na to pyta­nie. A teraz naprawdę muszę iść. Na razie.

Odwró­ciła się i ruszyła w stronę zapar­ko­wa­nego nie­da­leko samo­chodu. Nie uszła kilku kro­ków, gdy – choć nie dałaby sobie ręki uciąć – usły­szała mru­kliwe burk­nię­cie Kłosa, które brzmiało jak „suka”. Nie wytrzy­mała i obej­rzała się przez ramię, ale komi­sarz wła­śnie zni­kał w drzwiach budynku komendy. Może się prze­sły­szała, a może nie lubił jej jesz­cze bar­dziej niż ona jego. Posta­no­wiła, że teraz nie będzie zawra­cać sobie głowy takimi bzdu­rami. W każ­dej jed­no­stce rela­cje mię­dzy poli­cjan­tami i poli­cjant­kami wyglą­dały podob­nie. Dla jed­nego było się spoko kole­żanką, a dla innego wredną suką, zwłasz­cza gdy było się Julią Zawadzką i trak­to­wało się face­tów dokład­nie tak samo, jak oni trak­to­wali Julię Zawadzką.

Olała to, wsia­dła do samo­chodu i usta­wiła płytę z naj­lep­szymi kawał­kami AC/DC. W dro­dze do domu słu­chała High­way to Hell. Pod­śpie­wu­jąc wspól­nie z Bonem Scot­tem, nie miała poję­cia, że wła­śnie włą­czyła pro­ro­czy kawa­łek.

* * *

– Jesz­cze wkle­pu­jesz w twarz te nie­mow­laki?

– Ty jesteś nor­malny?

Zawadzka wsma­ro­wała w lewą część twa­rzy resztki żelu kolo­ido­wego. Nie­mow­laki? Co za głu­pek! Czego on się znowu naczy­tał w tym inter­ne­cie? Cza­sem Igor naprawdę ją wkur­wiał. Kochała go, ale cała ta sytu­acja wpły­nęła na niego bar­dzo destruk­cyj­nie. Wcze­śniej, ow­szem, nawet wobec niej bywał oschły i mru­kliwy, ale ostat­nio coraz czę­ściej zda­rzało mu się być naj­zwy­czaj­niej zło­śli­wym. Prze­cież dosko­nale wie­dział, że jej też nie jest łatwo. Jaka kobieta prze­szłaby do porządku dzien­nego nad tym, że z dnia na dzień stra­ciła swoją atrak­cyj­ność, a pół jej twa­rzy zna­czy roz­la­zła, odra­ża­jąca bli­zna? Co prawda i tak było już lepiej niż wcze­śniej, bo po dwóch refun­do­wa­nych zabie­gach w kli­nice chi­rur­gii pla­stycz­nej w Nowej Soli bli­zna wypłasz­czyła się i Julka nie wyglą­dała już jak potwór dok­tora Fran­ken­ste­ina. Nie­stety, dal­sze lecze­nie musiała pokry­wać z wła­snej kie­szeni, a żało­sna poli­cyjna pen­sja nie pozwa­lała na kosz­mar­nie dro­gie ope­ra­cje, które i tak nie gwa­ran­to­wały stu­pro­cen­to­wej sku­tecz­no­ści. Pozo­stały mniej inwa­zyjne zabiegi kosme­tyczne i regu­larne uży­wa­nie żeli i kre­mów, mają­cych za zada­nie popra­wie­nie este­tyki tego, czego już nie dało się usu­nąć.

Prze­cią­gnęła szminką po gór­nej war­dze i kry­tycz­nie przyj­rzała się sobie w lustrze. Już dawno pogo­dziła się z tym, że ni­gdy nie będzie wyglą­dać tak jak przed eks­plo­zją. Nie zapa­mię­tała wiele, pra­wie nic, jedy­nie gorący podmuch. Potem obu­dziła się w szpi­talu z głową owi­niętą ban­da­żem ela­stycz­nym.

– Miała pani furę szczę­ścia – tłu­ma­czył jej chi­rurg od opa­rzeń, gdy już doszła do sie­bie i była w sta­nie się komu­ni­ko­wać. – Udało się nam unik­nąć prze­szczepu. Zro­bi­li­śmy wszystko, co w naszej mocy, aby bli­zny były jak naj­mniej­sze.

– Bli­zny? – jęk­nęła.

– Dosta­nie pani skie­ro­wa­nie na zabiegi do kli­niki chi­rur­gii pla­stycz­nej w Nowej Soli. Pra­cują tam świetni spe­cja­li­ści. Pomogą pani.

Gdy po raz pierw­szy zoba­czyła swoje odbi­cie w lustrze, roz­ry­czała się jak dziecko. Nie zała­mała się jed­nak, z cza­sem poja­wił się u niej etap akcep­ta­cji, sku­piła się na leżą­cym w śpiączce przy­ja­cielu. Ona nie musiała wal­czyć o życie, nie była kro­jona, nie wsta­wiano jej kolej­nych śrub, haków i innych ustrojstw, które zaim­ple­men­to­wane w nie­bez­piecz­nej ilo­ści mogły zmie­nić czło­wieka w cyborga. Zanim się obu­dził, zdą­żyła przejść dwa zabiegi, które dopro­wa­dziły jej twarz do jako takiego stanu, mimo to bli­zny wciąż były widoczne. I jeśli nie pla­no­wała wygrać w totka, musiała pogo­dzić się z tym, że już na zawsze będą jej przy­po­mi­nać o tym, co wyda­rzyło się w klasz­to­rze sióstr hie­ro­ni­mek.

– Opo­wiesz mi, jak było na reha­bi­li­ta­cji? – zapy­tała, popra­wia­jąc włosy, które tym razem posta­no­wiła roz­pu­ścić.

– Dobrze.

– A coś wię­cej?

– Lepiej niż we wto­rek.

– Czyli jest pro­gres…

– No jest. Jest też już pra­wie dzie­wiąta, a wiesz, że nie lubię się spóź­niać…

– Jestem nie­mal gotowa. Możesz się ubie­rać.

W lustrze dostrze­gła, jak Igor mocuje się z wło­że­niem butów. To, że jesz­cze nie był w sta­nie sam cho­dzić, to jedno, ale jego ciało było naszpi­ko­wane taką ilo­ścią wsze­la­kich ciał obcych, że nawet naj­drob­niej­szy ruch, pochy­le­nie się czy wycią­gnię­cie ręki dalej niż zwy­kle spra­wiały mu ból. Z początku pró­bo­wała mu poma­gać, ale nie pozwa­lał jej na to. Sta­wał się wtedy ner­wowy, mru­kliwy, cza­sem zamy­kał się w sobie, ale nawet jeśli czyn­ność, która dzięki jej pomocy mogła zająć kilka sekund, jemu zaj­mo­wała pół godziny, koniec koń­ców zawsze osią­gał to, czego chciał. Za to go uwiel­biała. Za ten jego nie­złomny cha­rak­ter, za to, że był taki uparty, zawzięty, nie­zmor­do­wany w wyzna­cza­niu sobie kolej­nych celów. Nawet jeśli cza­sami dosta­wała ryko­sze­tem, to w ogóle nie brała tego do sie­bie.

– Wło­ży­łeś koszulę. Pro­szę, pro­szę…

Zbli­żyła się do niego i prze­su­nęła dło­nią po jego klatce pier­sio­wej.

– Powie­dzia­łaś, że chcesz poczuć się jak czło­wiek, więc…

– I jesz­cze pach­niesz per­fu­mami. Naprawdę zro­bi­łeś to dla mnie? – Sta­nęła za nim.

– Mogę się prze­brać w koszulkę.

– No nie bądź taki, Igor – kokie­to­wała. – Powiedz, że zro­bi­łeś to dla mnie. Tak po pro­stu.

– Chyba jed­nak lepiej czuję się w T-shir­cie.

– Jeśli powiesz, to przed snem posta­ram ci się to wyna­gro­dzić…

Nachy­liła się nad nim i zsu­nęła dłoń w oko­lice jego kro­cza. Pamię­tała jego obawy z tym zwią­zane. Na szczę­ście się nie spraw­dziły. Jego sprzęt od jakie­goś czasu dzia­łał bez zarzutu. Teraz też zare­ago­wał. Wsa­dziła mu język do ucha.

– Wło­ży­łem koszulę dla cie­bie – mruk­nął. – Może być?

– A per­fumy?

Brudny prze­wró­cił oczami, wes­tchnął, gdy chwy­ciła ustami jego mał­żo­winę.

– Zro­bi­łem to dla cie­bie, Julka – powtó­rzył. – Ale jeśli zaraz nie wyj­dziemy, to się spóź­nimy i…

– Grzeczny chłop­czyk – prze­rwała mu. – Należy się nagroda, ale…

– Julka…

– Dopiero po kola­cji u Romka. – Puściła go i się­gnęła po leżącą na komo­dzie torebkę. – Gotowy?

Brudny nie odpo­wie­dział, tylko pod­je­chał do drzwi i naci­snął klamkę. Gdy zamy­kała je na klucz, zer­k­nęła przez ramię. Igor już podą­żał w kie­runku windy. Pomy­ślała, że bar­dzo go kocha.

ROZ­DZIAŁ 4

W pomiesz­cze­niu pano­wał pół­mrok roz­świe­tlany przez blade świa­tło z włą­czo­nego tele­wi­zora. Aku­rat leciał jakiś pro­gram publi­cy­styczny, w któ­rym czte­rech poli­ty­ków obrzu­cało się wza­jem­nie bło­tem z taką zacie­kło­ścią, że pro­wa­dząca dzien­ni­karka z tru­dem pano­wała nad utrzy­ma­niem porządku dys­ku­sji. Na dwo­rze było już ciemno, pano­wała nie­zmą­cona cisza, tylko cza­sem zawył pies sąsiada.

Męż­czy­zna poru­szył się w fotelu i nad­miar popiołu z trzy­ma­nego mię­dzy pal­cami papie­rosa spadł na pod­łogę. Nie zwró­cił na to uwagi. W domu i tak był syf. Się­gnął po szklankę z wódką i wychy­lił ją do dna. Skrzy­wił się i wytarł usta wierz­chem dłoni, po czym się­gnął po butelkę i dolał kolejną por­cję.

Sytu­acja nie wyglą­dała dobrze. Tak naprawdę wyglą­dała bar­dzo, bar­dzo źle. Świa­do­mość, że może być tylko gorzej, nie popra­wiała jego samo­po­czu­cia. Fru­stro­wała go. Dla­czego to musiało spo­tkać aku­rat jego?

Wró­cił pamię­cią do wyda­rzeń sprzed lat. Pamię­tał tylko huk, trzask wgnia­ta­nej bla­chy, brzęk tłu­czo­nego szkła. I krew. Dużo krwi. Potem syk pło­mieni, świ­dru­jący dźwięk piły tar­czo­wej roz­ci­na­ją­cej metal.

Skrzy­pie­nie zardze­wia­łego mecha­ni­zmu wózka.

– Kiedy przy­wie­ziesz mi kolejną?

W mroku roz­legł się głos. Był zachryp­nięty, prze­pity, pełen pogardy, wredny. Męż­czy­zna zer­k­nął w tam­tym kie­runku. Zaci­snął ner­wowo zęby. Ten kosz­mar nie chciał odejść. Przy­kleił się do niego jak pijawka, która codzien­nie wysy­sała z niego chęć do życia.

– Odejdź – roz­ka­zał.

Deski zatrzesz­czały, nie­na­oli­wiony mecha­nizm zaskrzy­piał zło­śli­wie. Dostrzegł wyła­nia­jący się w mroku kon­tur postaci. Gnę­biła go od lat, z pełną pre­me­dy­ta­cją, wyko­rzy­stu­jąc jego poczu­cie winy. Cza­sem myślał, że jest tylko duchem, wytwo­rem wyobraźni, sen­nym kosz­ma­rem, który powraca, aby pastwić się nad nim za to, co uczy­nił. A może tak wła­śnie było? Może nie była realna? Może była tylko ima­gi­na­cją jego udrę­czo­nego umy­słu?

– Mówi­łeś, że przy­wie­ziesz – wychry­piała postać w mroku.

– Odejdź – powtó­rzył, nie miał sił, aby dziś się z nią uże­rać.

– Kiedy przy­wie­ziesz?

Męż­czy­zna wypił wódkę i odsta­wił pustą szklankę na zapać­kany blat. Przez chwilę sie­dział, czu­jąc, jak cie­pło roz­cho­dzi się po ciele. Zacią­gnął się papie­ro­sem.

– Nie wiem – wyce­dził przez zęby.

– Czuję popęd. – Głos dalej chry­piał z mroku. – Musisz mi jakąś przy­pro­wa­dzić. Musisz, bo…

– Bo co? – wark­nął.

– Bo to twoja wina…

Mecha­nizm wózka zaskrzy­piał i postać wyco­fała się w mrok. Męż­czy­zna w fotelu zaczął liczyć do dzie­się­ciu, w końcu się­gnął po pustą już flaszkę wódki i zamach­nął się z całej siły. Butelka z hukiem roz­trza­skała się o ścianę i zasy­pała pod­łogę dro­bin­kami szkła.

Z podwó­rza znów dobiegł sko­wyt psa. Pomy­ślał, że ten kosz­mar ni­gdy się nie skoń­czy.

ROZ­DZIAŁ 5

Romu­ald Czar­necki nało­żył sobie na talerz kolejną nadzie­waną papryczkę. Uniósł kie­li­szek wódki.

– Za jak naj­szyb­szy powrót do zdro­wia – wzniósł toast. Wszy­scy wychy­lili, pani domu popiła sokiem z brzo­skwini.

– No mówi, że jest ten pro­gres, ale… – Brudny cmok­nął.

– Jeśli tak mówi spe­cja­li­sta, to tylko tego się trzy­mać – dokoń­czył za niego inspek­tor. – Od początku ci powta­rza­łem, że na świe­cie pozo­stało jesz­cze wielu zbi­rów do zła­pa­nia. Dzi­siej­sze zna­le­zi­sko tylko potwier­dza tę tezę.

Czar­necki upił her­baty i nadział na widel­czyk kor­ni­szona. Schru­pał go, wymow­nie zer­ka­jąc na Zawadzką, która prze­żu­wała farsz z papryczki.

– Wywo­łu­jesz mnie do tablicy? – upew­niła się.

– Pro­szę, nie – zapro­te­sto­wała Jadwiga Czar­necka. – Nie roz­ma­wiajmy o pracy. Przez trzy­dzie­ści lat nasłu­cha­łam się o tych wszyst­kich psy­cho­pa­tach, także przy jedze­niu. O tru­pach poga­da­cie sobie, gdy zjemy, dobrze?

– Wybacz, kocha­nie. Masz rację. – Czar­necki się­gnął po butelkę wódki i nalał do kie­lisz­ków. – W takim razie może powiedz, Igor, jakie masz teraz plany? Do War­szawy nie zamier­za­cie wra­cać, mam rację?

– Na razie nie – odparł komi­sarz i się­gnął po czarną oliwkę.

– Igor pla­nuje zostać pry­wat­nym detek­ty­wem. Gdy tylko sta­nie na nogi…

– Julka… – Brudny prze­wró­cił oczami.

– Co, Julka? – obru­szyła się. – Prze­cież to żadna tajem­nica. Roz­ma­wia­li­śmy o tym i uwa­żam, że to zna­ko­mity pomysł.

Brudny wes­tchnął. Nie zno­sił, gdy ktoś wypo­wia­dał się w jego imie­niu. Nie mógł jed­nak nie zgo­dzić się z Julką, bo taki pomysł rze­czy­wi­ście zaświ­tał mu w gło­wie jakiś czas temu, mniej wię­cej w momen­cie, gdy posta­no­wił wziąć się w garść. Teo­re­tycz­nie po przej­ściu reha­bi­li­ta­cji, a następ­nie zda­niu egza­mi­nów spraw­no­ścio­wych i psy­cho­lo­gicz­nych mógłby wró­cić do poli­cji, ale po tym, co wyda­rzyło się w War­sza­wie, trudno mu było sobie wyobra­zić, żeby jesz­cze kie­dy­kol­wiek kto­kol­wiek wyda­wał mu roz­kazy. Długo nad tym myślał. Pró­bo­wał ana­li­zo­wać, czy Beryl mógłby dać się sko­rum­po­wać, czy może sytu­acja miała się zgoła ina­czej i został zaszan­ta­żo­wany. Tam­ten facet w komi­niarce, z któ­rym miał nie­przy­jem­ność spo­tkać się oko w oko, dys­po­no­wał zapewne sze­ro­kim spec­trum moż­li­wo­ści, żeby wywrzeć wpływ na jego prze­ło­żo­nego. Mógł dać mu w łapę, ale prze­cież rów­nie dobrze mógł zagro­zić, że zabije jego dzieci. Nie chciał osą­dzać naczel­nika, co jed­nak nie zmie­niało faktu, że nie wyobra­żał sobie dal­szej współ­pracy. Na razie wciąż dosta­wał sto pro­cent pen­sji i taki stan powi­nien jesz­cze tro­chę trwać, bez pro­blemu mógłby też posta­rać się o rentę albo naj­zwy­czaj­niej w świe­cie przejść na wcze­śniej­szą eme­ry­turę, bo swoje pięt­na­ście lat służby zdą­żył wyro­bić jesz­cze przed wej­ściem ustawy prze­dłu­ża­ją­cej konieczny czas wysługi do lat dwu­dzie­stu pię­ciu. Do tego doszło jesz­cze kilka innych kwe­stii, na które nie miał wpływu. Cztery mie­siące w śpiączce to długi okres, w któ­rym można wyle­czyć opa­rze­nia, popro­sić o prze­nie­sie­nie do Zie­lo­nej Góry, sprze­dać miesz­ka­nie w War­sza­wie i kupić mały dom na obrze­żach mniej­szego mia­sta. Tak wła­śnie postą­piła Julka i wie­dział, że zro­biła to z miło­ści.

Brudny prze­łknął por­cję sałatki warzyw­nej i popił kawą.

– Coś muszę robić, żeby nie zdzia­dzieć – oznaj­mił, odsta­wia­jąc fili­żankę.

– Pijesz do mnie, przy­ja­cielu? – Czar­necki uniósł brwi. – Ow­szem, przy­tyło mi się kilka kilo­gra­mów, ale…

– Daj spo­kój, Romek – prze­rwał. – Wiesz, że nie to mia­łem na myśli. Po pro­stu pomy­śla­łem, że może da się z tego jakoś wyżyć. Nie chcę już słu­chać roz­ka­zów. Mam dość.

– Naczel­nicy i komen­danci mogą otwie­rać szam­pany – wtrą­ciła Julka, sztur­cha­jąc go lekko łok­ciem.

– Pew­nie tak…

Przez kolejne kil­ka­na­ście minut deba­to­wali nad wadami i zale­tami pro­fe­sji pry­wat­nego detek­tywa, poten­cjal­nymi korzy­ściami finan­so­wymi, ewen­tu­al­nymi spra­wami, jakie mogą się przy­tra­fić w takim mie­ście jak Zie­lona Góra. Zgo­dzili się, że w przy­padku Brud­nego pomysł może oka­zać się strza­łem w dzie­siątkę, bo od jakie­goś czasu komi­sarz nie był już zupeł­nie ano­ni­mową osobą, miał renomę i gdyby tylko zde­cy­do­wał się zało­żyć dzia­łal­ność, na brak klien­tów zapewne by nie narze­kał. Gdy zje­dli, Zawadzka pomo­gła posprzą­tać ze stołu, a męż­czyźni wyszli na bal­kon. Czar­necki pomógł Brud­nemu pod­nieść się z wózka i prze­kro­czyć próg, a następ­nie usiąść na pla­sti­ko­wym krze­śle.

Sierp­niowy wie­czór był cie­pły i spo­kojny. W powie­trzu uno­sił się przy­jemny kwia­towy zapach, a w tle grały świersz­cze. Tylko w nie­licz­nych oknach blo­ków naprze­ciwko można było dostrzec zapa­lone świa­tła. Więk­szość miesz­kań­ców osie­dla albo już spała, albo powoli szy­ko­wała się do snu. Brudny spoj­rzał na zega­rek. Docho­dziła pół­noc. Poru­szył się w krze­sełku i poczuł, że koszula klei mu się do ple­ców. Spoj­rzał na Czar­nec­kiego, który stał oparty o poręcz bal­konu i patrzył w sobie tylko znany punkt gdzieś w oddali. Wie­dział, o czym myśli. Był sta­rym psem. Naj­lep­szym.

Brudny się­gnął do kie­szeni po paczkę papie­ro­sów. Wtedy dołą­czyła do nich Julka. Oparła się poślad­kami o para­pet. Poczę­sto­wał ją i zapa­lili.

– Na dniach Magiera zapewne powoła grupę docho­dze­niowo-śled­czą – oznaj­miła, bez uda­wa­nia, że wyszli na bal­kon w innym celu niż poroz­ma­wia­nie na wia­domy temat. – Praw­do­po­dob­nie będą chcieli, abym dołą­czyła, i pomy­śla­łam, że zapy­tam cię o kilka rze­czy.

Czar­necki zdjął oku­lary i prze­tarł je chu­s­teczką.

– W związku z tą dzi­siej­szą ofiarą? – zapy­tał, z powro­tem zakła­da­jąc je na nos. Zawadzka przy­tak­nęła. – Karol two­rzy grupę, bo łączy ją ze śledz­twem, któ­rym się zaj­mu­jesz, czy tak?

– Zga­dza się, choć… – Zawadzka zawie­siła głos – …to nie jedyny powód.

– Domy­ślam się, że to coś poważ­nego, bo Karol jest bar­dzo ostrożny w fero­wa­niu wyro­ków.

– Ofiara była pozba­wiona krwi.

Brudny rzu­cił im cie­kaw­skie spoj­rze­nie. Julka powie­działa to bez emo­cji, wręcz oschle. Wcze­śniej wspo­mniała mu o tym w dro­dze do Czar­nec­kich, ale nie mieli czasu roz­wi­nąć tematu. Wymie­nili tylko kilka uwag, poza tym to wciąż była tylko hipo­teza, którą medyczka sądowa posta­wiła na pod­sta­wie oglę­dzin zwłok w miej­scu ich porzu­ce­nia. Oczy­wi­ście miała ona solidne pod­stawy, ale żeby jed­no­znacz­nie potwier­dzić przy­pusz­cze­nie, naj­pierw nale­żało zro­bić sek­cję. Czar­necki naj­wy­raź­niej był tego samego zda­nia.

– Kto to stwier­dził? – zapy­tał.

– Kobieta nazywa się Mag­da­lena Obojko. Czter­dzie­ści pięć lat. Dwa­dzie­ścia doświad­cze­nia w zawo­dzie. Nie­dawno prze­pro­wa­dziła się do Zie­lo­nej Góry z Mazur.

– Dok­tor Wołoś sobie nie radziła?

Joanna Wołoś zajęła miej­sce nie­od­ża­ło­wa­nego Roberta Krzy­wic­kiego, ale wedle wszyst­kich zna­ków na nie­bie i ziemi nie był to naj­lep­szy wybór, zwłasz­cza że skom­pli­ko­wana sytu­acja oso­bi­sta ogra­ni­czała jej dys­po­zy­cyj­ność, a to było wyma­gane w tej pracy. Osta­tecz­nie zde­cy­do­wała się odejść, a na jej miej­sce zro­biono kon­kurs, który wygrała Obojko.

– Nie pytaj, Romek. Wiem tyle co ty – odparła Zawadzka. – Ale muszę przy­znać, że na pierw­szy rzut oka ta cała Obojko wygląda na babkę, która zna się na rze­czy. Po obej­rze­niu ciała wska­zała kilka wyraź­nych ran, przez które krew, jak to ujęła, miała zostać upusz­czona albo wręcz ode­ssana.

– To wyja­śnia decy­zję Magiery… – Czar­necki chwy­cił konewkę i w mil­cze­niu pod­lał wiszące na balu­stra­dzie kwiaty. Woda szybko wsią­kła w suchą zie­mię. – Ofiara została ziden­ty­fi­ko­wana? – zapy­tał.

– Jesz­cze nie. Ale jest młoda. Może nawet nie­peł­no­let­nia.

– A tamta dziew­czyna? Pamię­tasz, ile miała lat?

– Iwanka? Dokład­nie nie wia­domo, ale pato­mor­fo­log oce­niła wiek ofiary na jakieś dwa­dzie­ścia.

– Czyli nie­wiele wię­cej…

– No…

Brudny przy­słu­chi­wał się wymia­nie zdań, paląc papie­rosa. Czuł się nie­swojo. Do tej pory w takich dys­ku­sjach zwy­kle miał coś do powie­dze­nia. Teraz odno­sił wra­że­nie, że wypadł z gry i jest kom­plet­nie bez­u­ży­teczny.

– A ty co o tym sądzisz, Julio? – Czar­necki przy­su­nął Zawadz­kiej szklaną pod­stawkę, która chwi­lowo miała posłu­żyć za popiel­niczkę. Poli­cjantka przy­gry­zła dolną wargę, cmok­nęła, zmru­żyła oczy.

– Obra­że­nia nie przy­po­mi­nają tych, które widzia­łam na zdję­ciach zamor­do­wa­nej Iwanki – rze­kła po chwili zasta­no­wie­nia. – Tamta Bia­ło­ru­sinka była pocięta i wie­lo­krot­nie zgwał­cona, ale nikt nie spu­ścił jej krwi. Nie­stety, z powodu daleko posu­nię­tego roz­kładu ciała nie udało się jed­no­znacz­nie usta­lić przy­czyny śmierci. Za naj­bar­dziej praw­do­po­dobną zostało uznane udu­sze­nie.

– Czyli nie łączy­ła­byś obu tych mor­derstw?

Zawadzka prych­nęła, a potem zacią­gnęła się i zga­siła papie­rosa.

– Nie wiem, Romek. Naprawdę nie wiem. Jak myślę o tym, że może tu gra­so­wać kolejny psy­chol, to… – Pokrę­ciła głową. – Kolejny seryj­niak w tym mie­ście to byłaby już lekka prze­sada. Jak tak dalej pój­dzie, to nie­długo zaczną przy­jeż­dżać tu wycieczki Japoń­czy­ków z tymi wiel­ga­śnymi apa­ra­tami, a FBI przy­śle na stałe swo­ich psy­chologów, żeby w ciemno cho­dzili po domach i szu­kali wśród miesz­kań­ców poten­cjal­nych świ­rów. Naprawdę uwa­żasz, że coś takiego jest moż­liwe?

Czar­necki uniósł brwi i otwo­rzył usta, ale zaraz je zamknął. Popra­wił oku­lary i się zasę­pił. Brudny wciąż palił, wpa­tru­jąc się nie­obec­nym wzro­kiem w jakiś punkt na nie­od­le­głym, pustym już o tej porze placu zabaw. Widząc, że pra­wie spala filtr, Zawadzka ze zgrzy­tem prze­su­nęła po para­pe­cie szklaną pod­stawkę. Jej part­ner uniósł wzrok w nie­mym podzię­ko­wa­niu.

– Jeśli ktoś spusz­cza krew z nasto­latki, a potem zako­puje ją w lesie, to na tym nie poprze­sta­nie – rzekł, zgnia­ta­jąc peta. – Ja zaczął­bym od zada­nia sobie pyta­nia, po jaką cho­lerę mu ta krew.

Czar­necki nic nie odpo­wie­dział, tylko poki­wał głową. Trudno mu było spe­ku­lo­wać, nie mając żad­nej popar­tej empi­rycz­nie wie­dzy na temat tego, co odkryto w lesie. Słowa Zawadz­kiej brzmiały jed­nak bar­dzo nie­po­ko­jąco, a Brudny jak zwy­kle tra­fił w punkt. Ktoś, kto zadaje sobie tyle trudu, aby pozba­wić ofiarę krwi, robi to z jakie­goś kon­kret­nego powodu. Poczuł przy­jemne łasko­ta­nie na karku. Pomy­ślał, że…

Nie! Skar­cił się w myślach. To już prze­szłość. Teraz jest na zasłu­żo­nej eme­ry­tu­rze. Czyta książki, gra w sza­chy i roz­wią­zuje krzy­żówki. Łapa­nie psy­cho­pa­tów to już nie jego działka.

– Igor ma rację – rzekł ze sto­ic­kim spo­ko­jem. – Ale obie­ca­łem żonie, że nie będę się wię­cej anga­żo­wał. Wystar­cza­jąco długo żyła z cie­niem.

– Rozu­miem, Romek. – Zawadzka upiła łyk her­baty. – Nie ocze­kuję tego typu pomocy. Wystar­czy, że powiesz mi coś o tym Magie­rze. Znasz go, prawda?

– Tro­chę. Pra­co­wa­łem z nim przed laty w Gorzo­wie, ale dość krótko. Roz­wią­za­li­śmy wspól­nie kilka spraw. Na pewno zabój­stwa, chyba dwa w afek­cie, jedno z zemsty. To nie były trudne śledz­twa. Szybko namie­rzy­li­śmy podej­rza­nych, dowody były mocne, Karo­lowi pozo­stało tylko wsa­dzić ich za kratki. Potem ja tra­fi­łem tutaj, a on kil­ka­na­ście lat spę­dził we Wro­cła­wiu. Do Zie­lo­nej Góry przy­je­chał nie­dawno, jak zresztą pew­nie dobrze wiesz, w ramach uzu­peł­nie­nia kadry pro­ku­ra­tor­skiej po…

Nie dokoń­czył, ale nie musiał. W ostat­nim cza­sie pro­ku­ra­to­rzy koń­czyli w tym mie­ście mar­nie. I nawet jeśli w więk­szo­ści nie nale­żeli do naj­bar­dziej kry­sta­licz­nych repre­zen­tan­tów tej pro­fe­sji, to trzy­mał się zasady, że o zmar­łych, zwłasz­cza zaś byłych współ­pra­cow­ni­kach, nie mówił źle. A naj­le­piej w ogóle.

– Co o nim sądzisz? Jako o czło­wieku? – cią­gnęła Zawadzka.

– To facho­wiec, ale ma dość spe­cy­ficzny klucz w dobie­ra­niu sobie ludzi. Powiedzmy, że w tej kwe­stii raczej się nie doga­dy­wa­li­śmy.

– A kon­kret­nie?

– Jest cho­ro­bli­wie ambitny i lubi poklask. I nie cierpi jakiej­kol­wiek samo­wolki. Dobiera sobie ludzi nie­ko­niecz­nie naj­lep­szych, ale za to wier­nych. Poza tym jeśli cho­dzi o poglądy, to sym­pa­ty­zuje z obecną wła­dzą, a wiemy, co to ozna­cza. I choć aku­rat w tego typu śledz­twach to nic złego, lepiej mieć to na uwa­dze.

Zawadzka poki­wała głową ze zro­zu­mie­niem. Pomy­ślała, że inspek­tor nawet nie wie, że tra­fił w samo sedno. Do tej pory ani ona, ani tym bar­dziej Igor nie wyja­wili mu prawdy o tym, co dokład­nie wyda­rzyło się w War­sza­wie. Tę tajem­nicę mieli zamiar zabrać ze sobą do grobu.

– Dzięki, Romek – powie­działa po dłuż­szej chwili mil­cze­nia.

– Nie ma za co. I żebyś mnie źle nie zro­zu­miała, Julio. Po pro­stu rób swoje, a wszystko będzie dobrze.

– Tego będę się trzy­mać. A teraz chyba czas na nas.

Czar­necki nie opo­no­wał. Brudny przy­tak­nął. Stało się jasne, że spo­tka­nie dobie­gło końca.

ROZ­DZIAŁ 6

Obu­dziły go gita­rowe riffy. Ten utwór znał chyba każdy facet na świe­cie. Zawadzka otwo­rzyła oczy, ale nie wyłą­czyła budzika.

Risin’ up, back on the street

Did my time, took my chan­ces

Went the distance, now I’m back on my feet

Just a man and his will to survive

So many times, it hap­pens too fast

You change your pas­sion for glory

Don’t lose your grip on the dre­ams of the past

You must fight just to keep them alive

Zrzu­ciła z sie­bie koł­drę i wyszła z łóżka. Miała na sobie tylko majtki. Potruch­tała na pal­cach do łazienki. Powiódł za nią wzro­kiem, aż znik­nęła za drzwiami.

It’s the eye of the tiger, it’s the thrill of the fight

Risin’ up to the chal­lenge of our rival

And the last known survi­vor stalks his prey in the night

And he’s wat­chin’ us all with the eye of the tiger

Face to face, out in the heat

Han­gin’ tough, stayin’ hun­gry

They stack the odds ‘till we take to the street

For we kill with the skill to survive

W końcu Brudny się­gnął po tele­fon i wyłą­czył budzik. Pomysł Julki, aby ścieżkę dźwię­kową z Rocky’ego wkle­pać w każde moż­liwe urzą­dze­nie, spra­wił, że słynny utwór Survi­vora ostat­nio zaczy­nał dzia­łać mu na nerwy. Nastała cisza. Prze­tarł kąciki oczu. Usły­szał, jak Julka spusz­cza wodę w toa­le­cie, a potem zaczyna szo­ro­wać zęby. Zaraz umyje włosy, wysu­szy je, wstawi wodę na kawę, następ­nie wróci do pokoju, włoży dżinsy, koszulkę i pój­dzie przy­go­to­wać dla nich śnia­da­nie. Raczej nie zje­dzą go wspól­nie, bo jemu wszyst­kie te czyn­no­ści zajmą przy­naj­mniej godzinę. I to bez mycia wło­sów.

Okrop­nie go to fru­stro­wało. Wierna przy­ja­ciółka, która po latach wza­jem­nych pod­cho­dów w końcu stała się jego życiową part­nerką, teraz mu dodat­kowo mat­ko­wała. Nie dość, że pra­co­wała, to zwy­kle szy­ko­wała jedze­nie, sprzą­tała chatę, wczo­raj przed snem zro­biła mu nawet obie­caną laskę. Dom, w któ­rym miesz­kali, też nale­żał do niej. Pomy­ślał, że przy­naj­mniej nie jest dar­mo­zja­dem. Pie­nią­dze z cho­ro­bo­wego regu­lar­nie wpły­wały na konto, a cał­kiem nie­dawno wywal­czył okrą­głą sumkę z ubez­pie­czalni. Aku­rat na roz­krę­ce­nie małego biz­nesu.

Usły­szał szum suszarki. Pomy­ślał, że może tym razem to on wstawi kawę. Zwlókł się z łóżka. Ode­zwały się pra­wie każdy mię­sień, każda kość i ścię­gno. Ner­wo­bóle wciąż nie usta­wały i choć sta­rał się ogra­ni­czać przyj­mo­wa­nie środ­ków mają­cych je poskro­mić, to z samego rana zwy­kle łykał przy­naj­mniej dwa keto­nale. Popił je wodą z butelki i zsu­nął nogi na pod­łogę. Oparł­szy się o szafkę, pod­niósł się do pozy­cji pio­no­wej. Wciąż nie mógł pozbyć się wra­że­nia, jakby sta­wał nad prze­pa­ścią. Zaczy­nało mu się krę­cić w gło­wie, poja­wiały się mroczki. Chwy­cił sto­jący przy szafce noc­nej bal­ko­nik. Zaci­snął palce na uchwy­tach. Poczuł się pew­niej.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki